- Opowiadanie: Zethrik - Ostatnia gwiazdka

Ostatnia gwiazdka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatnia gwiazdka

Dzisiaj to macie dobrze. Choinki. Prezenty. Nawet pełne stoły. Jak za starych, dobrych, dni sprzed wielkiej rozpierduchy. Za moich czasów było inaczej. Większość ludzi nawet nie zauważała, że nadchodziły święta. Częściowo przez to, że nie było na nie czasu, że każdy przeżyty dzień był powodem do świętowania. Ale głównie z prozaicznego braku kalendarzy. Zresztą, kto zawraca sobie głowę datami, kiedy w bukłaku ostatni łyk wody, a na dupie siedzą mutki? Tak to było, choć może wam młodym ciężko już to sobie wyobrazić. I macie się z czego cieszyć.

 

 

Ale jedną wigilię pamiętam doskonale. To było… niech no sobie przypomnę… w dwa tysiące trzydziestym szóstym albo ósmym, tak… Jakieś dziesięć lat po tym, jak Korea Północna wypuściła pierwsze nuklearne fajerwerki. Dziwny dzień. Surrealistyczny. Że nie rozumiecie? Ech, czego to was dzisiaj uczą… No, nieważne. Wyobraźcie sobie taki obrazek: Przedzieracie się przez gruzy jakiegoś średniej wielkości miasta. Na ramionach plecak, w łapach przerobiony kałach, pełna gotowość, nigdy nie wiadomo, z której dziury wyskoczy jakiś nosolis czy inne zmutowane bydlę. I nagle, w samym środku tego posranego świata, słyszycie kolędę. Nie jakąś rozrywkową podróbkę, ale najprawdziwsze „Wśród nocnej ciszy”. W pierwszej chwili pomyślałem, że nie wiadomo kiedy naćpałem się jakimś cholerstwem, a teraz mam zwidy. A wiecie, co w tym wszystkim najlepsze? To, że kiedy obszedłem na wpół zawalony budynek jakiegoś kina i ujrzałem tych post-apokaliptycznych kolędników, mój niepokój względem stanu umysłu wcale nie zmalał. Nic a nic.

 

 

Otoczeni ruinami, stłoczeni przy stole z dwóch cegieł i deski, siedzieli dwaj faceci i kobieta w zaawansowanej ciąży. Obok, na ognisku, piekło się jakieś mięso. A na stole… Niech mnie pokręci, ale ani wcześniej, ani później, nie widziałem, żeby ktoś poza wojskiem zebrał tyle jadła. Mogli z tego wyżyć miesiąc, przy rozsądnym gospodarowaniu, ale najwyraźniej zdecydowali się zaryzykować i zjeść wszystko teraz. Czemu? A domyślcie się oczywistego.

 

 

Jeszcze dziwaczniejsze, jak na te pełne napięć i nerwów czasy, było ich powitanie. Nie: „A ktoś ty?”. Nie: „Stój, broń w dół, tłumacz się”. Ale: „Niech mnie diabli kręcą, mamy niespodziewanego gościa!”. Słowo daję, oczom nie wierzyłem, bo uszom przestałem ufać już kilka minut wcześniej. Okazało się, że moja przygodnie spotkana czwórka wędrowców – czwórka, bo jeden z nich, Wasyl, udał się nad pobliski strumyk celem złowienia świątecznego karpia – postanowiła urządzić sobie wigilijną kolację. Bracia Maks i Charlie byli Brytyjczykami. Miesiąc wcześniej napatoczyli się w pobliżu ruin Lipska na grupkę osadników atakowanych przez sforę zmutowanych psów. Natychmiast ruszyli z odsieczą, lecz było już za późno. Z prawie pół setki dusz ocalili tylko naszą brzemienną Carlitę, wspomnianego Wasyla i ciężko rannego chłopca, który zmarł niespełna tydzień później. Wigilia zastała ich podczas podróży na wschód, ku, być może, lepszej przyszłości. Kierowani impulsem czy innym kaprysem, postanowili, by raz jeszcze stało się za dość tradycji przodkom. Taki wątły promyk normalności pośród mroków pojebanej rzeczywistości. Nieracjonalne, ryzykowne, głupie… Ale i tak się do nich przyłączyłem. Ba, dorzuciłem nawet paczkę suszonych owoców, znalezionych nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Przeleżała na dnie plecaka całe wieki, a teraz pasowała jak ulał.

 

 

Któryś z nas zauważył, że nie mamy choinki. Inny – wbił w ziemię zardzewiałą antenę telewizyjną i zaczęliśmy dekorować ją czym popadnie, byle kolorowym. Carlita ledwie trzymała się na nogach, ale i tak pomagała, jak potrafiła. Mogła mieć nie więcej niż szesnaście-siedemnaście lat, ale zachowywała się jak dorosła. Cóż, w tamtych czasach doroślało się prędzej. W międzyczasie wrócił Wasyl. Karpia co prawda nie złowił, jednak zdobył coś innego. Oporządziliśmy znalezisko i jednogłośnie orzekliśmy, że po odcięciu obu nóg i szczurzego ogona całkiem-całkiem przypomina pstrąga. Na kolację jak znalazł.

 

 

Gdy pojawiła się pierwsza gwiazdka, popatrzeliśmy po sobie i, wpierw powściągliwie, z czasem bardziej żywiołowo, zabraliśmy się za składanie życzeń. Chryste, od lat tego nie robiłem! To było… Nie, nie opiszę, co wówczas czułem. Nie dam rady. Nie zrozumiecie. Opłatka, rzecz jasna, nie mieliśmy, ale zastąpiliśmy go suchymi podpłomykami. Później jedliśmy w milczeniu, chcąc jak najdłużej przedłużyć te chwile, które prawdopodobnie miały już nigdy się nie powtórzyć. Przed wojną krążył taki slogan „Poczuj magię tych świąt”. I wiecie co? Wtedy, pośród czworga nieznajomych osób i zniszczonego, umierającego świata, rzeczywiście ją poczułem.

 

 

Zaczęliśmy śpiewać kolędy. Niewiele z nich pamiętaliśmy, trzeba było improwizować, ale kogo to obchodziło? Była wigilia! Na krótko przed północą, Carlita zaczęła rodzić. Kiedyś, w innym świecie, pomagałem czasem w gospodarstwie wujka, kilka razy uczestniczyłem w porodach cieląt. Jasne, krowy to nie ludzie, jednak z całej naszej zbieraniny byłem jedynym, który miał jakiekolwiek pojęcie o tych sprawach. Wystarczyło. Carlita urodziła chłopca, zdrowego i silnego. Nazwała go Jesus. Jesus Enrique Cordona. Po wszystkim nie mieliśmy sił, by śpiewać. Przedrzemaliśmy do świtu, bez wart i jakichkolwiek środków ostrożności. Cud, że nic nas nie zeżarło.

 

 

Nad ranem, po wzruszających pożegnaniach, ruszyłem w dalszą drogę. Tamci zostali, Carlita była zbyt słaba na podróże. I to tyle, cała historia. No, może nie do końca. Było coś jeszcze, dokładnie trzy dekady i trzy lata później. Zupełnie nieoczekiwanie, w samym centrum dawnej Rosji, znów usłyszałem o Jesusie Enrique Cordonie. Ponoć grupka pod jego przywództwem odnalazła zachowaną w niemal doskonałym stanie elektrownię atomową. Ponoć by ją uruchomić, trzeba było wejść do uszkodzonego reaktora numer trzy. Ponoć Jesus to zrobił, zszedł tam, naprawił co było trzeba, i wrócił, napromieniowany do tego stopnia, że nie przeżył nawet doby. Ponoć… Lecz faktem jest, że wokół tamtej elektrowni powstała pierwsza po wojnie cywilizacja. Nasza cywilizacja. Wielkie skupisko ludzi w mieście zasilanym energią, przez którą niegdyś niemal się nie unicestwiliśmy.

 

 

I jeśli te „ponoć” były prawdziwe, to wszystko zaczęło się właśnie wtedy, za gruzami kina w średniej wielkości mieście. Pewnej dziwnej, bożonarodzeniowej nocy…

Koniec

Komentarze

Jedna uwaga: z tego co mi wiadomo Brytyjczycy nie mają żadnych wigilijnych kolacji, ale serwują sobie 25 grudnia jakiś obiadek czy brunch z ichnymi puddingami, mięsiwem i innymi specjałami. Z tego co wiem, mogę się mylić. Jeśli jednak nie, to w takim wypadku nie widzę powodu by w postnuklearnym świecie mieli organizować sobie akurat kolację wigilijną. Ale to takie moje czepialstwo ;) A treść? Czyta się świetnie, napisane jest bardzo dobrze, jednak fabuła... Cóż, podobne motywy, wariacje na temat gwiazdki przerabiane bły miliony razy, na wszystkie możliwe sposoby i jestem pewien, że spotkałem się gdzieś również z takim motywem w postapokaliptycznym świecie; podobnie końcówka o ile łatwa do przewidzenia, o tyle nie tak oczywista. Tak więc moim zdaniem mało oryginalne, ale przynajmniej sprawnie napisane.

Zgadza się, Cellular, Brytyjczycy mają świąteczne śniadanie 25 grudnia, podczas którego jedzą do oporu i wręczają sobie prezenty. Choćby z tego powodu powyższy tekst traci na wiarygodności. Poza tym czyta się to opowiadanie trochę jak felieton, brak zdynamizowania fabuły znudził mnie. Takie sobie.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Się czepili Anglików. A może sa i tacy, co jednak urządzają wigilię? Nie wszyscy muszą być anglikanami czy protestantami.

Nawet to fajne:)

U. Lubię postapo, w każdej postaci. Omniomniom.

Co prawda tylko podziały mi coś się nie podobały, no ale już nie przesadzajmy. :)

Pozdrawiam serdecznie.

Nieprawdopodobna ta kolacja wśród ruin, ale kontrast stwarza taki klimat, że niech sobie diabli biorą logikę.

@Cellular

A skąd wiesz, co robią Brytyjczycy w roku 2036? Może większość ma na imię Jasio, Kazio czy Zbysio? W aktualnym tempie z 2013 to bardzo możliwe. No i ta hiszpańska Niemka z Lipska.

Dawno nie chciało mi się czytać czegoś do końca. Gdyby nie te wyzwiska to całkiem całkiem.

Co za świąteczna wariacja! Popłynąłeś, że hej! Dobry tekst. I podpisuję się pod komentarzem AdamaKB, bo sama lepiej tego nie podsumuję.

Bardzo mi się podobało. Zwłaszcza karp... czy pstrąg... czy co to tam było :).

Nowa Fantastyka