- Opowiadanie: davedave - GENESK

GENESK

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

GENESK

_________étincelle_________

Smoliste łzy spływają w pajęczynie lustra niesione niewidzialną siłą. Ocieram brudną taflę zakrwawioną dłonią zostawiając czerwony ślad odwróconego uśmiechu i odsłaniając równie czerwone oczy. Opary świadomości kłębią się w poszukiwaniu ukojenia. W napadzie szału zrzucam wyposażenie toaletki na brudną podłogę i kaleczę drugą rękę rozbijając do reszty lustro. Dźwięk upadającej szczoteczki rani uszy, wykrzykuje przekleństwa, wypala w mózgu ostrzeżenie: „BIEGNIJ!”. Ale dokąd, gdzie, po co? Odwieczne pytania filozofów; że też teraz musiało mnie dopaść.

 

Padam bezradny na kafelki, namierzam drżącą ręką szczoteczkę, którą chwilę temu oblepił kocur kurzu. Nie dostrzegam wiele, myśli krążą po orbicie nieznanego. Jak zaprogramowany zbieram zrzucone przed chwilą rzeczy, zapominając o krwawiącej ranie.

 

Razi mnie światło, blask odbity w skrawku stłuczonego szkła, z którego wyłania się zarys. Twarz, ktoś obcy, chce mnie dopaść, pragnie tego co mam, tylko, tylko… Uderzam machinalnie pięścią w szafkę pod zlewem, kopię drzwi, kruszę, miażdżę… To nie ja, to… nie zabierze tego…

 

Wycieńczony podnoszę się z podłogi i staję nad szafką z kosmetykami, tak, tak mi się przynajmniej wydaje. Pociągam błyszczące czernią drzwiczki, macam wzrokiem każde pudełko po kolei, każdą butelkę, ale nie znajduję. Powieki stają się cięższe, czuję że poległem. Zamykam drzwiczki, a huk rozrywa mi głowę i nagle… wiem, pamiętam.

 

Każdy ruch wykonuję jak robot, jestem szybki, nie próżnuję, reaguję mimowolnie, jak żołnierz uchylający się przed kulą. Wyjmuję z małej szafeczki butelkę, wylewam płyn (chyba do płukania, nie pamiętam, nie ważne, haha tak do płukania); odwracam do góry dnem. Tak! Są! Wysypuję na podłogę małe pudełeczko, odkręcam drżącą dłonią, wyjmując po jednej moje błogosławieństwo. Nowa szansa, nowe życie. Biorę pierwsza, nie… kolejne; nie pamiętam i odpływam.

 

Smakują jak rozkosz, jak pocałunek w upalną noc, jak świeża mięta z ogródka za domem, ha, nie mam ogrodu, ale… ale, kogo to obchodzi jestem tu i teraz. Błogi, umazany krwią, półnagi, leżę i kontempluję biel sufitu.

 

xxx

 

Ze snu wyrywa mnie agresywne szarpnięcie w piersi, rozżarzony pręt liżący moje serce. Czuję jak niewidzialna ręka ściska mi gardło, przełyk się kruszy. Znowu mdleję. Po chwili sufit znowu śmieje się do mnie, a mały pająk snuje gdzieś w rogu pajęczynę. Czuję mrowienie w lewej dłoni, po chwili wszystkie kończyny nieruchomieją. Kieruję ospale wzrok na źródło niepokoju. Lewa dłoń skąpana jest w atramencie, jakaś czarna maź trawi ją od środka. Pot… jest całkowicie czarny. T– to znowu się dzieje…

 

– Co kurw… Jak?!

 

Smolista wydzielina oplata palce, powoli pnie się w górę, ciągle, bez przeszkód pożera całe ramię i z agresją wdziera się przez ucho do mózgu. Moje ciało rzuca się wchłaniając podłogowy kurz i rozcierając krew, którą zabrudziłem kafelki. Kto to posprząta?

 

Czerń przysłania mi obraz wokół, czuję gorąco, podniecenie, niesamowity ból!

 

xxx

 

Fetor przetrawionych resztek i miejskich odpadków wcale na mnie nie działa. Wbrew własnej woli kroczę przed siebie stawiając lepkie kroki w kałuży ścieków. Kanały są jednym z Jego ulubionych miejsc. Może się tu skryć, może pożywić, może polować. To ostatnie sprawia Mu najwięcej przyjemności, łechta wnętrzności. Nie wiem, po co to robię, nie wiem czemu oddaje swoje ciało, ale czyż nie o przyjemność duchową tu chodzi?

 

Powoli pokonuję kolejne rozwidlenia, oceniam zakamarki, zostawiając na obdartych cegłach czarne ślady. Oddycham spokojnie, miarowo, resztkami powietrza rozrzucanymi przez ściekowy wentylator. Witam się ze szczurami, przemykającymi pospiesznie do swoich obozów. Po chwili się zatrzymuję, a lewe ramię zaczyna pulsować. Znów czuję znajome ciepło, a jednocześnie strach przed tym, co za chwilę zrobię, ale On tego pragnie.

 

Na końcu kanału zaczyna majaczyć kształt, na który czekałem. Jedno uderzenia serca wystarczy by On szarpnął moim ciałem i zmusił je do biegu. Rozrzucam na boki fale brudnej wody, robiąc przy tym spory hałas. Gdy obiekt mnie dostrzega – przyśpieszam, a lewą stronę ciała momentalnie pochłania atrament, smolista wydzielina tworzy masywny pancerz, pełen wybroczyn i guzków.

 

– Kim… Czego chcesz, s– spierdalaj! – Dobiega mnie krzyk ofiary, a może to ja jestem ofiarą? W końcu wciąż pragnę, potrzebuję, szukam…

 

W jednej sekundzie smoliste ramię zaczyna działać bez mojej pomocy, przemieniając się w klejące pnącza, które zaciskają się na szyi nieszczęśnika.

 

W kanałach nikt nie usłyszy jego krzyku, mogą nas zdradzić tylko zapchlone gryzonie. Czekam jeszcze chwilę, bo wiem, że ten moment najbardziej Go zadowoli. Smolista maź wlewa się do nosa pochwyconego i łączy z mózgiem. Nikt nie będzie szukał bezdomnego w kanałach pod Gravesend , gdzie urządził sobie lokum. Nie wiem kim jest, ale wiem, że On go sprawdził i kazał mi tu przyjść. Ha, czy miałem jakieś wyjście?

 

Smolisty pancerz zaciska się mocniej na gardle wyrzutka, a jego przeraźliwy krzyk milknie tłumiony głośnym chrupnięciem, gdy On zatapia w nim kły. Od razu to czuję, choć staram się opierać, nie chcę tego przeżywać znowu! Chłepczę ciemną krew podtrzymując ciało równie czarną dłonią. On tego żąda, nie każe przestawać. Moje serce kołacze jak oszalałe, a ja spijam smutek człowieka z kanałów. W mózgu krążą setki obrazów i informacji, wiem kim była ofiara: widzę straconą posadę, rozwód, patrzę na szydzenie i wyzwiska. Dziwnym sposobem pancerz jest zadowolony, karmi się ludzką krzywdą. Staram się opierać barbarzyństwu, ale za chwilę sam staję się spokojniejszy, a doświadczenia tego człowieka zaczynają płynąć w moich żyłach, dając niebywałą ulgę.

 

Kilka przyspieszonych uderzeń serca i wyssana kukła ląduje w ściekach. A ja… Ja czuję to co zawsze, ogromne nasycenie, przyjemność, wręcz chorą ekstazę i wiem, że pancerz zaraz zniknie.

 

Nie mylę się, a czarna smoła wraca do wnętrza mojego ciała, zostawiając mnie nagiego w śmierdzącej rzece. Docierają do mnie dziwne obrazy, obrzydzenie, strach, ale to wszystko mija zasłonięte ciężkimi powiekami.

 

 

_________prélude__________

 

– Co?! Angie była w…

 

– Poroniła. Całe „Żmije” o tym skrzeczą. – George mówił od niechcenia, jakby sensacja roku nie robiła na nim żadnego wrażenia, dziwnym trafem mnie też to mało obchodziło.

 

– Taa… – przytaknąłem leniwie. Informacja o nieudanej ciąży mojej byłej nie była w stanie wyrwać mnie z dziwnego odrętwienia. Równie przyziemny wydawał się wykład z historii Anglii, który trwał w najlepsze pomimo rekordowej absencji. Profesor Kurzajka ciągnął swój monolog już od pół godziny, nie zaczerpując przy tym ani krztyny powietrza. Jego wielki, oszpecony nos był jedyną rzeczą, na której można było się skupić podczas pasjonujących wywodów o porażce pod Castillon.

 

– To co tam jeszcze śpiewają nasze „Żmije”? – Drużyna cheerleaderek posiadała informacje, których nikt nie pragnął, a jednak dzięki nim żył cały campus.

 

– Szkoła podobno bankrutuje, no wiesz, nas to pewnie nie dotknie, ale za kilka lat może tu być krucho. Ci śmieszni wykładowcy nie dostali swoich wypłat już od paru miesięcy, słyszałem, że nasza Miss Traszek złożyła już wymówienie…

 

Słowa George’a wydawały się zanikać w niewidzialnej mgle. Uśmiechnąłem się tylko na wzmiankę o nauczycielce biologii, która swój przydomek zyskała, dzięki przemiłemu gadowi, który podczas badania „ożył” i wsunął się uniwersyteckiej Miss za koszulkę. Tymczasem moje myśli wirowały, jak na każdym z wykładów, dziwię się, że do tej pory zdawałem te egzaminy jeden po drugim, nie posiadając większej wiedzy. Mam bowiem tendencję do zawieszania się, jak stary Mac, albo poczciwy Explorer. Za każdym razem, gdy próbuję się na czymś skupić, jaźń napotyka barierę, a mózg zaczyna świrować. Nienawidzę życia bez planów. Przypadłość ta jest o tyle uciążliwa, że rzutuje na normalne funkcjonowanie. Tam gdzie inni idą i spontanicznie lawirują, ja układam rozpiskę, zapisuję następujące po sobie zdarzenia i kurczowo się nich trzymam, dostając szału, gdy coś pominę. Pewnie jestem przez to nudziarzem, ale ja tłumaczę to jako ekonomiczne działanie.

 

– Letę do bufetu, wziąć ci coś? – Moje błądzenie po bezdrożach mózgu przerywa słodki Georgie, zawsze wie kiedy się odezwać. Przytakuję, ale po chwili, nie pamiętam już komu i dlaczego, więc wracam do tego, co zajmuję mi większość każdego dnia – snucia planów.

 

xxx

 

Nasypywanie popcornu to ciekawe zajęcie: przewidywalne, a jednocześnie pełne niebezpieczeństw. Kinowa kasa jak zwykle przepełniona, zaskakuje mnie atmosferą podniecenia i podniesionymi głosami. Wszystko się ze sobą miesza, jak przetworzona kukurydza, którą wrzucam plastikowymi łyżkami do tekturowych pudeł. Ludzie przychodzący tutaj są różni, zupełnie odmienni, a jednak w tym momencie łączy ich wspólne podniecenie przed wieczornym seansem. Takie to przemyślenia snują mi się podczas długich godzin pracy, po których wracam do codziennej rutyny: zakupy z otumanioną kasjerką, której każdy ma ochotę wygarnąć sposób kasowania, choć nikt nie zaprzeczy, że ta daje z siebie wszystko; spotkanie z uczelnianymi znajomymi, z którymi kontakt trzeba trzymać, żeby zyskać jakiś profit w czasie sesji (jedno z trudniejszych zadań, nigdy nie wiesz, czy komuś nie odwali i przestanie się do ciebie odzywać bez podania przyczyny); powrót do domu. To ostatnie jest obowiązkiem, który działa w sposób odwrotny do zamierzonego. Gdy tylko przekraczam próg kawalerki znikam wtulony w kanapę, zabezpieczony końcem ze sztucznego włosia, pogrążony w telewizyjnych bredniach.

 

– Się masz G, robisz coś jutro? – pytam przez telefon George’a znając odpowiedź. Zatem kolejny weekend przede mną, spędzony w domu, samotnie, z chipsami i puszką Coli.

 

Odkładam słuchawkę, by ta za chwilę znowu o sobie przypomniała: krótka wymiana zdań, parę oskarżeń, kilka zapewnień, sporo obietnic bez pokrycia. Ona nigdy się nie zmieni, przechodzi mi przez myśl, choć w głębi duszy wciąż ją kocham.

 

Telefon ponownie ląduje na swoim miejscu i milknie na dwie długie doby, podobnie jak jego właściciel. Hibernuję się przed ekranem, ale nie widzę nic, rozmyślam, planuję, czy matka miała rację, a może to moja wina, może… Odpowiedź nie pada, ale czego się spodziewać po białych, zimnych ścianach…

 

xxx

 

Wyjście na brudne, zaniedbane miasto nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy; to kolejny obowiązek, który umożliwia odwleczenie zgonu z powodu pustej lodówki. Ulice Bronxu, niegdyś nieźle prosperujące, zrzeszające najlepszych kupców i przedsiębiorców z całego świata, dziś stały się przytułkiem dla mieszanki kultur, których sytuacja materialna w niczym nie przypomina poprzednich mieszkańców. Idąc do delikatesów potrącam parkę rozchichotanych Azjatek, które lediwe odróżniam, bo nawet ubrania mają podobne, zaś drogę zastępuję mi doskonale wyrzeźbiona figura kobiety o czekoladowej skórze. Wymieniamy spojrzenia, a potem przechodzi przez pasy o mało nie zahaczając o pędzące auto. To jedno z niebezpieczniejszych skrzyżowań w tej części miasta, niejednokrotnie byłem uczestnikiem podobnej sytuacji, tyle, że na własnej skórze. Nigdy jednak nie myślę o konsekwencjach, nie obchodzi mnie co się stanie za chwilę, chcę tylko planować, układać plany dalekosiężne.

 

Po wizycie w osiedlowym sklepie, wracam zupełnie inną drogą, lubię wyszukiwać nowe miejsca pośród dobrze mi znanych wieżowców i wysokich kamienic. Mieszkając w dużych miastach, nigdy nie wiesz, czy czegoś nie ominąłeś, czy codzienna rutyna nie zabrała ci szansy na poznanie tego, co żyje wokół. Pamiętam, jak chodziliśmy do NY Botanical Garden. Park, jak każdy inny, choć rozsławiony ze względu na robiącą wrażenie cieplarnię. Joanne, Jeniffer, George, dzięki nim życie się jakoś kręciło, po zajęciach często przesiadywaliśmy w parku, robiąc udawany piknik, komentując rzeczywistość, plotkując, grając w żenujące gry. Dla nas jednak to było życie, życie prawdziwe, życie pełne wrażeń. Wizytówka Bronxu stała się zwyczajnym miejscem, gdzie spokój zastępował troski i wewnętrzne bóle. Coś jednak pękło, każdy z nas postanowił zająć się swoim życiem, własnymi problemami, a nie ukrywajmy nikt się od nich nie uwolni. Ścieżki powoli się rozchodziły, przecinały się coraz rzadziej, a ja wracałem do pustego domu i myślałem.

 

Podobnie jak dziś. Wnętrze nie zaskoczyło mnie niczym: telewizor, kanapa, mały stolik, stosik starych komiksów i tona czekolady. Wbrew wszelkim zapewnieniom specjalistów o zbawiennym działaniu magnezu obecnego w każdej kostce tej czarnej masy, moje cierpienia nigdy się nie zmniejszały. Czasem zaczynał mnie już bawić ten utajony weltschmerz, owszem czytałem książki o bólu istnienia, ale czemu akurat mnie, dlaczego właśnie teraz? Na samą myśl o domach wypełnionych po brzegi gośćmi przekręciłem lekko głowę w lewo, potem w prawo, kończąc nerwowym potrząsaniem. Zwykle nie zauważałem tiku, który towarzyszył mi od dawna, ale dziś jakoś wyraźniej zarysowało mi się to na fałdach mózgu.

 

Zanim jednak dotarłem do kwatery dowodzenia depresją, jak lubiłem nazywać swoją kawalerkę (nie była nawet moja, jako najemca mogłem wylądować na bruku za każde przewinienie), przebyłem spory kawałek poprzez najgorsze uliczki Bronxu. Uchodźcy, rzucający podejrzliwie spojrzenia każdemu nieznajomemu i zasłaniający w pośpiechu rolety; żebrzący, których stan portfela często przekraczał wyobrażenia rzucających do kapelusza dolarów, czy uliczni handlarze, od których dostać można było niemal wszystko…

 

– He! Blondas. – Dobiega mnie przyciszony głos.

 

Nerwowe spojrzenia to w jedną, to w drugą stronę, strach, gęstniejąca w przełyku ślina. Trzeba było darować sobie eksplorację podejrzanych zakamarków Wielkiego Jabłka.

 

– Ty! Podejdź no tutaj, mam coś dla ciebie! – Czyli jednak się nie przesłyszałem, w rogu uliczki, otoczony improwizowanym straganikiem stał jeden z lokalsów, których handel opierał się na zasadzie równej wymiany: kasa albo wpierdol!

 

Zapiąłem pod samą szyję błyskawiczny zamek kurtki, jakby jej struktura mogła mnie ochronić przed ewentualnym atakiem, przełknąłem nerwowo ślinę, która stała w gardle dobrą minutę. Sprzedawca zdziwił mnie swoim wyglądem, był za stary jak na handlarza dragami, wyglądał raczej jak jakiś nawiedzony dziadek, jeden z tych którzy obwieszczają na kartonowych planszach rychły podbój ziemi przez kosmitów.

 

– P-pan do mnie… mó…– wydukałem.

 

– Mark, niby do kogo miałem mówić, jeśli jesteś tu tylko ty i ja? – W niedbale zarzuconych na nos okularach trójwymiarowych starca, widzę swoje przerażone odbicie. Skąd wiedział, jak mógł znać moje imię?

 

– Nie pytaj skąd wiem, daj się poprowadzić, nie możesz żyć w próżni. -Moje kontemplacje szybko przerywa szarpnięcie za kurtkę, handlarz przyciąga mnie do siebie i bełkocze brednie, które widać miał już wcześniej przygotowane. Jego alkoholiczny oddech wdziera mi się w nozdrza. – Możesz zmienić swoje życia; poziom, z którego lecisz jak z pochyłej równi…

 

– Przepraszam, ale chyba się nie zrozumieliśmy? Nie chcę nic kupować, jestem biednym stu… – Moją słowną ucieczkę przerywa uderzenie w twarz, moją twarz, z otwartej dłoni dziadka trójwymiara (uwielbiam nadawać pseudonimy w chwilach kryzysowych, to uspokaja).

 

– Nie wmówisz mi, że nie czujesz się odrzucony, nie wiesz dokąd to zmierza, jesteś osaczony, wkrótce twoją rutynę przerwie fala ataków! – szepce mi do ucha.

 

– Czy teraz następuje ta chwila, w której dowiem się, że jednak jest lekarstwo na moją nędzę? – odpowiadam poirytowany, zastanawiając się jednocześnie, skąd bezdomny handlarz dragami, zna moje sekrety?

 

– Sam wiesz najlepiej, nie trzeba ci tłumaczyć. – odpowiada wymijająco dealer. Przez okulary prześwituje inteligentne spojrzenie, a na twarzy maluje się troska, chyba… chyba autentyczna. – Zanim zacznie się atak musisz wziąć tabletkę. – Podrzuca mi płócienny worek, w którym wyszukuję kilka brązowych kapsułek.

 

– Nieee, nie ja nie ćpmmmm… – Nie daje mi skończyć zasłaniając usta swoją dłonią i przykładając palec do swoich.

 

– Jeszcze będziesz ich potrzebował, ale pamiętaj wystarczy jedna, a problemy znikną. Jestem tu by ci pomóc Mark, wyciągnąć cię z wąwozu depresji. Jeśli mnie nie poszukasz, On przyjdzie po ciebie, znajdzie cię wszędzie! – odpowiada dziadek przerywanymi zdaniami, co chwila rozglądając się wokoło, jakby oczekiwał zagrożenia.

 

– Wątpliwe. – stwierdzam. Moje życie nie wydaje się aż tak denne; prawda, że jestem trochę wyalienowany, znudzony tym wszystkim, ale… Patrzę błędnie w zawartość woreczka: czy faktycznie jestem w porządku? Samotnik nie może rzucać się w wir przyjaźni, kontaktów, swobodnie unika świata…

 

W końcu postanawiam zwrócić niechciany tobołek, wyciągam rękę a jej zawartość upada na ziemię. Spanikowany próbuję zrozumieć co się właśnie stało, gdzie podział się staruszek i jego kramik, jak mógł zniknąć w kilka sekund. Wokół też wszystko jest jakieś inne: ciemna uliczka pogrążyła się w gęstej mgle. Jak mogłem tego nie zauważyć? Przerażony zbieram woreczek z narkotykiem i biegnę przed siebie, nie wiem jeszcze gdzie i dokąd, ale trzeźwieję, gdy widzę drzwi mieszkania, czarną, pooraną deskę ze złotą klamką, mój azyl.

xxx

 

Budzi mnie koszmar, w którym dziwna maź wdziera się do gardła, wypełnia płuca, a potem zamienia się w krew ściekającą z lewej dłoni. Oddycham ciężko, pot płynie strugami po czole, a nogi czuję całe odrętwiałe. Jeszcze przez chwilę szamotam się w kocu, zanim znajdę się w kuchni, z kubkiem gorącej kawy. Na zegarku 3.23, przerażające cyfry, szczególnie, że połączony z siecią czasomierz resetuje się zwykle o tych godzinach. Za parę godzin na uczelnię, muszę się otrząsnąć, przestać myśleć, wyciszyć organizm. Tabletki od nieznajomego ciążą w kieszeni szlafroka. Nie wiem po co z nimi sypiam, może dla bezpieczeństwa, ale… nie, nie wezmę, nie wiem nawet kim był ten dziwak. Sprawdziłem też Internet, niczego nie podają o dziwnych brązowych kapsułkach w woreczku z jakimiś mazajami, może to runy? Wątpliwe by dealerzy chcieli zaspokoić fanów fantasty, albo kultury skandynawskiej. Martwi mnie jednak coś innego: kiedy po mnie przyjdą, kiedy zażądają zapłaty? W życiu nie ma nic za darmo!

 

Po chwili zasypiam na kuchennym krześle, spokojny, wyluzowany, gotowy na kolejna walkę z dniem zwyczajnym.

 

Zaraz po lekcjach, które ciągną się niemiłosiernie, wpadam do pobliskiej apteki po tabletki na ból głowy. Migreny łapią mnie zatrważająco często: ból szczęki, uczucie rozrywania obu półkul mózgowych przez nieudolnego kata. Zwykle już z samego rana, z dnia na dzień coraz bardziej odechciewa się funkcjonować, niby powodów brak, a jednak coś kłuje wewnętrznie, coś miesza w głowie, najprostsze czynności stają się całkowicie wymuszone, a wyjście na poranne zajęcia graniczy z cudem.

 

Dzień po dniu zbliżamy się do gwiazdki. Na Bronxie zwykle w tym okresie spotykałem się ze swoją paczką North Wind Undersea Institue, gdzie z dziewczynami podziwialiśmy przedziwnych mieszkańców morskiej toni, a z Georgem wyśmiewaliśmy foki tropiące (kto by pomyślał, że tak przyjazne zwierze może działać jako detektyw w poszukiwaniu złóż hery). Tym razem było inaczej. Siedziałem w małym, ciemnym pomieszczeniu, otoczony stertą książek, których tytuły nic mi nie mówiły, a które wybrałem losowo w pobliskiej bibliotece. Do świąt zostały dwa tygodnie, a nikt się do mnie nie odezwał, nie żebym pozostawał dłużny, moje telefony po prostu nie znajdowały odzewu.

 

W poniedziałek 14 grudnia Bronx pokrył biały puch, który nie pozwolił długo się podziwiać ze względu na plusową temperaturę. Już następnego ranka brodziłem w pośniegowym błocie biegnąc do kina, gdzie czekały na mnie kolejne pudła z popcornem i kasowanie biletów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dziwne uczucie, jakie zaczęło mi towarzyszyć już po przyjściu do pracy. Lęk, dziwny strach i osaczenie, choć w pobliżu nie było nikogo. Może schowane w wewnętrznej kieszeni płaszcza magiczne tabletki podświadomie działały na mój mózg, a niezrozumiałe dla mnie reakcje chemiczne starały się krzyczeć: „Uciekaj, biegnij najdalej jak się da!”.

 

– Co podać? – powiedziałem po raz 24. dzisiaj do klientki przy kości, która przyszła obejrzeć jeden z tych przereklamowanych horrorów. Nie usłyszałem jednak nic poza szumem w głowie, a moje uszy wypełnił przeraźliwy krzyk, jazgot nieporównywalny z żadną z dotychczasowych dolegliwości.

 

Czym prędzej wybiegłem do toalety i zwymiotowałem. W wymiocinach dostrzegłem dziwne, smoliste grudki.

 

Kolejne dni upłynęły pod znakiem durnych seriali i jeszcze bardziej głupkowatych aktorów, którzy starali się z całych sił udowodnić swoją wartość i zaangażowanie w rolę. Jedna z celebrytek występująca w roli narkomanki głodziła się przez miesiąc, by dojść do „idealnej figury”, jak sama podkreślała w wywiadach. Pilot zdawał się sam wybierać kanały, tworząc mieszankę kiczu i obłudy. Niczego bym nie dostrzegł w tej paplaninie, gdyby nie biały ekran, który pojawił się znienacka. Szaro-czarne mroczki chciały mi wybić oczy swoją pustką, lecz gdy podszedłem sprawdzić antenę, ekran zalała czarna maź.

 

– Co do cholery jest z tym odbiornikiem? – pomyślałem.

 

Kilka nieudanych prób naprawy i telewizor wrócił do normy, być może to tylko kolejna awaria zasilania, choć muszę przyznać, wyjątkowa i niespotykana. Zrezygnowany postanowiłem położyć się spać, ale znów nie pozwolił mi na to rozrywający ból w głowie. Wciąż czułem przy sobie obecność tabletek od handlarza z zaułka, czy to mogło faktycznie rozwiązać moje problemy?

 

Obudziłem się nad ranem z przerywanym bólem w klatce piersiowej, może dziwnie to zabrzmi, ale czułem, że coś trawi mnie od środka, zjada pasożyt. Obiecałem sobie, że po Nowym Roku przebadam się od stóp do głów, choć gdzieś podświadomie wydawało mi się to niepotrzebną stratą czasu. Sprawa była chyba poważna, bo przez kilka kolejnych dni nie poszedłem na zajęcia z powodu silnych zawrotów głowy, pracę też olałem.

 

W jeden z cieplejszych dni, kiedy to przez okno natarczywie wpadają promienie słońca, by wyrwać cię z resztek snu, zdałem sobie sprawę, że siedzenie samemu nie ma dłużej sensu. Czas na zmiany, może dziadek ze straganu miał rację, może mam w sobie siłę do działania? Wybrałem jeden z podręcznych numerów przesuwając palcem po smart fonie i przywitały mnie trzy głuche sygnały. Sobota leniwie przelewała się na zegarku, a ja próbowałem dodzwonić się do któregoś ze znajomych. Przynajmniej tak nazywałem ich w myślach przez seriale, które oglądałem: zwykle mamiły obrazem idealnych, pokrewnych dusz, które śpieszą z pomocą w każdej, nawet najbardziej błahej sprawie.

 

Pod wieczór udało mi się dodzwonić do George’a, właśnie trzymałem telefon przy lewym uchu dzierżąc w ręce ciężki jak stal woreczek od handlarza:

 

– Hej, co robisz? – Udałem brak zdenerwowania z powodu kilku nieodebranych połączeń.

 

– A nic ciekawego, mam sporo roboty dzisiaj, wiesz, sesja, porządki, święta, może jakieś zakupy… – odpowiedział jakby był przygotowany na moje pytanie.

 

– Nie chcesz gdzieś wyjść? Cokolwiek?

 

– Nie wiem wiesz, może innym razem… – Taaak „innym razem” w jego ustach nabierało znaczenia negatywnego, niepodlegającego żadnej dyskusji. – Jeszcze się spotkamy, spoko, muszę kończyć Mark!

 

Odkłada słuchawkę, później klikając przypadkowe okienka na facebook’u wiem, że wybiera się na imprezę (nie słyszałem jeszcze o żadnej bibie pod znakiem pakowania prezentów i pomocy w kuchni). Zdesperowany rzucam telefon na łóżko, gdzie ginie pośród fałd wersalki, a sam kładę się na podłogę i podziwiam sufit. To ciekawe, że biel ściany potrafi poprawić mój humor. Zasypiam nawet nie wiem kiedy.

 

Gdy już otwieram oczy, świat za oknem pokrywa się gwieździstą łuną. Kręci mi się w głowie, mieszkanie całe faluje, choć zjadłem porządny obiad. Drogę do lodówki przerywa mi jazgot telefonu, dzwoni matka:

 

– Taaa? – pytam zaspany.

 

Kilka podstawowych pytań o życie, sporo zagadek logicznych sprawdzających, czy radzę sobie w samotnym funkcjonowaniu i jeszcze więcej uprzejmości, by przejść do tematu, który towarzyszy każdej rozmowie:

 

– A jak sytuacja w domu? Nadal..?

 

– Weź mnie nie wnerwiaj, wiesz jak jest! – Ton matki diametralnie ulega zmianie. –Jak ci się nie podoba to nie wracaj!

 

– No ale ja muszę być jutro w banku, więc może mógłbym coś przynieść, posiedzieć ze dwa dni, mam wolne…

 

– Spróbuj mi tylko znowu odwalić taką akcję, co ostatnio, to nieręcze za siebie, wpędzicie mnie do grobu!

 

– Jak do grobu? – Niedowierzam. – Dobrze wiesz, że to twoja wina, mogłaś to już skończyć dawno temu, kiedy…

 

– Jeszcze jedno słowo i kończymy tą rozmowę! Cały czas żerujesz, wciąż czegoś chcesz, jesteś nadętym dupkiem, który tylko czeka, żeby mu podstawić pod ryj…

 

Pospiesznie się rozłączam, trawiony drgawkami. A jeśli ona ma rację, jeśli to wszystko to moja wina? Ojciec mnie nienawidzi, maltretuje matkę, a tak naprawdę to ja jestem tego przyczyną? Ja, ja… W tym samym czasie w dłoni napotykam tabletki. Jakim trafem zawsze są przy mnie? Czy nie odkładałem ich gdzieś do płaszcza, czy coś?

 

Rozglądam się nerwowo na boki, wyszukując zagrożenia, osoby, która doniosła by co właśnie robię, podświadomie pragnę, by wpadł tu ktokolwiek i zganił mnie za zachowanie, powiedział, że narkotyki są złe, że… Ale czy to są w ogóle prochy? To jakieś dziwne tabletki, może to zwykłe valium? Jeśli ma mnie uspokoić?

 

Biorę jedną na język, który od razu barwi się na brązowo, co wyczytuje w lustrze. Przełykam jakby ktoś wsadzał mi pięść do gardła, a potem otwierał ją niespodziewanie już w przełyku. Anemiczny pejzaż wiruje, a obraz zwyczajnego mieszkania zastępują kłujące w oczy plamki, które po jednym głębszym oddechu znikają przykryte nieprzeniknioną czernią.

 

xxx

 

– Nienawidzę tu bywać, powinnam być teraz na ścisłej diecie. – Próbuje z siebie wydusić Jenny wciskając w siebie kolejnego hamburgera. Wygląda jeszcze śmieszniej, gdy złości się na rdzawe kosmyki, które wpadają jej do oczu, a potem lądują w jedzeniu. Nie pamiętam kiedy ostatnio dziewczyny miały czas się ze mną spotkać?

 

Kolorowe neony wiszące nad naszymi głowami zachęcają do kupna jeszcze bardziej niż zwykle, soczystych żeberek, smakowitych kanapek wypełnionych po brzegi najzdrowszą sałatą i innych mniej lub bardziej tuczących półproduktów. Podobno jeden Amerykanin przeprowadził eksperyment, w którym udowodnił, że jedząc fast foody przez miesiąc można sporo schudnąć, nie zamierzam jednak uświadamiać przesadnie dbającej o linie Jeniffer. Raz jej efekt jojo dał o sobie znać po miesiącu od kuracji odchudzającej zmieniając całkowicie rysy jej szczupłej twarzy.

 

Joanne nie zamykała się z kolei buzia, chociaż nic nie jadła. Opowiadała o swojej pracy w sercu Manhattanu, gdzie jako asystentka właściciela firmy produkującej nowoczesne technologie ratuje życie małych dzieci. Szczerzę w to wątpiłem, dla mnie była zwyczajną sekretarką, której praca polega na robieniu kawy i grzebaniu się w papierach, a „nowe technologie” to pospolite zakrętki do słoiczków z gotowym jedzeniem dla niemowląt; zresztą sposób zatrzymywania świeżości wynalazł już ktoś bardzo dawno temu. Mimo wszystko cieszyłem się jej szczęściem.

 

– … więc w pracy spoko Joanne, a jak w domu, wszystko gra? – zapytałem.

 

– Pewnie, ostatnio zostałam ciocią, moja siorka urodziła Miley. Jest taka słodka. – Dziewczyny zaraz się ożywiły, gdy tylko zaczęły oglądać zdjęcia uroczego bobasa. Mnie jednak to nie interesowało, choć muszę przyznać, że nigdy nie czułem się tak dobrze. Tabletka działała, ale nadal nie byłem w stanie znaleźć jej nazwy, ani zastosowania, choć przetrzasnąłem cały Internet do góry nogami.

 

Po przedświątecznych zakupach i zabawie na lodowisku, gdzie razem z dziewczynami odbiliśmy sobie cztery litery chyba na dobrych parę lat, mieliśmy iść do mnie. Jeniffer jednak miała jeszcze jedno spotkanie, a Joanne jutro z rana wyjeżdżała na spotkanie integracyjne (w końcu jej praca trwała dopiero od miesiąca), gdzie miała rozgromić swojego szefa kolorowymi kulkami do paintballa. Nie było mi to na rękę, bo chciałem się komuś wygadać, porozmawiać trochę od serca, ale… Wyszło jak zwykle, został mi George.

 

Zadzwoniłem do niego w drodze do domu, ale nie odebrał. Ulice znów przykryła biała pierzyna, która do świąt pewnie znowu zamieni się w brudną breję. Krocząc uliczkami czułem jednak potworny chłód, choć minusowe temperatury nigdy nie dawały mi się we znaki. Byłem rozkojarzony, denerwowałem się. Jak nagła euforia i dobre samopoczucie mogło tak szybko minąć?

 

Serce zaczęło mi szybciej walić, gdy zorientowałem się, że dziwnym trafem znalazłem się w tym samym miejscu, gdzie dostałem tajemnicze tabletki. Przyspieszyłem kroku, pot lał się po karku tworząc istną Niagarę. Dotarłem do mieszkania i zatrząsnąłem drzwi, a wraz z hukiem doznałem przedziwnego bólu głowy: majaki, zamazane obrazy i zalewająca je czerń wirowały wewnątrz niewidzialnego sześcianu. Nim się zorientowałem, znów leżałem na podłodze we własnych wymiocinach, a obok mnie prezent od miejskiego handlarza.

 

Czuję okropny głód, który trawi moje mięśnie, dociera do każdego nerwu i kończy na pniu mózgu. Muszę… chcę bardzo, kolejną tabletkę, kolejną ulgę, ale… uczucie mi nieznane, żyletka wycinająca kawałki serca jeden po drugim…

 

– George – G… – dukam z trudem do wybranego numeru…

 

– Heja tu G, nie mogę odebrać więc pewnie będziesz musiał oddzwonić, albo ja oddzwonię, a najlepiej zostaw wiadomość, narx! – odpowiada mi entuzjastyczny głos w słuchawce.

 

– Gorge aaa – Nie mogę złapać oddechu, coś zniewala płuca i szarpie je w głąb klatki piersiowej. – T– to ja, dzwonię, by ci powiedzieć, że… – Tak naprawdę to dlaczego dzwonię właśnie do niego i właśnie teraz. Czego oczekuję?

 

Odsuwam od siebie telefon i staram się podźwignąć z podłogi. Połączenie nadal trwa:

 

– Hej, kolego, chciałem ci tylko powiedzieć, że jest naprawdę ciężko, wiem, że… – Nerwowo łapię oddech. – ty wiesz, jesteś dla mnie cenny i chciałbym, żebyś wiedział, że, aah, sory… – Coraz ciężej składam zdania. – że zawsze będę…

 

Telefon upada na parkiet, a na jego tarczy pojawia się rozległa pajęczynka. Po chwili wpatrywania się w niemy sufit, moje myśli odpływają, kolejny raz, znów dałem ciała.

 

xxx

 

– Myślisz, że jesteś wyjątkowy? Możesz coś osiągnąć? Gdziekolwiek nie pójdziesz twoje słabości cię zabiją, zniszczą, zabiorą to, co najcenniejsze. – Głos w lustrze zdaje się nie należeć do mnie, choć tylko moja zmęczona twarz wpatruje się w zabrudzoną taflę.

 

– Nie, nie jestem w stanie sam sobie poradzić, ale bardzo chcę, chęci wystarczą. – odpowiadam.

 

– Brednie! Człowiek nie jest w stanie istnieć bez innego człowieka, nawet ty potrzebujesz kogoś, potrzeba ci Jego! – O kim mówi wewnętrzny głos? A może to ja sam wygłaszam te brednie, jak je nazwano przed chwilą? – On nie będzie dłużej czekał, był w tobie od zawsze, wystarczy, że Go uwolnisz, a ciężar pęknie, staniesz się wolny!

 

Nie, nie mogę już dłużej słuchać kotłujących się myśli w głowie, której nie mogę zaufać, nikomu nie jestem w stanie powierzyć swoich tajemnic, jestem sam, jestem…

 

TRAAACHHHH!!!

 

Lustro roztrzaskuje się na kilkanaście elementów i zwielokrotnia moje oblicze. Widzę swoją twarz, ale czuję, ze jest odrętwiała, mam wrażenie noszonej maski. Kiedy dopuściłem, do przejęcia moje życia. Kim jest On, o którym przypomina mi jaźń? Dlaczego właśnie teraz?

 

Spoglądam jeszcze na zabrudzoną muszlę umywalki, próbuję sięgnąć po mydło, by zmyć z siebie zatruwające umysł myśli, w tym momencie na dłoń spada ciężka kropla czarnej cieczy. Atrament? Farba? Odłamki lustra ukazują przerażenie, z oczu ciekną smoliste łzy, strugi czarnej mazi postanawiają żyć własnym życiem, zamieniają się w ostre igły, ranią moją skórę, tworzą twardą łuskę na rumianej twarzy, a po chwili moje oczy zasłania gęsta mgła, a mózg odmawia posłuszeństwa…

 

xxx

 

– Gdzie one są, kto je zabrał?! – wrzeszczę na wyimaginowanych lokatorów kawalerki. W pośpiechu szukam kolejnej tabletki, woreczka z nieznaną substancją, która ukoi me nerwy. Po raz kolejny próbuję złapać oddech, czołgam się po podłodze w poszukiwaniu brązowego nektaru bogów, chemii zmuszającej mnie do działania, nie pozwalającej trwać w miejscu!

 

W oparach absurdu, onirycznych wizjach, wtykam ostatkiem sił jedną z kapsułek pod język, a po chwili ta ląduje wewnątrz mnie, w sercu skorupy, którą nazywam ciałem. Odpływam.

 

xxx

 

Rankiem budzi mnie męski głos w radio, z którego dowiaduję się o nietypowych zabójstwach w Central Parku. To podobno jedna z poważniejszych masakr ostatnich lat, w końcu rzadko zdarzają się ciała nabite na jeden z ostrych końców drabinek na placu zabaw, jakich wiele w często odwiedzanym parku. Wychodzę z łóżka cały obolały i nie pamiętam kompletnie niczego, poza wczorajszym odlotem i nienaturalnym kacem, choć wydawało mi się, że niczego nie piłem?

 

Moją dłoń pokrywa lejąca się wydzielina, coś w rodzaju czarnego płynu, ale bardzo kleistego, którego nie mogę domyć nawet za trzecim razem.

 

Zanim jednak wyruszę do szkoły, żeby odpękać kolejne kilka godzin nikomu niepotrzebnych wykładów, jem śniadanie (smażone jajka z bekonem) i czytam poranna prasę. Moją uwagę przykuwa jednak tekst, świstek papieru wetknięty niechlujnie między strony Times’a.

 

Na pogiętej kartce widnieje czarny napis: GENESK, zaś reszta zapisana jest na sposób wiersza, albo… jakiejś piosenki? Przerażające jest to, że to chyba… moje pismo?

 

 

_________faciende_________

 

Zimna kropla, jak głaz spadający z urwiska uderza w nos. Staram się powoli rozchylić powieki, co graniczy z cudem. Chwila odpoczynku z zamkniętymi oczyma, ciężkimi fałdami skóry, które odmawiają posłuszeństwa. Podobnie jak całe ciało. Nie czuję mięśni, woda wdziera się w małżowinę. Woda?! Jaka woda?!

 

Z letargu wyrywa mnie dziwne drapanie, dostrzegam małe stadko szczurów, które sprawdza moją żywotność podgryzając nogę. Jak to możliwe, że znalazłem się w podmiejskich ściekach? Kojarzę, gdzie jestem, bo odór nie daje o sobie zapomnieć. Wokół jest ciemno, oczy powoli się otwierają i…

 

Kolejna spadająca z sufitu kropla nie jest mnie w stanie dorwać, próbuję się odczołgać jak rażony prądem, bolące do tej pory stawy nie mają znaczenia. Liczy się tylko obraz przede mną, człowiek, a raczej to co z niego pozostało. Zauważam, że broczę w rzece krwi i ciemnej masy, jest lepka, smolista, widziałem ją już wcześniej. Chcę biec, chcę uciekać jak najdalej się da, ale nawet nie wiem gdzie dokładnie się znalazłem. Czyżbym odpowiadał za wszystkie te zbrodnie w mieście?

 

Ostatnie co przychodzi mi do głowy to odbicie w lustrze i coś co pochłonęło moje ciało i wnętrze, kostium, jego elementy podejmujące własne decyzje. Czy możliwe jest zabijanie nieświadome? Czy to była moja wola?

 

Roztrzęsiony staram się podnieść z brudnej wody, ale grzęznę w niej jeszcze bardziej. W końcu wstaję i próbuję biec przed siebie, upadam na lewe kolano, jestem całkowicie wyczerpany i już gdy wszystkie siły mają mnie opuścić dostrzegam… czuję je w dłoni… tabletki wciąż są przy mnie (zostały jeszcze dwie). Gdy tylko na nie spojrzę mój głód daje o sobie znać, tylko, czym, kim miałbym się stać?

 

xxx

 

Brukowane uliczki pełne są starych papierków po chipsach, butelek po tanim winie i przeterminowanych gazet (co najmniej od tygodnia). Ściany odrapanych budynków są zimne, przeszywają chłodem całe moje wnętrze. Próbuję ponownie złapać oddech i kucam przy jednym z kartonów, by kilku bezdomnych urzędujących w tej okolicy mogło spokojnie pokontemplować mój obskurny ubiór, nie mieszczący się pewnie nawet w normach ich estetyki.

 

Dyszę jak parowóz, spoglądam w ciemne niebo, z którego prószą kryształki lodu przy ziemi przechodzące w deszczowe krople. Jeszcze kilka dni temu spotkałem tu handlarza, po którym ślad zaginął. To od niego dostałem tajemnicze proszki „niewiadomoodczego”, które mój głupi, ciekawski mózg uznał za godne sprawdzenia. Teraz pragnę ich bardziej, mocniej, a w głowie kłębi się mi plątanina słów – GENESK. Czym to jest? Czym jest zjawa pożerająca moje ciało po zażyciu tabletek i dokonująca mordów?

 

Nie zważając na gapiących się przechodniów i inteligentnych kloszardów, którzy zrozumieli już, że nie zamierzam zabierać terenu ich zarobku, z trudem podnoszę się na nogi i wracam wydeptaną uliczką do domu. Jedna tylko rzecz przykuwa moją uwagę: kartka papieru przyklejona zużytą gumą do brunatnej cegły w miejscu byłej siedziby dealera tabletek z przemokniętym napisem – „Jedna da ukojenie inna wzbudzi bestię”.

 

Jestem zbyt zmęczony, by cokolwiek z tego zrozumieć. Jedna tabletka dziennie? Jedna tygodniowo? Dostałem cały worek radości, sakiewkę wypełnioną czystym złotem dla mózgu. Po każdej dawce czuję się doskonale, czuję euforię, ale kim do cholery jest czarny kostium, który oplata wnętrzności, który prowadzi mnie na miejsce zbrodni?

 

Nie mogę się dłużej zastanawiać nad słusznością przyjmowania nieznanych leków kojących wszelkie zło tego świata; kolejny ból głowy daje o sobie znać rozrywając całe moje ciało. Tarzam się po pokoju, telewizor cicho wygrywa serialową muzykę, a mój organizm szaleje. Odrętwiałe palce wędrują w kierunku przedostatniej kapsułki, jedynej nadziei na normalne życie. Po chwili świat znów zamiera, a ja czuję w kościach czarną smołę…

 

xxx

 

O skrawki myślącej skorupy obijają się szczątki świadomości; starają się myśleć, pełzną w kierunku pnia, którego światło gaśnie niczym dogasająca świeca. Wokół trwa wojna. Bronx pogrąża się w chaosie. Moje usilne błagania na nic się zdają przy jego głodzie. To On. Bestia, która wychodzi z ukrycia, gdy tylko tabletka zacznie działać, ludzki szkielet zbudowany nienawiścią. Pragnie zła, obłudy i nieszczęścia; karmi się ubóstwem i smutkiem. To ostatnie Go nawet bawi. Handlarz ostrzegał przed niepożądanymi działaniami, ale czy biorąc aspirynę, by zaleczyć ból głowy zastanawiamy się, czy nasze ciało nie zamieni się w „smołę, która chodzi”?

 

Kakofonia łamanych kości i przegryzane podgardło jeden po drugim, tłumione jest przez cichy brzęk wybijanych szyb i ich cząstek spadających na szorstki bruk. Czuję każdym nerwem tarcie rozrzucanych wokół głazów; mniejsze kamienie trafiają w moje ciało tak często, że przestałem na nie zwracać uwagę. A ja? Idę przed siebie, a raczej moje ciało pełznie ciągnione przez grudkowatą maź, która oblepia je za każdym razem, gdy żołądek rozpocznie rozkład magicznych właściwości narkotyku. Jestem na skraju wyczerpania; smolisty szkielet zmierza w nieznanym mi kierunku. Użyczyłem Mu swego ciała by pozbyć się bólu, a doznaję wielokrotnych śmierci za każdym razem, gdy chwyta nową ofiarę i wysysa z niej przerażenie. Podczas wgryzania się w ludzkie aorty czuję chwilową rozkosz, drżę na całym ciele, a może resztkach tego, co z niego pozostało. Wciąż się nasycam, napawam bólem innych.

 

Makabryczny taniec trwa już ćwierć nocy, a moje szczątki długo nie pociągną. Dziwnej bestii nie jest w stanie powstrzymać ani stacjonująca tutaj policja, ani wojsko, których karabiny przyjemnie łechcą ego mojego pasożyta. Ich auta lądują rozrzucone po dachach i zniszczonych ścianach pobliskich wieżowców, a przeraźliwe krzyki ich mieszkańców tylko podniecają mojego napastnika. W Jego żyłach płynie czarna sadza, wypełniona kurzem wojny, rozkoszą nienawiści, miłością poniżania. Łzy ciekną mi po policzkach, gdy lewe ramię zmienia bez ostrzeżenia kształt i rozłupuje skorupę Yankee Stadium (to tu pierwszy raz byłem na meczu z Georgem, w tym miejscu poznałem Angie).

 

O ataku terrorystów wie już pół świata, tak przynajmniej moje wybryki ze smolistym szkieletem nazywają dziennikarskie hieny, których programy specjalne nadawane są mimo późnej pory. Gdy zwykli ludzie próbują uspokajać swoje rodziny i tłumaczyć, że żaden z samolotów nie zamierza zrobić sobie lądowiska w ich pokoju, a już na pewno nie z zamachowcem na pokładzie, mój kostium zaczyna słabnąć. On potrzebuje jeszcze jednej ofiary. Biega, rzuca się, zostawia czarną łuskę na brązowych ścianach blokowisk, obkleja lepkim atramentem wejścia do domów, w których poszukuje jeszcze jednej skołatanej duszy, jednostki obciążonej życiowym niepowodzeniem…

 

Wtedy go dostrzegam, moje zmęczone powieki starają się odrzucić przygniatające je głazy, ale obraz i tak jest zamazany. Rozpoznaje George’a. Krzyczy coś do mnie, ale głos, nie… wrzask, potężny, rozłupujący niczym kilof orzech jazgot karze mi go pojmać, zabrać jego problemy, oswobodzić go z nich raz na zawsze. Nie mogę oddychać, nie mogę już niczego kontrolować, smoła coraz bardziej wżera się w moje ciało, dając uczucie najgorszych męczarni, jakby najgorszy z katów podawał mi dożylnie kwas siarkowy.

 

Ostatkiem sił czerń zabiera mnie w stronę przerażonej twarzy George’a, lecz on nie ucieka, stoi nieruchomo, powtarza coś, niczym mantrę:

 

-… cknij się, Mark, …wiedz coś! – Jego słowa są ciepłe, kojące, nie czuję niż bólu. Wiem, że nie mogę go zranić, sam muszę zniszczyć pragnienie, ten głód który mnie wypełnia, wystarczy by nasycić Jego na wieki. Bestia zniknie…

xxx

 

Jaskrawe światło jarzeniówki rozpycha zmęczone powieki. Staram się patrzeć, ale nie mogę za wiele dostrzec. Wokół mnie stoją rzędy jednakowych łóżek, zimnych, niebezpiecznych; miejsc, gdzie nie ma schronienia dla nikogo. Na niektórych z nich leżą pacjenci, nie kojarzę nikogo.

 

– M.. Mark? Myślałem, że już się nie obudzisz? – Głos George’a wdziera się w uszy bez zapowiedzi. – Podobno to wirus, nie mogłem… nie wiem… Nie wiedziałem kogo powiadomić, gdy cię znalazłem?! – Jest cały roztrzęsiony, nie lubię, gdy się denerwuję bardziej ode mnie.

 

– Znalazłeś mnie? – próbuję wychrypieć przez zaschnięte usta.

 

– Jesteś totalnie wyczerpany, znalazłem cię na klatce. Odsłuchałem wiadomość, którą mi nagrałeś… – Ach więc te brednie jednak do niego dotarły. – Miałeś poszarpane ubranie, nie wiedziałem co się stało i… znalazłem jeszcze to. – George pokazuje mi świstek papieru, na którym w narkotycznym przypływie nabazgroliłem niezrozumiałe słowa, nad którymi króluje „GENESK”.

 

– Jest… To jest dla ciebie, zachowaj. – odpowiadam. Nasza rozmowa nie trwa jednak długo, bo znów czuję drżenie. Do żyły wdziera się zimna ciecz, zdążam tylko zauważyć przerażenie na twarzy przyjaciela. Kątem oka dostrzegam czerń biegnącą po rurce do wenflonu.

 

Kolejne wydarzenia następują po sobie niczym w kiepskich filmach bez polotu, retrospekcje, białe plamy, krzyki i przytłumione wrzaski. Widzę jeszcze jak odsuwają George’a, czystą łzę spływającą po jego policzku, a moje ciało wiezione jest daleko przed siebie, pokonując coraz to nowe, ciężkie, stalowe drzwi. Ogarnia mnie zimno, lecz w głowie gra muzyka, a pięciolinie obsypują słowa z piosenki; wyrazy ze świstka papieru, który nie wiem kiedy zdążyłem zapełnić:

Zabiorę ci oczy i już nie zobaczysz

Zabiorę dłonie i już nie dotkniesz

Wezmę ci usta i nie pocałujesz

Wydrę twe nozdrza i nie odczujesz

Gdziekolwiek pójdziesz tam ja cię znajdę

By mieć przy sobie dziś tu zostawię

Na razie…

 

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Nie przebrnąłem. Starałem się, ale niestety nie... Biorę "winę" na siebie, czytelnika spoza docelowej grupy odbiorców.

Uczciwie przeczytałam pierwszą część. Resztę już tylko przeskanowałam wzrokiem i nie, nie. Zdecydowanie nie dla mnie. Nie podobało mi się.

Jedyny w moich oczach plus: nie było błędów, a przynajmniej ja ich nie dostrzegłam.

Tekst napisany umiejętnie, ale jego lektura była męcząca. Opowiadanie jest nudne i nieco przegadane, a końcówka - może jestem tępy - jest dla mnie mało zrozumiała.

 

Pozdrawiam.

Jeżeli chodzi o warsztat językowy --- to jest bardzo fajnie. Fabuła niestety nie wyszła. Akapity się dłużą, a wydarzenia toną w nadmiarze słów.

pozdrawiam

I po co to było?

dziękuję za opinie, szczególnie za ten warsztat i umiejętne pisanie, wiele to dla mnie znaczy i sam przyznam, że ten eksperyment mi nie wyszedł, nie nadaję się do pisania w pierwszej osobie za bardzo ;/ wasze opinie są jednak pomocne i zamierzam rozwinąć w przyszłości fabułę skowytu - poprzedniego opowiadania, dzięki

Pisanie w pierwszej osobie czasu teraźniejszego, świetnie się sprawdza w krótkiej formie - dobrze przenosi na czytelnika emocje, ale w dłuższej formie jest zbyt męczące. Takie jest przynajmniej moje zdanie na ten temat.

Nowa Fantastyka