- Opowiadanie: Jack_Felix - Ósmy Archanioł

Ósmy Archanioł

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ósmy Archanioł

Książka ta zostanie wydana w okolicach kwietnia nakładem wydawnictwa Poligraf. Tutaj przedstawiam fragment będący 2/3 opowieści. Mam nadzieję, że zachęci on kilka osób do kupna całości. Pozdrawiam i przedewszystkim… życzę miłego czytania :-)

 

 

 

Prolog

 

Unoszę się w próżni. Wokół mnie nie ma nic, żadnej rzeczy, ni martwej, ni żywej. Jest tylko Ciemność. Ciemność, która mnie otula i chroni. Oddałem się jej cały, by móc odnaleźć ukojenie. Teraz jesteśmy od siebie zależni. Ona darzy mnie spokojem, ja nazywam ją w myślach. Istniejemy dzięki sobie nawzajem.

 

Nagle w głębi mojego umysłu odzywa się cichy głosik. Wiem, skąd się bierze. To moja podświadomość, która stara się, bym nie stracił zmysłów. Broni mnie przed szaleństwem. Mówi:

 

– Kim jesteś? Kim jesteś, żywa istoto?

 

Odpowiadam:

 

– Jestem aniołem.

 

Nawiązałem rozmowę ze swoją podświadomością. Teraz musimy ją kontynuować. Może w ten sposób nie pochłonie mnie obłęd.

 

– Czy pamiętasz swoje narodziny?

 

– Oczywiście.

 

– Opisz je.

 

– Po co?

 

– Musisz jakoś zachować zdrowy rozsądek. To może być dobry sposób.

 

– Skoro tak mówisz… Jak każdy z aniołów narodziłem się w wodach Nieskończonego Oceanu. Najpierw zobaczyłem światło, a potem poczułem, jak otacza mnie woda. To przerażające uczucie, w jednej chwili nie istnieć, a w następnej unosić się na morskich falach z umysłem, do którego wlewa się olbrzymia ilość informacji. My, aniołowie, nigdy nie byliśmy tacy jak ludzie. Oni zdobywają wiedzę wraz z procesem dorastania, a nasze umysły wiedzą wszystko, co powinny wiedzieć, zaraz po urodzeniu. Cóż, prawie wszystko.

 

– Co było później?

 

– Później unosiłem się na powierzchni Nieskończonego Oceanu tak długo, aż mój umysł odpłynął do krainy snów. Nie wiem, ile to trwało. Może godzinę, może dzień, może rok? Nie wiem. Wiem tylko, że obudziłem się w domu Gabriela, jednego z Siedmiu Archaniołów.

 

– Opowiedz mi o nim. Opowiedz wszystko, co pamiętasz.

 

– Dobrze. Opowiem.

 

 

 

 

 

 

 

I

 

Obudziła mnie delikatna poświata emanująca z pobliskiego okna. Uniosłem powieki i rozejrzałem się. Ku swojemu zdumieniu leżałem na łóżku wewnątrz szarego, wzorowanego na gotycki styl pokoju. To, że znałem się na ludzkich stylach budowy i na miliardach innych rzeczy, przytłaczało mnie. Miałem ochotę wrócić tam, skąd przybyłem, ale to było niemożliwe. Nie mogłem na powrót… nie istnieć.

 

– To miło, że już się obudziłeś – rozległ się łagodny głos.

 

Spojrzałem w bok i spostrzegłem anioła w białych szatach, siedzącego na drewnianym taboreciku.

 

– Gdzie ja jestem? – spytałem, zdezorientowany.

 

Anioł uśmiechnął się. W jego piwnych oczach zatańczyło światło.

 

– Cóż, na twoje pytanie można udzielić wielu odpowiedzi. Jeśli chcesz, bym określił naszą lokację szczegółowo, odpowiem, że znajdujemy się w jednym z pokoi mojego domu. Jeśli interesuje cię lokacja bardziej ogólna, to wiedz, że jesteśmy w miejscu zwanym Miastem Aniołów. Jeśli jednak pytasz o znaczenie miejsca w naprawdę szerokim rozumowaniu, to z dumą oświadczę, że obaj przebywamy w Niebie, jednym z najważniejszych tworów Boga.

 

Ledwo się narodziłem, a mimo to zrozumiałem wszystko, co powiedział. Wiedza pozbawiona doświadczenia była odurzająca. Anioł popatrzył na mnie ciepło, po czym spytał:

 

– Jak się nazywasz?

 

Zaskoczyło mnie to.

 

– Emanuel – odpowiedziałem po chwili. – Choć nie mam pojęcia, skąd to wiem.

 

Anioł znowu się do mnie uśmiechnął.

 

– Bóg daje nam imiona razem z wiedzą na temat tego świata – rzekł. – Ja, dla przykładu, jestem archanioł Gabriel. Miło mi cię poznać, Emanuelu. Ufam, że wiesz, kim są archaniołowie?

 

Pokiwałem głową.

 

– Tak – odparłem.

 

– Skoro wiesz, to powiedz – archanioł Gabriel puścił do mnie oko i napił się ze srebrnego pucharu, który trzymał w dłoniach.

 

– Archaniołowie są szóstym w hierarchii chórem aniołów. Sprawują bezpośrednią władzę nad chórem siódmym, czyli aniołami zwykłymi – wyrecytowałem niczym regułkę z książki.

 

– Doskonale – pochwalił mnie Gabriel. – A teraz wymień wszystkie pozostałe chóry wraz z ich funkcjami.

 

– Czemu mnie o to pytasz? – wtrąciłem.

 

– Muszę to zrobić, żeby sprawdzić, czy wiedza przekazana ci przez Boga poprawnie ukształtowała się w twoim umyśle. Mów, Emanuelu.

 

Wziąłem głęboki oddech i opowiedziałem Gabrielowi o wszystkich chórach, począwszy od mocy, które przewodziły Anielskim Zastępom w czasie bitew Nieba z Piekłem, skończywszy na cherubinach kontrolujących siły natury. Gdy przestałem mówić, dotarło do mnie, jak bardzo skomplikowana jest anielska hierarchia. Podzieliłem się swoimi wrażeniami z Gabrielem, a ten wybuchł serdecznym śmiechem.

 

– Masz rację, Emanuelu – powiedział. – To skomplikowane, ale Wszechświat musi jakoś funkcjonować, prawda?

 

– Nie prościej byłoby, gdyby Bóg przydzielał zadania poszczególnym aniołom, zamiast dzielić ich na tyle chórów? – zaciekawiłem się.

 

– Cóż, nie możemy obarczać wszystkim Boga. Zresztą aniołowie nie są nieomylni. Według mnie dobrze się stało, że jednych kontrolują inni. W ten sposób wypełnianie Boskich nakazów przebiega w miarę poprawnie.

 

– Ale… jak aniołowie mogą robić coś źle? Przecież nie mają wolnej woli. Powinni wykonywać boską wolę tak, jak mi polecono.

 

Gabriel spojrzał na mnie z nutą zdumienia.

 

– Dużo główkujesz jak na nowonarodzonego – oświadczył. – Widzisz, Emanuelu, to, że aniołowie nie mają wolnej woli, nie oznacza, że są bezbłędnymi maszynami, pozbawionymi umysłu. Wręcz przeciwnie, aniołowie myślą i często te myśli schodzą na bardzo złe tory. Po to jest hierarchia: by neutralizować błędne myślenie.

 

Zastanowiłem się nad tym.

 

– To brzmi tak, jakby aniołowie mieli wolną wolę, a te wszystkie podziały służyły temu, by ją kontrolować – rzekłem w końcu.

 

Gabriel nieco się zmieszał.

 

– Zostańmy przy tym, że aniołowie nie mają wolnej woli – powiedział.

 

Usiadłem na łóżku i natychmiast zakręciło mi się w głowie. Zdałem sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy od momentu swoich narodzin znalazłem się w pozycji siedzącej. Dla mojego błędnika nie było to miłe przeżycie.

 

– Znasz kogoś, kto popełnił błędy w wypełnianiu boskiej woli? – spytałem.

 

Mój rozmówca pokiwał głową.

 

– Oczywiście. Znam wielu. Sam się do nich zaliczam.

 

– Ty? A co takiego zrobiłeś?

 

– Moim grzechem są wątpliwości, Emanuelu, ale to nic wielkiego. Znam dużo gorsze przypadki zbłądzenia.

 

– Opowiedz mi o nich.

 

– Skoro nalegasz.

 

Archanioł wziął kolejny łyk ze srebrnego pucharu. Spostrzegłem, że wewnątrz naczynia jest jedynie czysta woda.

 

– Znałem kiedyś anioła imieniem Tamiel. Chór dominacji przydzielił mu opiekę nad ludzkimi dziećmi. Tamiel bardzo lubił to zajęcie. W krótkim czasie przywiązał się do swoich podopiecznych. Można nawet powiedzieć, że ich pokochał. Gdy na Ziemi rozpętała się druga wojna światowa i ogromna część jego protegowanych została wymordowana, Tamiel popełnił samobójstwo.

 

– Smutne – stwierdziłem z cieniem przygnębienia w oczach.

 

– Rzeczywiście, choć to dopiero początek historii. W czasach drugiej wojny światowej potrzebowaliśmy wielu aniołów, by opanować sytuację zarówno na Ziemi, jak i w Niebie. Dlatego chór dominacji wysłał anielicę zwaną Remiel, by uratowała Tamiela od samobójstwa.

 

– Ale jak mogła go uratować, skoro już nie żył?

 

– Święty Piotr dzierży artefakt, dzięki któremu my, aniołowie, możemy przemieszczać się w czasie. Remiel cofnęła się kilka dni wstecz, ale zamiast powstrzymać Tamiela od samobójstwa, jak nakazały jej to dominacje, usunęła jego przyczynę.

 

– To znaczy?

 

– Anielica uratowała podopiecznych Tamiela. Żadne dziecko nie zostało zamordowane, w wyniku czego Tamiel nie popełnił samobójstwa.

 

– Więc wszystko skończyło się szczęśliwie? – spytałem z nadzieją.

 

Gabriel pokręcił głową.

 

– Nie. Ramiel nie powinna była tego robić. Michał, Pierwszy z Siedmiu Archaniołów, uznał jej zachowanie za pogwałcenie boskiej woli i zbyt wielką ingerencję w sprawy ludzi. Powieszono ją w anielskim więzieniu. Co się tyczy ludzkich dzieci, którymi opiekował się Tamiel… Wysłannicy Michała naprawili błędy anielicy. Dzieci zostały wymordowane, a ich stróża powstrzymano przed dokonaniem samobójstwa. Na nie wiele się to zdało, bo Tamiel oszalał z rozpaczy. Obecnie przebywa w Więzieniu, w części dla obłąkanych.

 

– Mogłem się spodziewać, że zakończenie nie będzie szczęśliwe – wyartykułowałem pustym głosem.

 

– Przykro mi, ale dzięki tej historii zrozumiesz, że aniołowie potrzebują hierarchii. To właśnie kontrola pomaga nam unikać takich sytuacji – Gabriel poklepał mnie po ramieniu i wypił resztkę wody ze swojego pucharu.

 

– Chodźmy – rzekł po chwili. – Czas, abyś osobiście poznał Michała.

 

– Mam poznać Pierwszego Archanioła? – zdziwiłem się.

 

– Każdy nowonarodzony musi. To święte prawo – oznajmił Gabriel. – A teraz przywdziej szatę, która leży na brzegu łóżka, i zejdź na dół. Będę tam na ciebie czekał, Emanuelu. Razem udamy się do Michała.

* * *

 

– Wstałem z łóżka i zabrałem się za zakładanie szaty. Była taka sama, jak szata Gabriela, tylko że szara. Włożenie jej zabrało mi ponad kwadrans. Kolejne piętnaście minut minęło, zanim udało mi się zejść na dół po schodach. Ciężko było zapanować nad ciałem, które ledwo się otrzymało. Moje ręce, nogi, głowa… to wszystko było jak coś obcego, co przykleiło się do mnie i nie chciało puścić.

 

– Niemiłe uczucie, urodzić się i musieć umieć wszystko, prawda?

 

– Najwidoczniej Bóg nie miał zamiaru oszczędzać aniołów od pierwszych chwil ich istnienia.

 

Po tych słowach otwieram oczy, ale od razu oślepia mnie ciemność. Paradoksalnie przypomina mi ona moment, w którym po raz pierwszy ujrzałem Gwiazdę Poranną – nasze niebiańskie słońce.

 

– A gdy twoje oczy przyzwyczaiły się już do światła gwiazdy, zobaczyłeś Miasto Aniołów?

 

– Wiesz, że rozmowa z własną podświadomością jest…

 

– …szalona? Tak, wiem. Zacząłeś ze mną rozmawiać, Emanuelu, mając nadzieję, że obronisz się przed szaleństwem, ale może prawda jest taka, że już oszalałeś?

 

– W takim razie jaki jest sens, by kontynuować tę rozmowę?

 

– Być może sens jest taki, że szaleństwo stanowi lek na cierpienie.

 

– Szaleństwo jest skutkiem cierpienia. Wystarczy spojrzeć na historię Tamiela. Oszalał, gdy wymordowano dzieci, które pokochał.

 

– I może właśnie w tym szaleństwie znalazł ukojenie. Jak się czujesz, gdy ze mną rozmawiasz?

 

Dobre pytanie. Zastanawiam się przez chwilę.

 

– Czuję się lepiej – odpowiadam w końcu.

 

– Więc mów, Emanuelu. Opowiedz mi o Mieście Aniołów.

 

Widzę je oczyma wyobraźni. Ubranie tego w słowa zajmuje mi kilka sekund. Potem mówię:

 

– Jest olbrzymie. Tysiące szarych kamienic ozdobionych posągami aniołów, wszystko otoczone murem wysokim na sto stóp. Miasto jest okrągłe. Pośrodku mieści się olbrzymia góra. Na jej szczycie widnieje Koloseum, większe i piękniejsze od tego ziemskiego, zwane przez niektórych Amfiteatrem Archaniołów. Tak właśnie prezentuje się anielska stolica. Wiedzieć, jak wygląda, to jedno, ale zobaczyć ją na własne oczy, to zupełnie co innego. Ja wiedziałem, ale dopiero gdy wyszedłem z domu Gabriela, zobaczyłem ją po raz pierwszy.

 

– Była oszałamiająco piękna?

 

Spytany o to, zacząłem sobie wszystko przypominać. Moim ciałem wstrząsnęła fala goryczy. Pokręciłem głową, choć moja podświadomość nie mogła tego zobaczyć.

 

– Oszałamiająco skażona – odparłem cierpko. – Zgnilizna opakowana w lśniący papier. Oto cała prawda o tym niebiańskim piekle.

 

– Lecz wtedy jeszcze tego nie wiedziałeś.

 

– To prawda. Nie wiedziałem.

 

 

 

 

 

 

 

II

 

Podążaliśmy brukowaną alejką, mijając dziesiątki kamienic. Naszym celem była góra, która majaczyła pośrodku miasta. W międzyczasie przyglądałem się innym aniołom, którzy przemierzali miejskie uliczki. Jedni szli alejką tak jak ja i Gabriel, inni przelatywali nade mną, uderzając powietrze śnieżnobiałymi skrzydłami. W pewnej chwili zerknąłem na swoje własne skrzydła i zapragnąłem wznieść się w przestworza. Wiedziałem jednak, że najpierw będę musiał się tego nauczyć.

 

Góra była oddzielona od kamienic szerokim pasmem brukowanego podłoża, a po jej zboczu wiły się wąskie schody, liczące co najmniej kilka tysięcy stopni. Tymi schodami ja i Gabriel zaczęliśmy się wspinać na szczyt góry. Gdyby nie to, że organizmy aniołów są odporniejsze na zmęczenie od organizmów ludzi, padłbym z wycieńczenia w połowie drogi. Zamiast tego, lekko zdyszany, dotarłem przed Koloseum razem z Gabrielem – aczkolwiek po nim nie było widać oznak zmęczenia.

 

– Witaj w Koloseum, Emanuelu – rzekł, wskazując ściany majestatycznej budowli. – Oto miejsce spotkań Siedmiu, którzy sprawują kontrolę nad chórem aniołów. Ja, Michał, Rafał, Uriel, Metatron, Razjel i Barachiel jesteśmy jednymi z najbardziej szanowanych i uprzywilejowanych aniołów w Niebie. Wszyscy razem stanowimy chór archaniołów… No dobrze, a teraz wejdźmy do środka. Michał już na nas czeka.

 

Jak wyglądał Pierwszy Archanioł? Na pozór nie wyróżniał się spośród innych aniołów. Miał ulizane, platynowe włosy i oczy koloru chłodnej stali. Jego usta wykrzywione były w uśmiechu tak słodkim, że robiło się od tego niedobrze, ale tylko ta część jego twarzy się uśmiechała – reszta pozostawała niewzruszona.

 

Michał stał pośrodku Koloseum. Jego biała szata powiewała na wietrze. Gdy do niego podeszliśmy, zmierzył mnie spojrzeniem i jego źrenice rozszerzyły się.

 

– Chcesz mi powiedzieć, że on się taki urodził? – spytał Gabriela, wskazując moją twarz.

 

Gabriel pokiwał głową.

 

– Interesujące – stwierdził Michał, obchodząc mnie dookoła. – Bardzo interesujące.

 

– Nie rozumiem – rzekłem, zdezorientowany.

 

– Pokaż mu – rozkazał Michał.

 

Gabriel stanął przede mną i machnął dłońmi w taki sposób, jakby rozprostowywał tkaninę na ścianie. Potem powietrze zaczęło gęstnieć i rozmazywać się niczym krople deszczu na szybie. Po chwili było już lustrem, w którym odbijała się moja postać.

 

Rzeczywiście interesujące, pomyślałem.

 

Moją twarz przecinał czarny krzyż. To nie było zabrudzenie, farba, ani tatuaż. To była moja skóra. Podwinąłem rękawy i zobaczyłem, że na rękach również mam czarne znaki. To samo tyczyło się reszty ciała.

 

– Te symbole. To…

 

– Krzyż, na którym zginął Chrystus, znaki Alfy i Omegi, litery IHS i wiele innych symboli związanych z chrześcijaństwem – przerwał mi Michał. – Trzeba przyznać, że Pan wykazał się nie lada fantazją, tworząc ciebie, Emanuelu.

 

– Z pewnością chciał, byś się wyróżniał – dodał drugi z archaniołów.

 

– Nie zapominaj, drogi Gabrielu, że wszyscy aniołowie są sobie równi – Michał, choć wciąż uśmiechał się nad wyraz słodko, posłał Gabrielowi chłodne spojrzenie.

 

– Podobno zwyczajem jest, by każdy nowonarodzony musiał cię poznać, Michale – powiedziałem.

 

– Mistrzu Michale – skorygował mnie Pierwszy Archanioł. – Musisz zdawać sobie sprawę, że nie jestem zwykłym aniołem. Jako jednemu z Siedmiu należy mi się szczególny szacunek. W każdym razie przejdźmy do sedna spotkania. Widzisz, Pan powierza aniołom ogromną wiedzę w chwili, gdy przychodzą oni na świat, ale pewne sprawy pozostają niewyjaśnione. Moim zadaniem jest, by je wyjaśnić. Zacznijmy od rzeczy podstawowej, czyli zasad, którymi rządzi się Niebo.

 

Po tych słowach Koloseum znikło, a ja i archaniołowie znaleźliśmy się przed prymitywną budowlą z czarnego kamienia. Była olbrzymia, miała może ze sto metrów, a jej ściany tworzyły idealny trójkąt. Wokół budowli zalegały skały, o które z szumem rozbijały się fale Nieskończonego Oceanu. Woda rozciągała się aż po horyzont…

 

– Oto Więzienie – rzekł Michał. – Miejsce, w którym zamykany jest każdy, kto złamał jedno z Dziesięciu Przykazań. Stanowią one nienaruszalne prawa, na których zbudowano anielską społeczność. Karą za ich naruszenie są tortury i śmierć.

 

Za naszymi plecami rozległ się hałas. Obróciłem się i zobaczyłem, jak dwóch aniołów odzianych w srebrne zbroje ciągnie za sobą trzeciego, pobitego. Nieszczęśnik wyrywał się im, jak tylko potrafił, ale byli od niego dużo silniejsi.

 

– Błagam, wy nie rozumiecie! Zapomniałem, że jest niedziela! Gdybym nie zapomniał, na pewno udałbym się do kościoła! W ostatniej bitwie zginął mój przyjaciel! Musiałem jakoś odreagować! Tylko dlatego się upiłem! Błagam, nie zabierajcie mnie tam! Nie chcę trafić do Więzienia! Nie chcę umierać! – krzyczał.

 

Michał podszedł do niego i spojrzał mu w oczy.

 

– „Pamiętaj, aby dzień święty święcić” – zacytował. – Żaden anioł nie może sobie pozwolić na to, by zapomnieć o tych słowach.

 

To powiedziawszy, skinął na żołnierzy, a ci zaciągnęli jeńca do Więzienia.

 

– Chodźmy za nimi. To będzie początek naszej małej lekcji – oznajmił Michał.

 

Tej lekcji wolałbym nie odrabiać.

 

Wnętrze Więzienia emanowało aurą bólu i rozpaczy. Pośrodku trójkątnego dziedzińca znajdował się drewniany szafot, na którym zalegały ślady krwi. Niektóre były zakrzepłe, reszta wydawała się być wymownie świeża.

 

– Te dźwięki… Czy to są krzyki? – spytałem cicho Gabriela.

 

Archanioł pokiwał głową.

 

– Tak, to krzyki – rzekł ze smutkiem.

 

Krzykami rozbrzmiewało całe Więzienie, a wyrażały one tylko jedno – nieopisane cierpienie.

 

Zbrojni cisnęli jeńca na drewniany szafot. Gdy Michał dał im znak, unieśli miecze i zaczęli ćwiartować swoją ofiarę. Przez kilka sekund słyszałem przeszywające wrzaski, potem była już tylko krew cieknąca strumieniami po posadzce dziedzińca. Gabriel nie chciał na to patrzeć – już dawno odwrócił wzrok. Michał uśmiechał się słodko, zerkając na mnie co chwilę, a ja przyglądałem się całej scenie szeroko otwartymi oczami. Na karku czułem dreszcz przerażenia.

 

Potem opuściliśmy Więzienie. Szukając czegoś, co wymazałoby mi z głowy obraz poćwiartowanego jeńca, spojrzałem na Nieskończony Ocean. Wiedziałem o nim wszystko. Wiedziałem, że naprawdę jest nieskończony. Że nie tyczą się go prawa czasu i przestrzeni. Że w kilka sekund może przenieść nas w dowolny zakątek Nieba. Wiedziałem to, ale wiedza nie przynosiła mi ulgi. Ulgę przynosiło piękno iskrzącej wody i melodyjny szum fal. Dlatego przez pół minuty wpatrywałem się w Ocean, szukając oczyszczenia.

 

W końcu Michał, wyraźnie ucieszony, zmierzył mnie wzrokiem i rzekł:

 

– Wiesz już, że nie wolno łamać Dziesięciu Przykazań, jednakże nie jest to jedyna sprawa, którą przeznaczono mi wyjaśniać. Druga lekcja, Emanuelu, będzie dotyczyła narodzin Piekła.

 

Ledwo to powiedział, Więzienie znikło, a my na powrót znaleźliśmy się wewnątrz Koloseum. Zmiana miejsca nie była dla mnie zaskakująca, bo wiedziałem, że Archaniołowie posiadają zdolność teleportacji.

 

– Spójrz na posadzkę, Emanuelu – powiedział Michał, a głos miał tak samo słodki jak uśmiech. – Oto freski, które przedstawiają całą historię powstania Piekła. Tutaj mamy scenę, kiedy Bóg tworzy pierwszych ludzi i rozkazuje Lucyferowi, by im służył. Lucyfer nie był tym uradowany. Uważał ludzi za istoty podlejsze od aniołów. W krótce zbuntował się przeciwko Bogu, wywołując w Niebie Wielką Wojnę. Po jego stronie opowiedziała się jedna trzecia wszystkich aniołów. To była rzeź. Wielu z nas zginęło podczas Pierwszej Bitwy, jednak w ostateczności udało nam się wyprzeć armię Lucyfera z Nieba. Zrzuciliśmy ich do Ciemności, która znajduje się pod Nieskończonym Oceanem. Upadli, bo tak przyjęło się nazywać popleczników Lucyfera, uznali to miejsce za swoją dominie i w jej wnętrzu wybudowali Piekło. Jednak na tym się nie skończyło. Od czasu wspomnianej porażki Lucyfer i jego legiony co jakiś czas szturmują Niebo w nadziei, że uda im się pozbawić Boga władzy i skazać cały Wszechświat na cierpienie. Jednakże, jak do tej pory, skutecznie im to uniemożliwialiśmy.

 

– To znaczy, że będzie więcej ataków? – spytałem.

 

– O tak – słodkość uśmiechu Michała przekroczyła wszelkie granice. – O wiele więcej. Lucyfer nie odpuścił przez kilka tysięcy lat, nie odpuści i teraz. Zgubiła go pycha. W swoich mrocznych rozmyślaniach doszedł do wniosku, że jest lepszy od Boga. Że może się postawić ponad nim. Czegoś takiego nie można wybaczyć. Wielka Wojna będzie trwała, póki nie zabijemy Lucyfera. Dopiero gdy jego serce przestanie bić, Wszechświat odetchnie z ulgą.

 

Mój wzrok zatrzymał się na fresku, który przedstawiał pojedynek dwóch aniołów, jednego o włosach czarnych jak sadza, drugiego o włosach koloru platyny.

 

Zdawało mi się, że to koniec spotkania, jednak w momencie, gdy Michał miał się już z nami pożegnać, pustka obok nas zapłonęła, a z ognia wyłonił się serafin. Wyglądał jak duch stworzony jedynie z płomieni i gorącego powietrza. Nie miał ust, ani nosa, tylko parę świetlistych oczu, mimo to wszyscy trzej usłyszeliśmy jego potężny, niosący się echem głos:

 

– Dzień dzisiejszy jest dniem zmian, albowiem rzekło się, iż Emanuel, nowonarodzony, stać się ma tym, który dzierży Miecz Sprawiedliwych. Tak brzmi Słowo Boże, Amen.

 

To powiedziawszy, serafin na powrót rozpłynął się w chmurze ognia, pozostawiając nas w stanie całkowitego oszołomienia. Bladzi jak upiory, staliśmy przez chwilę bez ruchu, nie odzywając się do siebie. W końcu przerwałem ciszę:

 

– Mam dzierżyć Miecz Sprawiedliwych?

 

Głos drżał mi z przerażenia.

 

– To niesłychane! – Gabriel najwyraźniej w ogóle mnie nie słuchał. – Przecież Miecz Sprawiedliwych od zawsze należał do ciebie, Michale. Dlaczego Bóg nagle postanowił przekazać go nowonarodzonemu? Rozumiesz coś z tego?

 

Zerknąłem na Michała. Jak zawsze uśmiechnął się obrzydliwie słodko, ale jego oczy, pozbywszy się zdumienia, przybrały potworny wyraz. Był wściekły, może nawet bliski furii.

 

– Skoro tak brzmi Słowo Boże, niech więc się stanie – oznajmił z fałszywą pokorą. – Oto Miecz Sprawiedliwych, Emanuelu. Strzeż go dobrze, gdyż jest to najpotężniejsza broń, jaką Pan podarował aniołom.

 

Przede mną zmaterializował się przepiękny miecz, tak gładki, że – włącznie z rękojeścią – zdawał się być zrobiony z jednego kawałka metalu. Jego ostrze płonęło błękitnym ogniem, który rozświetlał twarze archaniołów.

 

Później Michał odszedł, a ja, całkowicie zdezorientowany, zostałem sam na sam z Gabrielem. Nie rozumiałem tego, co tu zaszło. Stałem tylko i patrzyłem na ostrze miecza, który spoczywał w mojej dłoni. Gabriel poklepał mnie po ramieniu i rzekł:

 

– A więc od dzisiaj, jako ten, który dzierży Miecz Sprawiedliwych, nie musisz nikogo tytułować mistrzem, Emanuelu. Teraz sam nim jesteś.

 

Po tych słowach obdarzył mnie ciepłym spojrzeniem i wyprowadził z Koloseum.

* * *

 

– I tak z nowonarodzonego stałem się jednym z najpotężniejszych aniołów w Niebie. W moim posiadaniu znalazł się Miecz Sprawiedliwych, dzięki któremu Michał pokonał Lucyfera w Pierwszej Bitwie.

 

Moja podświadomość milczy. Niepokoi mnie to. Pytam:

 

– Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego się nie odzywasz?

 

– To tej nocy… – szepcze, przerażona. – To tej nocy wszystko się zaczęło.

 

– Tak, wiem – odrzekłem ponuro. – Gdy opuściliśmy Koloseum, Gabriel zabrał mnie do jednej z kamienic w Mieście Aniołów i powiedział, że to będzie mój dom. Udałem się na spoczynek. Patrząc na błękitny ogień Miecza Sprawiedliwych i rozmyślając o tym, co stało się tamtego dnia, zapadłem w głęboki sen. Wtedy właśnie nawiedził mnie pierwszy koszmar. Wtedy zaczął się mój strach…

 

 

 

III

 

Z początku wszystko było rozmazane. Taka chaotyczna mieszanina barw i cieni. Dopiero później zacząłem dostrzegać zarysy otaczającego mnie świata.

 

Byłem w lesie. Wokół mnie rosły strzeliste sosny, a ziemię przysłaniał dywan z opadłych igieł. Gdzieniegdzie dostrzegałem krople rosy. Wyglądało na to, że jest chłodny, wiosenny poranek.

 

Nagle usłyszałem dziewczęcy głos. Rozejrzałem się i zobaczyłem ją między pobliskimi drzewami. Śpiewała jakąś ludową piosenkę, zrywając z ziemi kwiatki i wkładając je do wiklinowego koszyka. Towarzyszyła jej kilkuletnia dziewczynka, będąca zapewne jej młodszą siostrą.

 

To był miły, wręcz sielankowy widok. Potem rozległy się dzikie okrzyki i obie dziewczyny zostały otoczone przez bandę brudnych, uzbrojonych po zęby żołdaków. Wszyscy, bez wyjątku, cuchnęli potem i krwią.

 

– Kalina, co się dzieje? Co to za ludzie? – jęknęła z przerażeniem dziewczynka, chowając się za siostrą.

 

– Spokojnie, mała, spokojnie. Wszystko będzie dobrze – odparła dziewczyna, choć w jej głosie również pobrzmiewał strach.

 

Jeden z żołdaków wskazał ją ostrzem topora i wycharczał:

 

– Patrzajcie no, chłopy, chyba żeśmy znaleźli kochanicę szatana!

 

– Ładna jest – palnął drugi, zezowaty. – Widać, że szatan tylko najlepsze kurwy na swe kochanice wybiera.

 

– Ano ładna, ładna, jeno tylko taką wychędożyć – chlapnął trzeci, ocierając ślinę, która ciekła mu po podbródku.

 

– No to chędożym ją – charknął ten z toporem. – Nikt nie broni przecie. Inkwizytor rzekł: poszukać, znaleźć, przyprowadzić. O tym, żeby nie chędożyć, nic nie mówił.

 

– Święta prawda, jako żywo – rzekł zezowaty.

 

– A jej siostrzyczka? – spytał obśliniony. – Też pewnie mała demonica. Założem się, że starsza ją uczy, jak się z demonami dupczyć.

 

– No to też ją tutaj dawajta. Pokażem jej, że prawdziwy chrześcijanin dupczy lepiej od jakiego demona.

 

Powietrze przeszył krzyk, gdy żołdacy cisnęli dziewczyny na ziemię i zaczęli zdzierać z nich ubrania. Starsza broniła się, jak mogła, ale napastnicy byli od niej dużo silniejsi. Młodsza była zbyt przerażona, by cokolwiek zrobić. Jedyną czynnością, jaką wykonywała, był cichy płacz.

 

Gdy były nagie, żołdacy zaczęli je gwałcić. Ten z toporem rozwiązał spodnie i przygniótł starszą dziewczynę swoim cuchnącym cielskiem. Kiedy zaczęła okładać go pięściami, rozkazał towarzyszom, by ją przytrzymali, a potem wszedł w nią brutalnie, nie zważając na rozpaczliwe jęki, wydostające się z jej gardła. Młodszą dziewczynką zajął się obśliniony. Jednym ruchem postawił ją na klęczki, a potem wziął ją od tyłu. Zrobił to z taką siłą, że po jej nogach zaczęły cieknąć strumienie krwi. Ból, który odczuwała, był tak silny, że nie mogła wydać z siebie dźwięku. Po prostu zaciskała zęby, od czasu do czasu krztusząc się łzami. Pozostali żołdacy, na czele z zezowatym, przyglądali się wszystkiemu, wiedząc, że ich kolej zaraz nadejdzie…

 

Sił, by to oglądać, starczyło mi na kilka minut. Sił, by tego słuchać, starczyło mi na całą godzinę. Potem opuściłem las i znalazłem miejsce, z którego nie mogłem ani zobaczyć, ani usłyszeć tego, co robili żołdacy.

 

Siedząc na trawie i radując się z ciszy, zastanawiałem się, jak ludzi umysł jest w stanie wytrzymać tyle bólu i upokorzenia. A może nie jest w stanie? Może ktoś, kto przeszedł coś takiego, już nigdy nie będzie normalny? Może takie wydarzenie zniszczy go na całe życie? Nie wiedziałem. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.

 

Słońce sięgnęło zenitu, gdy zobaczyłem, jak żołdacy wyprowadzają dziewczynę z lasu. Pobita i zgwałcona, ledwo trzymała się na nogach, ale żaden z mężczyzn nie miał zamiaru jej pomóc. Popychali ją tylko ostrzami mieczy, chwaląc się tym, co jej zrobili. Obrzydzony, udałem się za nimi. Wkrótce okazało się, że celem brutalnej wycieczki jest mała wioska, gdzie inni żołdacy wrzucali do ruchomej klatki kilkadziesiąt kobiet. Przewodził im mężczyzna odziany w czerwony habit i dzierżący pozłacany pastorał. Żołdacy tytułowali go inkwizytorem.

 

To były czasy Malleus Maleficarum – Młota na czarownice.

 

Wojacy wpychali niewiasty do klatki, choć żadna się już tam nie mieściła. W momencie, kiedy skończono załadunek, inkwizytor odmówił modlitwę za dusze „tych bezbożnic, oddających się szatanowi i uprawiających czarcią magię”, po czym wóz, na którym stała klatka, opuścił wioskę, a w ślad za nim wszystkie formacje żołdaków i sam inkwizytor, jadący na pięknym, białym koniu.

 

Orszak zatrzymał się w pobliżu lasu, w miejscu, gdzie leżało niewielkie jezioro. Inkwizytor, zsiadłszy z konia, rzekł donośnym głosem:

 

– Jako że Bóg obdarzył nas zbyt małą ilością sznurów, w jeziorze utopimy jedynie cześć czarcich demonic! Resztę potraktujemy ogniem niebiańskim, aby oczyścić je z szatańskiego nasienia! Poczynajcie, słudzy Boży!

 

Obśliniony otworzył klatkę. Choć była tak ciasna, że jej pręty wbijały się boleśnie w ciała kobiet, żadna nie chciała wyjść. Zezowaty zachęcił je, uderzając jedną obuchem buzdyganu. Czaszka kobiety pękła ze zgrzytem i krew trysnęła na twarze innych. Kilka wybiegło. Resztę na powrót zamknięto w klatce.

 

Uwolnionym kobietom przywiązano do nóg ciężkie kamienie, a potem wrzucono je do jeziora. Utopiły się w kilkadziesiąt sekund, a kiedy się tak stało, ten z toporem oblał klatkę jakąś smolistą substancją i podpalił ją.

 

Zwierzęce ryki kobiet i smród ich płonących ciał były nie do zniesienia. Nie chciałem na to patrzeć, ale nie mogłem się odwrócić. Jakaś niezidentyfikowana siła zabraniała mi tego robić. Stałem więc bez ruchu, coraz bardziej blady. Nagle, wśród czerniejących kobiet, moje oczy wyłowiły twarz dziewczyny, którą zgwałcono w lesie. Spoglądała prosto na mnie, a w jej oczach nie było cierpienia. Była tylko pustka.

 

Dym mnie dusił. Dusił tak realnie, że w końcu się obudziłem, a wtedy dotarło do mnie, że ten dym wcale mi się nie przyśnił.

 

W moim pokoju znajdował się jakiś anioł. Miał baranie rogi i poruszał się na kopytach, więc doszedłem do wniosku, że to cherubin. Dym unosił się w powietrzu, bo zad owego cherubina, o dziwo, płonął.

 

– Na stu w dupę kopanych serafinów! – wypalił nieznajomy – Ja się, kurka anielska, jaram!

 

To było trafne spostrzeżenie.

 

Cherubin zaczął latać po pomieszczeniu, drąc się w niebogłosy. Gdy spostrzegł, że już nie śpię, podbiegł do mnie, wystawił płonący tyłek i zawołał:

 

– Masz, dmuchaj! Dmuchaj, do diabła, bo inaczej na kolację będzie pieczony zadek w sosie własnym!

 

– Ale dmuchanie nic nie pomoże! – bąknąłem, oszołomiony.

 

Nieznajomy jęknął, a potem – ku mojemu zdumieniu – wyskoczył przez okno. Pewny, że postanowił popełnić samobójstwo, podbiegłem do wspomnianego okna i wyjrzałem na zewnątrz. Całe szczęście, cherubinowi nic się nie stało, prócz tego, że zad dalej płonął mu w najlepsze, a on sam latał po uliczce, wrzeszcząc: „Pomocy! Pomocy!”.

 

– Jesteś cherubinem, a nie potrafisz ugasić zwykłego ognia?! – krzyknąłem.

 

– O żesz ty, racja!

 

Po tych słowach cherub uniósł dłonie ku niebu i wymamrotał parę słów modlitwy.

 

– Na wszystkie chuje anielskie! Chyba przesadziłem – palnął nagle.

 

W kilka sekund nad alejką zebrały się czarne chmury, z których lunęły hektolitry wody. Deszcz ugasił pożar na tyłku cherubina, ale z nieba zaczęło spadać też coś, co przypominało mikroskopijne błyskawice. Oczy nieznajomego zaokrągliły się z przerażenia.

 

– Ratuj się kto może, bo pioruny są na dworze! – zatrajkotał, po czym puścił się biegiem wzdłuż alejki, uciekając przed miniaturowymi błyskawicami. Wprawdzie burza zaczęła się uspokajać, ale jeden z piorunów pocałował anioła prosto w jego osmolone cztery litery.

 

Cherub – używając jego języka – „zaliczył glebę, po czym przejechał kilka metrów mordą po ziemi”. Z jego tyłka wysnuła się cieniutka smużka dymu.

 

Podleciałem do niego i pochyliłem się, by zobaczyć, czy żyje. Oddychał, co potwierdziło się, gdy zaklął siarczyście i wymamrotał:

 

– Przez najbliższy, rwał jego mać, tydzień nie zapalę skręta.

 

Pomogłem mu wstać i spytałem:

 

– Co to miało być?

 

Nieznajomy westchnął.

 

– Widzisz, kolego, otóż paliłem sobie spokojnie ziółka własnej produkcji, gdy mnie nagle zaswędział tyłek. No to się wziąłem i po tym tyłku podrapałem, a tu jak się płomień ze skręta na zadek nie przeniósł, tak wystrzeliło niczym serafinowi z dupy i pożar gotowy! Jeszcze kilka sekund, a po półdupkach to by mi została kupa, tyle że popiołu.

 

Ledwo nadążając za jego słowami, rzekłem:

 

– Nie wiedziałem, że w Niebie można palić skręty.

 

Cherub się zmieszał.

 

– Hehe – zaśmiał się głupio. – No… bo oficjalnie, to nie można, ale jeśli nikomu nie powiesz, to draki nie będzie.

 

– Dlaczego miałbym nikomu nie mówić? – spytałem.

 

– Wiesz, głupio by było tak wsypywać osobę, z którą ma się mieszkać – cherubin wyszczerzył zęby.

 

– ŻE CO?!

 

Nieznajomy klepnął się w czoło.

 

– A no tak, zapomniałbym o najważniejszym! – to powiedziawszy, wyciągnął do mnie rękę. – Jestem Azazel, twój nowy współlokator!

* * *

 

– Wyjawiłeś komuś sekret Azazela? – pyta mnie podświadomość.

 

– Nie, nikomu. Zbyt dobrze pamiętałem, co stało się z aniołem, który upił się po śmierci swojego przyjaciela. Nie chciałem, żeby taki los spotkał mojego współlokatora. Wydawał się zbyt sympatyczny, by tak skończyć.

 

– To znaczy, że go polubiłeś?

 

– Tak, na swój sposób. Wtedy jeszcze to potrafiłem. Wiedziałem, jak obdarzać innych pozytywnymi uczuciami. Teraz wszystko się zmieniło…

 

Kolejna fala wspomnień przelewa się przez mój umysł, niosąc ze sobą cierpienie. Nie jestem w stanie tego wytrzymać. Muszę odpocząć.

 

– Azazel – szepczę, starając się napełnić myśli czymś pozytywnym. – Azazel był wesoły, zabawny. Potrafił zająć mój umysł, żebym zapominałem o strachu.

 

– Ale gdy Azazela nie było, strach powracał i to z potężną siłą – mówi podświadomość.

 

– Przestań! – krzyczę. – Dlaczego to robisz? Nie widzisz, że staram się jakoś odciąć od ponurych myśli?

 

– Jestem twoją podświadomością. Ten strach mnie wypełnia. Nie możesz tego ignorować. Nie możesz się od tego odciąć. Jesteśmy jednością.

 

– Więc co mam robić? Czego ode mnie chcesz? – pytam. Głos trzęsie mi się z rozpaczy.

 

– Powiedz to. Powiedz, jak wszystko się zaczęło. Potem oboje postaramy się skupić na tych lepszych wspomnieniach.

 

Biorę głęboki oddech, potem mówię:

 

– Był wieczór. Azazel, który zdążył się zadomowić w moim pokoju, gdzieś wyszedł. Zostałem sam i wtedy przypomniał mi się mój pierwszy koszmar. Przypomniało mi się malleus maleficarum, a wraz z tym wspomnieniem w moim umyśle zagnieździł się strach. To coś okropnego: czuć lęk, który pozbawiony jest przyczyny. To tak, jakby bać się wszystkiego. Koszmarów było znacznie więcej, niemalże każdej nocy śniłem o jakieś przerażającej, chrześcijańskiej zbrodni. Strach się nasilał. Tylko dzięki Azazelowi dawałem sobie jakoś radę. Przy nim lęk słabł, choć nie znikał zupełnie. To było niemożliwe. Mój strach sprawiał wrażenie niegojącej się rany. Po prostu czasami czułem ból mniej dotkliwie.

 

– Dobrze, Emanuelu – moja podświadomość zdaje się być zadowolona. – To wystarczy. Teraz możemy pomyśleć o czymś przyjemnym. Opowiedz o najlepszych wspomnieniach, jakie łączą cię z Azazelem.

 

– Cóż – zastanawiam się przez chwilę. – Był taki dzień… Siedem miesięcy po tym, jak się poznaliśmy, Azazel zabrał mnie do sekretnej karczmy.

 

– Tak – podświadomość jest wyraźnie ucieszona. – To był bardzo miły dzień.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

IV

 

Obudziłem się z krzykiem. Przed oczami wciąż miałem obrazy ludzi mordowanych podczas wypraw krzyżowych. Dziesiątki tysięcy istnień torturowanych, palonych i zarzynanych z powodu walki o głupie miasto. Czując, że serce bije mi nienaturalnie szybko, usiadłem na posłaniu i przetarłem czoło, po którym spływały strużki potu. Potem rozejrzałem się i zobaczyłem, że Azazel siedzi na krawędzi swojego łóżka, paląc skręta i uważnie mi się przypatrując. Jego oczy mieniły się odcieniami czerwieni i złota niczym ogień. Włosy miał platynowe i tak dziwaczne w kształcie, jakby chciał nimi zaprezentować wszystkie style fryzjerskie świata. Ubiór też miał wyjątkowy. Podczas gdy większość aniołów nosiła szare szaty, Azazel ubierał się jak harleyowiec, z wyjątkiem tego, że na jego kopyta nie pasowały żadne buty.

 

– Kolejny koszmar? – spytał, sobie tylko znanym sposobem wypuszczając dym jedną dziurką od nosa.

 

Pokiwałem głową i sięgnąłem po puchar z wodą, który stał przy moim łóżku. Gdy piłem, moje tętno powoli wracało do normy.

 

– Szkoda mi ciebie, Emanuelu – kontynuował Azazel. – Tak się męczysz, że aż żal dupę ściska. Gdyby się dało, to wziąłbym te twoje koszmary wypierniczył, gdzie upadli zimują, ale się, kurka anielska, nie da.

 

– Dzięki, Azazelu, ale to nie koszmary są najgorsze. To ten strach – powiedziałem, kładąc dłoń na piersi. Lęk, którego pochodzenia nie znałem, uciskał ją tak mocno, że ciężko było oddychać.

 

– Wiem, wiem – z lewej dziurki cherubina wystrzelił szary obłoczek dymu. – Może chciałbyś zapalić? Przyrzekam, że pomoże ci to w walce z tym wrednym skurczybykiem, którego nazywasz strachem. Nic tak nie rozluźnia, jak porządny skręt o poranku.

 

Oczami wyobraźni ujrzałem anioła, który został zamordowany na więziennym placu. Pokręciłem głową.

 

– Nie, Azazelu. Dziękuję – odparłem, choć cherubin podawał mi już skręta.

 

– Ja cię, chłopie, do niczego nie przymuszam, ale wiedz, że nie możesz sobie odmawiać wszystkich przyjemności tego świata, bo – koniec końców – łeb ci eksploduje niczym pęcherz pewnego gościa, który wychlał za jednym zamachem trzydzieści kufli piwa.

 

– Wychlałeś za jednym zamachem trzydzieści kufli piwa?

 

– Dlaczego od razu zakładasz, że to… No dobra, wychlałem, bo założyłem się z takim jednym pijusem.

 

– O co?

 

– Eee… to znaczy, no wiesz, on powiedział, że nie wypiję, ja powiedziałem, że wypiję, no i poszło.

 

– Eksplodował ci pęcherz?

 

– Hehe, nie… choć było, kurka, blisko.

 

To powiedziawszy, Azazel wyszczerzył zęby. Niektóre z nich były złote.

 

– Może i masz rację – rzekłem po chwili, zrezygnowany. – Jeśli nie będę zwalczał strachu, to w końcu postradam zmysły. Zgoda, Azazelu. Skorzystam z tych przyjemności.

 

– No nareszcie! – Azazel wręcz podskoczył z podekscytowania. – Już myślałem, że nigdy tego nie powiesz! Chodźmy. Nie ma czasu do stracenia. A nóż się rozmyślisz wraz z nadejściem świtu. No dalej, ubieraj się.

 

Zrobiłem zdumioną minę.

 

– Jak to „ubieraj się”?! – wypaliłem.

 

– No ubieraj się, w papę anioła – powtórzył Azazel. – Zabieram cię na małą wycieczkę.

 

– Niby dokąd?!

 

– Zobaczysz – oczy cherubina błysnęły wesoło. – A teraz wciągaj swoje białe wdzianko i zakładaj sandałki. Czas się zabawić!

 

Pozbawiony możliwości sprzeciwu, zacząłem się ubierać. W momencie, gdy włożyłem na siebie szatę, Azazel otworzył okno i wyskoczył na zewnątrz. W miarę dobrze znałem się już na lataniu, więc podążyłem jego śladem. Obaj wylądowaliśmy na pogrążonej w mroku uliczce. Całe miasto spało. Jedynym źródłem światła była Gwiazda Wieczorna, która majaczyła pośrodku firmamentu, emanując delikatną, błękitną poświatą.

 

– Ach, nie ma to, jak sztachnąć się chłodnym, nocnym powietrzem – Azazel wziął głęboki oddech. – I ta cisza… Za dnia takiej nie znajdziesz. Ale dosyć już ględzenia o pierdołach, czas ruszać w drogę.

 

– Powiesz mi wreszcie, dokąd idziemy? – rzuciłem, krocząc za Azazelem.

 

– Jeszcze chwilkę – bąknął cherubin.

 

Szliśmy jakieś pięć minut, a potem Azazel zatrzymał się przy wejściu do miejskich kanałów. Spojrzałem na niego, zaskoczony, ale on zrobił tylko figlarną minę, zbiegł po schodach, otworzył kratę i zagłębił się w nieprzeniknionej ciemności. Bojąc się tego, co wymyślił, ruszyłem jego śladem.

 

– Azazelu? Azazelu, jesteś tutaj? – spytałem czerń, która zalegała przede mną, ale nikt mi nie odpowiedział.

 

Do kanałów nie docierało światło Gwiazdy Wieczornej. Było tu tak ciemno, że nie widziałem nawet czubka własnego nosa. Nagle Azazel pojawił się przede mną z pochodnią w dłoni, uśmiechając się jak głupi do sera.

 

– A ty co się tak pałętasz po kanałach? – chlapnął, szczerząc swoje biało-złote zęby. – Dalej, idziemy, idziemy. Przed nami jeszcze kawałek drogi.

 

Więc zaczęliśmy przedzierać się przez labirynt podziemnych korytarzy, aż w końcu, po dobrym kwadransie, Azazel doprowadził mnie przed małe, drewniane drzwiczki. W drzwiczkach tych były cztery zamki – najwyraźniej ci, którzy tam przesiadywali, cenili sobie prywatność. Azazel puścił do mnie oko, po czym zapukał. Chwilę po tym, jak to zrobił, w drzwiach otworzyło się kratowane okienko, z którego łypnęła na nas para jadowicie zielonych oczu.

 

– Hasło – burknął ich właściciel.

 

– Kuku na muniu – rzekł z dumą Azazel.

 

– Zgadza się – zaburczały zielone oczy.

 

Zamki kliknęły, drzwiczki otworzyły się, a ja i Azazel weszliśmy do środka.

 

– Kuku na muniu? – powtórzyłem, posyłając Azazelowi wymowne spojrzenie.

 

– Wiesz, się umie wymyślać hasła – odparł cherub, po raz kolejny oślepiając mnie swoimi złotymi zębami.

 

Znaleźliśmy się w niskim, zatłoczonym pomieszczeniu. Było tutaj dużo dymu i światła. Otaczający nas aniołowie palili fajki, popijali spienione piwo z wielkich, drewnianych kufli i tańcowali przy czterech kominkach, w których wesoło figlowały płomienie. Panowała tutaj iście świąteczna atmosfera. Miało się ochotę usiąść i już nigdy nie wychodzić.

 

– Oto sekretna karczma! – oznajmił uroczyście Azazel, a jego twarz zdawała się promieniować w świetle kominków. – Miejsce, gdzie aniołowie mogą zaznać smaku wolności! Zapomnij o zasadach, którymi rządzi się Niebo! Chrzań Michała i jego w dupę kopane Dziesięć Przykazań! Tutaj jesteś panem samego siebie! Nikt nie będzie ci mówił, co masz robić! Wchodź i rozgość się! Oto twoje wyzwolenie, w papę anioła!

 

Patrząc na te roześmiane twarze, pomyślałem, że może rzeczywiście uda mi się znaleźć tutaj wyzwolenie od strachu. Jednak czasu na rozmyślania nie było dużo, gdyż po chwili jakiś anioł o włosach zaplątanych w dready ryknął:

 

– Ahoj, Azazelu! Miło, że wróciłeś! Chodź no tu, bo musisz pokazać tym dwóm głąbom, że umiesz puszczać kółka dymu z dupy, bo nie chcą mi wierzyć!

 

– A idę, idę – odpowiedział Azazel, machając aniołowi ręką. – Lecz pierdzenia dymem dzisiaj nie będzie, bo nasz nowo nabyty członek może się zgorszyć!

 

Anioł z dreadami i jego dwaj rozmówcy – biało i czarnooki – skierowali na mnie spojrzenia, po czym wszyscy trzej rozdziawili usta ze zdumienia. Ten białooki padł na kolana i wyjąkał:

 

– B-b-błagam, ja nie chciałem… t-t-to on mnie tu zaciągnął! – to mówiąc, wskazał czarnookiego. – B-b-błagam, nie wy-wy-wysyłaj mnie do W-więzienia, m-m-mistrzu. Ja-ja nie chcę, u-u-u… u-umierać!

 

W karczmie zapadła absolutna cisza. Wszyscy patrzyli to na mnie, to na białookiego.

 

– Spokojnie, anieliska jedne, spokojnie! – zawołał Azazel. – Emanuel nikogo nie będzie wkopywał za kratki, wręcz przeciwnie, przyszedł tu, by sobie pohulać, tak jak wy wszyscy, więc uspokójcie się, spuście trochę ciśnienia z gaci i wracać do zabawy!

 

– Naprawdę nie wpakuje nas do Więzienia? – bąknął białooki.

 

– Naprawdę – przytaknął cherubin. – A ty weź już nie klęcz jak baba, co lody obrabia, bo tylko idiotę z siebie robisz.

 

Białooki wstał, a potem on, ja i Azazel usiedliśmy przy stole. Reszta aniołów powoli zaczęła wracać do zabawy.

 

– W mordę knura, Azazelu, jak ci się udało przeciągnąć na naszą stronę Tego, Który Dzierży Miecz Sprawiedliwych? – spytał nieznajomy z dreadami.

 

– Przeciągnąć? – Azazel prychnął. – Emanuel nigdy nie był po stronie Michała i nigdy nie będzie, prawda, Emanuelu?

 

Cherub klepnął mnie w plecy, a ja kiwnąłem głową, zbyt zawstydzony, by cokolwiek powiedzieć.

 

– Ale jak go nakłoniłeś, żeby przyszedł do tego miejsca? – wypalił czarnooki, zerkając na mnie co chwilę w taki sposób, jakby ciągle się mnie obawiał.

 

– I znowu, że ja coś zrobiłem – westchnął Azazel. – Toż Emanuel sam chciał zakosztować przyjemności tego świata. Ja go tylko przyprowadziłem.

 

Cherubin zmierzył spojrzeniem kufle, które znajdowały się na stole, po czym zawołał:

 

– Dobra, wystarczy tego ględzenia! Czas się porządnie urżnąć! Karczmarzu, daj tu nam po piwku, zanim wyschniemy na wiór!

 

Chwilę później stały przed nami dwa olbrzymie kufle, wypełnione pieniącym się piwem. Skosztowałem trochę. Było gorzkie i, szczerze mówiąc, niezbyt mi zasmakowało.

 

– Tu nie o smak chodzi! – skomentował Azazel, gdy wyjawiłem mu swoje pierwsze wrażenia. – Chodzi o to, że jak chlapniesz sobie piwko, zaraz będzie piękne żyćko!

 

Po rymowance wyżłopał ponad połowę swojego kufla. Zaciekawiony, zrobiłem to samo, choć dużo, dużo wolniej.

 

Kiedy udało mi się opróżnić naczynie do dna, poczułem działanie napoju. Świat rzeczywiście wydawał się przyjemniejszy. Z pewnością był mniej… onieśmielający. Jednak strach, zaciskający się wokół mojego serca, nie znikał. Znikała nieśmiałość, nie on.

 

– Karczmarzu, jeszcze ze dwa piwka poprosimy! – zawołał Azazel.

 

Gdy karczmarz przyniósł nam po kuflu, spojrzałem na cherubina i spytałem:

 

– Jak dowiedziałeś się, że takie miejsce istnieje?

 

Azazel zaśmiał się głośno.

 

– Dowiedziałem się? – wypalił. – Mój drogi, ja żem to miejsce założył! Zanim się tutaj przeniosłem, w Mieście Aniołów egzystowało kilka podobnych przybytków, wszystkie kiepskie i słabo chronione. Musiałem, kurka, coś z tym zrobić. Przeszedłem się więc po wspomnianych przybytkach, zebrałem kilku kumpli i razem wybudowaliśmy tę oto karczemkę. Może i nie jest to boski pałac, ale serce cieszy. By żaden z Michałowych szpicli nie wykrył tego jakże uroczego zakątka, ja i inni założyciele postanowiliśmy stworzyć pewne zabezpieczenie. Otóż każdy, kto przejdzie obok naszej karczemki, nie zauważy jej ani nie usłyszy wydobywającego się z niej rabanu, chyba że kiedyś już go tutaj przyprowadziłem. Dlatego, jak ktoś chce sprosić tutaj swych kumpli, idzie z tym do mnie. To ja tu jestem, w papę anioła, ten, no, szef!

 

To rzekłszy, Azazel uśmiechnął się od ucha do ucha i znowu wyżłopał pół kufla piwa.

 

– Zaraz, a co chodzi z tymi szpiclami Michała?

 

– No cóż – Azazel otarł wąsy z piwnej piany. – Michaś, jako niezaprzeczalny wielbiciel Dziesięciu Przykazań, z pewnością zamknąłby ten przybytek i poobcinał nam wszystkim główki, gdyby dowiedział się, że coś takiego egzystuje. Dlatego istnienie sekretnej karczmy musimy utrzymywać w tajemnicy przed nim i przed jego zwolennikami.

 

– Michał ma swoich zwolenników? – bąknąłem, przypominając sobie dwóch aniołów, którzy poćwiartowali jeńca na środku więziennego placu.

 

– O tak. Już dawno wybrał sobie siedem tysięcy osobników, którzy tworzą coś, co zwie się Archanielską Gwardią. Podobno ma ona służyć wszystkim Siedmiu Archaniołom do tego, by utrzymywać porządek w Niebie, ale prawda jest taka, że całą władzę nad tymi oddziałami Michał przypisał sobie. Zważywszy na to, że w Niebie jest tylko trochę ponad sto tysięcy aniołów, armia złożona z siedmiu to całkiem sporawo. Tak czy siak, Michała trzeba się strzec i koniec, kropka.

 

Wspomnienie tego, co zobaczyłem w Więzieniu, zaczęło się nasilać. Przez chwilę wydawało mi się, że w moim kuflu, zamiast piwa, jest krew, w której pływa ścięta głowa.

 

– Wybacz, Azazelu, ale chyba nie powinienem już tutaj przychodzić – wykrztusiłem, wstając od stołu.

 

– Co? Nie, Emanuelu, zaczekaj…

 

Zanim skończył mówić, opuściłem karczmę i znalazłem się w kanale. Azazel wybiegł za mną, wołając:

 

– Emanuelu, kurka anielska, wybacz, nie chciałem cię nastraszyć. Po prostu musiałem cię przestrzec. Nie możesz rezygnować ze swoich pragnień tylko dlatego, że się boisz. Przecież chciałbyś tutaj przychodzić, prawda?

 

Kiwnąłem głową.

 

– Chciałbym, ale zdaje się, że strach jest silniejszy ode mnie – rzekłem cicho.

 

– Nie możemy dać się sterroryzować – Azazel nie dawał za wygraną. – Nie możemy pozwolić, by strach decydował o tym, jacy jesteśmy. Emanuelu, chodź tutaj i spojrzaj mi w te moje płomienne oczęta. Co widzisz?

 

Wzruszyłem ramionami.

 

– Twoje płomienne oczęta? – spytałem.

 

– Hehe, dobre… Otóż nie, widzisz anioła szczęśliwego, a szczęście może dać tylko wolność. Każdy z aniołów na nią zasługuje. Życie nie powinno składać się wyłącznie z obowiązków. W końcu jesteśmy istotami myślącymi, a skoro mamy umysły, nie możemy zachowywać się jak maszyny. Należy nam się, by decydować o tym, jak żyjemy i co robimy. Zamiast dusić się codzienną rutyną, powinniśmy zmieniać rzeczywistość. Wolność jest odpowiedzią na niedolę. Ludzie jej nie doceniają. Wymyślają zwyczaje i normy, zniewalając się coraz bardziej. Niby mogą robić, co chcą; niby nic nie stoi im na drodze do szczęścia; ale co rusz narzucają na siebie chore oczekiwania. „Dziecko, musisz chodzić do szkoły, żeby zdobyć dobrą pracę. Dziecko, musisz pracować, by zarobić na życie. Dziecko, musisz znaleźć sobie żonę i ustatkować się.” I na odwrót! „Dziecko, zabraniam ci chodzić na imprezy! Dziecko, daj sobie spokój z byciem artystą, bo nic na tym nie zarobisz! Dziecko, co ty sobie myślisz? Nie jesteś homoseksualistą!” I ot, całe życie ułożone od początku do końca z oczekiwań, pozbawione miejsca na wolność wyboru. Mamy skończyć tak samo albo gorzej? Mamy wypełniać rozkaz za rozkazem, aż w końcu będziemy rzygać życiem? Nie! Czas się zbuntować! Świat powinien zobaczyć, że my, aniołowie, też możemy być wolni! To prawda, że ludzie mają lepiej. Mogą się po prostu sprzeciwić oczekiwaniom. Nie czeka ich walka z siedmioma tysiącami rodaków i Michałem na czele, ale mimo to powinniśmy się zbuntować! Chociażby tutaj, w tej karczmie! Zbuntować po cichu, tak żeby nikt inny nie wiedział! Przynajmniej na razie.

 

Azazel otarł pot z czoła i odetchnął głęboko.

 

– Uh, chyba mnie troszeńkę poniosło – stwierdził, krzywiąc się głupio.

 

– Troszeńkę – odparłem, oszołomiony.

 

– W każdym razie, Emanuelu – kontynuował – jaka jest twoja decyzja? Dalej chcesz być zniewolony, czy jednak zdecydujesz się na odrobinę młodzieńczego buntu?

 

Ponownie spojrzałem w jego płomienne oczy i uśmiechnąłem się.

 

– Niech będzie bunt – rzekłem.

 

– To się nazywa hart ducha! – cherubin poklepał mnie po plecach. – Chodź, Emanuelu. Skoro piwko w dobrym towarzystwie cię nie przekonało, spróbujemy czegoś mocniejszego.

 

Chwilę później staliśmy przed nieco zakurzonym barem, za którym karczmarz nalewał piwa.

 

– Masz nierówno pod sufitem – rzekł raźnie Azazel, posyłając karczmarzowi figlarskie spojrzenie. Karczmarz naburmuszył się i odwarknął:

 

– Ejże, jak ci zaraz przemodeluję facjatę, to ci się odechce takich odzywek!

 

Cherub się zmieszał.

 

– Ale… to było hasło – wymamrotał.

 

– Aha – tym razem zmieszanie pojawiło się na twarzy karczmarza. – Mea culpa, Azazelu. Ostatnio tyle osób przewija się przez karczmę, że już nie wiem, czy mnie ktoś obraża, czy podaje hasło.

 

– Się nie przejmuj, tylko prowadź, bo nasz, w papę anioła, Emanuel pragnie sobie pohulać.

 

– A jakże, jakże, już prowadzę – odparł karczmarz.

 

Udaliśmy się za nim na zaplecze, gdzie stało mnóstwo beczek, zapewne wypełnionych wysokoprocentową zawartością. Jednak naszego przewodnika nie interesowały beczki, tylko naga, kamienna ściana, do której podszedł i wymamrotał:

 

Amor vincit omnia.

 

Coś zgrzytnęło cicho, a ściana rozwarła się niczym wielkie, kamienne wrota. Ja i Azazel przeszliśmy przez nie, a te zamknęły się za nami z takim samym stłumionym zgrzytem.

 

– Masz nierówno pod sufitem? – powtórzyłem, patrząc wymownie na cheruba.

 

– To nie ja wymyśliłem to hasło – zaczął się bronić Azazel.

 

– Akurat – odparłem, a potem spojrzałem przed siebie i westchnąłem.

 

Znaleźliśmy się w okrągłym, trzypoziomowym pomieszczeniu. Było wypełnione czerwonymi posłaniami, na których leżały anielice i aniołowie. Jedne pary całowały się namiętnie, inne wdychały dym z pozłacanych sziszy. Trzy owalne antresole, stanowiące wyższe poziomy komnaty, prowadziły do dziesiątek drzwi zdobnych w orientalne żłobienia.

 

– Mniemam, że to klejnot koronny waszego sekretnego zakątka? – wyszeptałem, zachwycony.

 

– Zgadza się, Emanuelu – odparł Azazel z mieszaniną dumy i czułości. – Piwka, fajki, skręty: one pozwalają uwolnić się od nieśmiałości, ale tutaj… Tutaj, mój drogi, każdy anioł może wyzwolić swoje ciało. A teraz idź. Tamta młoda dama uważnie ci się przygląda. Niegrzecznie byłoby ją zignorować. Idź, Emanuelu, i wyzwól się od strachu.

 

Tak więc poszedłem.

 

Dziewczyna, o której mówił Azazel, była bardzo ładna. Miała złote włosy, które połyskiwały w blasku świec zapełniających pomieszczenie, oraz piękne, ciemnoróżowe usta. Podszedłem do niej, lecz zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, anielica wstała, złapała mnie za rękę i poprowadziła do jednego z pokoi, które znajdowały się za ornamentowanymi drzwiami. Wiedziałem, co będziemy robić, i uważałem, że to szaleństwo. W ogóle się nie znaliśmy, nigdy wcześniej nie widzieliśmy się na oczy. Jedyne, co nas łączyło, to pragnienie, by poczuć się wolnymi.

 

Patrzyliśmy na siebie; jej spojrzenie było pełne dzikiego pożądania. W pewnej chwili pchnęła mnie na łóżko, usiadła na moich biodrach i zrzuciła z ramion szatę, odsłaniając cudowne piersi. Przyglądałem się jej, a moje serce biło coraz szybciej. Nie wiem, czy byłem przerażony, czy podekscytowany. A może czułem zarówno jedno jak i drugie. Nie wiem.

 

Dziewczyna pochyliła się i z szafki, która stała obok łóżka, podniosła coś w rodzaju indiańskiej fajki.

 

– Spróbuj – powiedziała mi.

 

Wziąłem fajkę do ust i mocno się zaciągnąłem. Jak tylko dym napełnił moje płuca, kaszlnąłem. Dziewczyna zaśmiała się i powiedziała:

 

– Jeszcze raz.

 

Znowu zaciągnąłem się dymem i tym razem udało mi się nie kaszlnąć. Później poczułem, jak mój umysł odpływa do krainy czarów. Anielica zaczęła mnie całować. Jej usta delikatnie muskały moją szyję, tors i biodra. Później zeszła jeszcze niżej, a ja jęknąłem…

 

Wtedy po raz pierwszy uprawiałem seks. Oczywiście nie miałem o tym zielonego pojęcia. Posiadałem wiedzę, ale brakowało mi doświadczenia. To ona mną kierowała. Swoimi ruchami podpowiadała mi, co robić – a ja to robiłem, powoli i delikatnie, aż w końcu, po dwóch czy trzech nieudanych próbach, nam obojgu udało się osiągnąć spełnienie.

 

Potem anielica zasnęła, a gdy już się tak stało, odurzony zarówno dymem, jak i uczuciem pozostawionym przez orgazm, założyłem swoją szatę i udałem się do okrągłej komnaty, gdzie trajkotając z trzema anielicami, przesiadywał Azazel.

 

– O! Emanuelu! Chodź tutaj! Siadnij sobie ze mną! – zawołał na mój widok. – No już, sio stąd, dzierlatki, bo chce sobie pogawędzić z przyjacielem na osobności.

 

Dziewczyny zerwały się z miejsc i, chichocząc, rozbiegły w różne strony. Ja, natomiast, usiadłem obok Azazela, czując, jak mój umysł powoli wraca do rzeczywistości.

 

– Więc, Emanuelu, moje pierwsze pytanko brzmi: jak było? – rzekł cherubin.

 

Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową, na pół przytomny.

 

– Aż tak dobrze? – Azazel zaśmiał się. – W takim razie bardzo się cieszę. A jak z twoim strachem?

 

Położyłem dłoń na piersi.

 

– Chyba… chyba zniknął – wymamrotałem.

 

– Wspaniale! – cherub poklepał mnie po ramieniu. – Tak jak mówiłem: wolność jest odpowiedzią na wszystkie nieszczęścia. Cieszę się, że tobie również pomogła. Ludzie mogą mieć swoje normy, Michał może ubóstwiać swoje Dziesięć Przykazań, ale prawda jest taka, że jakiekolwiek zniewalanie umysłu bądź ciała prowadzi jedynie do samozagłady. Szara codzienność, rutyna: oto rzeczy, które zabijają każdego od środka… Ale ja tu pieprzę jak jaki stary dziad, a ty pewnie chciałbyś wrócić do swojej pięknej, złotowłosej dupeczki, czyż nie? Dobrze, Emanuelu. Gnaj do niej, gnaj. Należy ci się.

 

Ponownie wymieniliśmy między sobą uśmiechy, a potem wstałem i wróciłem do komnaty, w której spała złotowłosa anielica. Spokojny jak nigdy dotąd, położyłem się obok niej i pogładziłem ją po policzku. Uśmiechnęła się przez sen. Patrząc na jej promienną twarz i rozmyślając nad słowami Azazela, ułożyłem głowę na poduszce i bardzo szybko zasnąłem.

 

Tej nocy nie miałem koszmarów. Tej jednej, jedynej nocy nie czułem strachu. Byłem wolny. Potem nadszedł ranek, a mnie powitała szara rzeczywistość.

 

Obudziłem się i wyciągnąłem ręce, by objąć swoją ukochaną, ale nie znalazłem jej obok siebie. Zamiast tego zobaczyłem ją przy drzwiach, z ręką na klamce.

 

– Zaczekaj! – zawołałem.

 

Dziewczyna spojrzała na mnie, zaskoczona.

 

– Tak? – spytała.

 

– Dokąd idziesz?

 

Anielica wzruszyła ramionami.

 

– Po prostu wychodzę – odparła.

 

– Ale… jeszcze się zobaczymy, prawda? – powiedziałem z nadzieją.

 

Odpowiedziała kolejnym wzruszeniem ramion.

 

– Może tak, może nie – rzekła, a potem opuściła pokój.

 

Gdy drzwi się za nią zamknęły, zostałem sam. Pozbawiony towarzystwa, otoczony przytłaczającą ciszą, poczułem, że coś nieprzyjemnego zaciska się wokół mojej piersi. Choć byłem wolny, znowu opanował mnie strach.

* * *

 

– Bo Azazel się mylił. To nie wolność daje szczęście. To miłość. Przynajmniej tak było w moim przypadku… Nie czułem strachu, bo myślałem, że jestem przez kogoś kochany. Gdy okazało się, że zrobiliśmy to w imię wolności, a nie miłości, strach powrócił.

 

Kończę mówić. Podświadomość pyta mnie:

 

– Chcesz powiedzieć, że wolność nic nam nie dała?

 

– Nie – odpowiadam. – Wolność, a przynajmniej ta namiastka wolności, którą odnalazłem w sekretnej karczmie, była czymś wyjątkowym. Mówię tylko, że nie uwolniła mnie od strachu. Tylko tyle. Aż tyle.

 

Podświadomość wzdycha ze smutkiem. Nie, chwila, to ja wzdycham… z resztą co za różnica.

 

– Co teraz? – pytam, zrezygnowany.

 

– Mów dalej. Nic innego nam nie pozostaje – oświadcza podświadomość.

 

– Dalej? Dalej nie było nic wartego uwagi. Azazel zabierał mnie do sekretnej karczmy, a archanioł Gabriel szkolił w umiejętnościach walki. Wprawdzie zwykli aniołowie uczą się walczyć w Warowni, ale oboje wiemy, że ja nie jestem zwykłym aniołem.

 

– Tak więc nauka, przyjemności i nic więcej?

 

– Nic. Nauka i przyjemności, nauka i przyjemności. Tak mijały całe miesiące, lata…

 

– Aż do dnia, w którym was nakryto – przerywa mi podświadomość.

 

– Zgadza się – mówię. – Aż do dnia, w którym nas nakryto.

 

 

 

 

 

 

 

V

 

– Azazelu, dokąd ty mnie znowu zabierasz?

 

– To niespodzianka. Zobaczysz, spodoba ci się.

 

Spojrzałem wymownie w niebo.

 

– No dobra, niech ci będzie – powiedziałem. – Jakby nie patrzeć, każda twoja niespodzianka okazywała się miłym zaskoczeniem.

 

– No widzisz, jak to ojciec Azazel, kurka, potrafi dogodzić – cherub wyszczerzył zęby. – Nie jękaj w takim razie, tylko za mną marsz!

 

Przemierzaliśmy uliczki Miasta Aniołów, mijając wielu rodaków. Nagle ją zobaczyłem. Wieża Czasu majaczyła kilkadziesiąt metrów przed nami, strzelista i majestatyczna. Jej wygląd najlepiej oddałoby stwierdzenie, że przypomina wieże najpiękniejszych ziemskich kościołów.

 

– Tylko mi nie mów, że to właśnie tam chcesz mnie zaprowadzić – palnąłem, wskazując palcem na Wieżę.

 

– Nie inaczej, w papę anioła. Wieża Czasu to nasz punkt docelowy.

 

– Ale co ty chcesz robić w domu świętego Piotra?

 

– Co nagle, to po diable. Idziemy!

 

Po chwili znaleźliśmy się przed Wieżą, ale Azazel nie wszedł do środka głównymi drzwiami. Najpierw ją obszedł, później sprawdził, czy nikt nas nie widzi, a na koniec otworzył tylne drzwiczki za pomocą wytrycha. Oczywiście cały czas mu towarzyszyłem.

 

– Chyba żartujesz! – wypaliłem szeptem. – Chcesz mi powiedzieć, że włamujemy się do domu Pierwszego Apostoła?!

 

– Oj tam, od razu, że się włamujemy – Azazel wywrócił oczami. – My po prostu… składamy mu niezapowiedzianą wizytę.

 

– A co, jeśli nie spodoba mu się taka niezapowiedziana wizyta?

 

– Spokojnie, Piotra nie ma w domu. Z tego, co się dowiedziałem, cały dzień spędzi w siedzibie Boga.

 

– No to pięknie! – syknąłem z oburzeniem. – Składamy mu niezapowiedzianą wizytę w czasie jego nieobecności, tak?!

 

– No dokładnie – Azazel po raz kolejny wyszczerzył zęby. – Nie marudź. Zobaczysz, że warto było się włamać.

 

– Przynajmniej raz nazwałeś to po imieniu – burknąłem, posyłając wymowne spojrzenie sufitowi.

 

Wewnątrz wieży panował półmrok, gdyż światło, które przebijało się przez bajecznie kolorowe witraże, było zbyt słabe, by rozświetlić wszystkie zakątki. Rozejrzałem się i zobaczyłem główną atrakcję pomieszczenia. Nad posadzką lewitowały dziesiątki złotych kluczyków – wszystkie zawieszone na długim, złotym łańcuchu.

 

– Och! – cherubin westchnął z podniecenia. – Czy wiesz, co to jest, Emanuelu?

 

Pokiwałem głową.

 

– Oczywiście – odparłem. – To Klucze Czasu, zwane Kluczami do Bram Nieba. Określano je tak, bo metaforycznie Bramą Nieba jest czas, jaki posiada każdy człowiek. Póki żyje, Brama pozostaje zamknięta, lecz w momencie, kiedy umiera, jej odrzwia rozwierają się, by go powitać.

 

– Zgadza się – Azazel podszedł do kluczy, podziwiając je szeroko otwartymi oczami. – To właśnie jest największa moc Kluczy. Mają zdolność do kontrolowania czasu.

 

– Jak święty Piotr mógł je tutaj zostawić niechronione?

 

– Jesteśmy w Mieście Aniołów – prychnął cherub. – Nikt nie odważyłby się zabrać kluczy bez pozwolenia.

 

– My też się nie odważymy, prawda? – spytałem, choć wiedziałem, jaka będzie odpowiedź.

 

– Spokojnie, nie mam zamiaru ich zabierać. Ja chcę je po prostu… wypożyczyć.

 

Zanim się obejrzałem, Azazel złapał Klucze.

 

– A możesz mi powiedzieć, po co ci one?

 

– Emanuelu, na sandały Mojżesza, użyj wyobraźni! – podekscytowanie Azazela sięgnęło zenitu. – Dzięki Kluczom możemy przenieść się w dowolny moment historii! Ja, na ten przykład, zawsze marzyłem, by zobaczyć Pierwszą Bitwę! A teraz przygotuj się! Startujemy za jeden…

 

– Azazelu, to nie jest dobry pomysł.

 

– Dwa!

 

– Azazelu, nie sądzisz, że powinniśmy to przedyskuto…

 

– Trzy!

 

Zrobiło się ciemno, zupełnie jakby Gwiazda Poranna zgasła. Potem wszechobecną ciszę przeszył huk i Wieża Czasu wybuchła nam nad głowami. Tony gruzu runęły w dół, zanim zdążyliśmy wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Myślałem, że zginiemy, ale cegły i połamane krokwie przeleciały przez nas jak przez powietrze.

 

– Co się dzieje?! – wrzasnąłem, otrzepując się z pyłu, który (dotarło to do mnie po chwili) w ogóle nie osadził się na mojej szacie.

 

– Jak to co? – po Azazelu nie było widać śladu oszołomienia, które w pełni malowało się na mojej twarzy. – Bitwa właśnie rozgorzała! Lecimy!

 

To powiedziawszy, wzbił się w powietrze. Poleciałem za nim, zbyt zszokowany, by się sprzeciwić. Opuściliśmy Wieżę przez wyrwę powstałą na skutek wybuchu. Wtedy się rozejrzałem.

 

Miasto Aniołów leżało w gruzach. Z każdej dzielnicy dobiegały odgłosy walki. Potężne, ogniste kule spadały z nieba przysłoniętego wirem czarnych chmur, którego epicentrum znajdowało się nad Koloseum. Wylądowaliśmy na szczycie jakiegoś budynku. W dole, na małej uliczce, aniołowie toczyli bój z upadłymi, których skrzydła były czarne jak smoła. Po posadzce ciekła krew. Co chwilę ktoś umierał z rozdzierającym krzykiem. Azazel miał rację: bitwa rozgorzała.

 

– Jak to przeżyliśmy? – spytałem, zerkając na Wieżę.

 

– Widzisz, Emanuelu, są dwa rodzaje podróży w czasie. Pierwszy to obserwacja. Przenosisz się w różne momenty historii jako istota, której nie sposób zobaczyć ani poczuć. Jesteś widzem. Niczym więcej.

 

– Zgaduję, że to właśnie z tego rodzaju podróży korzystamy? – spytałem, ciągle przeżywając, że kupa gruzu zawaliła mi się na głowę.

 

– Dobrze, w papę anioła, zgadujesz – Azazel puścił do mnie oko, po czym kontynuował. – Drugi rodzaj to ingerencja. Z obecną wiedzą przenosisz się do swojego młodszego bądź starszego wcielenia. Jest to o tyle ciekawsze, że możesz w ten sposób zmieniać bieg wydarzeń.

 

– Chyba już gdzieś o tym słyszałem – rzekłem, przypominając sobie historię, którą opowiedział mi Gabriel.

 

Ogniste kule bombardowały budynki. Huki wstrząsały całym miastem. Co sekundę, zawsze z innej strony, dobiegało donośne „BUM!”. Bum – śmieszne określenie tak potężnego, przytłaczającego dźwięku, ale jak go inaczej opisać? Jak przedstawić taką moc? Potęgę? Nie da się.

 

W tłumie walczących dostrzegłem Gabriela. Wołał:

 

– Wschodnia dzielnica oczyszczona! Wschodnia dzielnica oczyszczona!

 

Krew lała się strumieniami, ogień dalej trawił budowle, ale w końcu aniołowie zaczęli zdobywać przewagę. Przewagę w zażynaniu i ćwiartowaniu swoich wrogów. Tych, którzy niedawno byli ich braćmi.

 

Jesteśmy zwierzętami, pomyślałem. Boże, Azazel powinien nas wszystkich hodować w zagrodzie.

 

– No, no – mruknął cherubin, przerywając moje rozmyślania. – Jeśli wschodnia dzielnica została oczyszczona, to wiem, co będzie się zaraz działo.

 

Pokręciłem głową, zdezorientowany.

 

– Jakim cudem nie brałeś udziału w Pierwszej Bitwie?

 

– Ależ mój drogi – Azazel błysnął zębami. – Jestem, że tak to, kurka anielska, ujmę, bardzo młodym cherubem. Mój poprzednik zginął zaledwie siedemdziesiąt lat temu, dając początek moim narodzinom: jak zapewne wiesz, w każdym chórze, który stoi ponad zwykłymi aniołami, musi być dokładnie siedmiu osobników. A teraz w drogę! Lucyfer włączył się do bitwy! Zaraz będzie legendarny pojedynek między nim, a naszym słodkim Michasiem.

 

Chwilę później mknęliśmy na skrzydłach w kierunku Koloseum. Gdy dotarliśmy na miejsce, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem Lucyfera. Nie różnił się niczym od innych cherubinów (tak, Lucyfer był cherubinem, zupełnie jak Azazel): jego bawole nogi pokrywała czarna sierść, a rogi zawijały się do tyłu w taki sposób, że ciężko było je zobaczyć wśród włosów. Władca Piekła stał pośrodku amfiteatru, wołając:

 

– Pokaż się, Michale! Skończmy to raz na zawsze!

 

Buchnął błękitny ogień i przed Lucyferem zmaterializowała się postać Michała, który trzymał w dłoniach Miecz Sprawiedliwych. Rozciągając usta w obrzydliwym uśmieszku, oświadczył:

 

– Witaj, Lucyferze. Cieszę się, że do mnie zawitałeś.

 

– Daruj sobie to przedstawienie – Lucyfer postąpił ku niemu kilka kroków, unosząc czarne ostrze, w intrygujący sposób przypominające cielsko smoka. – Obaj dobrze wiemy, jaki z ciebie skurwysyn. Nie musisz chować swojego chamstwa za słodkimi słówkami. Ty to lubisz, prawda? Ten cały burdel zwany Niebem? Te wszystkie świństwa, które wyrządził nam Bóg? Bawi cię to, jak nasi pobratymcy zabijają się nawzajem. Jesteś zły do szpiku kości. Pokaż to choć raz.

 

Miecz Sprawiedliwych zapłonął błękitnym ogniem. W stalowych oczach Michała przemknęło coś przerażającego.

 

– Przed tobą, drogi Lucyferze, nigdy nie miałem zamiaru tego ukrywać – powiedział słodko.

 

Potem starli się ze sobą jak wściekłe psy: ujadające szaleńczo, machające pazurami, przegryzające ciało do kości. Tak wyglądała ta walka. Jak starcie dwóch drapieżników. Jak zderzenie żywiołów. Miecze uderzały o siebie z błyskiem, klingi grały symfonie metalicznych dźwięków, iskry odbijały się w oczach aniołów…

 

Aż w końcu Lucyfer wytrącił Miecz Sprawiedliwych z dłoni Michała i przybrał pozycje, by pchnąć przeciwnika w serce, ale Pierwszy Archanioł złapał go za nadgarstek i obaj zamarli, patrząc sobie głęboko w oczy.

 

Oczy… te Lucyfer miał szkarłatne, a tliło się w nich coś niepojętego, jakby wiedział rzeczy, o których może wiedzieć jedynie Bóg.

 

– Dlaczego przestali walczyć? – spytałem, patrząc, jak Lucyfer i Michał stoją nieruchomo pośrodku Koloseum.

 

– Nie przestali – odparł Azazel. – Oni, w papę anioła, właśnie rozpoczęli najtrudniejszą część tej walki.

 

– To znaczy? – bąknąłem.

 

– Każdy z nich próbuje wedrzeć się do umysłu tego drugiego. Wedrzeć, odnaleźć najskrytsze wspomnienia, a potem złamać przeciwnika za pomocą tego, co się, kurka anielska, znalazło. Tak, do świętej cholery, pojedynkują się najpotężniejsi z aniołów.

 

– Świętej? – zdziwiłem się.

 

– No wiesz, w Niebie nawet cholera jest święta – Azazel puścił do mnie oko.

 

– Więc nic nie zobaczymy, skoro walka toczy się wewnątrz ich umysłów?

 

– Wręcz przeciwnie, takie starcie dwóch jaźni wydziela niesamowite fale energii. Zaraz zacznie się pokaz.

 

Najpierw zerwał się porywisty wiatr. Był tak potężny, że w powietrzu zaczęły latać skały wielkości mojej głowy. Później, jakby ujął to Azazel, zaczęła się prawdziwa jazda.

 

Ściany Koloseum skruszyły się i wzniosły ku niebu. Już po chwili tworzyły wokół walczących tornado pyłu i kamienia. Jądro wiru, który przysłaniał firmament, eksplodowało błyskawicami, rozsadzając freskowaną posadzkę. Cokolwiek działo się w myślach Michała i Lucyfera, dla świata zewnętrznego było jedynie chaosem.

 

Patrzyli na siebie. Ich spojrzenia zdawały się być coraz bardziej przenikliwe, jakby dostrzegali wnętrza własnych dusz. W pewnym momencie zobaczyłem łzy na policzkach Lucyfera i dotarło do mnie, że to koniec. Władca Piekła został złamany.

 

Twarz Michała wykrzywiła się w upiornym wyrazie. Zaraz po tym puścił Lucyfera. Pokonany upadł na kolana i jęknął w rozpaczy.

 

– Ze mną nie wygrasz, Lucyferze – rzekł Michał, słodko jak zawsze. – Ze mną nie można wygrać.

 

– Masz rację – Lucyfer popatrzył na niego zaczerwienionymi oczami. – Z tobą nie da się wygrać. Jesteś czystym złem… Nie do złamania.

 

– Rzeczywiście jestem – Michał zademonstrował swój pokraczny uśmiech, a potem podniósł z ziemi Miecz Sprawiedliwych i przygotował się do zadania ciosu. – Żegnaj, Lucyferze.

 

Władca Piekła zaśmiał się przez łzy.

 

– Myślisz, że dam się zabić, pozwalając, by wszystko, o co walczyłem, przepadło? O nie, Michale, nie pozwolę na to. Do zobaczenia.

 

Po tych słowach rozpłynął się w chmurze ognia, zanim Michał zdążył uderzyć.

 

– Możesz sobie uciekać – wyszeptał Pierwszy Archanioł, opuszczając Miecz. – Pewnego dnia cię znajdę, a wtedy odrąbię ci kończyny i zawieszę je nad bramami Miasta. Do zobaczenia, Lucyferze. Obyś nie zwlekał z wizytą.

 

Chwilę później on również zniknął, pochłonięty obłokiem błękitnych płomieni. W Amfiteatrze zapanowała nienaturalny cisza.

 

– Nom, to by było na tyle – Azazel poklepał mnie po ramieniu. – Spadajmy stąd, zanim Piotrowi zechce się sprawdzić, jak tam dyndają jego kluczyki.

 

Pokiwałem głową. W następnej chwili świat pojaśniał, a ja i Azazel na powrót znaleźliśmy się w Wieży Czasu, cichej i nienaruszonej.

 

Zobaczyłem Pierwszą Bitwę. Widziałem, jak rozpoczęła się największa wojna w historii. Wzbogacony o to doświadczenie, czułem się lepszy, zupełnie jakby pobłogosławił mnie sam Bóg. Kres tym złudzeniom położył słodki głosik, który rozległ się za naszymi plecami:

 

– Podobała się wycieczka?

 

Obróciliśmy się jak na rozkaz, by w drzwiach Wieży ujrzeć Pierwszego Archanioła.

 

– O! Witaj, Michale! – Azazel powitał go jak z dawna oczekiwanego gościa. – Ależ tak, wycieczka była jak najbardziej udana, święty Piotr miał gest, pożyczając nam Klucze.

 

W takich momentach podziwiałem Azazela za talent do mydlenia innym oczu.

 

– Święty Piotr jest teraz w siedzibie Boga. Nic nie wie o waszej podróży – oświadczył Michał z przerażającym spokojem.

 

– Jak nie, w papę anioła, jak tak! – Azazel zrobił głupią minę. – Przecie rano mówił mi, że mogę zabrać Emanuela na małe tournée w czasie.

 

Archanioł uśmiechnął się.

 

– Nieładnie, Azazelu, oj, nie ładnie – wyartykułował swoim strasznym głosikiem. – Trzy grzechy jednego dnia? To dużo, nawet jak na ciebie. Najpierw włamałeś się do Wieży Czasu, później bezprawnie użyłeś Kluczy, a teraz łżesz mi prosto w twarz. Nieładnie. Naprawdę nieładnie. Zdaje się, że zasługujesz na karę.

 

Michał wykonał krótki gest i do Wieży zaczęły wsypywać się szeregi aniołów w srebrnych zbrojach. Przerażenie wmurowało mnie w podłogę. Nie miałem pojęcia, co robić. Bałem się tego, co zaraz nastąpi. Jednak Azazel pozostawał niewzruszony, a na jego twarzy wciąż widniał głupkowaty uśmieszek.

 

– No co ty, Michale – rzucił jakby od niechcenia. – Chyba nie zamierzasz mnie pojmać? Wrzuć na luz, kolego. W końcu jestem cherubinem i stoję ponad archaniołami. Nie możesz naruszyć hierarchii. Bogu by się to nie spodobało.

 

– Bóg zrozumie moje działania, gdy powiem mu, jakich wykroczeń się dopuściłeś.

 

Uśmiech Azazela przybrał dziwny, jakby bardziej inteligentny wyraz.

 

– Tylko że ja wcale nie zamierzam oddać się wam po dobroci – rzekł z walecznym błyskiem w oku.

 

– Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że to powiesz. – Słodkość uśmiechu Michała przeszyła mnie niczym lodowaty sztylet. – Dzięki tym słowom możemy cię już bez przeszkód zabić.

 

– To prawda – Azazel pokiwał głową z figlarską miną. – Możecie spróbować.

 

Zanim się obejrzałem, cherub kopnął jednego gwardzistę z kopyta, złapał jego włócznię i rozpoczął szaleńczy taniec podskoków i machnięć, w wyniku którego coraz więcej zbrojnych padało na ziemię. Ja sam byłem całkiem zdezorientowany. Nie wiedziałem, czy mam mu pomóc, czy trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Strach się nasilał. Na szczęście Azazel zneutralizował resztę gwardzistów, zanim udało mi się cokolwiek postanowić.

 

– Brawo! – Michał zaklaskał w dłonie, wesoły jak podrostek. – Brawo, Azazelu! Piękny pokaz! Naprawdę! Co jeszcze nam dzisiaj zaprezentujesz? Czym jeszcze się pogrążysz?

 

– Cóż – Azazel zakręcił włócznią w powietrzu. – Przemodelowanie ci facjaty na mniej cukierkową z pewnością poprawi mi samopoczucie.

 

Po tych słowach natarł na Michała z dziką zajadłością. Pierwszy Archanioł zrobił kilka uników, jakby dla zabawy, po czym wydobył z pochwy długi miecz, wykuty na podobieństwo Miecza Sprawiedliwych. Wystarczyło kilka ruchów, by włócznia poszybowała w powietrze, a Azazel padł, pokonany, na ziemię. Michał stanął nad nim i przymierzył się do zadania ostatecznego ciosu. Nie wierzyłem, że to dzieje się naprawdę. Parę minut temu miałem przed oczami podobną scenę, ale dzieliły mnie od niej tysiące lat. Niestety, od tego, co działo się teraz, dzieliło mnie tylko kilka metrów kamiennej posadzki.

 

– Widzę, Azazelu, że zapomniałeś o tym, kto jest najpotężniejszym aniołem w Niebie – powiedział Michał.

 

– Możesz sobie być nawet najpotężniejszym wypierdkiem w kosmosie, ale prędzej czy później dostaniesz to, na co zasługujesz – odparł cherub.

 

– Nie inaczej – Michał nawet nie mrugnął. – Każdego dnia to dostaję.

 

To była chwila. Odruchowa, nieprzemyślana reakcja. Gdy Michał uniósł rękę, by przebić cherubina mieczem, zerwałem się z miejsca i złapałem go za ramię. Nie mogłem pozwolić, by Azazel zginął. Po prostu nie mogłem. Michał obrócił się i uderzył mnie w twarz z taką siłą, że przejechałem kilka metrów po podłodze. Zanim zdążył uśmiercić cheruba, ten kopnął go kopytami i Michał przeleciał przez całą długość wieży, uderzając o ścianę z głośnym hukiem. Zanim się otrząsnął, Azazel stał już w progu.

 

– Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś, Emanuelu – powiedział, posyłając mi ciepły uśmiech.

 

W następnej sekundzie już go nie było.

 

Michał wstał i poprawił fałdy swojej szaty, jakby nic się nie stało. Przez kilka sekund unosiła się między nami ciężka, grobowa cisza. Potem jego stalowe oczy zwróciły się w moją stronę, a on sam rzekł cicho:

 

– Tak bardzo się na tobie zawiodłem.

* * *

 

– Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie!

 

– Uspokój się – mówię.

 

– Nie, nie, nie, ból, ten wielki ból!

 

– Uspokój się, powiedziałem!

 

– Ale to boli, tak bardzo boli!

 

– To przeszłość, teraz nic się nam nie dzieje.

 

– O nie – odpiera podświadomość. – Dzieje się. Dzieje się okropnie dużo. To ciągle we mnie tkwi. Bardzo mocno i głęboko. Zakorzeniło się we mnie, zainfekowało mnie. I boli, teraz bardziej niż kiedykolwiek.

 

Po moim policzku spływa łza. Czy te wszystkie złe emocje naprawdę tak bardzo mnie wypełniają?

 

– Spokojnie, przejdziemy przez to razem – szepczę.

 

Podświadomość nieco się uspokaja.

 

– Dobrze – wykrztusza. – Dobrze, spróbujmy.

 

 

 

 

 

 

 

VI

 

Szliśmy między ścianami wysokimi na sto metrów. Znajdowały się w nich setki, może nawet tysiące żelaznych drzwi, zza których wydobywały się przerażające krzyki. Te krzyki… one były najstraszniejsze. Wsłuchując się w nie, zdając sobie sprawę z tego, jak głośne są, myślałem o bólu, który je wywołuje, i modliłem się, by mój ból nie był aż tak wielki. Bo właśnie zmierzałem w kierunku bólu, tego byłem pewny.

 

Prowadziło mnie czterech żołnierzy z Archanielskiej Gwardii, a na ich czele kroczył Michał, tocząc zażartą dyskusję z Gabrielem – brązowowłosy anioł o piwnych oczach starał się jak mógł, by wybawić mnie z opresji:

 

– Michale, zlituj się nad nim, przecież to jeszcze dziecko. On się uczy. Jest jednym z najmłodszych aniołów. Ma prawo do tego, by popełniać błędy.

 

Pierwszy Archanioł posłał rozmówcy jeden ze swoich najsłodszych i zarazem najpaskudniejszych uśmiechów.

 

– Drogi Gabrielu – zaczął – Emanuel przeżył wystarczająco wiele lat, by przyswoić sobie wiedzę na temat tego, co jest dobre, a co złe. Wiedział, jak działają boskie przykazania, i świadomie złamał jedno z nich. Sprawa wydaje się prosta.

 

– Tak, ale on zrobił to dlatego, bo uległ wpływowi, jaki wywierał na nim Azazel – nie poddawał się Gabriel. – Gdyby nie on, Emanuel nie dopuściłby się tych grzechów. Proszę, nie każ go za to, że miał złego nauczyciela. Pokaż, że nawet najpotężniejszy z aniołów może okazać łaskę.

 

– Ależ kiedy ja jestem łaskawy – odparł Michał ze sztucznym zdumieniem. – Zwykle za złamanie boskiego przykazania jedyną karą, jaką można otrzymać, jest śmierć. Ja chcę tylko, by Emanuel odbył należną mu pokutę. Nic więcej.

 

– Rozumiem, że chcesz, by zapłacił za swoje grzechy, ale on nie zasługuje na taką karę – kontynuował Gabriel. – To nie była jego wina. To Azazel…

 

– Wystarczy – przerwał mu Michał. – Azazel powiedział, a Emanuel zrobił? O zgrozo! Nie rób z Emanuela bezmyślnej maszyny, bo nią nie jest, obaj dobrze o tym wiemy. A teraz zejdź mi z drogi.

 

Nie było żadnych schodów, grobli, ani drabin. Były tylko te ponure, żelazne drzwi, jakby wyjęte z historii o więzieniach dla chorych psychicznie. Michał podleciał do nich na swoich potężnych, śnieżnobiałych skrzydłach, po czym otworzył jedne ze zgrzytem zawiasów i nakazał Gwardzistom, by wprowadzili mnie do środka. Skuty kajdanami, naznaczony piętnem grzesznika, nie miałem nic do powiedzenia. Gdy znaleźliśmy się w celi, słudzy Michała zdarli ze mnie ubrania i przykuli do lodowatej ściany. Potem opuścili pomieszczenie.

 

– Ty też – rozkazał Michał, spoglądając na Gabriela.

 

– Michale, błagam, zlituj się nad nim – spróbował jeszcze raz Gabriel.

 

Jednak Pierwszy Archanioł pozostawał nieugięty.

 

– Możesz wyjść, albo do niego dołączyć. Wybieraj.

 

Gabriel posłał mi spojrzenie pełne współczucia, po czym z wyraźną niechęcią opuścił pomieszczenie. Gdy tak się stało, Michał popatrzył na mnie wesoło i rzekł:

 

– Na jaką pokutę zasługuje nasz niewierny anioł? Masz jakieś pomysły?

 

Byłem zdezorientowany. Czyżby Michał pytał mnie o Gabriela? A może jest na tyle nienormalny, że rozmawia z samym sobą? Nie wiedziałem, co o tym myśleć, póki w celi nie rozległ się nieprzyjemny, chrapliwy głos:

 

– Dobrze wiesz, Michale, że moim ulubionym sposobem jest używanie kordelasa.

 

Z półmroku zalegającego w najbardziej oddalonym kącie pomieszczenia wyłonił się mężczyzna o odrzucającym wyglądzie. Miał zbójecką brodę, krzywe zęby i brudne, śmierdzące szaty. W dłoni trzymał kordelas do zdzierania skóry.

 

– Wiem, drogi Bartłomieju, jednakowoż chciałbym, by Emanuel przeżył te tortury – odarł słodko Michał.

 

– W takim razie preferuję odtworzenie męki Chrystusa – wycharczał święty Bartłomiej. – To najlepszy sposób, by nauczyć kogoś posłuszeństwa.

 

– Doskonale – Michał wyszczerzył zęby z uciechy. – W takim razie zostawiam was samych, żebyście mogli się ze sobą porządnie zaznajomić.

 

– Nie zostaniesz, by popatrzeć?

 

– Niestety. Choć z chęcią obejrzałbym to przedstawienie, muszę opuścić Więzienie, gdyż Pan wzywa mnie do siebie.

 

– Czyżby chodziło o naszego młodego grzesznika? – Bartłomiej kiwnął na mnie głową z obleśnym uśmieszkiem.

 

– Wątpię – powiedział Pierwszy Archanioł. – Obaj dobrze wiemy, że Pan nie każe mnie za takie rzeczy.

 

– No tak, tak – charknął Bartłomiej. – Wiemy.

 

– W takim razie uciekam – Michał puścił do niego oko. – Miłej zabawy, Bartłomieju.

 

Po tych słowach wyszedł z celi, zostawiając mnie sam na sam z apostołem.

 

– Cieszę się, że zdecydowałeś się odwiedzić moje skromne Więzienie – powiedział Bartłomiej, podchodząc do stołu, który znajdował się za mną. Byłem przykuty twarzą do ściany i choć wykręcałem głowę, jak tylko potrafiłem, nie mogłem zobaczyć, co apostoł z niego podnosi.

 

– Ja o tym nie decydowałem. To Michał kazał mnie tutaj przyprowadzić.

 

– Ależ oczywiście – święty nie przypisywał moim słowom zbyt dużej wagi. – Ale gdybyś nie dał mu powodu, prawdopodobnie nigdy by tego nie zrobił.

 

Nie odpowiedziałem, bo – szczerze mówiąc – nie wiedziałem, co powiedzieć. Starzec miał rację.

 

– Słyszałem, że ty i Azazel bez pozwolenia użyliście słynnych Kluczy Do Bram Nieba – ciągnął, dalej zajmując się czymś przy stole. – Bardzo niemądre posunięcie. Archanielska Gwardia już szuka twojego przyjaciela. Jeśli szczęście im dopisze, Azazel dołączy do nas przed zmierzchem. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo na nim będę mógł bez przeszkód poużywać kordelasa. Na tobie, niestety, nie mogę. W końcu jesteś wyjątkowy. Dzierżysz Miecz Sprawiedliwych. Kogoś takiego nie można po prostu zabić. Michał zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego kazał mi się tobą zająć nieco delikatniej.

 

Azazel. Kompletnie o nim zapomniałem. Gdy Bartłomiej wspomniał jego imię, mój umysł spłynął kolejnym strumieniem myśli. Z jednej strony nie chciałem, by cherubin został złapany, z drugiej – gdyby nie jego namowy do „pożyczenia” Kluczy, nigdy bym się tutaj nie znalazł. Częściowo obwiniałem go za to, co miało mi się zaraz przydarzyć, a dzięki słowom Bartłomieja nabrałem pewności, że będzie to coś strasznego.

 

Bałem się. Bałem się bardziej, niż byłem zdolny to wyrazić. Kolana uginały się pode mną z przerażenia. Zanim się powstrzymałem, z oczu zaczęły cieknąć mi łzy.

 

– Oj, nie rycz mi tutaj – wycharczał apostoł, podchodząc do mnie z czymś, co wyglądało jak długi, drewniany kij. – Mimo wszystko… przeżyjesz.

 

Pierwsze uderzenie nastąpiło nagle, niezapowiedziane. Poczułem ogromny ból, który można było jeszcze znieść. Podobnie wyglądały kolejne dwa ciosy. Czwarte było wyjątkowe, bo załamało mi w nodze jedną z kości.

 

Krzyknąłem rozdzierająco. Podobnie krzyczałem, gdy Bartłomiej miażdżył mi resztę kończyn. Kiedy bicie dobiegło końca, wyszeptał mi do ucha:

 

– Myślisz, że żołnierze traktowali Chrystusa jak porcelanową figurkę? O nie… Zanim doprowadzono go przed żydowski sąd, miał już kilka połamanych kości. Może delikatnie przedobrzyłem, odtwarzając ten etap, ale rozumiesz podstawowy koncept, prawda?

 

Nie zdążyłem wykrztusić nawet słowa, gdy starzec pojawił się obok mnie z biczem w rękach.

 

– Chyba nie muszę wspominać, co było następne w kolejności? – wycharczał.

 

Naznaczane biczem mięśnie nie były tak straszne jak połamane kości, ale i tak wrzeszczałem z bólu. Krzyk zawsze był jakimś ukojeniem. Gdybym miał dusić wszystko w sobie, oszalałbym z cierpienia.

 

W pewnym momencie Bartłomiej przestał mnie biczować i gdzieś zniknął. Odetchnąłem, radując się z chwili przerwy, ale potem coś zaklekotało obok mojego ucha. Spojrzałem w bok i zobaczyłem skórzane rzemienie, zakończone żelaznymi kolcami.

 

– Podobnym instrumentem żołnierze rzymscy spuścili z Jezusa wiele litrów krwi. Postaram się nie być aż tak bezlitosny. Oczywiście zważ na to, że powiedziałem: „postaram się”. Niekoniecznie musi mi się to udać.

 

To rzekłszy, Bartłomiej uderzył z góry. Rzemienie przejechały mi między skrzydłami, rozcinając skórę. Czułem, jak po moich plecach ciekną gorące strumienie krwi. Później spadł kolejny cios i bicz wyrwał ze mnie kawałek ciała…

 

Moje modlitwy się nie spełniły: krzyczałem równie przerażająco jak inni więźniowie, może nawet głośniej. Nie wiem, jakim cudem nie zemdlałem. Ból musiał być tak wielki, że nie pozwalał mojemu umysłowi się wyłączyć. Porażał go, trzymał w stanie świadomości. I to właśnie ta świadomość była największą torturą. Cierpiałem, bo nie mogłem opuścić własnego mózgu, nie mogłem oszaleć. Myślałem, aż w końcu wśród tych myśli pojawiła się jedna, naprawdę wspaniała, wyzwalająca…

 

Myśl, że chcę umrzeć.

 

Niestety Bóg nie obdarzył mnie tą łaską.

 

Gdy moje plecy przypominały rozorane pole, a stopy ślizgały się w kałużach krwi, Bartłomiej zaprzestał biczowania. Zdjął ze mnie kajdany i pozwolił mojemu ciału bezwładnie stoczyć się na ziemię. Potem pochylił się nade mną i wychrypiał swoim okropnym głosem:

 

– Na nasze nieszczęście nigdzie w Więzieniu nie rosną ciernie, więc obejdziemy się bez korony. Ograniczone rozmiary tegoż pomieszczenia nie pozwolą nam także odtworzyć etapu znanego jako droga krzyżowa, tak więc od razu przejdziemy do sedna programu. Ukrzyżuję cię, drogi Emanuelu.

 

Krzyż czekał za stołem. Kiedy zobaczyłem go, wchodząc do celi, pomyślałem, że jest tutaj tylko dla ozdoby. Niestety, myliłem się. Bartłomiej ruszył w jego kierunku, lecz zanim cokolwiek zrobił, wykrztusiłem cicho, niemalże niesłyszalnie:

 

– Dlaczego?

 

– Dlaczego? – apostoł musiał mnie usłyszeć. – Tak, to dobre pytanie. Takie same zadałem Bogu, gdy powierzył mi tę funkcję. „Dlaczego, Panie? Dlaczego ja, jeden z apostołów, mam pełnić tak straszliwą rolę?”, spytałem. „Bo tylko tak możesz mi pomóc, Bartłomieju”, odpowiedział, dając mi jednocześnie do zrozumienia, że mogę odmówić. Ale nie odmówiłem. W końcu Bogu się nie odmawia. Teraz myślę, że po prostu nie chciałem. Bóg wiedział, jaki jestem naprawdę. Wiedział, jaki potwór skrywa się w głębi mojej duszy. Dlatego poprosił mnie, bym nadzorował Więzienie. Najwyraźniej uznał, że będę się tutaj czuł jak w domu. I miał rację, bo czuję się jak w domu, a nawet lepiej. Te wszystkie krzyki, krew, cierpienie… Kiedyś, kiedy przybyłem tutaj po raz pierwszy, nie dawały mi zasnąć, ale teraz są niczym najpiękniejsza kołysanka. Powiadam ci, Emanuelu, Bóg objawił mi moje prawdziwe oblicze. My, apostołowie, zostaliśmy stworzeni po to, by nauczać. By nieść w świat Słowo Boże. I taka jest właśnie moja metoda. Mam pilnować Więzienia i za pomocą tych przerażających narzędzi nauczać swoich podopiecznych jednej, niezaprzeczalnej prawdy.

 

– Jakiej prawdy?

 

– Że ból jest częścią życia, Emanuelu. Rodzimy się, żyjemy i umieramy w bólu. Ból jest nieodłączną częścią nas samych. Nie możemy go unikać, musimy się z nim zjednoczyć. Ból jest wyzwoleniem. O tak, wiem to. W czasie ziemskiego życia byłem miłym, serdecznym człowiekiem, który uczył o miłości i poszanowaniu, tak jak Chrystus. Ale to nie o tym miałem uczyć. To ból powinien być tematem moich nauk. Po raz pierwszy Bóg próbował mi to przekazać w momencie mojej śmierci. Wówczas nie wiedziałem, dlaczego zostałem tak okrutnie zamordowany. Teraz wiem. To była pierwsza wiadomość, pierwsze przesłanie. „Ucz o bólu, Bartłomieju”. Oto, co Bóg chciał mi powiedzieć. Czy wiesz, jak umarłem? Czy słyszałeś kiedyś historię o mękach Bartłomieja? Najpierw obdarto mnie żywcem ze skóry, a potem ukrzyżowano głową w dół. Tak właśnie wyzionąłem ducha. Urocze, prawda? Przynajmniej wiesz, dlaczego umiłowałem sobie używanie kordelasa. Gdy za jego pomocą zdzieram skórę ze swojej ofiary, mam wrażenie, że jednoczę się z nią w cierpieniu. Koniec końców, wszyscy jednoczymy się w bólu, Emanuelu. Oto moja nauka. Tak było, jest i będzie, amen. A teraz kontynuujmy. Nie chcę, byś zemdlał, zanim skończę.

 

Bartłomiej ułożył mnie na krzyżu i raz jeszcze podszedł do stołu, by zabrać z niego wszystkie potrzebne narzędzia. Miałem już tylko chwilę, by odpocząć, a gdy ta chwila minęła, apostoł przytknął jeden z gwoździ do mojej dłoni i uniósł młotek.

 

Chrzęst łamanych kości, mój krzyk i ciche kapanie kropel krwi, spadających na ziemię – to była melodia, która towarzyszyła nam przez kolejne minuty. Później apostoł podniósł krzyż i osadził go w dziurze, znajdującej się pod najbliższą ścianą. Zwykły człowiek nie miałby sił, by zrobić coś takiego, jednak święci i aniołowie mają swoje przywileje. Pewnie dlatego jeszcze nie umarłem.

 

– Ja nie jestem zły, Emanuelu – rzekł Bartłomiej. – Po prostu nauczam Słowa Bożego.

 

Z tymi słowami opuścił celę, a ja zostałem sam, wycieńczony i krwawiący. Wisiałem na krzyżu przez wiele godzin. Chłód, emanujący od kamiennych ścian, znieczulał ból, jednak po pewnym czasie i on stał się torturą: moje ciało zmarzło tak bardzo, że każdy ruch przysparzał cierpienia. Tak oto trwałem, na pograniczu życia i śmierci, a mój umysł stawał się siedliskiem mrocznych myśli.

 

Co trzeba zrobić, by złamać jednego z apostołów? Co zrobić, by z świętego uczynić potwora? Bartłomiej odpowiedział na te pytania, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Wystarczy po prostu odebrać nadzieję na normalne życie – w naszym przypadku na normalną wieczność. Gdy już się to komuś zrobi, trzeba jedynie czekać, aż taka osoba uświadomi sobie, co ją czeka, i wkrótce po tym pogrąży się w szaleństwie. To Bartłomiej mnie pobił. To on sprawił, że moje plecy są bruzdami zakrwawionego mięsa, z których gdzieniegdzie wystają kości. A jednak moja nienawiść nie skupia się na nim. Nie cierpię go, to pewne, ale są inni…

 

Michał, na przykład. Czyste zło, jak określił go Lucyfer. Tak, na Michale mógłbym wyładować swoją nienawiść. Tą furię, która narodziła się z mojego cierpienia. To jego zawiesiłbym teraz na krzyżu, by powoli, z rozkoszą, zedrzeć mu skórę za pomocą kordelasa. Najpierw odjąłbym ten ohydny uśmieszek z jego twarzy, a potem schodziłbym coraz niżej i niżej, by na końcu oderżnąć Michałowi przyrodzenie i wsadzić mu je do gardła. On na to zasługuje… ale czy na pewno? Przecież takie zło nie może się objawić bez władzy, a władza, jaką otrzymał Pierwszy Archanioł, pochodzi od kogoś innego.

 

Boże, cóżeś uczynił? To od ciebie wyszło zło, które zrodziło Michała i Bartłomieja, a które teraz odmienia również mnie… Tak, to ty odpowiadasz za potwora, którym się staję. Kim będę? Michałem, który kocha widzieć w innych strach, Bartłomiejem, który szuka sensu istnienia w zadawaniu cierpienia, czy może kimś gorszym? Odpowiedz mi, Boże, bo jedyną odpowiedzią, która kołacze mi się w umyśle, jest śmierć.

 

Samobójca? Czy tym właśnie będę?

 

Z każdą godziną mój umysł zdawał się brnąć coraz głębiej pod powierzchnię mroku, aż w końcu wydawało mi się, że to koniec. Że już stąd nie wyjdę. Potem drzwi się otworzyły, a do celi wkroczył archanioł Gabriel.

 

– Jezu, co oni ci zrobili – wykrztusił, zszokowany. – Już dobrze, Emanuelu, już dobrze. Nic ci nie grozi. Zajmę się tobą.

 

Jego głos był ciepły, kojący. Gdy archanioł zdjął mnie z krzyża i delikatnie pochwycił w swoje ramiona, zacząłem płakać. Ta odrobina dobroci, którą mi podarował, rozdarła mnie od wewnątrz. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie byłem w stanie wytłumaczyć, dlaczego łzy ciekną mi po policzkach. Po prostu płakałem, niepowstrzymanie i głośno, wtulając się w jego pierś.

 

Potem zemdlałem. Wreszcie udało mi się pogrążyć w cudownej nieświadomości. Ciężko powiedzieć, jak długo to trwało. Pamiętam tylko, że kiedy się ocknąłem, leżałem w swoim pokoju, przykryty ciepłą kołdrą. Oprócz mnie w pomieszczeniu nie było żywej duszy. Jedyne, co się poruszało, to płomień świecy, która stała przy moim łóżku.

 

Ból zniknął. Zostało tylko zmęczenie. Pragnąc na powrót zasnąć, odwróciłem się do ściany i mocniej otuliłem pierzyną. Nagle usłyszałem, jak ktoś wchodzi do pokoju. Nie widziałem, kto to, bo byłem zwrócony tyłem do wejścia. W pewnej chwili poczułem, jak ta osoba siada na łóżku i zaczyna głaskać mnie po skrzydle. Potem usłyszałem słodki, skażony głos:

 

– Witaj, Emanuelu.

 

Przerażenie przelało się przez moją krew zimnym strumieniem. Zastygłem w bezruchu. Nie miałem nawet odwagi, by mrugnąć powieką. Moje ciało przypominało kamienny posąg. Ruszały się jedynie usta. Zsiniałe ze strachu, drżały delikatnie.

 

– Wiesz, że postąpiłem słusznie, prawda? – spytał Michał. – Światem muszą rządzić zasady. Inaczej pogrąży się w chaosie. Nas, aniołów, obowiązuje Dziesięć Przykazań. Przestrzeganie ich zapewnia ład i harmonię. Gdybyśmy je ignorowali, czekało by nas tylko jedno: zagłada. Musiałem cię ukarać. Postąpiłeś wbrew naszym prawom. To poważny grzech. Chcę, byś wiedział, że to, co zrobiłeś, nie było tylko złamaniem bezsensownej zasady, lecz również dokonaniem aktu przeciwko istniejącemu porządkowi. Czy tego właśnie chcesz? By zgładzić porządek? By nasze społeczeństwo uległo rozłamowi, a cały Wszechświat popadł w ruinę? Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo zgrzeszyłeś i w głębi duszy czujesz, że zasługiwałeś na tę karę. Mam taką nadzieję, Emanuelu. Inaczej któregoś dnia będę zmuszony cię zabić.

 

Skończywszy mówić, odszedł, a ja ponownie zagłębiłem się w mroku. Wszystko straciło dla mnie sens. Całe moje życie w jednej chwili stało się puste. Na niczym mi już nie zależało. Przed sobą, wyłaniające się z ciemności, widziałem tylko dwie ścieżki, jedną prowadzącą do śmierci, drugą do zemsty – obie tak samo beznadziejne, śmierć z samej swojej natury, zemsta z powodu niemożliwości jej zrealizowania. Jednak, gdzieś w najodleglejszych zakamarkach mojego umysłu, cicho dźwięczała myśl, że nic nie jest niemożliwe…

 

W końcu zasnąłem z poczuciem, że moje ciało już do mnie nie należy. Że jest szmacianą kukiełką w rękach Michała i Boga. Zasnąłem, by następnego dnia obudzić się potworem.

* * *

 

– Zmieniliśmy się. Zatraciliśmy. Odebrano nam normalność, którą wcześniej żyliśmy. Później już nigdy nie byliśmy tacy sami. Wszelkie emocje przenikały do nas jak z jakiegoś zapomnianego, dzikiego świata. Były zamglone, rozproszone, puste. My byliśmy puści. Niezdolni do odczuwania szczęścia, fascynacji, czy smutku. Jedyne, co wypełniało nas naprawdę mocno, to ten strach, którego wciąż nie potrafiliśmy w żaden sposób wytłumaczyć. Po prostu był, dręcząc nas koszmarami i utrudniając przeżycie każdego kolejnego dnia. Skażeni, obarczeni lękiem i wspomnieniami, egzystowaliśmy niczym maszyna, wypełniając polecenia.

 

Podświadomość kończy. Jest przygnębiona. Oboje jesteśmy. W końcu dzieli nas jedynie mój własny umysł.

 

– To nie powinno się zdarzyć – szepcze po chwili. – Nie powinniśmy się stać tym wrakiem, skorupą żywej istoty. To wszystko jest tak bardzo pojebane.

 

Kiwam głową, zrezygnowany.

 

– Świat uczynił z nas odmieńca – odpowiadam. – Idźmy dalej. Zanim zatracę się ostatecznie. Zanim tafię do miejsca, z którego nie ma już powrotu.

 

 

 

 

 

 

 

VII

 

Następnego dnia obudziła mnie kłótnia. Rozpoznawałem tylko jeden głos. Należał do Gabriela:

 

– Jak możesz mówić, że to było dobre?! Czy ty w ogóle widziałeś, co oni mu zrobili?! To cud, że przeżył?! Gdybym przyszedł do tej celi godzinę czy dwie później, Emanuel mógłby już nie żyć!

 

– Nie zrozumiałeś mnie – odparł inny, nieznany mi głos. – Nie mówię, że to, co mu zrobili, było właściwe. Miałem jedynie na myśli, że może dzięki temu wydarzeniu Emanuel zrozumie swoje błędy. Tylko to należy do pozytywnych aspektów tej sytuacji.

 

– „Pozytywnych aspektów tej sytuacji”? – powtórzył ze wzburzeniem Gabriel. – Posłuchaj siebie, Piotrze! Wiesz, jak idiotycznie to brzmi?! Powiem ci, co Emanuel zrozumie dzięki ostatniej nocy! Że życie niesie ze sobą mnóstwo cierpienia! Tylko to dotrze do niego po tym, jak go torturowali! Tylko to!

 

Tutaj Gabriel miał absolutną rację.

 

– Ale my możemy to zmienić. Pokażemy Emanuelowi, jak uczynić życie pięknym. Azazel popełnił błąd. Pokierował Emanuela niewłaściwą ścieżką. Namówił go do czerpania przyjemności z figlów i głupot, podczas gdy Emanuel powinien poznać takie rzeczy, jak pomaganie komuś w nieszczęściu, dzielenie się porażkami i sukcesami, ofiarowywanie się innym. Wiesz, jak cudowne są takie czyny. Jak sięgają w głąb ciebie i ściskają twe serce, aż chce się płakać z radości. Nie ma niczego piękniejszego. Pokażmy mu to. Bądźmy lepszymi nauczycielami od Azazela.

 

Azazel… Mam nadzieję, że nie trafił do Więzienia. Że ukrył się przed wysłańcami Michała i jeszcze żyje.

 

– Jak możemy mu to pokazać, skoro świat z dnia na dzień rzeczywiście staje się coraz bardziej okrutny? Zaczynam myśleć, Piotrze, że Bóg się myli.

 

Piotr? Czyżby Gabriel kłócił się z Pierwszym Apostołem? Skąd ktoś taki wziął się w moim domu?

 

– Nie możesz sobie pozwolić na wątpliwości, nie teraz, gdy Emanuel tak bardzo nas potrzebuje – rzekł święty Piotr. – Wiem, że przez okrucieństwa, które dzieją się na tym świecie, ciężko w to uwierzyć, ale Bóg się nie myli. Jest idealny, jest Początkiem i Końcem. Jest Wszystkim… Wierzysz w to, prawda?

 

Przez chwilę nie słyszałem nic prócz odgłosów dochodzących z uliczki przed moim domem. Potem Gabriel oznajmił pustym głosem:

 

– Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza i przemyśleć to wszystko. Wrócę za kilka godzin. Zajmiesz się w tym czasie Emanuelem?

 

– Oczywiście – odrzekł Piotr.

 

– Tak więc do zobaczenia.

 

Po tym krótkim pożegnaniu Gabriel wyszedł, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo usłyszałem skrzypienie frontowych drzwi. Chwilę później na schodach rozległy się czyjeś kroki, po czym święty Piotr wkroczył do mojego pokoju.

 

– Och, widzę, że już nie śpisz, Emanuelu – zauważył. Na jego twarzy malował się wyraz zmęczenia typowy dla osób, które mają wiele spraw na głowie. – Jak dużo słyszałeś z naszej rozmowy?

 

Nie odpowiedziałem. Moje spojrzenie, utkwione w pobliskim oknie, było równie puste jak głos Gabriela.

 

– Mogę usiąść obok ciebie? – spytał Piotr.

 

Dalej milczałem, więc apostoł zbliżył się i usiadł powoli na skraju łóżka.

 

– Jak się czujesz, Emanuelu? Czy ból już osłabł? Gabriel poświęcił wiele czasu na leczenie twoich ran. On naprawdę się o ciebie troszczy.

 

Prawdę mówiąc, nie czułem już bólu. Jeśli to rzeczywiście Gabriel mnie leczył, spisał się doskonale.

 

– Postanowiłeś, że nigdy do nikogo się nie odezwiesz? – kontynuował Piotr.

 

– Odejdź – powiedziałem.

 

Mój głos się zmienił. Teraz brzmiał jak charkot wilka. Najwyraźniej wrzaski, które wydawałem z siebie ubiegłej nocy, uszkodziły mi struny głosowe.

 

– Zrobiłbym to, gdybym nie obiecał Gabrielowi, że się tobą zajmę – odrzekł apostoł.

 

– A niby jak zamierzasz się mną zająć, święty Piotrze? – warknąłem. – Chcesz mnie… naprawić? Pokazać, że można „uczynić życie pięknym”? Dalej, spróbuj, choć tylko zmarnujesz czas. Gabriel miał rację. Życie niesie ze sobą mnóstwo cierpienia. Jedynie to zrozumiałem po wczorajszej nocy.

 

– Emanuelu, ja…

 

– Powiedz! No powiedz, że świat nie jest pełen cierpienia! Spróbuj mnie, kurwa, przekonać!

 

Piotr patrzył na mnie długo. Ciężko było powiedzieć, co wyraża jego twarz. Powagę? Strapienie? Nie za wiele mnie to obchodziło.

 

W końcu opuścił wzrok i rzekł cicho:

 

– Masz rację. Nie będę zaprzeczał. Świat darzy nas wielkim cierpieniem. To prawda. Gdyby tak nie było, nigdy bym nie odkrył, jak piękne potrafią być czyny, któremu się temu przeciwstawiają.

 

– Pomaganie w nieszczęściu? Ofiarowanie się innym? Daj sobie spokój. Słyszałem waszą rozmowę. Nie interesują mnie te wymysły. Chyba tylko Gabriel naprawdę rozumie, jak się teraz czuję.

 

Piotr posmutniał. Coś w jego oczach mówiło mi, że zagłębia się w oceanie wspomnień.

 

– Nie jesteś jedynym, którego spotkało w życiu tyle cierpienia.

 

– Tak? No to słucham. Opowiedz mi swoją historię. Mów, jak bardzo ciężkie było twoje życie, a potem wypierdalaj!

 

Prowokowałem go, ale święty Piotr pozostawał niewzruszony. W jego głosie nie było słychać nawet odrobiny zdenerwowania:

 

– Cóż, byłem świadkiem licznych okrucieństw, wielu sam doświadczyłem, jednak nie zamierzam się z tobą porównywać. Jest ktoś inny, kto przeszedł dokładnie to samo co ty.

 

– Niby kto taki?

 

– Jestem pewny, że wiesz, o kim mówię. Bartłomiej musiał się na czymś wzorować.

 

Bartłomiej rekonstruował męki Chrystusa, więc to jego Piotr miał na myśli. Syna Boga.

 

– Chrystus cierpiał tak samo jak ty, Emanuelu, jednak przyzwalał na to, by zbawić ludzkość. Dokonał największego możliwego poświęcenia. Oddał swoje życie za innych. Nie ma nic piękniejszego. Dlatego jego historia wstrząsnęła całym światem. Dlatego…

 

– Dlatego ludzie zarzynali się nawzajem przez dwa tysiące lat – powiedziałem, wspominając koszmary, które nieustannie nawiedzały mnie po nocach.

 

Pierwszy Apostoł westchnął.

 

– Zawsze znajdą się tacy, którzy wykorzystają to, co piękne, by siać zniszczenie, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że coś takiego było pięknym.

 

– Może tak, może nie – odparłem, wzruszając ramionami. – Ale cierpienie Chrystusa miało sens. Dzięki temu syn boży nie oszalał, nie zgubił się w mroku. Moje cierpienie nie miało sensu. Było tylko kaprysem Michała, efektem procesów zachodzących w jego popieprzonym umyśle.

 

– A co, jeśli twoje cierpienie miało sens? Jeśli przeszedłeś przez to wszystko, by osiągnąć ten sam cel, który przyświecał Chrystusowi?

 

Spojrzałem na Piotra. Choć wczorajsza noc przekształciła mnie w coś odrażającego, jakaś część mojego umysłu chciała wiedzieć, co powie.

 

– Jaki cel? – spytałem cicho.

 

– Tak jak już wspomniałem: by ofiarować się innym. By ich kochać, wspierać, a w razie konieczności oddać za nich życie – Piotr mówił z wielkim zapałem. Nie sposób było zaprzeczyć, że wierzy w te słowa. – Nie popieram metod Michała. Są okrutne i nieskuteczne, ale idea, która leży u ich podstaw, jest słuszna. Idea, by przekonać aniołów do miłowania innych istot… Dotąd błądziłeś w mroku. Podążałeś za Azazelem, który kusił cię prymitywnymi przyjemnościami, ale przez to, co cię spotkało, możesz wkroczyć na właściwą ścieżkę. Cierpienie zmusiło cię do ponownej refleksji nad życiem. Zamiast pogrążać się w jeszcze większej ciemności, sięgnij ku światłu. Jeśli uwierzysz, że to możliwe, te tortury, te godziny niezmierzonej agonii uczynią cię kimś wyjątkowym. Twój ból sprawi, że staniesz się ukojeniem. Idź ścieżką Chrystusa, Emanuelu. Nie podążaj tam, gdzie udał się sam Lucyfer. Nie wątp we właściwość boskiej woli.

 

Zmarszczyłem brwi.

 

– Więc o to ci chodzi? – wycharczałem swoim odmienionym głosem. – Boisz się, że zwątpię w Boga i przyłączę się do Lucyfera? Boisz się, że skończę tak jak Gabriel, niezdecydowany między jednym a drugim? I dobrze, bo nie wiem, jak to się potoczy. Może rzeczywiście przyłączę się do Lucyfera. Może stanę po jego stronie i zaatakuję Niebo, a kiedy spotkamy się na polu bitwy, pchnę twoje serce Mieczem Sprawiedliwych. Może się tak stanie, Piotrze. Nigdy nic nie wiadomo.

 

Apostoł znowu westchnął, tym razem ciężej.

 

– Gdyby rzeczywiście miało to tobie pomóc, Emanuelu, pozwoliłbym ci się przebić mieczem nawet w tej chwili – rzekł.

 

Zapadła cisza, nieprzyjemna i krępująca. Moje spojrzenie na powrót zwróciło się w kierunku okna. Wreszcie, widząc, jak płatki kurzu migoczą w blasku Gwiazdy Porannej, powiedziałem:

 

– Mówisz mądrze, Piotrze. Twoje słowa dają nadzieję. Ale nie możesz mi pomóc. Dla mnie jest już za późno… Odejdź. Wyjdź i znajdź Gabriela. Pragnę go zobaczyć.

 

Piotr położył mi dłoń na ramieniu.

 

– Nigdy nie jest za późno, by podjąć właściwą decyzję – wyszeptał, po czym opuścił pokój.

 

Jeszcze na długo po tym, jak wyszedł, jego słowa dźwięczały mi w głowie. Nie mogłem się ich pozbyć. Zakorzeniły się gdzieś na dnie mojego mózgu, nie dając mi spokoju.

 

„Jeśli uwierzysz, że to możliwe, te tortury, te godziny niezmierzonej agonii uczynią cię kimś wyjątkowym”.

 

Wyjątkowym? Nie. To, czym napełnił mnie ból, nie było wyjątkowością. Było czymś ohydnym. Gdybym miał to sobie wyobrazić, przypominałoby dzikie zwierzę, zdeformowane i gnijące, a jednak wciąż żywe. Coś takiego tkwiło właśnie w głębi mojej duszy.

 

„A co, jeśli twoje cierpienie miało sens? Jeśli przeszedłeś przez to wszystko, by osiągnąć ten sam cel, który przyświecał Chrystusowi?… By ofiarować się innym.”

 

Piotr jest inteligentny: wie, co powiedzieć cierpiącej osobie, by przywrócić jej nadzieję. Wystarczy nadać cierpieniu sens. Sens, który pomoże wszystko znieść. Który rzeczywiście może uczynić kogoś wyjątkowym. Gdyby Piotr wsparł mnie słowami w czasie tortur, może pozostałbym cały, nierozbity. Lecz teraz szanse na moją normalność przepadły.

 

„Nie popieram metod Michała. Są okrutne i nieskuteczne, ale idea, która leży u ich podstaw, jest słuszna. Idea, by przekonać aniołów do miłowania innych istot.”

 

Naprawdę tak myślisz, Piotrze? Bo ja uważam, że metody Michała nie są wiedzione ideą. U ich podstaw leży tylko jedno: pragnienie upodlenia. Michał poniża innych, by poprawić sobie samoocenę, by pokazać, że stoi ponad resztą aniołów. To jedyna idea zawarta w jego metodach. Nie ma innej. Jego metody są złe, ze zła się wywodzą i tylko zło potrafią stworzyć…

 

Drzwi na dole zaskrzypiały, a pół minuty później Gabriel zjawił się w moim pokoju.

 

– Piotr powiedział, że chciałeś mnie widzieć – rzekł tym samym, bezbarwnym tonem, którego używał w rozmowie z apostołem.

 

Kiwnąłem głową i jednocześnie zauważyłem, że Gabriel unika mnie wzrokiem, jakby bał się tego, co może zobaczyć. W jakiś niewyjaśniony sposób wiedział, czym się stałem. Tylko on to rozumiał.

 

– Opowiedz mi, co ci się przydarzyło – wyszeptałem.

 

Gabriel, tak samo jak wcześniej Piotr, podszedł do łóżka i usiadł na jego skraju. Przez cały czas ani razu na mnie nie spojrzał.

 

– Widzisz, gdy walczysz z wrogiem, twoje sumienie pozostaje czyste – powiedział. – Wróg to wróg, musisz go zabić lub sam zginąć, nie ma żadnych dodatkowych emocji, żadnego balastu. Ale gdy walczysz z przyjacielem, sprawy wyglądają inaczej. W Pierwszej Bitwie musiałem stawić czoło wielu przyjaciołom. Wierz, bądź nie, ale największym z nich był Lucyfer.

 

Gabriel zaczerpnął głębszy oddech. Nie skomentowałem tego, co mi wyznał.

 

– Gdy twój najlepszy przyjaciel początkuje powstanie przeciwko Bogu, stajesz się naprawdę zagubiony. Zaczynasz się zastanawiać, czy opowiadając się po stronie Boga, wybierasz mądrze, i wiesz, że nigdy nie będziesz miał pewności. Widziałem śmierć wielu spośród swoich dawnych przyjaciół, niektórych sam zabiłem, a z innymi, jak w przypadku Lucyfera, będę musiał walczyć jeszcze przez wiele lat. To mnie boli, rozrywa od środka, przysparza wątpliwości. Nie wiem, czy wybrałem właściwie, a to, na co Bóg pozwala Michałowi, sprawia, że zastanawiam się nad tym jeszcze bardziej. Wczorajsza noc była ciężka nie tylko dla ciebie, Emanuelu. Oboje cierpieliśmy, ty torturowany przez Bartłomieja, ja torturowany przez zwątpienie. Oczywiście musiałeś znieść dużo więcej bólu ode mnie, ale chcę, byś wiedział, że nie tylko ty zagłębiłeś się wczoraj pod powierzchnię mroku.

 

– Zagłębiłeś pod powierzchnię mroku – powtórzyłem. – Dokładnie to samo pomyślałem, wisząc na krzyżu.

 

Gabriel uśmiechnął się smutno, ale wciąż nie zmusił się do tego, by na mnie popatrzeć. Będąc zagubionym, nękanym przez wątpliwości, wydawał się taki niewinny, zupełnie jak małe dziecko.

 

Nagle poczułem dziwne pragnienie. Nie potrafiłem powiedzieć, skąd się wzięło. Czy to wewnątrz mnie obudził się potwór, którego stworzyło cierpienie, czy to tylko akt sprzeciwu wobec wszystkiego, co uczynił Michał? Tak czy inaczej czułem potrzebę wprowadzenia chaosu. Zburzenia wszechobecnego porządku i zignorowania obowiązujących zasad. Kierował mną niszczycielski instynkt. Usiadłem na łóżku, nachyliłem się w kierunku Gabriela i pocałowałem go. Archanioł odskoczył ode mnie niczym poparzony.

 

– Co robisz?! – zawołał.

 

Co miałem mu powiedzieć? Że chce zrobić coś niedopuszczalnego? Że kieruje mną pragnienie destrukcji? W końcu z moich ust wyszły słowa:

 

– Chcę cię wyzwolić.

 

Potem chwyciłem go za rękę i pociągnąłem na łóżko. Gabriel próbował się bronić, ale od początku widać było, że nie przykłada do tego wielu sił. W końcu odpuścił, pozwalając swojemu ciału zanurzyć się w przyjemnościach fizycznego zbliżenia.

 

Co robiliśmy później, to chyba oczywiste. Dla aniołów płeć nie ma znaczenia. Posiadamy zdolności, które pozwalają nam przybrać dowolną postać. To, że przez większość życia jesteśmy mężczyznami, kobietami, czy zwierzętami, zależy wyłącznie od naszego charakteru. Nie ma żadnych cielesnych ograniczeń.

 

Gdy skończyliśmy, Gabriel leżał przy mnie, póki nie zasnąłem. Na jego twarzy widniał uśmiech, ale w oczach emocje walczyły ze sobą o absolutną dominację. Jak tylko odpłynąłem do krainy snów, wyszedł i już nigdy więcej nie zagościł w moim domu.

* * *

 

– Od tamtego czasu Gabriel unikał mnie, jak tylko potrafił. Gdy byliśmy zmuszeni się spotkać, zamieniał ze mną jedynie kilka słów, po czym znikał. Tak minęły trzy miesiące. Potem wziąłem udział w swojej pierwszej bitwie.

 

– Tak, ta bitwa to niezwykły moment w naszym życiu – oświadcza podświadomość.

 

– Czy mi się zdaje, czy cieszy cię wspomnienie tej masakry? – pytam, niedowierzając.

 

– Dziwi cię to? – odpiera podświadomość.

 

– Tak, bo nie rozumiem, co jest w tym takiego wesołego.

 

– Emanuelu, cierpieliśmy. Nasza dusza krwawiła. Kiedy wreszcie doszło do bitwy, mogliśmy przenieść nasz ból na innych, przynajmniej na chwilę. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale lubisz zabijać. Lubisz patrzeć, gdy ktoś cierpi tak jak ty.

 

– Więc jednak jestem potworem.

 

– Nie wiem, czy potwór to dobre określenie. Z pewnością jesteś zwiastunem śmierci.

 

 

 

 

 

VIII

 

Rankiem otrzymaliśmy informację, że Szczelina otwiera się przy południowej bramie Miasta. Przed południem trzydzieści tysięcy aniołów rozstawiało się w tych okolicach, formując trzy linie obrony. Pierwsza znajdowała się na murach – dziesięć tysięcy zbrojnych zapełniło blanki, czekając na najeźdźcę. Kolejne dwie tworzyły się między budynkami na wypadek, gdyby ta pierwsza nie wytrzymała, choć coś takiego nie zdarzyło się od blisko stu dwudziestu lat, a przynajmniej tak twierdził święty Piotr. Ja i on staliśmy w pierwszej linii wraz z Siedmioma Archaniołami i mocami, które przewodziły Anielskim Zastępom. Wszyscy spoglądaliśmy na Nieskończony Ocean, który majaczył u stóp miejskich murów i w którym zionęła teraz olbrzymia dziura, wypełniona Ciemnością. Właśnie te dziury aniołowie nazywali Szczelinami.

 

Szczeliny były portalami między Niebem a Piekłem. Lucyfer otwierał je, gdy jego armia miała przeprowadzić inwazję. Staliśmy więc na murach i czekaliśmy, aż z Ciemności wyłonią się pierwsze chordy upadłych. Miałem na sobie coś w rodzaju długiego, białego kimona. Nie nosiłem zbroi. Jedynie moje lewa ręka, włącznie z ramieniem, była osłonięta stalowymi płytami, a z wieńczącego je naramiennika zwisała krótka, biała peleryna. Piotr nie miał nawet tego. Był po prostu ubrany w skromne, brązowe szaty. Co innego tyczyło się archaniołów. Każdy z nich przywdział piękną, lśniącą jak srebro zbroję, podkreślającą ich pozycję w hierarchii Nieba, jednak nawet oni nie umywali się do mocy. Te dzierżyły w dłoniach coś na wzór pastorałów z niezniszczalnego metalu, a ich twarze skrywały się pod przerażającymi maskami. Tak wyglądała elita anielskiej armii.

 

Potem pojawiła się pierwsza fala upadłych. Wychynęli z Ciemności niczym szarańcza, tnąc powietrze czarnymi skrzydłami. Nasi łucznicy nałożyli strzały na cięciwy i przygotowali się do oddania strzału. Chwilę później moce zagrzmiały:

 

– OGNIA!

 

Tysiące strzał przysłoniło Niebo. Potem rozległy się krzyki i część tego, co wyleciało ze Szczeliny, spadła martwa w odmęty Nieskończonego Oceanu.

 

– STRZELAĆ BEZ ROZKAZU!

 

Kolejne strzały poszybowały w przestworza, zbierając krwawe żniwo, ale to nie powstrzymało upadłych. Byli coraz bliżej. Wiedziałem, że zaraz uderzą.

 

– PRZYGOTOWAĆ SIĘ!

 

Aniołowie porzucili łuki i sięgnęli po miecze. Chwilę po tym, jak to zrobili, horda upadłych wylądowała na murach.

 

Co było najbardziej charakterystyczne dla rzezi, która się potem zaczęła? Z pewnością chaos. Będąc w samym środku bitwy, ma się wrażenie, że tysiące kolorów i kształtów zlewa się wokół w jedną pozbawioną ładu smugę, którą przysłania mgiełka bitewnego pyłu.

 

Drugi był hałas. Przeraźliwy, nieokiełznany harmider. Szaleńcza mieszanina wrzasków, jęków i szczęku metalu, od której można ogłuchnąć. Po czymś takim marzy się o chwili ciszy.

 

Trzecia była krew. Oszołomiony, patrzyłem jak coraz więcej zbiera się jej u moich stóp. Ten widok coś we mnie odblokował. Najpierw przypomniałem sobie Bartłomieja. Przypomniałem sobie własne krzyki, ból i ten słodki uśmieszek Michała, który po dziś dzień widniał na jego twarzy. Później poczułem, jak oszołomienie przemienia się w furię i już nic więcej mnie nie obchodziło.

 

Jak wyglądał mój pierwszy? Był młody. Miał złote włosy i wielkie, ciemne oczy. Gdy zamachnął się na mnie toporem, wykonałem prosty unik i podciąłem mu ścięgno w kostce. Młodzieniec, porażony bólem, upadł na kolana i spojrzał na mnie z przerażeniem. Bał się śmierci. W przeciwieństwie do mnie cholernie zależało mu na życiu. Szkoda, że to ja byłem lepszy w walce.

 

Zanim zdążył poprosić, żebym go nie zabijał, uniosłem Miecz Sprawiedliwych i rozorałem mu twarz. Krew trysnęła z jego głowy jak z fontanny, plamiąc mi ubranie. Jedyne, co poczułem, gdy osunął się na ziemię, to chora ulga. Potem było dużo łatwiej. Gabriel dobrze mnie wyszkolił, a dzięki połączonym staraniom Michała i Bartłomieja nie miałem wyrzutów sumienia. Po prostu przemierzałem mur, zabijając każdego, kto stanął mi na drodze. Moje ciało zalewały strumienie krwi, a Miecz Sprawiedliwych wirował w powietrzu. Przez kilka godzin to ja byłem śmiercią.

 

Śmierć. Jeszcze niedawno myślałem, że jest moim wyjściem. Tymczasem, zamiast stać się jej ofiarą, podarowałem ją wielu innym. Życie to paradoks, jakże okrutny i bezlitosny. I ani trochę śmieszny.

 

Wraz z nastaniem wieczoru bitwa dobiegła końca. Na murach spoczęło trzy tysiące aniołów i pięciokrotnie więcej upadłych. Reszta wycofała się do Szczeliny, który zaczęła już maleć. Niebo odniosło kolejne zwycięstwo, jednak fakt ten ani trochę nie poprawił mi humoru. Wokół góry, na której stało Koloseum, rozpoczęły się zabawy w celu świętowania wspomnianego sukcesu. Oczywiście nie robiono nic niedozwolonego, bo Michał i jego Archanielska Gwardia bacznie nad wszystkimi czuwali. Aniołowie musieli się zadowolić tańcami i muzyką.

 

Podniosłem do ust kielich, w którym znajdowała się jedynie czysta woda. Nie piliśmy alkoholu, przynajmniej nie tutaj, choć prawdę powiedziawszy, sekretna karczma znacznie podupadła od czasu zniknięcia Azazela. W pewnej chwili zauważyłem, że w moim kierunku zmierza święty Piotr. Od razu przygotowałem się na dłuższe kazanie.

 

– Witaj, Emanuelu – rzekł apostoł. – Jak sobie radzisz? Czy bitwa cię przeraziła?

 

– A czy wyglądam na przerażonego? – warknąłem.

 

– Nie. I właśnie to mnie martwi – Piotr popatrzył na mnie smutno. – Zabiłeś dzisiaj wiele istnień, a mimo to nie przejawiasz żadnych emocji, zupełnie jakby nic nie było w stanie cię poruszyć.

 

– Może nic nie jest w stanie – odparłem.

 

Piotr zamyślił się na moment.

 

– Dlaczego pogrążasz się w zgorzknieniu i nienawiści? – spytał w końcu. – Nie powiesz mi chyba, że czujesz się dzięki temu lepiej?

 

Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia tej rozmowy zaszczyciłem go spojrzeniem.

 

– Dlaczego? – mruknąłem, wzruszając ramionami. – Nie wiem. Może nie potrafię robić nic innego? Może to jedyny sposób na to, żebym jakoś funkcjonował? Może nie jestem zdolny czuć się lepiej.

 

– To nieprawda, Emanuelu – Piotr pokręcił głową. – Każdy jest w stanie odnaleźć szczęście. Musi go tylko poszukać.

 

– A może ja wcale nie chcę być szczęśliwy? – wypaliłem.

 

Piotr zrobił wymowną minę.

 

– Gdybyś naprawdę wierzył w to, że już nigdy nie będziesz szczęśliwy, nie byłoby cię tutaj. Dążenie do szczęścia jest sensem istnienia każdej myślącej istoty. A szczęście może zapewnić jedynie miłość. Zastanów się nad tym, Emanuelu.

 

Zrobiłem ponurą minę.

 

– Nie chce już o tym rozmawiać – wyszeptałem.

 

– Oczywiście – Piotr pokiwał głową. – Co innego mogę dla ciebie zrobić?

 

– Możesz mi powiedzieć, czy dowiedziałeś się czegoś nowego na temat Azazela.

 

– Niestety nie. Azazel rozpłynął się w powietrzu. Zapewne uciekł do Piekła, tak jak wielu przed nim.

 

– Przygnębia cię to, prawda? Że wszyscy powoli się od ciebie odwracają? – spytałem z cieniem złośliwości w oczach.

 

– Przygnębia mnie to, że aniołowie odwracają się od jedynej osoby, która może ofiarować im szczęście – rzekł Piotr. – Od Boga.

 

Ucichliśmy na moment, przyglądając się kilku anielicom, które tańczyły wokół pobliskiego ogniska.

 

– Pójdę już – powiedziałem w końcu.

 

– Dobrze – przytaknął Piotr. – Zanim jednak to uczynisz, chciałbym cię raz jeszcze prosić, byś przemyślał moje słowa. Miłość jest jedynym wyjściem, Emanuelu. Pozwól jej się odnaleźć.

 

Kiwnąłem nieznacznie głową i odszedłem. Brnąc między chmarami świętujących, napotkałem Gabriela. Gdy mnie zobaczył, zrobił taką minę, jakby przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym, po czym zniknął mi z pola widzenia. Westchnąłem, a potem kontynuowałem swoją mozolną przechadzkę wśród rozśpiewanego i roztańczonego tłumu.

 

Wreszcie znalazłem się tam, gdzie nie było śladu żywej duszy. Mury południowej bramy wydawały się ponure niczym cmentarzysko. Wprawdzie większość zabitych wrzucono do morza, jednak gdzieniegdzie leżeli jeszcze ci, których przeoczono. Przy jednym z takich ciał stała niezwykła postać. W pierwszej chwili pomyślałem, że to upadła anielica, gdyż miała czarne skrzydła. Jednak żadna z upadłych nie ma skóry białej jak śnieg i nie dzierży mechanicznej kosy, tak typowej dla Anioła Śmierci. Na imię miała Samael. Wiedza o niej została mi zaszczepiona zaraz po urodzeniu.

 

– Ty żyjesz – powiedziała, gdy jej czarne, pozbawione źrenic oczy zwróciły się w moją stronę.

 

Kiwnąłem głową, choć nie wiedziałem, czy było to pytanie, czy stwierdzenie. Samael wzięła zamach i wbiła kosę w ciało nieboszczyka. Ostrze przeszło przez jego ciało jak przez powietrze.

 

– Co tutaj robisz, Emanuelu? – spytała.

 

– Szukam jakiegoś osamotnionego miejsca – odparłem. – Skąd wiesz, jak się nazywam?

 

– Jestem Śmiercią. Wiem, kim jesteś. Wiem, kiedy umrzesz. I wiem, kiedy umrą ci, którzy są ci bliscy. Muszę to wiedzieć. Taki jest sens mojego istnienia.

 

Mówiąc to, przeszyła kosą kolejne ciało.

 

– Czemu to robisz? – zaciekawiłem się.

 

– Robię to, by oddzielić dusze od ich cielesnych powłok.

 

– Nie wiedziałem, że aniołowie mają dusze.

 

– Owszem, mają, aczkolwiek wszystkie trafiają do Nicości. Dlatego w ogóle się o nich nie mówi.

 

– Do Nicości?

 

– Tak. Aniołowie to nie ludzie. Dla nas nie ma życia wiecznego. Istniejemy tylko po to, by wypełniać Boską Wolę. Gdy przestajemy być użyteczni, trafiamy tam, skąd nie ma już powrotu.

 

– Smutne – rzekłem głosem, który przerażał swoją bezbarwnością. – Ale ty nie musisz się tym martwić. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo trzeba będzie zabić.

 

– Ja nie zabijam – odpowiedziała natychmiast anielica. – Moja rola polega na tym, by transportować dusze umarłych ludzi do Nieba, a dusze umarłych aniołów oddawać Nicości. Jestem jedynie przewoźnikiem. Nikim więcej.

 

Jak na przewoźnika była bardzo ładna, choć może trochę wychudła. Jej ciało okrywała jedynie czarna, mocno postrzępiona szata.

 

– Chciałbyś zobaczyć, jak przewożę dusze? – spytała mnie.

 

– A czy po tym, jak to zobaczę, będę jeszcze żywy?

 

– Tak jak już wspomniałam, ja nie zabijam. Jestem tylko przewoźnikiem.

 

Ledwo skończyła mówić, coś przysłoniło światło Gwiazdy Wieczornej. Spojrzałem w górę i zobaczyłem potężny okręt żaglowy, zbudowany z czarnej stali. Przeleciał nad Południową Bramą i zatrzymał się między dachami kamienic. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać okręt śmierci: emanowała od niego aura przygnębienia i rozpaczy.

 

Samael rozpostarła skrzydła i wzniosła się ku niebu. Poszedłem w jej ślady, a gdy wylądowaliśmy na pokładzie statku, świat zmienił mi się przed oczami. W jednej chwili wszystko stało się szare, jakby owiane mgłą. I ujrzałem anielskie dusze stojące przy burcie – smutne, milczące postacie, pozbawione nadziei.

 

– Więc to tak wygląda twój świat? – szepnąłem.

 

– Tak – odparła anielica. – Gdy wchodzisz na pokład okrętu, zaczynasz widzieć moimi oczami.

 

Dopiero teraz zauważyłem, że bez względu na to, co mówi, w jej głosie dźwięczy gorycz. Gdyby nie to, co zrobił mi Bartłomiej, pewnie bym jej współczuł. Niestety jedyne, co teraz potrafiłem, to odwrócić wzrok.

 

Śmierć stanęła na dziobie okrętu i uniosła swoją kosę. Zaraz potem statek zwiększył odległość dzielącą go od ziemi i oddalił się od Miasta Aniołów, by móc szybować nad Nieskończonym Oceanem.

 

– Spójrz w dół – rzekła Samael.

 

Zrobiłem, jak mi kazała, a wtedy zobaczyłem, że nie wszystko w jej świecie jest szare. Nad wodami Oceanu lewitowały miliony światełek przywodzących na myśl nieskończone mrowie błękitnych świetlików. Widok nawet we mnie potrafił wywołać namiastkę zachwytu.

 

– Czym one są? – spytałem.

 

– To ludzkie dusze – anielica śmierci podeszła do mnie i oparła się o burtę. – To tutaj ludzie trafiają, gdy wyczerpie się ich czas na Ziemi. W każdym tym światełku znajduje się świat stworzony przez jeden z umysłów. Tylko ja mogę je zobaczyć, chyba że ktoś inny…

 

– …patrzy twoimi oczami – zacytowałem ją.

 

– Dokładnie – śmierć pokiwała głową. – Chcesz zobaczyć jeden ze światów?

 

– Tak – odparłem.

 

– A więc poczekaj chwilę.

 

Samael nachyliła się i wyciągnęła rękę. Okręt zniżył lot, a jedno światełko wzniosło się nad pokład, by wpaść w jej rozwarte palce.

 

– Chwyć moją dłoń – rzekła.

 

Posłusznie złapałem ją za rękę. Parę sekund później mój umysł eksplodował błękitnym światłem.

 

Obudziłem się w czymś, co przypominało wielką bibliotekę. Wokół piętrzyły się góry książek, jedne grube niczym cegły, inne cieńsze od ostrzy mieczy. Podniosłem się z ziemi i zacząłem kluczyć między woluminami. Od czasu do czasu dostrzegałem ludzi, którzy byli tak pogrążeni w lekturze, że zupełnie mnie ignorowali. Potem ujrzałem kogoś, kto jako jedyny nie czytał żadnej książki.

 

Mężczyzna siedział przy biurku, które zdawało się być umieszczone pośrodku biblioteki, jednak nie mogłem stwierdzić tego z całą pewnością, gdyż nigdzie nie było widać ścian. W ręku trzymał pióro, za pomocą którego z wielkim zapałem zapisywał leżące na blacie kartki pergaminu. Gdy się zbliżyłem, podniósł głowę znad swoich wypocin i wykrzywił usta w uśmiechu.

 

– Miło mi cię poznać, Emanuelu – powiedział.

 

Czy nie ma już na tym świecie osoby, która nie znałaby mojego imienia?

 

– Wszedłeś do mojego świata – odparł mężczyzna. – A żeby to zrobić, musiałeś otworzyć przede mną swój umysł. Nie ma innego sposobu.

 

Zważywszy na powyższe, darowałem sobie pytanie, skąd wie, co pomyślałem.

 

– Usiądź – mężczyzna wskazał krzesło, które stało po drugiej stronie biurka. – Nie będziemy przecież rozmawiać na stojąco.

 

Usiadłem na krześle, tak jak mnie poprosił, po czym rzekłem:

 

– Ty wiesz, jak mam na imię, ale ja nie mam zielonego pojęcia, kim jesteś. Może się przedstawisz?

 

– Sądzę, że jednak wiesz, jak się nazywam – odpowiedział nieznajomy.

 

Przyjrzałem się książkom, które leżały najbliżej biurka – ich brzegi były zdobne w takie tytuły jak: „Sen nocy letniej”, „Król Lear”, czy „Otello”. Rzeczywiście, nie trudno było się domyślić, kim jest nieznajomy.

 

– A więc teraz, gdy znasz już moją tożsamość, przejdźmy do właściwej rozmowy – mężczyzna odłożył pióro i usadowił się wygodniej na krześle. – Przybyłeś tutaj kierowany ciekawością, Emanuelu. Czy w takim razie jest coś, o co chciałbyś zapytać?

 

Kiwnąłem głową.

 

– Może na początku powiedziałbyś mi, co właściwie robisz? – rzuciłem.

 

– Cóż, oczywistością jest, że piszę książki. Wystarczy spojrzeć na to pomieszczenie – mężczyzna szerokim gestem wskazał całą bibliotekę.

 

– Chcesz mi powiedzieć, że całą wieczność spędzasz na pisaniu?

 

– Ależ nie, skądże! – pisarz zaśmiał się. – My, dusze, spędzamy najwięcej czasu na zwiedzaniu światów innych ludzi. I uwierz mi, Emanuelu, każdy świat potrafi cię czymś zaskoczyć, bez względu na to, ile ich już zwiedziłeś. Dzięki temu można przetrwać wieczność, nie popadając w obłęd. Muszę wspomnieć, że pomaga nam w tym również krótka pamięć. Szybko zapominamy, dlatego rzadko się nudzimy.

 

– Brzmi ciekawie – skwitowałem.

 

– Bo tak jest – mężczyzna zaszczycił mnie kolejnym serdecznym uśmiechem. – Bóg zadbał o to, by wieczność nie była dla umarłych torturą.

 

– Szkoda tylko, że nie postarał się tak w przypadku aniołów.

 

– Prawda. Aniołowie mają tylko jedno życie. Dlatego powinni zadbać o to, by spędzić je jak najlepiej. Z pewnością nie na pogrążaniu się w zgorzknieniu i nienawiści.

 

Skończywszy mówić, pisarz posłał mi wymowne spojrzenie.

 

– Możesz nie grzebać w moich wspomnieniach bez pozwolenia? – warknąłem.

 

– Wybacz, po prostu nigdy wcześniej nie miałem dostępu do umysłu anioła. Jestem strasznie ciekaw, co siedzi wewnątrz twojej głowy, szczególnie że wspomnienia dosłownie się z ciebie wylewają.

 

– Więc chociaż poproś – powiedziałem, zrezygnowany.

 

– Proszę – dramaturg zrobił wielkie oczy.

 

– Pozwalam – burknąłem. – A teraz, gdy możesz już szperać w moim umyśle, powiedz, jakim cudem nie znudziło ci się jeszcze pisanie dramatów?

 

– Och, dramaty przestałem pisać wieki temu – odparł mężczyzna. – W Niebie znalazłem dużo ciekawszy materiał na książki. Mając dostęp do niezliczonej ilości umysłów, postanowiłem pisać swoistego rodzaju biografie.

 

– Biografie?

 

– Nie inaczej. Niektórzy dysponują naprawdę fascynującymi historiami. Nie sposób nie przelać ich na papier. Znamienita większość książek, które tu widzisz, to opowieści o ludziach z krwi i kości, ludziach istniejących naprawdę, a to tylko mały odsetek tego, co chciałbym opisać. Kto wie, może kiedyś, jeśli jeszcze raz mnie odwiedzisz, napiszę pierwszą książkę o aniele.

 

– Jakoś nie mam ochoty na to, by pisano o mnie książki – mruknąłem bez entuzjazmu.

 

– Szkoda – westchnął mój rozmówca. – Książki to potężne źródło wiedzy. Z pewnością twoja historia wiele by nas nauczyła.

 

– A po co duszom uczyć się czegokolwiek po śmierci?

 

Pisarz zaśmiał się po raz wtóry.

 

– Emanuelu, to, że nie mamy ciał, nie oznacza, że jesteśmy bogami. Jest wiele rzeczy, które powinniśmy wiedzieć, a których nie dano nam się jeszcze nauczyć.

 

– Nie możesz po prostu powiedzieć, że chcesz napisać ciekawą książkę? – bąknąłem.

 

– To też – pisarz wyszczerzył zęby. – Zapewne gdy przemierzałeś bibliotekę, spotkałeś wielu ludzi, którzy czytali moje książki? Mylisz, że znaleźli się tutaj, bo zależy im na przeczytaniu interesującej powieści? Tacy zadawalają się moimi dramatami, jednakże ci, którzy pragną dogłębnie poznać życie innej osoby, najczęściej poszukują odpowiedzi na pytania, które zadawali sobie przez całe życie i które wciąż zadają sobie po śmierci. To prawda, udało nam się dostać do Nieba, ale to nie oznacza, że staliśmy się chodzącymi ideałami. Wręcz przeciwnie, wieczność potrafi przerazić. Przytłoczone jej brzemieniem, dusze zaczynają szukać celu, który poprowadziłby je przez nieskończoność. Moim celem, przykładowo, jest pomaganie im w tych poszukiwaniach.

 

Przemowa mężczyzny, choć interesująca, zaczęła mnie już powoli nużyć.

 

– No cóż, tak więc dowiedziałem się, jak ludzkie dusze funkcjonują po śmierci i zobaczyłem jeden ze stworzonych przez nie światów. Czas, żebym wrócił do żywych.

 

Dramaturg obdarzył mnie tajemniczym spojrzeniem.

 

– Śmierć nigdy nie robi czegoś, co nie miałoby sensu – oświadczył.

 

– Co to niby miało znaczyć? – wypaliłem podejrzliwie.

 

– Samael nie zaprezentowała ci tego świata tylko po, byś zobaczył, co ludzie robią po śmierci. Chciała, żebym wpłynął na twój sposób myślenia; przynajmniej tak mi się wydaje – odparł pisarz.

 

– Wpłynął na mój sposób myślenia? – powtórzyłem po nim, zaskoczony.

 

– Tak – mężczyzna spoważniał. – Piotr mówi mądrze, ale nie rozumie, że potrzebujesz bodźca równie silnego, jak te tortury, by wyrwać swój umysł z mroku. Tam, gdzie myśli zostały ukształtowane przez czyny, słowa nie wiele mogą zrobić.

 

– Czyżbyś cytował jedną ze swoich książek? – spytałem z dobrze słyszalną kpiną w głosie.

 

– Cytuję życie – skontrował krótko pisarz.

 

– Tak? No to proszę, cytuj je dalej, może uda ci się zmienić to, czym jestem.

 

– Jedyne, co mam ci do powiedzenia, to to, że jesteś idiotą.

 

Poczułem się tak, jakby dramaturg trzasnął mnie w twarz.

 

– Nie pozwalaj sobie za wiele – powiedziałem głosem, który, choć zmieniony po torturach, stał się jeszcze bardziej przerażający.

 

– Pozwolę sobie na tyle, na ile tylko będę chciał – rzekł pisarz z równą powagą, aczkolwiek jego głos nie był w żadnym stopniu tak zniszczony jak mój. – Jesteś w moim świecie.

 

I nagle ten jego świat przepoczwarzył się w coś zupełnie innego. Nie byliśmy już w bibliotece, tylko na jakiejś wąskiej, ciemnej uliczce, biegnącej między szarymi blokami. Padał deszcz. W oddali majaczyło nikłe światło lampy. Było chłodno.

 

– Słowa nie mogę cię zmienić – odezwał się pisarz, opierając się o ścianę jednego z budynków i zapalając papierosa. – Więc nie będę do ciebie mówił. Teraz będę pokazywał.

 

Na uliczce pojawiła się młoda kobieta, zasłaniając się przed deszczem swoją teczką. Dokładnie w tym samym momencie z bocznego wejścia, prowadzącego do jakiegoś baru, wypadło kilku mężczyzn. Wszyscy byli pijani i zataczali się w tę i we w tę. Gdy kobieta przechodziła obok, jeden z nich zaczepił ją, mówiąc:

 

– Hej, gdzie się śpieszysz, maleńka?

 

Kobieta nie odpowiedziała, tylko spróbowała wyminąć mężczyznę, jednak ten złapał ją za rękę.

 

– Nie uciekaj, skarbie, chcemy tylko porozmawiać – wypalił, uśmiechając się obleśnie.

 

– No, może nie tylko – dodał inny, by po sekundzie wybuchnąć szyderczym śmiechem.

 

– Puść mnie, sukinsynu! – zawołała kobieta, a kiedy mężczyzna jej nie usłuchał, trzasnęła go w twarz swoją teczką, aż huknęło.

 

– Kuuuhhhrwaaa! – wybełkotał uderzony, wypluwając na dłoń jeden ze swoich siekaczy. – Ta suka wybila mi zenba!

 

Kobieta rzuciła się do ucieczki, ale dwóch drabów z bandy szybko ją dogoniło.

 

– Zdaje się, że uszkodziłaś naszego kolegę – chlapnął jeden, kompletnie łysy.

 

– Teraz musisz go przeprosić, suko – palnął drugi, z wielkim tatuażem przedstawiającym gołą babę na ramieniu.

 

Obaj zaciągnęli kobietę do reszty swoich towarzyszy i cisnęli ją na ziemię.

 

– Niezła jest – bąknął mężczyzna o wielkiej, obleśnej twarzy. – Patrzcie jakie ma ładne, rude włoski. Ta z tamtego tygodnia nawet się do niej nie umywa.

 

– Jak zahraz spiohre jej ten kuhrewski hryj, to benzie wyglondala znacnie gozej – wydusił z siebie ten bez zęba, po czym splunął na kobietę krwią, która gromadziła mu się w ustach.

 

– Odpuść sobie, chłopie – odpowiedział mu ten obleśny. – Szkoda marnować towaru. Jak z nią skończymy, to i tak będzie żałować, że się urodziła… ruda kurwa.

 

Potem mężczyźni przeszli do tego, co było sednem całej sceny. Kiedyś, gdy miałem koszmary o gwałcie, nie byłem w stanie na to patrzeć. Teraz, jednakże, koszmarów nagromadziło się tak wiele, że kilku mężczyzn gwałcących jakąś kobietę nie robiło na mnie wrażenia.

 

Gdy banda pijaków skończyła zaspakajać swoje potrzeby i odeszła, zostawiając kobietę krwawiącą, aczkolwiek żywą, świat znowu się zmienił. Z ponurej, obmytej deszczem uliczki przenieśliśmy się do małego, jednopokojowego mieszkania, które było w opłakanym stanie. Po podłodze wlały się butelki i puste opakowania po różnych produktach, a okna były tak brudne, że do pomieszczenia wpadały tylko szarawe smugi światła. Jedyne meble, jakie było tu widać, to łóżko stojące w kącie i biurko zajmujące centralną część pomieszczenia. Przy tym właśnie biurku siedziała kobieta, którą zgwałcili pijani mężczyźni.

 

– Nazywa się Sara – powiedział dramaturg. – Kiedyś była szanowaną pracowniczką dużej firmy, jednak po tym, co jej się przytrafiło, żadna praca nie była dla niej satysfakcjonująca. Sara porzuciła firmę, tak jak wszystko inne w swoim życiu, i przez trzy lata pogrążała się w nałogu. Została alkoholiczką bez pracy, przyjaciół i narzeczonego. Odcięła się od świata tylko po to, by móc przyćmiewać swój ból winem. Później doszły jeszcze inne używki, takie jak heroina, a nawet seks, z powodu którego została tak bardzo skrzywdzona.

 

– Uprawiała seks, by zapomnieć o gwałcie?

 

– Nietypowe, prawda? – pisarz posłał mi smutny uśmiech. – Ale tak, robiła to, choć do pierwszego zbliżenia przemogła się dopiero po dwóch latach od gwałtu i to tylko dlatego, bo diler przyjmował zapłatę w naturze.

 

Spojrzałem na zgwałconą kobietę. Składała przy biurku jakieś dziwne, metalowe urządzenie, którego przeznaczenie było mi zupełnie nieznane.

 

– Jak mogła upaść tak nisko? – wyszeptałem.

 

– Od zawsze była zagubiona – odparł mój rozmówca. – Miała ciężkie dzieciństwo, a wszystko, co udało jej się później osiągnąć, robiła bardziej z poczucia obowiązku, niż dlatego że chciała. Takim sposobem cały jej świat runął, gdy została zgwałcona. Bo nie miała niczego, czego mogłaby się trzymać. Niczego, co byłoby dla niej naprawdę cenne.

 

Słuchając dramaturga, przypomniałem sobie słowa, które dawno temu powiedział do mnie Azazel. Wolność jest odpowiedzią na niedolę. Ludzie jej nie doceniają. Wymyślają te wszystkie zwyczaje i normy, zniewalając się coraz bardziej. Niby mogą robić, co chcą; niby nic nie stoi im na drodze do szczęścia; ale co rusz narzucają na siebie jakieś chore oczekiwania. „Dziecko, musisz chodzić do szkoły, żeby zdobyć dobrą pracę. Dziecko, musisz pracować, by zarobić na życie. Dziecko, musisz znaleźć sobie żonę i ustatkować się.”(…) I ot, całe życie ułożone od początku do końca z oczekiwań, pozbawione miejsca na wolność wyboru. Czy to właśnie spotkało tę kobietę? Nieświadoma, że sama może decydować o tym, jak będzie wyglądała jej przyszłość, zbudowała swój świat z oczekiwań innych ludzi, a gdy życie doświadczyło ją w jeden z najgorszych możliwych sposobów, cały ten świat rozsypał się przed nią niczym domek z kart? Czy tak to właśnie wyglądało?

 

– Więc takie jest twoje przysłanie? – spytałem pisarza. – Chciałeś mi pokazać, że jeśli dalej będę podążał obecną ścieżką, skończę tak samo, jak ona?

 

Dramaturg zaciągnął się dymem z papierosa.

 

– To jeszcze nie koniec, Emanuelu – powiedział, gdy szara chmura przysłoniła na moment jego twarz. – Widzisz, Sara już dawno wyszła z nałogów. Życie nabrało dla niej całkiem nowego znaczenia.

 

Nie zdążyłem spytać jakiego, bo otaczający nas świat przeobraził się po raz kolejny i obaj trafiliśmy do mrocznego pomieszczenia, przypominającego wnętrze opuszczonej fabryki. Pośrodku, przyczepiony do żelaznego łańcucha, wisiał mężczyzna o obleśnej twarzy – jeden z tych, którzy zgwałcili Sarę.

 

Drzwi zaskrzypiały i do fabryki weszła postać ubrana w czarną bluzę. Nie było widać jej twarzy, bo miała na głowie kaptur. Zaryglowawszy wejście, podeszła do mężczyzny, który był kompletnie nagi, i szturchnęła go w kolano. Gdy się ocknął, zdjęła z ramion swój plecak i położyła go na pobliskim stole. Mężczyzna spojrzał na nią, blady z przerażenia, a potem cienkim głosem zakwilił:

 

– Błagam, nie zabijaj mnie! Jestem tylko zwykłym dentystą! Mam żonę i dzieci! One mnie potrzebują! Odbierzesz niewinnym dzieciom ojca?! Zrujnujesz im życie?!

 

Postać zdjęła kaptur z głowy. Słabe światło przesączające się przez zaklejone okna fabryki oświetliło twarz Sary.

 

– Ja też byłam czyimś niewinnym dzieckiem, a mimo to zrujnowałeś mi życie – odparła.

 

Jej lodowaty głos wżynał się w umysł.

 

– Wiem, że zrobiłem coś strasznego! Wiem, że jestem potworem i zasługuję na śmierć, ale ty nie jesteś taka sama jak ja, prawda?!

 

– Nie – Sara pokręciła głową. – Twoi koledzy przekonali się o tym, że jestem kimś dużo gorszym.

 

Po tych słowach wyjęła z plecaka tą pokraczną, metalową konstrukcję, którą składała w poprzedniej scenie, i zaczęła ją montować na ciele mężczyzny, nie robiąc sobie nic z jego jęków.

 

– Pierwszego, tego łysego, po prostu spaliłam – powiedziała, dokręcając jakąś śrubkę. – Najpierw potraktowałam jego chuja palnikiem, a potem wrzuciłam go do wielkiego pieca. Świecił się naprawdę ładnie. Gdyby nie wrzaski, od których rozbolała mnie głowa, wspominałabym jego śmierć naprawdę, ale to naprawdę przyjemnie.

 

Mężczyzna zrobił wielkie oczy. Tymczasem Sara kontynuowała:

 

– Drugiego obdarłam ze skóry. Najwyraźniej denerwował mnie jego tatuaż. Chyba nie muszę mówić, w jakim miejscu zaczęłam zdejmować skórę…

 

– Nie, proszę, moje dzieci, zlituj się nade mną ze względu na dzieci! – wychlipał pojmany.

 

Sara go zignorowała.

 

– Temu z wybitym siekaczem odjęłam resztę zębów – ciągnęła tonem, który przybierał na szaleństwie. – Wyrywałam je jeden po drugim, aż zaczął się krztusić własną krwią. Wtedy przywiązałam je do metalowej rurki i zmiażdżyłam mu męskość. Wystarczyło już tylko czekać, aż wykrwawi się na śmierć.

 

Kobieta skończyła montować mechanizm i cofnęła się, żeby przez krótką chwilę podziwiać swoje dzieło. Urządzenie mieściło się między nogami mężczyzny. Łączyło jego dłoń z przyrodzeniem w taki sposób, że mógł robić tylko jedno…

 

– Kiedy uruchomię urządzenie, musisz się onanizować najszybciej, jak tylko potrafisz – rzekła Sara. – Jeśli przypięty do twojej dłoni czujnik nie wykryje ruchu, maszyna wyrwie ci całe krocze i wykrwawisz się na śmierć zupełnie jak twój przyjaciel.

 

Mężczyzna zrobił się całkiem biały, a jego usta sine, natomiast Sara uniosła transmiter i nacisnęła przycisk, przesyłając sygnał do urządzenia. Maszyna włączyła się, powoli odciągając przyrodzenie mężczyzny od reszty ciała. Jak tylko poczuł ból, zaczął się szybko masturbować. Póki ruszał dłonią, urządzenie trwało w bezruchu.

 

– Jak… jak długo? – wydyszał po pewnym czasie, zaczerwieniony.

 

– Tyle, ile wytrzymasz – odparła Sara. Jej słowa były niczym stal. – Jeśli przestaniesz, umrzesz. Nie ma innej opcji.

 

Mężczyzna wytrzymał dwie godziny, w czasie których jego nasienie czterokrotnie splamiło podłogę. Później członek nie chciał mu już stanąć i masturbacja zmieniła się w walenie dłonią o miękkiego robaka. Twarz Sary była jak z kamienia. Nie zmieniła się nawet wtedy, gdy maszyna urwała mężczyźnie męskość, dając powolny i okrutny koniec jego mękom.

 

Potem rozległy się syreny policyjne i huk helikoptera. Przez okna fabryki wpadło światło reflektorów. Z zewnątrz dobiegł wzmocniony megafonem głos:

 

– SARO O’DONELL, JESTEŚ OTOCZONA! WYPUŚĆ ZAKŁADNIKA I WYJDŹ Z PODNIESIONYMI RĘKOMA! – oświadczył. – NIE MOŻESZ UCIEC, SŁYSZYSZ?! WYPUŚĆ ZAKŁADNIKA!

 

Sara zerknęła na mężczyznę. Na wypuszczenie zakładnika jest już raczej za późno, westchnąłem w duchu, pewny, że kobieta pomyślała to samo.

 

Huknęło i drzwi fabryki zatrzęsły się. Sara sięgnęła po plecak, usiadła na podłodze i zaczęła w nim czegoś szukać.

 

Znowu huknęło i zasuwa w drzwiach wygięła się niebezpiecznie. Sara wyjęła z plecaka pistolet, sprawdziła, czy w środku są naboje, a potem odblokowała broń.

 

Nastąpił trzeci huk i drzwi rozwarły się na oścież. Policjanci z taranem cofnęli się, a do środka wpadło pół tuzina antyterrorystów na czele ze starszym mężczyzną w długim płaszczu, zapewne detektywem prowadzącym sprawę. Sara obrzuciła ich pustym spojrzeniem, a potem przystawiła sobie pistolet do skroni.

 

– Emanuelu…

 

Skierowałem wzrok na dramaturga i w tej samej chwili usłyszałem strzał. Odwróciłem się, by zobaczyć, co się stało, ale nie byliśmy już w fabryce, tylko w bibliotece. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza.

 

– Teraz już rozumiem – wyszeptałem. – Zrozumiałem, do czego może prowadzić nienawiść. Twoje przesłanie było wystarczająco dosadne, dużo bardziej niż słowa Piotra. Osiągnąłeś swój cel.

 

Dramaturg położył mi dłoń na ramieniu.

 

– Sara nie umarła – powiedział ze współczującym uśmiechem. – Była bardzo bliska śmierci, ale ta ją ominęła.

 

– Jak to? – zdziwiłem się. – Przecież słyszałem huk wystrzału.

 

– Huk, który słyszałeś, pochodził z broni należącej do detektywa. Udało mu się postrzelić ją w dłoń i Sara upuściła pistolet. Zanim znowu po niego sięgnęła, otoczyli ją antyterroryści. Kilka tygodni później Sara trafiła do więzienia. Spędziła tam piętnaście lat.

 

– Piętnaście lat dla kogoś, kto zamordował cztery osoby? Czy to nie mało, jak na ludzkie prawo…

 

– Pozostałych trzech morderstw nikt nie był w stanie jej udowodnić. Nie znaleziono nawet ciał. Dowody wskazywały tylko na to ostatnie morderstwo, a ponieważ sąd wziął pod uwagę, że zabity mężczyzna wcześniej zgwałcił Sarę, kara była łagodna.

 

– Więzienie nie jest łagodną opcją – odparłem, mając przed oczami swój pobyt w przybytku Bartłomieja.

 

– Może i nie, ale pobyt tam wyszedł jej na dobre. Przynajmniej na lepsze niż śmierć. Sara zmieniła się. Nie żyła już nienawiścią. Znalazła sobie nowe cele, tym razem własne, niezależne. Po wyjściu z więzienia rozpoczęła ruch pomocy dla zgwałconych kobiet. Po kres swoich dni starała się zmyć z siebie piętno grzechów. Dzięki temu trafiła do Nieba. Inaczej nigdy bym jej nie poznał.

 

Zamknąłem oczy i pokiwałem głową. Chyba czułem ulgę, choć ciężko było mi opisać swoje odczucia.

 

– Mam nadzieję, że jej historia ci pomoże – rzekł pisarz. – Że dzięki niej życie będzie dla ciebie lżejsze.

 

– Ja też mam taką nadzieję.

 

To nie były moje słowa. Obok nas stanęła Śmierć. Jej spojrzenie, emanujące smutkiem, przejechało po naszych twarzach.

 

– Może dla ciebie też uda mi się znaleźć jakąś historię, Samael? – spytał dramaturg.

 

Śmierć pokręciła głową.

 

– Znam wszystkie historie, pisarzu. I żadna nie jest w stanie mi pomóc.

 

To powiedziawszy, zwróciła się do mnie:

 

– Musimy już wracać.

 

– Tak. – Pokiwałem nieprzytomnie głową. – Tak, wracajmy.

 

Samael wyciągnęła do mnie rękę. Złapałem ją, a potem po raz ostatni popatrzyłem na dramaturga.

 

– Żegnaj, Williamie Szekspirze – rzekłem.

 

– Żegnaj, Emanuelu – odparł Szekspir. – Oby życie było dla ciebie łaskawe.

* * *

 

– Nienawiść – szepczę. – Szekspir odebrał mi ją na wiele lat, ale jak teraz, po tym wszystkim, co się stało, mogę bez niej żyć? Jak mam nie oszaleć, skoro nie mogę nienawidzić? Jak mam nie nienawidzić, skoro mogę tylko cierpieć? Odpowiedz mi.

 

Podświadomość milczy przez dłuższą chwilę. W końcu słyszę:

 

– Tracisz zmysły, nienawidzisz i cierpisz… Może aniołowie nie różnią się jednak tak bardzo od ludzi?

 

Moje wyobrażenie siebie samego uśmiecha się ponuro na te słowa.

 

– Oprócz tego, że my, zwyczajni aniołowie, od urodzenia musimy wypełniać zadania wyznaczane nam przez Boga? Nie, raczej nie – mówię.

 

– Ale ty nie jesteś takim zwyczajnym aniołem, prawda? – przypomina podświadomość.

 

– Tak od razu do tego przechodzisz? – odpowiadam pytaniem na pytanie. – Tak po prostu pomijasz czterdzieści lat mojego życia?

 

– W świetle tego, co nastąpiło później, te czterdzieści lat nie ma chyba większego znaczenia.

 

– To prawda – stwierdzam. – W porównaniu z ostatnimi wydarzeniami reszta mojego życia jest… pusta. Piotr, Szekspir, Samael: oni wszyscy mieli rację. Potrzebowałem czegoś, jakiejś podpory, celu, na którym bazowałoby moje życie. A ona mi go podarowała.

 

– Nie tobie – poprawia mnie podświadomość. – Nam.

 

– Tak. Nam – potwierdzam z czymś na podobieństwo uśmiechu. – Po tym, co pokazał mi William, nie potrafiłem już nienawidzić, ale nie czułem też niczego innego. Naprawdę niczego, prócz strachu. Życie przypominało dla mnie szarość, która towarzyszyła śmierci. Przez czterdzieści lat moje serce trwało w skorupie z kamienia, aż w końcu poznałem Mefisto.

 

 

 

 

 

 

 

IX

 

Z nieba spadła kolejna fala upadłych, w powietrzu świszczały strzały, Miecz Sprawiedliwych żarzył się jasnym płomieniem…

 

Bitwa trwała od dwóch godzin. Trupy upadłych słały się gęsto po murze, podobnie jak trupy aniołów. Czarnoskrzydli byli wyjątkowo zajadli, nawet ja miałem z niektórymi problem (znaczy się: zabicie ich zajmowało mi ponad dziesięć sekund).

 

– Jak sobie radzisz?! – zawołał Święty Piotr, urywając dłoń jakiemuś chłystkowi, który próbował zajść go od tyłu.

 

– Dobrze – odparłem.

 

Choć pozbyłem się nienawiści i rozgoryczenia, a od pobytu w Więzieniu minął ogrom czasu, głos wciąż miałem odrażający. Już dawno doszedłem do wniosku, że moje gardło nigdy nie będzie takie jak przedtem.

 

– Zmęczyłem się – powiedziałem po pewnym czasie niezbyt zgodnie z prawdą. – Mógłbyś mnie zastąpić?

 

– Oczywiście – Piotr pokiwał głową. – Odpocznij. Ja przypilnuję flanki.

 

To rzekłszy, rozpłynął się niczym mara senna, by w tej samej sekundzie pojawić się za plecami dwóch upadłych, którzy na mnie szarżowali. Gdy jego Klucze zmiażdżyły im krtanie, spytałem:

 

– Skoro możesz zatrzymywać czas, dlaczego nie wybijesz całej armii?

 

Ton, którym przemawiałem, był tak dobitnie bezbarwny, że ktoś mógłby się mnie przestraszyć. Jednak po czterdziestu latach wszyscy, których znałem, dawno się do niego przyzwyczaili.

 

– Widzisz, Emanuelu, zatrzymywanie czasu wymaga pewnego skupienia i zabijanie wymaga pewnego skupienia. A ja jestem tylko jedną, skromną duszyczką i moje skupienie ma ściśle ograniczone zasoby.

 

Po tych słowach znowu się rozpłynął, by w następnej chwili okładać łańcuchem jakiegoś upadłego pięćdziesiąt metrów dalej od miejsca, w którym rozmawialiśmy. Korzystając z okazji, ulotniłem się z linii frontu. Choć powiedziałem Piotrowi, że się zmęczyłem, wcale tak nie było. Wojna nie potrafiła mnie zmęczyć. Ona mnie nudziła. Na początku myśli się o niej jak o szaleństwie, w które wpada się na kilka godzin, by potem ocknąć się z krwią dziesiątek istnień na rękach. Jednak wraz z upływem lat to, co pierwotnie wydaje się chaosem, zaczyna przypominać układankę, której części coraz lepiej do siebie pasują, aż w końcu zna się ją na pamięć. Nauczyłem się patrzeć, jak krew tryska z szyi, którą pozbawiono głowy, jak wnętrzności wylewają się z brzucha kogoś, kto rozpaczliwie stara się włożyć je z powrotem, jak niektórzy szczają pod siebie, gdy przebija się ich mieczem – i nie czułem przy tym nic prócz nudy. Miałem tego dosyć.

 

Lecąc wzdłuż murów, spostrzegłem Gabriela. On też mnie zauważył, ale tym razem nie uciekł wzrokiem, tylko wybałuszył oczy i zawołał:

 

– Emanuelu, co ty tutaj robisz?! Kwadrans temu wysłałem do ciebie posłańca! Miałeś ratować prawą flankę!

 

Wylądowałem obok niego na murze.

 

– Jak to „ratować”? – spytałem.

 

– Prawa flanka się rozpada! Upadli po raz pierwszy od stu czterdziestu lat przedarli się przez pierwszą linię obrony!

 

Ciekawe, pomyślałem.

 

– Zostań tutaj. Ja zajmę się prawą flanką – powiedziałem.

 

Kilka minut później znalazłem się w epicentrum zamętu. Na murach nie było już ani jednego anioła. Upadli przelatywali nad nimi jak nad kupą wielkich, ciosanych kamieni, mimo że kupa ta stanowiła jeden z symboli niebiańskiej potęgi. Walka toczyła się między budynkami. Druga linia obrony odpierała upadłych ostrzami mieczy, trzecia strącała ich z nieba za pomocą strzał. Najdziwniejsze było to, że obie przegrywały.

 

Osiadłem na dachu jednej z kamienic i schowałem się za kominem, by żadne wścibskie oczy nie mogły mnie wypatrzeć. Potem przyjrzałem się sytuacji na ulicach. Powodem, dla którego aniołowie przegrywali bój, była jakaś upadła anielica, przewodząca czarnoskrzydłym. W bitewnym zgiełku zdołałem jedynie dostrzec, że ma czerwone włosy i porusza się z nadnaturalną szybkością.

 

– Druga linia upada! Wycofujemy się! – zawołał jakiś podrzędny kapitan, którego prawie nie znałem.

 

Och, nie śpieszcie się tak, szepnąłem w duchu, po czym zeskoczyłem na środek uliczki.

 

Niektórzy z upadłych wydali westchnienie przerażenia, inni po prostu cofnęli się na mój widok. Tylko anielica pozostawała obojętna, tak jak przewidywałem.

 

– Wspomóżcie resztę flanki, tego wytatuowanego świra zostawcie mnie – bąknęła do swoich towarzyszy, a ci posłusznie wykonali jej polecenie. Skinąłem na aniołów, by zrobili to samo i po chwili zostaliśmy sami, mimo że wokół nas szalała wojna.

 

Spojrzałem na nią. Miała dziwny wyraz twarzy, zupełnie jak matka, która gniewa się na swoje dziecko, gdy przeskrobało coś poważnego. Żadne z nas nie powiedziało nawet słowa. Natarliśmy na siebie w milczeniu. Anielica była naprawdę szybka, może nawet szybsza ode mnie, ale ja miałem przewagę zasięgu, bo mój miecz był znacznie dłuższy od jej sztyletów. Starałem się trzymać ją na dystans, od czasu do czasu zadając jakiś pojedynczy cios, aczkolwiek nie było to takie łatwe, bo anielica atakowała mnie niczym wściekła harpia. W pewnym momencie zorientowałem się, że ostrza sztyletów świszczą zdecydowanie za blisko mojej twarzy i postanowiłem to zakończyć. Uderzyłem niespodziewanie z taką siłą, że dziewczyna zachwiała się. Potem wykonałem piruet, dzięki któremu znalazłem się częściowo za przeciwniczką i choć sztylety mknęły już w kierunku mojej piersi, wymierzyłem sztych w biodro.

 

Anielica odskoczyła, jęknęła, po czym wyjątkowo niezgrabnie runęła na ziemię. Rana, którą jej zadałem, była bardziej płytka niż planowałem, ale najwyraźniej wystarczyła. Podszedłem do dziewczyny i uderzyłem z góry. Zasłoniła się sztyletami, ale te pękły od ognia Miecza i wyleciały jej z rąk. Dopiero wtedy na jej twarzy pojawił się strach.

 

– Błagam – pisnęła niczym kilkuletnia dziewczynka. – Nie zabijaj mnie.

 

Puściłem to mimo uszu. Zbyt często słyszałem takie błagania, by się nimi przejmować. Wymierzyłem ostrzem w jej serce i uniosłem miecz…

 

Anielica poruszyła się błyskawicznie. Zanim się obejrzałem, resztki jednego ze sztyletów wróciły do jej dłoni, a ona wbiła mi je w stopę. Krzyknąłem i zaraz potem leżałem już na ziemi. Przeciwniczka odtrąciła nogą Miecz Sprawiedliwych, pochyliła się nade mną i wyrwała pęknięty sztylet z mojej stopy. Później wymieniliśmy spojrzenia, a na moich ustach pojawił się błogi uśmiech.

 

– Nareszcie ktoś mnie pokonał – wyszeptałem. – Sam nie mogłem tego zrobić. Ale ty możesz.

 

Po tych słowach nadstawiłem pierś w oczekiwaniu na ostatni cios, który uwolniłby mnie od koszmarów, wspomnień i życia. Anielica uniosła sztylet i uderzyła…

 

Usłyszałem trzask, spojrzałem w bok i zobaczyłem, że sztylet wbił się w ziemię kilka cali od mojego ucha.

 

– Nie jest ci przeznaczone teraz umierać, skretyniały bałwanie – warknęła dziewczyna.

 

Moje oczy rozszerzyły się w zdumieniu. Tymczasem anielica wyprostowała się i podniosła z ziemi Miecz Sprawiedliwych.

 

– A to, kurwa, może mi się jeszcze przydać – mruknęła, po czym ulotniła się z uliczki, by wesprzeć resztę swoich wojsk.

 

Przez chwilę leżałem bez ruchu, nie mogąc zrozumieć tego, co zaszło. Potem spróbowałem się podnieść, ale stopa za bardzo mnie bolała i nie zdołałem utrzymać się na nogach. Położyłem się na bruku nagrzanym przez Gwiazdę Poranną i zamknąłem oczy, aż w końcu, uspokajany odgłosami bitwy, zasnąłem.

 

Obudził mnie głos Gabriela… a raczej jego krzyk:

 

– Nie… Nie! Nie mówcie mi, że umarł! Emanuelu!

 

Uniosłem powieki i zobaczyłem, jak Gabriel klęka przy mnie z twarzą wykrzywioną przerażeniem.

 

– Emanuelu, żyjesz! – zawołał z ulgą. – Tylko mi nie umieraj. Zaraz zajmę się twoimi ranami.

 

– Spokojnie, Gabrielu – odparłem pusto. – Wcale nie umieram. Po prostu… zasnąłem.

 

– Zasnąłeś?! – stojący obok, wyjątkowo umięśniony anioł (dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to jedna z mocy) wybuchł gromkim śmiechem. – No tak, tylko Dzierżący Miecz Sprawiedliwych może zasnąć w samym środku bitwy!

 

Kilku aniołów roześmiało się za jego przykładem, ale Gabrielowi nie zbierało się na wesołości. Jego oczy spoczęły na mojej stopie, a on sam spytał z niepokojem:

 

– A to co?

 

– Drobna rana – rzekłem. – Na wojnie każdy może ucierpieć.

 

– Ale ty jeszcze nigdy nie ucierpiałeś – skontrował Gabriel.

 

– Nie w czasie bitwy – dopowiedziałem.

 

Gabriel udał, że tego nie słyszy, i zajął się leczeniem mojej rany, natomiast moc spytała mnie:

 

– Kto cię tak załatwił, Emanuelu?

 

Pomyślałem o anielicy, która mnie oszczędziła. Dlaczego to zrobiła?

 

– Upadłym przewodziła rudowłosa wariatka – odparłem. – Mogła mnie wykończyć, ale tego nie zrobiła. Niestety, zabrała Miecz Sprawiedliwych.

 

Moc pokiwała głową.

 

– O to się nie martw – powiedziała swoim tubalnym głosem. – Mamy twój Miecz.

 

– Odzyskaliście go? A co z anielicą?

 

– Z początku myśleliśmy, że nie da się jej wziąć żywcem, ale koniec końców wpakowaliśmy ją do Więzienia.

 

– Pokonaliście ją? Jak? Walczyła naprawdę dobrze, a jej armia wygrywała.

 

– Tylko po tej stronie – tym razem to Gabriel udzielił mi odpowiedzi. – Gdy ona miażdżyła nasze siły na prawej flance, my zrobiliśmy to samo na środkowej i lewej, a potem skierowaliśmy wszystkie oddziały tutaj, by ją otoczyć. Choć władała mieczem tak dobrze jak ty, nie podołała w walce ze wszystkimi mocami.

 

– No pewnie, że nie! – zagrzmiała moc. – Nie jesteśmy pierwszymi lepszymi chłoptasiami, którzy pozwolą się obić po mordzie!

 

– Gotowe – Gabriel odsunął się od mojej nogi i wstał. – Robiłem, co mogłem, ale blizna zostanie ci już na zawsze.

 

Tak samo, jak blizny po kaźni u Bartłomieja, pomyślałem, oglądając stopę.

 

Wszelki ból ustąpił, a skóra w miejscu uderzenia była jedynie jaśniejsza i gładsza niż zwykle – nie rzucało się to w oczy, bo przez bliznę przechodził jeden z moich znaków, które wszyscy błędnie nazywali tatuażami.

 

– Więc bitwa dobiegła końca? – spytałem na podsumowanie.

 

– Zgadza się – przytaknął Gabriel. – Jesteś pewny, że dobrze się czujesz? Jeśli chcesz, mogę wyznaczyć kilku aniołów, którzy odeskortują cię do domu.

 

– Nie trzeba – odparłem. – Wszystko ze mną w porządku. Sam dotrę do domu.

 

– Skoro tak mówisz… – Gabriel kiwnął głową na pożegnanie, po czym oddalił się razem z resztą otaczających mnie żołnierzy.

 

Gdy ostatni anioł zniknął mi z pola widzenia, udałem się w swoją stronę. Początkowo rzeczywiście chciałem wrócić do kamienicy, ale później uświadomiłem sobie, że nogi niosą mnie ku sekretnej karczmie.

 

W środku zastałem tylko kilku aniołów, którzy sączyli piwo z zakurzonych kufli. Atmosfera była tutaj przygnębiająca. Odkąd zniknął Azazel, nie mogliśmy sprowadzić nikogo nowego, a większość stałych bywalców zginęła w wojnach Nieba z Piekłem.

 

Usiadłem przy którymś stole i zamówiłem u karczmarza butelkę możliwie najmocniejszego trunku. Chwilę później wlewałem sobie do gardła płyn karmelowo-złotego koloru, czując, jak ciecz wypala ze mnie wszelkie zmartwienia. Najpierw był jeden kieliszek, potem dwa, trzy, pięć, dziesięć…

 

Gdy karczmarz przyszedł zabrać ze stołu pustą butelkę, nie byłem w stanie odróżnić podłogi od sufitu. Złapałem go za ramię i wybełkotałem:

 

– Dlacego… Dlaczego mnie nie… nie zabiła?

 

– Nie wiem, mistrzu Emanuelu – odparł karczmarz, zupełnie jakby orientował się w tym, co do niego mówię. – Nie mam pojęcia.

 

„Mistrzu” – powtórzyłem w myślach. Zwykli, szarzy aniołowie uważają mnie za kogoś wielkiego. Co za, kurwa, parodia.

 

Jakimś cudem podniosłem się z krzesła i dotarłem slalomem do drzwi, choć świat wirował mi przed oczami. Podróż pod kamienice zajęła mi prawie godzinę, mimo że zwykle pokonuję tę drogę w piętnaście minut. Było już ciemno. Większość aniołów siedziała w domach i nikt nie widział, jak szlajam się, pijany, po uliczkach – a nawet jeśli widział, to udał, że nie widzi. Z wyjątkiem Archanielskiej Gwardii i jej szpiclów, nikt nie był wielbicielem Michała i z pewnością nie doniósłby mu o tym incydencie. Miałem już wejść do kamienicy, ale zrobiło mi się niedobrze, więc udałem się za róg i zwymiotowałem. Stojąc w mrocznym zaułku i wpatrując się w zawartość swojego żołądka, usłyszałem głos:

 

– Emanuelu, hihi, czy wiesz, czemu tego nie zrobiła? Czy wiesz, czemu cię nie zabiła?

 

Głos brzmiał niewinnie. Powiedziałbym, że należy do kilkuletniego dziecka. Rozejrzałem się, ale nikogo nie zauważyłem.

 

– Gdzie jesteś? – wycharczałem.

 

– Zgadywanki, hihi – zapiszczał głosik. – O tak, pobawmy się w zgadywanki. Jestem w środku tego, co na zewnątrz nie istnieje.

 

Byłem pijany, ale nie zastanawiałem się długo.

 

– Jesteś w moich myślach – powiedziałem.

 

– Tak, hihi, tak! – zawołał głosik.

 

– Kim jesteś? – spytałem.

 

– Kolejna zagadka? – ucieszył się głosik. – Jestem Niosącym Światło, choć żyje w Ciemności.

 

Niosący Światło? Przecież tak nazywano kiedyś…

 

– Lucyfer – szepnąłem.

 

– Tak, hihi, znowu zgadłeś! – w przeciwieństwie do mnie Władca Piekła był wesoły jak sześciolatek.

 

Sięgnąłem do pochwy na plecach i wydobyłem z niej Miecz Sprawiedliwych (jedna z mocy zwróciła mi go, gdy Gabriel opowiadał, jak pokonali anielicę). Już dawno przestałem nosić broń przy boku, bo denerwowało mnie, gdy pochwa obijała mi się o biodro.

 

– Pokaż się! – zawołałem. – Zakończmy to raz na zawsze! Ty i ja, tutaj, teraz! Jeśli cię zabiję, cała ta pieprzona wojna dobiegnie końca, a jeśli ty zabijesz mnie, raz na zawsze pozbędziesz się Dzierżącego Miecz Sprawiedliwych i może wreszcie uda ci zniszczyć Niebo! W obu przypadkach wyjdę na swoje!

 

– Tak bardzo pragniesz śmierci? – zaciekawił się głosik. – A może po prostu nie potrafisz znaleźć w swoim życiu żadnego sensu?

 

– Co ciebie to obchodzi?

 

Wciąż przemawiałem chłodnym tonem, ale opuściłem Miecz, bo Lucyfer najwyraźniej nie miał zamiaru ze mną walczyć.

 

– Bo ja wiem, jaki jest ten sens, hihi – rzekł mi. – Wiem, czym jesteś. O tak, wiem to!

 

Poczułem się tak, jakby coś lodowatego spłynęło mi po kręgosłupie.

 

– Czym… czym jestem? – wykrztusiłem.

 

– Hihi, ja ci tego nie powiem, o nie, nie powiem! – zaśmiał się głosik. – Ale ona… Ona może to zrobić. Pójdź do niej, a dowiesz, czym jesteś. Dowiesz się, jaki, hihi, wyjątkowy jesteś.

 

– To jakiś podstęp? – warknąłem. – Po co mi to mówisz? Czego ode mnie chcesz?!

 

– Och! – westchnął głosik. – Ja chcę, byś wypełnił swoje przeznaczenie, hihi. Chcę, byś wreszcie przestał się bać i zrobił to, do czego zostałeś stworzony. A ona wie, o tak! Ona wie to, co musisz usłyszeć, by pozbyć się strachu. Ona ci to powie, hihi. Wystarczy, że do niej pójdziesz.

 

Wraz z ostatnimi słowami Lucyfer zamilkł i więcej się nie odezwał, ale ja nie potrzebowałem, by się odzywał. Wytrzeźwiałem w kilka sekund i zanim echo jego słów przeminęło w mojej głowie, mknąłem na skrzydłach ponad dachami anielskich domów. Miałem głęboko w dupie, czy to pułapka. Jeśli istniało cokolwiek, co mogło mnie uwolnić od strachu i koszmarów, musiałem wiedzieć.

 

Gdy przeleciałem nad murami, Miasto Aniołów utonęło w morskich odmętach, choć wcale nie przestało istnieć. Taka była po prostu jedna ze zdolności Nieskończonego Oceanu – potrafił przenosić aniołów do miejsc, w które chcieli się dostać. Dlatego, jak tylko anielska stolica znikła pod powierzchnią wody, z fal wyłonił się monumentalny zarys budowli znanej w Niebie jako Więzienie.

 

Wylądowałem przed bramą i załomotałem pięścią w żelazne odrzwia. Przez chwilę czekałem bezczynnie, aż ktoś raczy zareagować. Później przez mały, prostokątny otwór w bramie wyjrzały oczy strażnika, a ich właściciel burknął ponuro:

 

– Czego tam?

 

– Chcę wejść do środka – odparłem głosem ostrym jak nóż.

 

– A ty to niby kto?

 

– Przyjrzyj się dokładnie. Może wtedy dotrze do ciebie, że rozmawiasz z Dzierżącym Miecz Sprawiedliwych.

 

– Ożesz… – strażnik wyraźnie się przeraził. – Wybacz, mistrzu Emanuelu, nie zauważyłem… Już otwieram.

 

Po tym coś szczęknęło i brama rozwarła się na oścież.

 

– Mam powiadomić świętego Bartłomieja o twoim przybyciu, mistrzu? – wypaplał strażnik, gdy wszedłem do środka.

 

– Nie – powiedziałem. – Najlepiej będzie, jeśli nikt nie dowie się, że tutaj jestem, rozumiesz?

 

– Oczywiście – strażnik pokiwał głową, blady jak sama śmierć; a wiem, o czym mówię.

 

– Orientujesz się może, w której celi zamknięto rudowłosą anielicę, odpowiedzialną za rozbicie prawej flanki podczas dzisiejszej bitwy?

 

– Tak, mistrzu Emanuelu. Już tłumaczę…

 

Gdy strażnik opisał, jak dostać się do celi, która mnie interesowała, opuściłem dziedziniec przez jedno z dwóch wejść, prowadzących do wnętrza Więzienia. Kilka minut później dotarłem na miejsce.

 

Pomieszczenie nie różniło się od tego, w którym Bartłomiej urządził mi kaźnie. Te same kamienne ściany, te same żelazne łańcuchy zwisające spod sufitu, te same straszliwe przyrządy leżące na stole. Jedynym, co wyróżniało tę celę spośród innych, był fakt, że drzwi strzegła jedna z mocy, a mianowicie anioł, który wzbogacał swoimi komentarzami moją rozmowę z Gabrielem zaraz po bitwie. Najwyraźniej ktoś uznał, że anielica stanowi zbyt duże zagrożenie, by pozostawić ją bez straży.

 

– Tam jest – poinformowała mnie moc, wskazując odległy kąt celi.

 

Anielica leżała na ziemi, zwinięta w kłębek i zwrócona plecami do drzwi. Z tego, co widziałem, ręce i nogi miała skute kajdanami. Nie ruszała się. Można było nawet pomyśleć, że nie żyje, ale nie miałem zamiaru się na to nabierać. Wystarczy, że już raz mnie zaskoczyła. Nie potrzebowałem powtórki.

 

Gdy zbliżyłem się do niej na odległość trzech kroków, dziewczyna poruszyła się jak pantera, ciskając we mnie kamieniem. Byłem przygotowany i zdążyłem się uchylić, ale moc nie miała tyle szczęścia. Huknęło, kiedy kamień trzasnął ją w twarz, a ona sama zachwiała się i padła jak długa na podłogę.

 

– Noż kurwa mać! – zawołała odruchowo, gdy z nosa buchnął jej strumień czerwieni. – Co z tobą, anielico jedna! Żeby tak na poczciwych aniołów z kamieniami się zasadzać?!

 

Donośny głos anioła brzmiał na małej przestrzeni jak uderzenia młota.

 

– Wal się – parsknęła rudowłosa.

 

– To się nazywa inteligentna odpowiedź – anioł podniósł się z ziemi, starając się zatamować krwawienie skrawkiem szaty. – Dobra, Emanuelu, zostawiam cię z nią samego, bo mnie, jak widać, niezbyt lubi. Jakby chowała po kątach więcej kamieni, to wystarczy, że mnie zawołasz.

 

– Dam sobie z nią radę – oświadczyłem. – Możesz odejść.

 

Moc pokiwała głową i wyszła z celi, zamykając za sobą drzwi. Teraz mogłem swobodnie porozmawiać z anielicą. Spojrzałem na nią przyjaźnie, ale ona zrobiła tylko dziką minę i warknęła:

 

– No czego?

 

– Masz jakieś imię? – spytałem.

 

– A co cię to, kurwa, obchodzi?

 

– Zawsze jesteś taka uprzejma?

 

– Się rozumie, fagasie.

 

Westchnąłem.

 

– Możesz się popisywać młodzieńczym buntem, co sprawi, że będę tutaj siedział całą noc, lub po prostu odpowiadać na moje pytania i pozbyć się mnie w pół godziny. Co wolisz?

 

Choć w oczach anielicy tańcowały kurwiki, powiedziała:

 

– Jestem Mefisto, znaczy się Mefistofeles.

 

Jeśli jeszcze to potrafiłem, moje usta wygięły się w coś na kształt uśmiechu.

 

– No proszę, robimy postępy – stwierdziłem. – Więc powiedz mi teraz, droga Mefistofeles, dlaczego nie zabiłaś mnie w czasie bitwy, choć miałaś ku temu niepowtarzalną okazję? Gdybyś to zrobiła i zabrała Miecz Sprawiedliwych do Ciemności, Piekło zyskałoby znaczącą przewagę w wojnie z Niebem. Co cię powstrzymało?

 

– Ja ci zaraz powiem co – bąknęła. – Nie wiem, jaki kodeks stosują ci wasi zakichani generałowie, ale my nie uciekamy z pola bitwy. Miałam zwiać do Piekła z twoim kochanym Mieczykiem na ramieniu, podczas gdy moi ludzie ginęli z rąk waszych padalców? Pieprzyć takie myślenie! My, upadli, mamy w przeciwieństwie do was jakieś uczucia. Nie jesteśmy skurwysynami!

 

– Może i nie jesteście – powiedziałem ze wzruszeniem ramion. – Ale wciąż nie odpowiedziałaś na moje podstawowe pytanie. Dlaczego mnie nie zabiłaś? W czasie bitwy uśmierciłaś wielu aniołów, a mnie, choć zamordowałem więcej upadłych niż ktokolwiek inny, oszczędziłaś. Dlaczego?

 

– Bez Miecza nie wydawałeś się już taki groźny – odparła rudowłosa. – Pomyślałam, że to bez różnicy, czy zginiesz, czy nie.

 

– Nie wierzę, że tylko dlatego mnie nie zabiłaś.

 

– Nie zabiłam cię, bo przypadła mi do gustu twoja facjata, wystarczy?

 

– Kłamiesz – stwierdziłem z chłodnym spokojem.

 

– Świrze… – wybuchła anielica – …o co ci, kurwa, chodzi?! Nie zabiłam cię i tyle! Powinieneś się, kurwa, cieszyć, a nie dręczyć mnie po nocach! Wypierdalaj stąd, palancie!

 

Znowu westchnąłem, tym razem dłużej, dając sobie chwilę na zebranie myśli.

 

– Chcesz wiedzieć, dlaczego cię dręczę? – rzekłem w końcu. – Bo ON ze mną rozmawiał.

 

Anielica na moment zaniemówiła. Jakimś sposobem odgadła, o kim mówię.

 

– O żesz w chuja – wykrztusiła po chwili. – Tego to się absolutnie nie spodziewałam.

 

Pozwoliłem jej się nadziwić. Gdy wreszcie ochłonęła, z jej ust padło pytanie:

 

– Co ci powiedział?

 

– Powiedział, że jest we mnie coś wyjątkowego – odparłem. – A ty wyjawisz mi co.

 

Dziewczyna pokiwała głową, jakby coś zrozumiała.

 

– Nie sądziłam, że tak to rozegra… – urwała na moment, po czym zaśmiała się krótko. – Teraz myślę, że skubaniec wysłał mnie tutaj specjalnie po to, żebym wszystko ci opowiedziała.

 

– Więc opowiedz mi – wypaliłem, bo nie mogłem dłużej czekać.

 

Anielica usiadła na podłodze i wzięła głęboki oddech.

 

– Czy wiesz, że Lucyfera przezywano Niosący Światło? – spytała mnie i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Dostał taką ksywę, bo gadał z Bogiem za pomocą własnych myśli, a potem, jak ktoś to uroczo ujął, niósł światło Jego słów innym aniołom. Choć minęła kupa lat, odkąd część aniołów postawiła się Bogu, ten nie zaprzestał kontaktować się z Lucyferem. Pewnego dnia dał mu cynk, że Piekło odniesie zwycięstwo w wojnie z Niebem, a stanie się tak przez anioła noszącego czarne znaki. Kilka lat później doszły nas słuchy, że anioł takowy walczy po stronie Nieba jako dzierżący Miecz Sprawiedliwych, a na imię ma Emanuel.

 

To trwało kilka sekund. Po prostu siedziałem w miejscu z otwartymi ustami, gapiąc się na Mefistofeles niczym upośledzony umysłowo. Potem potrząsnąłem głową, jakby miało to opróżnić ją z wszystkiego, co usłyszałem, i rzekłem:

 

– Chcesz… chcesz mi powiedzieć, że Bóg stworzył mnie po to, żebym zniszczył Niebo? To niedorzeczne… Dlaczego mam ci wierzyć?

 

Mefistofeles wzruszyła ramionami.

 

– Wierz sobie w co chcesz, ale zapewniam cię, że póki będziesz trzymał z tymi niebiańskimi sukinsynami, wciąż będą nawiedzały cię koszmary.

 

– Skąd wiesz o moim koszmarach?

 

Dziewczyna wymieniła wymowne spojrzenie z sufitem.

 

– Od Lucyfera, ma się rozumieć. A on wie o tym z wiadomych źródeł.

 

Ponownie pokręciłem głową, tym razem w niedowierzaniu.

 

– Nawet jeśli Bóg powiedział coś takiego Lucyferowi, dlaczego Lucyfer powiedział o tym tobie? Mam rozumieć, że Władca Piekła spaceruje sobie po swoich włościach, informując każdego napotkanego generała o tym, że jestem nadzieją na ich zwycięstwo?

 

– Nie no – anielica zaśmiała się. – Takich jaj to u nas nie ma.

 

– Więc dlaczego Lucyfer powiedział o tym akurat tobie?

 

Mefistofeles westchnęła, zupełnie jakby musiała tłumaczyć dziecku, jak posadzić tyłek na nocniku.

 

– Mniemam, że ojciec może się zwierzać z takich rzeczy swojej własnej córce – odparła.

* * *

 

– Poznałem córkę diabła i dowiedziałem się, że stworzono mnie po to, bym zniszczył Niebo… a najśmieszniejsze jest to, że żadna z tych rzeczy nie była największym zaskoczeniem tamtej nocy.

 

Zagłębiam się w ciszy, która zapada po tych słowach. Słyszę w niej wszystko, co zdarzyło się później. Mam wrażenie, że przemawiają do mnie setki głosów. Ale to nie głosy. To po prostu moje myśli.

 

– Więc jak to jest? – pyta mnie podświadomość. – Wiedzieć, że ma się zniszczyć królestwo boskie?

 

– Jak? – uśmiecham się na to pytanie. – Cóż, na początku nie chce się w to wierzyć. Zostać stworzonym przez Boga, by zniszczyć coś, co On budował od wieków – co może brzmieć bardziej idiotycznie?

 

– Ale w końcu uwierzyłeś?

 

– Czy uwierzyłem? Nie wiem. Słowa Mefisto brzmiały co najmniej abstrakcyjnie, ale zaakceptowałem je, bo… Widzisz, spędziłem w Niebie kilkadziesiąt lat, kilkadziesiąt lat w miejscu, gdzie każdy kolejny dzień robił się gorszy od poprzedniego. Nie chciałem tak żyć. Uwierzyłem Mefistofeles, bo coś, może nadzieja, podpowiadało mi, że w Piekle będzie lepiej. Że tam wreszcie, choć na kilka sekund, odetchnę od strachu.

 

– Strach… On zmienił wszystko, prawda?

 

– Tak – odpowiadam, wracając wspomnieniami do tamtej nocy. – Już po wyjściu z Więzienia czułem się dziwnie, ale dopiero gdy zasnąłem w swoim domu i obudziłem się rankiem następnego dnia, dotarło do mnie, co się tak naprawdę zmieniło.

 

– Co to było?

 

– Przecież wiesz.

 

– Wiem, ale musisz to powiedzieć. Na tym polega nasza rozmowa.

 

Odprężam się i pozwalam, by wspomnienie wypełniło mnie w całości. Potem mówię:

 

– Nie było koszmarów. Nie było żadnej masakry w czasie krucjat, żadnego polowania na czarownice, ani żadnej innej zbrodni, która byłaby usprawiedliwiana religią. Po raz pierwszy od kilku dekad przespałem spokojnie całą noc, a gdy się obudziłem, dotarło do mnie, że nie czuję strachu. Boże, nie da się opisać tego, co działo się w mojej głowie. Szczęście walczyło ze zdumieniem, zdumienie z szokiem, i tak dalej, i tak dalej…

 

– Ale w końcu doszedłeś do siebie? – przerywa mi podświadomość.

 

– Tak. A wtedy wiedziałem już, jak to się stało. To nie była świadomość tego, że muszę przyłączyć się do Lucyfera, to nie były słowa Mefistofeles. To była ona sama. Słowa nie są w stanie mnie zmienić, ale osoby… Wcześniej tylko raz czułem się wolny od strachu. Gdy po raz pierwszy kochałem się z anielicą w sekretnej karczmie. Teraz było podobnie.

 

– Ale wtedy nie czułeś strachu, bo wierzyłeś, że anielica cię kocha. Przynajmniej tak powiedziałeś.

 

Uśmiecham się w swoim umyśle.

 

– Możliwe więc, że trochę się przejęzyczyłem.

 

X

 

Od momentu mojego przebudzenia nie minęła nawet godzina, gdy z powrotem znalazłem się w Więzieniu, aczkolwiek to, co tam zastałem, niezbyt mi się spodobało.

 

Krzyki było już słychać na dziedzińcu. Oczywiście nie odbiegało to od normy, ale tym razem miałem złe przeczucia. O tym, że są to krzyki Mefisto, nabrałem pewności, gdy od jej celi dzieliło mnie kilkanaście kroków. Przyśpieszyłem i po chwili znalazłem się przed drzwiami, których pilnowała moc. Gdyby wczorajszej nocy anioł nadstawił ucho, mógłby usłyszeć wiele ciekawych rzeczy. Jednak nic takiego nie miało miejsca, bo kiedy wyszedłem z celi po rozmowie z Mefistofeles, moc chrapała sobie w najlepsze pod ścianą.

 

– Och! Witaj, Emanuelu! – powitała mnie teraz. – Widzę, że wcześnie dzisiaj wstałeś. Nie przesadzaj z tym zrywaniem się z łóżka o świcie, bo znowu nam zaśniesz na jakiejś bitwie, hehe!

 

– Co tam się dzieję? – spytałem, wskazując drzwi.

 

– Cóż, najpierw ty przesłuchiwałeś rudą, teraz zabrał się za to Bartłomiej. On, jednakże, nie jest taki miły.

 

Nie potrzebowałem więcej wyjaśnień. Po prostu otworzyłem z hukiem drzwi i wmaszerowałem do środka. Zastał mnie tam odrażający widok. Anielica wisiała na ścianie, powieszona za nadgarstki. Nogawka jej spodni była rozerwana, a to, co z niej wystawało, nie przypominało nogi. Wyglądało jak obdarty ze skóry, ociekający krwią kawał mięsa.

 

Bartłomiej stał przy stole, wycierając swój kordelas czerwoną od krwi szmatą. Gdy wparowałem do celi, spojrzał na mnie zdumiony, po czym wycharczał:

 

– Co ty tu robisz?

 

Moje spojrzenie mogło topić góry.

 

– Chyba zabrakło ci gdzieś frazy: „mistrzu Emanuelu” – rzekłem lodowatym głosem.

 

– A! Tak, tak, oczywiście, mistrzu – odparł Bartłomiej z wyraźną ironią. – Więc co nasz kochany mistrz Emanuel tutaj robi?

 

Nie odpowiedziałem, a przynajmniej nie zrobiłem tego tak, jak oczekiwał apostoł.

 

– Wynoś się stąd – rzuciłem tylko.

 

– A mogę wiedzieć, dlaczego mam to zrobić, mistrzu Emanuelu? Przecież wykonuję należycie pracę, którą zlecił mi archanioł Michał.

 

Zrozumiałem groźbę.

 

– Ta anielica posiada ważne informacje – wymyśliłem na poczekaniu. – Nie pozwolę jej zabić.

 

– Wierz mi, mistrzu Emanuelu, znam doskonałe sposoby, by wyciągnąć z kogoś informacje. Bez zabijania delikwenta, oczywiście.

 

– Takie jak ten? – spytałem, wskazując nogę anielicy.

 

Bartłomiej wzruszył ramionami.

 

– Może i zemdlała, ale wciąż żyje – zarzęził, trzęsąc swoją zbójecką brodą.

 

Rzeczywiście, anielica zemdlała. Ja nie miałem tyle szczęścia.

 

– Bez względu na to wolę swoje metody od twoich, więc wynoś się stąd i nie waż się jej więcej dotykać – rozkazałem.

 

– Jak sobie mistrz życzy. – Bartłomiej ukłonił się i opuścił celę z budzącym niepokój uśmiechem na twarzy.

 

Gdy drzwi się za nim zamknęły, podszedłem do anielicy i przyjrzałem się jej nodze. Wyglądało to okropnie. Co jak co, ale Bartłomiej znał się na swojej robocie – kilka cali poniżej kolana nie było ani skrawka skóry, jedynie żyłki i zakrwawione mięśnie. Choć nie umiałem leczyć tak dobrze jak Gabriel, kucnąłem i zabrałem się za rekonstrukcję skóry. Moje dłonie rozbłysły błękitnym światłem, które zaczęło przenikać do ciała Mefisto. Zanim skończyłem, minęło parę minut. Efekt był w miarę zadowalający. Skóra, którą stworzyłem, była jaśniejsza od reszty i dziwnie szorstka w dotyku, ale, podsumowując, nie wyglądała źle.

 

Chwilę później anielica się ocknęła, a pierwsze słowa, jakie padły z jej ust, brzmiały:

 

– Zapierdolę cię, świętoszkowaty obesrańcu!

 

Jednocześnie zaczęła szamotać się na wszystkie strony. Wcześniej nie byłem nawet świadomy, że te kajdany dają tyle możliwości ruchu. Złapałam Mefisto za ramiona i zacząłem wołać, żeby się uspokoiła. W końcu zwróciła na mnie swoje nieprzytomne spojrzenie i jak tylko dotarło do niej, na kogo patrzy, przestała się wyrywać.

 

– Myślałam, że to ten chuj – powiedziała jak zawsze dosadnie i prosto z mostu.

 

– Kazałem mu stąd wypierdalać, a przynajmniej ty byś tak to ujęła – odparłem, uwalniając ją z łańcuchów.

 

Gdy jej nadgarstki były wolne, spadła prosto w moje ramiona. Trzymałem ją, póki nie odzyskała kontroli nad swoim ciałem.

 

– Moja noga… pamiętam, że ten sukinsyn obdarł mi ją ze skóry – wymamrotała.

 

– Zająłem się twoją nogą. Nie jestem mistrzem w leczeniu ran, ale nie powinnaś przynajmniej czuć bólu.

 

– Dzięki, bałwanie – bąknęła Mefisto, stawiając pierwsze kroki.

 

Po chwili chodziła już normalnie. Dając odpocząć swoim własnym kończynom, usiadłem pod ścianą. Ona zrobiła to samo, siadając naprzeciwko.

 

– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – spytała.

 

– Mówisz tak, jakbyś miała mi ją za złe.

 

– Mam rozumieć, że przybyłeś tylko po to, by uratować mnie przed Bartłomiejem? To bardzo szlachetne z twojej strony.

 

– Nie, masz rację. Nie przyszedłem tylko po to.

 

– Więc nie dziw się temu, jak mówię, tylko odpowiedz.

 

Wzruszyłem ramionami.

 

– A gdzie miałem pójść po tym, co mi powiedziałaś? – rzekłem obojętnie.

 

– Czy ja wiem – Mefisto też wzruszyła ramionami. – Może do Piekła?

 

Zapadła cisza, którą przerwałem po jakimś czasie, pytając:

 

– Jak wygląda Piekło?

 

Moja ciekawość najwidoczniej ucieszyła anielicę, bo na jej twarzy pojawił się przemądrzały uśmieszek.

 

– Widzę, że bałwanek chce wiedzieć, jak to jest zbliżyć się do ognia – powiedziała. – Mam ci powiedzieć, jak wygląda Piekło? Nie ma sprawy. To zacznijmy od tego, że jest w cholerę piękne.

 

– Czy ja wyczuwam sarkazm?

 

– Ani, kurwa, kropli – anielica wydawała się mówić całkiem poważnie. – Piekło jest piękne, może nawet piękniejsze od tego waszego zakichanego miasteczka. Pewnie nikt ci nie wspomniał, że Lucyfer zrobił je z tego, co zastało po Edenie?

 

To była zaskakująca informacja.

 

– Chcesz mi powiedzieć, że Lucyfer stworzył Piekło z pozostałości po raju?

 

– A jak! – żachnęła się rudowłosa. – Choć Bóg rozpieprzył większość po tym, jak Ewa zerwała to cholerne jabłko, Lucyfer zaopiekował się resztkami i kiedy jego ziomkowie przegrali Pierwszą Bitwę, zabrał je ze sobą do Ciemności i zrobił z nich to, co wy nazywacie Piekłem.

 

– A wy jak je nazywacie?

 

Mefisto prychnęła.

 

– Ty to naprawdę jesteś bałwan – wypaliła. – Chyba nie tak ciężko się domyślić, że Piekło jest dla nas tylko jednym.

 

– Czym?

 

– Domem, do cholery – uniosła się.

 

– Spokojnie – rzekłem tylko. – Dlaczego ciągle nazywasz mnie bałwanem?

 

– A jak mam nazywać kogoś, kto musi się najpierw porządnie nazabijać, zanim zdecyduje, która strona bardziej mu odpowiada? Ni jak, tylko bałwan.

 

Jej uwagi sprawiły, że poczułem w sercu dziwne ciepło. Po raz pierwszy od lat pojawiła się we mnie namiastka wesołości.

 

– Niech ci będzie – powiedziałem, czując, że moja twarz przybiera łagodniejszy wyraz. – Możesz mnie nazywać bałwanem, jeśli tak ci się to podoba, ale zanotuj sobie, że nie wiem, która strona mi odpowiada.

 

– Jesteś szczęśliwy? – wypaliła ni z tego, ni z owego.

 

Zwykły anioł uznałby pewnie takie pytanie za krępujące, ale ja odparłem po prostu:

 

– Nie.

 

– Skoro nie jesteś szczęśliwy, walcząc dla Nieba, powinieneś spróbować powalczyć dla Piekła – rzekła bez ogródek.

 

– Fakt – przyznałem. – Biorąc pod uwagę to, co zmieniło się dzisiejszej nocy, rzeczywiście powinienem szukać szczęścia w Piekle.

 

Mefistofeles zrobiła głupią minę.

 

– A niby co się zmieniło? – palnęła, zdezorientowana.

 

Wziąłem głęboki oddech, żeby przygotować się do tego, co chciałem powiedzieć.

 

– Myśląc o mnie, musisz zrozumieć bardzo ważną rzecz – zacząłem. – Cała moja osobowość jest zdefiniowana przez jedną, podstawową cechę: strach. Strach rządzi moim życiem. Czuję go od pierwszych dni swojego istnienia. Nie wiem, skąd się wziął i dlaczego dręczy mnie przez tyle lat. Wiem tylko, że co noc tworzy w moim umyśle koszmary, które nie dają mi spać. Jedyne, czego pragnąłem przez całe życie, to pozbyć się go. To pragnienie kieruje moimi czynami i myślami. Wczorajszej nocy zostało zaspokojone.

 

Mefistofeles wciąż miała głupią minę.

 

– Zaraz… Czyli że odmieniło ci się po tym, co ci wczoraj powiedziałam?

 

– Nie – Pokręciłem głową. – Żadna wiedza nie może wpłynąć na mój strach. To ty wszystko zmieniłaś. Nie czuję strachu dzięki tobie.

 

Mefistofeles, jak na upartego, dalej robiła głupią minę. Za nic nie dopuszczała do siebie tego, co mówiłem.

 

– Nie wyglądasz na zastrachanego – bąknęła.

 

– Lata praktyki – rzekłem. – Jestem chyba najlepszym aktorem w Niebie.

 

– Aha – chlapnęła tylko.

 

Nie wiem, czy robiła to specjalnie, ale odkąd zacząłem mówić o strachu, sprawiała wrażenie, jakby odpadła jej piąta klepka. Na szczęście po chwili zreflektowała się, mówiąc:

 

– Dlaczego ja?

 

– Nie mam pojęcia – skłamałem. – Wczoraj poszedłem spać, a dzisiaj obudziłem się, nie czując strachu. Nie wiem, czemu tak na ciebie reaguję. Nie wiem, czemu w ogóle czuję strach. To się po prostu dzieje.

 

Mefisto wydała z siebie westchnienie, coś w stylu „uhhh”.

 

– Jesteś najbardziej popieprzonym gościem, jakiego znam – wyznała, ale przez jej twarz przemknął cień uśmiechu, jakby czuła satysfakcję, że potrafi wpłynąć na kogoś takiego jak ja.

 

Rozmawialiśmy jeszcze długo, zanim w końcu opuściłem celę, żeby nie budzić podejrzeń zbyt długim pobytem w Więzieniu. Jak tylko to zrobiłem, uświadomiłem sobie, że kompletnie nie wiem, co ze sobą począć. Postanowiłem udać się do domu, chcąc jak najszybciej zasnąć i wrócić tutaj następnego dnia.

 

Ponieważ nie czułem strachu, zasnąłem jak dziecko i po raz drugi nie miałem koszmarów. Spałem ponad szesnaście godzin, a zważywszy na to, że położyłem się wczesnym wieczorem, gdy wstałem, było już koło południa. Ciesząc się na kolejne spotkanie z obiektem swojego wyzwolenia, ubrałem się szybko i poleciałem do Więzienia.

 

Od celi Mefisto dzieliło mnie kilka metrów, gdy usłyszałem słodki głos, który natychmiast wywołał u mnie mdłości. Podobnie jak wczoraj przyśpieszyłem, a przez myśl przemknęło mi, że z każdą wizytą u anielicy zastaję w jej celi coraz gorsze osoby. Potem pchnąłem zimne, żelazne drzwi i spojrzałem prosto na Michała, który wlewał do ust dziewczyny płyn ciemnofioletowej barwy. W moich oczach tańczyły płomienie.

 

– Czego tutaj szukasz? – warknąłem tonem, który brzmiał jak przejeżdżanie ostrzałką po ostrzu miecza.

 

Michał wyprostował się i obrócił w moją stronę. Na widok jego cukierkowego uśmiechu krew zagotowała mi się w żyłach.

 

– Miło cię widzieć, Emanuelu – zaczął słodko, a ja wzdrygnąłem się niezauważalnie z obrzydzenia. – Bartłomiej przekazał mi twoje słowa. Podobno twierdzisz, że obecna tutaj anielica posiada ważne informacje. Słysząc to, nie mogłem się powstrzymać, by samemu jej nie przepytać. Mam nadzieję, że się nie gniewasz?

 

Czy jak wsadzę ci swój Miecz w odbyt i przekręcę, uznasz to za wystarczającą odpowiedź? – pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.

 

– Co jej wlałeś do gardła? – spytałem tylko.

 

– Ach – jeśli to możliwe, uśmiech Michała zrobił się jeszcze słodszy. – To taki mój mały wynalazek. Każdy, kto skosztuje tego eliksiru, będzie mówił samą prawdę, bez względu na to, czy tego chce, czy nie.

 

– Skurwiel z ciebie – wycharczała Mefisto jakby na potwierdzenie jego słów.

 

Była ponownie przykuta do ściany, dlatego nie mogła się bronić, gdy Michał poił ją diabelnym wywarem. Oprócz nich w pomieszczeniu przebywał również Bartłomiej, który przypatrywał się całej scenie, szczerząc swoje skąpe uzębienie.

 

Michał popatrzył na Mefisto i spytał wesoło:

 

– A teraz powiedz mi to, co najbardziej chciałbym usłyszeć.

 

Zanim odpowiedziała, minęła sekunda, podczas której cały mój świat ograniczył się do pytania: czy wyjawi mu to samo, co mi? Jednak ta sekunda minęła, a anielica powiedziała:

 

– Ostatni atak to tylko cholerna przykrywka!

 

Czegoś takiego się nie spodziewałem. Michał też nie, bo obaj mieliśmy podobne miny, choć na myśl o tym, że mamy coś podobnego, zaczęły mi się skręcać wnętrzności.

 

– Jak to, moja droga? – spytał, tym razem trochę poważniej.

 

– Zasłona dymna – anielica starała się walczyć z eliksirem, ale w efekcie formułowała tylko mało składne zdania. – To my byliśmy zasłoną. Mieliśmy uśpić waszą czujność, żebyście… szlag! Mieliście myśleć, skurwiele, że na jakiś czas macie spokój… zabiję cię za to, chamie! Ale nie będziecie mieli spokoju! Lucyfer już o to zadba! Jutrzejszej nocy uderzy, kurwa, z większością Piekła! Ponad sześćdziesiąt tysięcy naszych, rozumiesz?!

 

– Sześćdziesiąt tysięcy upadłych? To będzie największy atak od czasów Pierwszej Bitwy – na ustach Michała pojawił się chory uśmiech. – Dlaczego Lucyfer się na to zdecydował?

 

– Uważa, że to najlepszy, cholera, czas… szczególnie teraz, gdy pojawiła się nadzieja.

 

– Nadzieja? – archanioł wybuchł piskliwym śmiechem. – Nie istnieje nadzieja, dzięki której moglibyście wygrać wojnę. Na pewno nie teraz, gdy opowiedziałaś mi o planach swojego upadłego przywódcy. Dziękuję, Mefisto. Twoje informacje okazały się naprawdę przydatne. Całe Niebo będzie ci wdzięczne.

 

Po tych słowach Michał skinął na Bartłomieja i obaj opuścili celę.

 

Mefistofeles znieruchomiała z opuszczoną głową. Włosy przysłoniły jej twarz. Podszedłem do niej i w milczeniu zacząłem uwalniać ją z kajdan, podobnie jak wczoraj. Niestety gdy skończyłem, anielica rzuciła się na mnie jak wściekłe zwierzę i przeorała mi twarz pazurami. Cofnąłem się z krzykiem, czując jak krew cieknie mi z ran.

 

– Dlaczego to zrobiłaś?! – zawołałem.

 

– Powiedziałeś im… – wycharczała, gotując się do następnego ataku. – Powiedziałeś, że mam ważne informacje! A ja myślałam, że nie jesteś takim skurwysynem jak oni!

 

– Powiedziałem to Bartłomiejowi, żeby zostawił cię w spokoju! – zacząłem się bronić. – Nie miałem pojęcia, że Michał będzie maczał w tym palce! Wierz mi: gdy zobaczyłem go w celi, jedyne, co chciałem zrobić, to wsadzić mu Miecz Sprawiedliwych tam, gdzie najbardziej zaboli! To była moja pierwsza myśl! Teraz żałuję, że tego nie zrobiłem.

 

Anielica przestała mi machać paznokciami przed twarzą i zrobiła coś, czego zupełnie się po niej nie spodziewałem. Zanim echo moich słów przebrzmiało, osunęła się na ziemię i rozpłakała.

 

– Największy atak w historii Piekła, tak starannie zaplanowany… Teraz wszystko pójdzie na marne. – wykrztusiła. – To moja wina. Jak mogłam mu powiedzieć? KURWA MAĆ!

 

Sam bym tego lepiej nie ujął. Dopiero teraz zorientowałem się, jak bardzo anielicy zależy na wygranej Lucyfera. Było mi jej żal.

 

Mi jest kogoś żal? Jak to w ogóle możliwe, skoro od czterdziestu lat jedyne, co czuję, to strach? Co się ze mną dzieje?

 

– Nie mogłaś mu nie powiedzieć – wyszeptałem, kucając przy niej. – Cokolwiek wlał ci do ust, nie da się z tym walczyć. To nie twoja wina. To ja go tutaj zwabiłem, bo nie mogłem opanować się przy Bartłomieju.

 

Anielica zaśmiała się przez łzy.

 

– Uważaj, bo jak mnie przekonasz, to mogę znowu chlasnąć cię po twarzy – powiedziała.

 

– Jeśli ci to pomoże, to się nie krępuj – odparłem.

 

Mefisto przejechała mi dłonią po twarzy, ale tym razem zrobiła to delikatnie, dla żartu. Potem otarła łzy i wyznała:

 

– Może jednak nie jesteś takim sukinsynem, jak myślałam.

 

– Nie wiem czemu, ale cieszę się, że tak mówisz.

 

Po czterdziestu latach uśpienia emocje szalały w moim umyśle jak rozbrykane kucyki. Uśmiechnąłem się do anielicy, a ona odwzajemniła uśmiech, co jeszcze bardziej mnie rozweseliło. Zachowuję się jak dziecko, pomyślałem. Czy tak się dzieje, gdy pod pustą skorupą budzi się życie? Czy wreszcie otrząsnąłem się z tego marnego snu, w którym trwałem przez cztery dziesięciolecia? Mam nadzieję, że tak, bo nie chcę już tego robić. Nie chcę powolnie umierać do końca swoich dni. Ja chcę żyć.

 

Przerwałem rozmyślania, bo zauważyłem, że Mefistofeles dziwnie mi się przygląda. Po chwili uświadomiłem sobie, że patrzę na nią dokładnie w taki sam sposób.

 

– O co chodzi? – spytałem ją.

 

– Wiesz – zaczęła, przysuwając się do mnie. – Możliwe, że jutro trafię pod topór. Jeśli to ma być ostatni dzień mojego życia, to nie chcę go spędzić na ryczeniu jak baba i rozmyślaniu o tym, że moje starania w wojnie z Niebem były bezcelowe.

 

– Nie pozwolę, by cokolwiek ci się stało – powiedziałem głosem zbliżonym do szeptu.

 

W oczach anielicy przemknął cień smutku.

 

– Bo przy mnie nie czujesz strachu, tak?

 

Pokręciłem głową i po raz kolejny rozciągnąłem usta w uśmiechu.

 

– Bo jest w tobie coś wyjątkowego, dzięki czemu nie czuję strachu – poprawiłem ją.

 

Anielica ponownie odwzajemniła uśmiech, choć teraz zrobiła to oczami, nie ustami, co było jeszcze piękniejsze.

 

– Starczy tych krotochwil – rzekła ze swoją typową prostolinijnością. – Bierzmy się do roboty.

 

To powiedziawszy, zdarła ze mnie koszulę i przyparła do podłogi. Zadrżałem, bo kamienne płyt były zimne jak lód, ale po chwili przestało się to liczyć. Liczyły się tylko jej usta – usta, które całowały mnie po szyi, póki anielica nie rozsznurowała moich spodni. Wtedy zajęły się czymś innym…

 

Przez chwilę z trudem łapałem oddech, zastanawiając się, gdzie nabyła te umiejętności. Później zawisła nade mną tak, żebym mógł spojrzeć w jej ogniste oczy, i wyszeptała:

 

– Kochaj się ze mną.

 

Szybkim ruchem zrzuciła z siebie koszulę, a ja westchnąłem na widok jej ciała. Miała idealne piersi i smukły jak u łasiczki brzuch, ale najbardziej fascynujące były tatuaże, które pokrywały jej skórę. Jedne przedstawiały mityczne stwory, inne znaki przypisywane szatanowi. Spojrzałem na swoje własne symbole, a potem chwyciłem anielicę z dziką zachłannością, jakby widok tatuaży obudził we mnie zapomniane instynkty.

 

– Tak, właśnie tak – szepnęła. – Zatrać się we mnie.

 

Ostatni raz kochałem się z Gabrielem: od tamtego czasu nie tknąłem nikogo innego i niemal zapomniałem, jak postępować. Ale dziewczyna poruszała się dokładnie tak, by mi przypomnieć. Najpierw położyła się na ziemi, potem rozłożyła nogi i zaprosiła mnie między swoje uda. Wszedłem w nią delikatnie, a ona wyprężyła się i jęknęła. Ja też jęknąłem. W końcu był to czas westchnień i jęków.

 

Z tego, co działo się później, pamiętam słony zapach potu i ciepłą wilgoć jej łona. Pamiętam nasze ruchy, z każdą chwilą coraz szybsze i bardziej spragnione. Pamiętam słodki smak jej ust, które drżały, prosząc o więcej…

 

Pamiętam też jej oczy. Oczy pełne pożądania i szaleńczego buntu przeciwko wszystkiemu, co zabija życie. Buntu, który wygasł we mnie przed wieloma laty, ale teraz powoli zaczął się tlić.

 

Gdy skończyliśmy, cela wirowała mi przed oczami. Czułem się tak, jakbym przebiegł kilkadziesiąt mil, a potem zażył narkotyk. Ciężko opisać to, co czułem jeszcze na długo po orgazmie. Czyste spełnienie – chyba tylko tak mogę to ująć.

 

Mefisto wtuliła się w moje ramię, a ja zatopiłem policzek w jej włosach. Przez długi czas leżeliśmy na lodowatej podłodze, objęci ze sobą i lśniący od potu, a kiedy zmęczenie nas opuściło, wyszeptałem:

 

– Mef, muszę cię o coś spytać. Ciągle mi wypominasz, że stoję po złej stronie, że nie mogę się zdecydować… ale co z tobą? Dlaczego walczysz z Niebem? Chyba nie powiesz mi, że robisz to, bo kilka tysięcy lat temu Lucyfer zdecydował, że upadli nie będą służyli ludziom? Przecież to idiotyzm. Musi być jakiś inny powód.

 

Anielica zmierzyła mnie wzrokiem, a potem rzekła:

 

– Kto by pomyślał, że Dzierżący Miecz Sprawiedliwych wie tak mało.

 

– To znaczy?

 

Mefistofeles przytknęła ucho do mojej piersi, zupełnie jakby chciała usłyszeć bicie serca.

 

– Piekło jest piękne – zaczęła – ale to nie znaczy, że żyjemy sobie jak te pączki w maśle. Mamy cholernie wiele problemów, a jednym z nich jest zdobywanie jedzenia.

 

– Jedzenia?

 

– Aha. Zdarza się, że nie mamy czego włożyć do ust, a żeby uzupełnić zapasy, musimy udać się w rejs na Ziemię. Taka wycieczka to wielkie ryzyko, bo twoje niebiańskie skurwysyny polują na każdego upadłego, który odważy się opuścić Ciemność. A my mamy dosyć ukrywania się w Ciemności. Mamy dosyć biedy i tej pierdolonej czerni, która otacza nasz dom. Chcemy z niej wyjść bez strachu, że poza granicami Ciemności zostaniemy wystrzelani jak kaczki. Dlatego co kilka lat szturmujemy Niebo. Żeby zaznać chędożonej wolności.

 

– A Lucyfer? On też walczy dla wolności?

 

– On i ci najstarsi z upadłych mają swoje własne powody. Dowiesz się o tym, jak udasz się do Piekła – po tych słowach anielica spojrzała na mnie, a bunt w jej oczach zastąpiło coś innego, jakby nadzieja. – Bo udasz się do Piekła, prawda?

 

Uśmiechnąłem się. Nienawidziłem Michała i zgniłej dziury zwanej Miastem Aniołów, za to przy Mefistofeles po raz pierwszy od wielu lat czułem się żywy. Dlatego powiedziałem:

 

– Tak, Mefisto. Udam się do Piekła. Wieczorem, tuż przed atakiem Lucyfera, uwolnię cię z tego miejsca, a potem razem uciekniemy do Ciemności.

 

– Dziękuję – szepnęła, zupełnie jak nie ona.

 

– Nie musisz mi dziękować – odparłem. – Nie za to, że wreszcie zdecydowałem, co jest dla mnie lepsze.

 

– Wiesz… rychło w czas, bałwanku – skwitowała z psotnym uśmiechem.

 

I to było do niej dużo bardziej podobne.

* * *

 

– Tak jak wspomniałem, trochę się przejęzyczyłem.

 

– To znaczy?

 

– Powiedziałem, że nie czuję strachu, gdy myślę, że ktoś mnie kocha. Ale prawda jest taka, że strach znika, gdy to ja kogoś kocham.

 

Moja podświadomość myśli o tym wszystkim przez chwilę, a potem zadaje pytanie, które dręczy mnie od dłuższego czasu:

 

– Jak to się stało? Jakim cudem zakochaliśmy się w dziewczynie, którą znaliśmy od dwóch dni?

 

– To aż tak idiotyczne? Cóż, na nasze usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że miłość to seria procesów chemicznych zachodzących w mózgu. Wiesz, hormony i te sprawy…

 

– Ty sam jeszcze w to nie wierzysz, prawda? – przerywa mi.

 

Teraz to ja się zastanawiam, choć robię to o wiele dłużej. W końcu mówię:

 

– Dzięki niej nie czułem strachu. Dała mi coś, czego nikt inny nie potrafił mi dać przez kilkadziesiąt lat mojego życia, a na dodatek uosabiała wszystko, co sobie ceniłem. Ten jej bunt, ta żywiołowość, ta determinacja w dążeniu do celu… Mefistofeles była niczym dziesięciu Azazeli w ciele pięknej dziewczyny o ognistych oczach, idealnie odzwierciedlających jej naturę. Wolność. Dzikość. Życie. Tylko tymi słowami mogę oddać to, jak ją postrzegałem.

 

– A więc zakochałeś się w niej?

 

– Zmierzasz do czegoś konkretnego? Bo wiesz, mówi się, że najpierw jest zakochanie, a dopiero później miłość. – Uśmiecham się figlarnie, ale zaraz po tym przypominam sobie, co się stało, i odpowiadam z przygnębieniem: – Tak, zakochałem się w niej. Choć znałem ją dopiero dwa dni, choć wiedziałem o niej mniej niż pospolity upadły, przelałem na nią swoje uczucia. Pokochałem ją, tak po prostu.

 

– Historia niczym z bajki – komentuje podświadomość.

 

Oczy rozszerzają mi się, gdy wspominam przeszłość.

 

– Nie – odpowiadam, a głos mam niczym lód. – To nie była bajka.

 

 

 

 

 

XI

 

Z celi wyszedłem jak pijany. Szczerze mówiąc, nie byłem pewien, czy wydarzenia kilku ostatnich godzin zwyczajnie mi się nie przyśniły. Zamroczony zmęczeniem po idealnym seksie, opuściłem Więzienie i nie bardzo wiedząc jak, trafiłem na mury otaczające Miasto Aniołów. Wietrzyk napływający od strony Oceanu orzeźwiał mój umysł. Przez długi czas opierałem się o blanki, spoglądając na falującą wodę i uśmiechając się beztrosko.

 

Byłem szczęśliwy. Naiwny, ale mimo wszystko szczęśliwy.

 

Potem usłyszałem za sobą szmer i zobaczyłem anielicę śmierci. Jej okręt unosił się nad Miastem niczym postrzępiony, czarny obłok, a ona sama wyglądała jeszcze smutniej niż wtedy, gdy spotkałem ją po raz pierwszy.

 

– Zazdroszczę ci – powiedziała swoim grobowym głosem. – Ja nigdy nie będę miała powodu, by się tak uśmiechać.

 

– Nie chwal dnia przed zachodem słońca – odparłem. – Co tu robisz, Samael?

 

– Przyszłam po tych, którzy zginęli w ostatniej bitwie, a których jeszcze nie zdążyłam zabrać.

 

– To znaczy, że ich dusze są uwięzione w martwych ciałach już od dwóch dni?

 

– Tak – Samael nie przejęła się moim zdumieniem. – Dla nich to bez różnicy. W podróży po dusze nie muszę się śpieszyć.

 

– To znaczy? – spytałem.

 

Śmierć zbliżyła się i razem ze mną oparła o blanki.

 

– Dla nich to jak sen – rzekła. – Budzą się dopiero wtedy, gdy zabieram je z ciał.

 

– Rozumiem. Więc skoro nie musisz się śpieszyć, postanowiłaś mnie odwiedzić, tak?

 

– Coś w tym stylu.

 

Zbadałem ją spojrzeniem.

 

– Czy mi się wydaje, czy chcesz mi powiedzieć coś jeszcze? – spytałem z nutą podejrzliwości.

 

Samael z pewnością chciała mi powiedzieć coś jeszcze, ale zanim to zrobiła, minęło kilkadziesiąt sekund napiętej w oczekiwaniu ciszy. Wreszcie wyszeptała:

 

– Lubię cię, Emanuelu. Dlatego uznałam, że powinieneś wiedzieć.

 

– O czym?

 

Samael odwróciła się do mnie plecami, zupełnie jakby nie chciała patrzeć mi w oczy.

 

– Jako śmierć wiem wiele rzeczy. Wiem, że spędziłeś noc u boku anielicy imieniem Mefistofeles. Wiem, że to dzięki niej znowu potrafisz się uśmiechać. Wiem też… – Samael urwała na chwilę, wzięła głęboki oddech, a potem dokończyła: – Wiem również, że jutro w nocy twoja anielica będzie martwa.

 

Zdrętwiałem. Każdy mięsień w moim ciele zamarł w bezruchu. Nie chciałem w to wierzyć. Nie mogłem. W danej chwili nie było na tym świecie gorszej rzeczy, jaka mogłaby mi się przytrafić.

 

– Kłamiesz! – warknąłem.

 

– Nie mam powodu, by kłamać – odparła śmierć. – Naprawdę bardzo mi przykro.

 

– Nie, to niemożliwe. A nawet jeśli… nie! Nie dopuszczę do tego, rozumiesz?! Nie pozwolę, żeby Mefisto umarła!

 

– Nie możesz temu zapobiec.

 

– Mylisz się.

 

– Wcześniej nigdy się nie myliłam.

 

– Więc to będzie pierwszy raz.

 

Samael odwróciła się do mnie, jeszcze bardziej przygnębiona.

 

– Przykro mi – powtórzyła i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, odleciała na swój statek.

 

Stojąc na szczycie muru, otoczony mrokiem nocy, nie byłem w stanie uporządkować myśli, które napływały falą do mojego mózgu. To nie może być prawda, powtarzałem sobie. Musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Dlaczego w ogóle mi o tym powiedziała? Może to podstęp Michała? To musiał być on. Musiał… prawda?

 

Gdy Gabriel znalazł mnie siedzącego pod jedną z kamienic, wyglądałem tak, jakbym postradał zmysły. Oczy miałem szeroko otwarte i przekrwione, a włosy potargane od ciągłego nerwowego przeczesywania. Wymyślanie najdziwniejszych teorii na temat tego, co powiedziała mi śmierć, powoli doprowadzało mnie na skraj załamania.

 

– Emanuelu… wszystko w porządku? – spytał mnie dziwnym, jakby zlęknionym tonem.

 

– Odejdź – charknąłem, nawet na niego nie patrząc, ale Gabriel mnie nie posłuchał, co zresztą nie było zbyt zaskakujące.

 

– Michał kazał przekazać, że oczekuje cię w Koloseum – rzekł jedynie. – Musisz się z nim spotkać.

 

– Powiedz mu, żeby poszedł do diabła. A jak mu się nie spodoba u Lucyfera, to niech idzie do Bartłomieja i się wykastruje.

 

Gabriel ciągle się nie oddalał.

 

– Sądzę, że powinieneś wysłuchać tego, co Michał ma ci do powiedzenia – kontynuował.

 

– A co takiego jaśnie oświecony skurwysyn chce mi powiedzieć?

 

– Ja… – Gabriel zająknął się i dopiero wtedy na niego spojrzałem.

 

Był blady jak ściana, a z jego pustych, zamglonych oczu dało się wyczytać, że jest niemal tak samo rozbity jak ja. Na dodatek drżały mu usta.

 

– Ja… nie jestem w stanie ci tego powiedzieć – dokończył.

 

Teraz byłem już pewien, że to Michał stoi za wizytą Samael.

 

– Czego, Gabrielu? Czego nie jesteś w stanie mi powiedzieć?

 

– Wszystkiego dowiesz się do Pierwszego Archanioła – po tych słowach Gabriel zniknął za rogiem budynku, a ja zostałem sam z jeszcze większym mętlikiem w głowie.

 

Dwie minuty później mknąłem na skrzydłach ku Amfiteatrowi Archaniołów, myśląc jedynie o tym, czego tak naprawdę chce Michał. Przecież nie posyłałby Samael tylko po to, by wyprowadzić mnie z równowagi. Musiał mieć w tym jakiś cel.

 

Głównie jednak zastanawiałem się nad tym, jak poderżnąć mu gardło w taki sposób, by Archanielska Gwardia w ogóle się o tym nie dowiedziała.

 

Gdy wkroczyłem do Koloseum, zastała mnie jedynie pustka naznaczana złotymi promieniami wschodzącej Gwiazdy Porannej. Amfiteatr był opustoszały, nie licząc postaci przedstawionych na freskach i dziesiątek anielskich pomników, które patrzyły mrocznie swoimi szarymi oczami.

 

On chyba robi sobie ze mnie żarty, pomyślałem.

 

Ledwo to zrobiłem, Michał zmaterializował się jakiś metr przede mną ze swoim standardowym, sztucznym uśmieszkiem.

 

– Witaj, Emanuelu – powiedział jeszcze słodziej, niż się uśmiechał. – Czekałem na ciebie.

 

– Co ty nie powiesz – prychnąłem.

 

– Oj, czemu od razu z nerwami? – zęby Michała błysnęły groźnie. – Przecież ja chcę tylko porozmawiać.

 

– I to dlatego rozkazałeś Samael, by mnie okłamała? – warknąłem.

 

– Samael? – Michał zmarszczył brwi, a uśmieszek na chwilę zniknął z jego ust. – Masz na myśli anielicę śmierci? Niby czemu miałem zmuszać ją, by cię okłamywała?

 

Coś lodowatego zmroziło mi krew w żyłach.

 

– Ty o niczym nie wiesz – stwierdziłem cicho.

 

A jeśli on o niczym nie wie, to znaczy, że Samael… Nie, to niemożliwe.

 

– Nie wiem, o czym według ciebie powinienem wiedzieć, ale zdaje się, że będę musiał uciąć sobie ze Śmiercią krótką pogawędkę.

 

Choć myślami byłem gdzieś daleko, udało mi się spytać:

 

– O czym chciałeś ze mną porozmawiać?

 

– Ach tak! O mały włos zapomniałem, po co się tutaj spotkaliśmy – odparł fałszywie. – Widzisz, Emanuelu, tak się składa, że doskonale wiem, co robiłeś dziś w nocy ze swoją rudowłosą kurwą. Wiem, że pieprzyliście się jak króliki wbrew siódmemu przykazaniu.

 

Mimo że przeklinał, na jego twarzy wciąż widniał cukierkowy uśmiech, co dawało potworne wrażenie.

 

– Skąd to wiesz?

 

– Jako pierwszy z archaniołów mam swoje sposoby, by dowiedzieć się różnych rzeczy. Ale o tym akurat powiedział mi Bartłomiej, który podsłuchiwał was pod drzwiami celi.

 

– Chuj – skwitowałem.

 

– Skoro tak mówisz – archanioł nie przejął się komentarzem. – Niestety, nie zmienia to faktu, że przespałeś się z upadłą.

 

– I co z tego?

 

– Co z tego? Och, jesteś naprawdę bezczelny – Michał zaśmiał się. – Nie wiesz, że to zakazane? Aniołowie nigdy nie otrzymali sakramentu małżeństwa, a każde pozamałżeńskie pożycie to cudzołóstwo. Wniosek z tego taki, że po raz kolejny złamałeś naszą świętą zasadę, Emanuelu. Widzę jednak, że nie wiele cię to obchodzi.

 

– Gadaj, czego chcesz. Bo chyba nie zamierzasz mnie ukarać, co? Pamiętaj, że nie jestem taki niewinny jak kiedyś. Z chęcią popatrzę, jak krew wypływa ci z żył.

 

– Kochany Emanuel, zawsze skory do zabijania – Michał uśmiechnął się możliwe jak najszerzej. – To dobrze, bo właśnie do zabijania cię potrzebuję.

 

– W jakim sensie?

 

Archanioł zaczął sobie spacerować wokół mojej osi.

 

– Widzisz, Emanuelu, wezwałem cię tutaj, bo chcę ci złożyć pewną propozycję. Z tego, co się orientuję, przy anielicy nie czujesz strachu, który nęka cię niemal od urodzenia, dlatego chcesz razem z nią uciec do Piekła. Nie przeczę, ciężko będzie przebić to, co zaoferowała ci ta kurwa, moja propozycja brzmi więc: zrezygnuj z anielicy i walcz u mojego boku w nadchodzącej bitwie, a usunę twój strach i pozwolę ci odejść z Nieba. Inaczej moja gwardia zarżnie was oboje, zanim zdążycie opuścić Więzienie.

 

Włosy zjeżyły mi się na skórze, a serce zabiło mocniej. Zszokowany, spojrzałem na Michała i wykrztusiłem:

 

– Jak to „usuniesz mój strach”?

 

Michał ponownie się zaśmiał.

 

– Chyba nie myślałeś, że tylko ona to potrafi? – spytał z nutą kpiny w głosie. – Oj, mój biedny, głupi Emanuelu, żeby wyleczyć cię ze strachu, wystarczy posiadać odpowiednio wielką moc. Ona zrobiła to, by przeciągnąć cię na stronę Piekła. Ja robię to, by cię powstrzymać. Twój strach jest jedynie monetą przetargową w rękach tych, którzy dysponują wystarczającą potęgą, aczkolwiek muszę przyznać, że nie spodziewałem się czegoś takiego po upadłej ladacznicy, nawet jeśli jest ona córką Lucyfera.

 

Wraz z ostatnimi słowami oczy archanioła zalśniły upiornie.

 

– Nie… nie wierzę.

 

– Ojoj, niech zgadnę, myślałeś, że nie czujesz strachu, bo ona ma w sobie coś wyjątkowego? – Michał zaczął przemawiać do mnie jak do małego chłopca, który skaleczył się w czasie zabawy. – A może sądziłeś, że dzieje się tak dlatego, bo ona cię kocha, czy też dlatego, bo ty kochasz ją? Żałosne, Emanuelu. Kto by się spodziewał, że miłość tak bardzo cię zaślepi.

 

Czy to prawda? Czy miłość rzeczywiście mnie zaślepiła? Jak mogłem być na tyle naiwny, żeby dać się nabrać? Aż tak bardzo pragnąłem pozbyć się strachu, że gdy Mefisto wreszcie go usunęła, byłem skłonny zrobić dla niej wszystko? A może to kłamstwo? Może Michał mnie oszukuje, bo nie chce, żebym przyłączył się do Lucyfera? Nie wiem, co mam o tym myśleć. Naprawdę nie wiem…

 

– Zostawię cię teraz samego – archanioł posłał mi najsłodszy i jednocześnie najbardziej fałszywy ze swoich uśmiechów. – Mam nadzieję, że dokładnie przemyślisz swoją decyzję.

 

– Nie przyszło ci na myśl – zacząłem potwornie zmienionym głosem – że nawet jeśli Mefisto mnie oszukała, to i tak wolę ją od ciebie? Jesteś podłym skurwysynem. Czerpiesz przyjemność z dręczenia innych, całe Niebo żyje w strachu przed tobą i twoją Archanielską Gwardią, a na dodatek rozkazałeś mnie torturować, zmieniając niewinnego, zagubionego chłopaka w coś odrażającego.

 

– Tak, to prawda – Michał zdawał się być weselszy niż kiedykolwiek. – A Mefisto pozwoliła ci wierzyć, że możesz być szczęśliwy, i sprawiła, że ją pokochałeś. Sam odpowiedz sobie na pytanie, kto zranił cię bardziej. Może i jestem skurwysynem, ale przynajmniej nie ukrywam tego tak jak ona. Do zobaczenia wieczorem, Emanuelu. Znajdziesz mnie w Warowni, gdzie będę zbierał armię przeciwko legionom Lucyfera.

 

Skończywszy mówić, archanioł raz jeszcze wyszczerzył do mnie zęby, a potem zwyczajnie rozpłynął się w powietrzu.

 

Tego było dla mnie zbyt wiele. Mój umysł był w rozsypce, a ciało traciło siły. W pewnym momencie nogi ugięły się pode mną i padłem na kolana. Klęcząc po środku Koloseum i wpatrując w pustkę niewidzącymi oczami, myślałem o Mefisto. Czym tak naprawdę była? Wyzwolicielką, czy oszustką? Poznałem świat, wiedziałem, co jest bardziej prawdopodobne, ale nie chciałem w to wierzyć. Kto chciałby? Wielu spędza życie na wierzeniu w rzeczy, które nie istnieją, bo dzięki temu są szczęśliwi. Ale ja już nigdy nie będę szczęśliwy. Nawet jeśli Michał kłamie, nie uda mi się pokonać jego i całej Archanielskiej Gwardii. Nie wiem nawet, czy warto. Nic już nie wiem. Znów się zagubiłem.

 

Nie pamiętam, kiedy z oczu zaczęły lecieć mi łzy. Nie pamiętam, kiedy, wycieńczonymi myślami, ległem na ziemi i pogrążyłem się we śnie. Pamiętam jedynie, jak czyjś łagodny głos obudził mnie, mówiąc:

 

– Emanuelu, nie śpij. Trwają przygotowania do bitwy, Niebo cię potrzebuje. Zbudź się.

 

Powoli uniosłem powieki i jak tylko świat przestał rozmazywać mi się przed oczami, ujrzałem świętego Piotra:

 

– Co tutaj robisz? – spytał mnie, zdezorientowany. – Dlaczego spałeś na środku Koloseum?

 

Usiadłem na pokrytej freskami posadzce i rozejrzałem się nieprzytomnie. Firmament nad Amfiteatrem spowity był w barwy pomarańczy i czerwieni, a to znaczyło, że nadszedł wieczór.

 

– Emanuelu, co się stało? Wyglądasz, jakbyś wstał z grobu.

 

Zdziwiłbym się, gdybym wyglądał inaczej, pomyślałem, a potem spojrzałem na jego starczą twarz, tak bardzo zatroskaną. Naprawdę się o mnie martwi, stwierdziłem w duchu. Nic nie stracę, jeśli będę wobec niego szczery.

 

Chwilę później opowiedziałem Piotrowi całą swoją historię, począwszy od pierwszej wizyty u anielicy, na propozycji złożonej przez Michała skończywszy. Apostoł słuchał uważnie, ale kiedy skończyłem mówić, na jego twarzy pojawiła się mieszanina zniechęcenia i sprzeciwu.

 

– Chcesz mi powiedzieć, że naprawdę rozważasz przyłączenie się do Lucyfera przeciwko Bogu? – spytał.

 

Zaczyna się, przemknęło mi przez myśl.

 

– Emanuelu, czy nie pojmujesz ciężaru decyzji, którą zamierzasz podjąć? – kontynuował poruszonym tonem. – Jesteś Dzierżącym Miecz Sprawiedliwych. Dzięki tobie siły Piekła będą mogły zwyciężyć. Chcesz, żeby Bóg został pokonany?

 

– Walczyłem dla Boga przez kilkadziesiąt lat, a jedyne, co dostałem w zamian, to strach i koszmary! – zawołałem. – Może walka dla Mefistofeles da mi coś więcej… Zresztą sam mówiłeś, żebym szukał miłości, a teraz, gdy wreszcie ją znalazłem, każesz mi się jej wyrzec? To szaleństwo!

 

Piotr pokręcił głową z niedowierzaniem.

 

– Zrozum, że to Bóg jest jedyną miłością na tym świecie – zaczął. – Bez Niego zapanuje chaos, a wszelkie dobro przepadnie. Nawet jeśli uczucie, którym darzysz tę upadłą anielicę, jest prawdziwe, a przecież nie masz pewności, że jest, to i tak przepadnie wraz z upadkiem Boga. Przegrana Nieba to tylko śmierć i zniszczenie. Nic więcej, Emanuelu. Nic więcej.

 

Kolana ugięły się pode mną raz jeszcze. Usiadłem na ziemi, a po twarzy znowu pociekły mi łzy.

 

– Nie wiem, co mam robić – wykrztusiłem. – To wszystko jest, kurwa, takie pojebane.

 

Piotr przykucnął obok mnie, a na jego twarzy zamiast obrzydzenia pojawiło się współczucie.

 

– Nie chcę, żebyś cierpiał, Emanuelu. To, co mówię o Bogu… widzisz, nie jestem fanatykiem, który poza modlitwą nie dostrzega życia. Widziałem okropieństwa tego świata, wielu sam doświadczyłem, dlatego akceptuję wady zarówno u ludzi, jak i u aniołów. Nie uważam się za sędziego, który ma prawo decydować o losie innych istot. Chcę być dla nich jedynie podporą, oparciem. Wiem, że podołam temu zadaniu, bo dane było mi zobaczyć to, co idealne. Byłem uczniem Chrystusa. Dostąpiłem zaszczytu, o jakim inni mogą tylko marzyć. To było coś niesamowitego. Ujrzeć czystą miłość. Czyste poświęcenie. Jeśli odbierzesz światu coś tak cudownego, to czy dobro i szczęście jeszcze kiedyś ujrzą światło dnia? Możliwe, że wybierając Mefistofeles, zaznasz trochę radości, ale to będzie chwilowe, bo gdy Bóg zostanie obalony, a wszechświat pogrąży się w chaosie, anielica zwróci się przeciwko tobie i jedyne, co od niej otrzymasz, to nienawiść. Wybierając Boga, będziesz zrozpaczony tym, że porzuciłeś dziewczynę, która mogła, choć wcale nie musiała być twoim wyzwoleniem, ale to minie. Po kilku miesiącach, po kilku latach, ale w końcu rana się zabliźni, a ty ponownie znajdziesz kogoś, kto obdarzy cię z dawna poszukiwanym szczęściem.

 

Łzy nie leciały mi z oczu już od kilku sekund. Teraz patrzyłem w przestrzeń pustym wzrokiem kogoś, kto stracił wszelkie siły w dążeniu do celu.

 

– Tak ciężko mi uwierzyć, że kiedykolwiek będę szczęśliwy.

 

– Wiem, przyjacielu – Piotr położył mi dłoń na ramieniu. – Ale to nastąpi. Wierzę, że tak będzie, zupełnie jak kiedyś wierzyłem w Boga. A On przecież okazał się prawdziwy.

 

Przez parę minut żaden z nas się nie odezwał. Mógłbym skłamać, że się zastanawiałem, ale prawda jest taka, że po prostu akceptowałem w sobie to, co miałem za chwilę powiedzieć. Piotr nie naciskał. Czekał cierpliwie, aż wreszcie z moich ust padły słowa:

 

– W takim razie prowadź do Warowni.

* * *

 

– Emanuelu?

 

Nie odpowiadam.

 

– Emanuelu, proszę, odezwij się.

 

Nie odpowiadam.

 

– Dlaczego milczysz? Emanuelu, boję się.

 

Czerwień przecina rzeczywistość. Widzę, jak spływa wokół mnie strumieniami, jak zbiera się u moich stóp. Czuję, jak odbiera mi zmysły.

 

– Już prawie jesteśmy – szepczę, zatracając się we krwi. – Już niemal dotarliśmy na miejsce.

 

 

 

 

 

XII

 

– Warownia! – zagrzmiał znany mi już dobrze anioł mocy o imieniu Gaap. – Potężny zamek wyposażony w kilkanaście olbrzymich placów treningowych, a oni się tutaj nie mieszczą! Jakim, kurwa, cudem oni się tutaj nie mieszczą?!

 

– Michał zebrał ponad siedemdziesiąt tysięcy aniołów – odparł Gabriel. – Nic dziwnego, że Warowania nie jest w stanie ich pomieścić.

 

– Niech mnie cherub strzeli, „Siedemdziesiąt tysięcy” powiadasz?! – Gaap pokiwał głową z uznaniem. – No, no, takiej kupy wojska to nawet nasz Dzierżący nie byłby w stanie rozpiprzyć, prawda, Emanuelu?

 

Zignorowałem pytanie. Odkąd zjawiliśmy się w Sali Wojennej, siedziałem w kącie i nie odzywałem się ani słowem. Myślami byłem przy Mefisto.

 

– A więc siedemdziesiąt tysięcy – powtórzył Piotr, chcąc odwrócić ode mnie uwagę. – Jeśli doliczyć rekrutów, wychodzi na to, że Ziemi strzeże niecałe dwadzieścia.

 

– Dokładnie – Gabriel dalej wyglądał tak jak przed porankiem. Drżący miejscami głos dało się jeszcze zignorować, ale z bladą jak u trupa twarzą sprawy miały się zupełnie inaczej. Czyżby tak bardzo przejmował się nadchodzącą bitwą? – Choćby się nie wiem jak starali, ludzkość i tak dotkliwie odczuje skutki dzisiejszej bitwy.

 

– Szokujące – stwierdził Piotr. – Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca.

 

Gabriel skrzywił się na te słowa.

 

– Ale mają i jedyne, co możemy zrobić, to odwrócić wzrok – powiedział grobowym tonem, a ja poczułem do niego nagły przypływ sympatii.

 

Potem do sali wszedł Michał.

 

– Cieszę się, że wszyscy już są – zaśpiewał swoim słodkim głosikiem. – Rozumiem więc, że jesteśmy gotowi?

 

Każdy, za wyjątkiem mnie i Gabriela, odwrócił się w jego stronę i kiwnął głową.

 

– W takim razie jedyne, co mi pozostaje, to wygłosić mowę do naszych dzielnych żołnierzy – oświadczył z błyskiem w oku.

 

Czegoś takiego nawet Gabriel nie mógł zignorować.

 

– Wygłosisz mowę do żołnierzy? – zdziwił się. – Nigdy wcześniej tego nie robiłeś.

 

– Masz rację, Gabrielu, ale to będzie największy atak od czasów Pierwszej Bitwy. Chyba zgodzisz się ze mną, że żołnierze potrzebują dodatkowego wsparcia?

 

– Tak, zgodzę się – przytaknął Gabriel.

 

– Skończmy więc te bezsensowne dyskusje i zabierzmy się do działania – to powiedziawszy, Michał wyprostował się z największym majestatem, na jaki było go stać, a potem wyszedł na balkon i uniósł dłoń.

 

Tłumy znajdujące się na placach poniżej zaczęły milknąć, aż w końcu w całej Warowni panowała taka cisza, że słychać było nawet, jak ktoś siedzący po drugiej stronie pomieszczenia wciąga powietrze.

 

– Posłuchajcie mnie, aniołowie! Wy, którzy jesteście sługami Boga! Dziś w nocy Lucyfer zamierza zalać Niebo swoimi plugawymi wojownikami! Ma ich być sześćdziesiąt tysięcy! Będą silni, zdeterminowani i żądni krwi! Gdy uderzą, ziemia zadrży pod naszymi stopami, a powietrze wypełni się szczękiem mieczy! Ale nie bójcie się, bo to i tak my zwyciężymy! Jesteśmy tymi, których Bóg wybrał do wypełniania swojej woli! Jesteśmy wysłannikami prawa! Podczas gdy upadli pławią się w rozpuście i grzechu, stając się istotami gorszymi od zwierząt, my pokornie przestrzegamy Dziesięciu Przykazań, wstępując na poziomy ewolucji, o których takie bestie mogą tylko marzyć! Oni pragną jedynie chaosu i anarchii! My stoimy na straży porządku, dzięki któremu funkcjonuje wszechświat! Jesteśmy zwycięzcami! Nic nie jest w stanie złamać potęgi, którą dysponujemy! Radujcie się, albowiem nadchodzi godzina naszego największego zwycięstwa i choć przypłacimy ją krwią, będzie należeć do nas! A jeśli śmierć towarzyszy was przytłoczy, jeśli do waszych serc będzie wkradać się lęk i zwątpienie, pamiętajcie, że to my, właśnie my, stoimy po właściwej stronie!

 

Za jednym zamachem napoił żołnierzy swoją trucizną, skierował do mnie przesłanie – jakże wymowne – a potem jeszcze otrzymał gromkie wiwaty. Moje gratulacje, Michale. Twoje skurwysyństwo właśnie sięgnęło apogeum.

 

Pierwszy Archanioł zszedł z tarasu i wrócił do Sali Wojennej.

 

– Możemy zacząć przygotowania do bitwy – oświadczył, mierząc wzrokiem moce i pozostałych archaniołów. – Ufam, że wszyscy wiedzą, co mają robić? Jeśli tak, to bierzcie się do roboty. Będę wspierał was duchem.

 

Szkoda, że nie ciałem.

 

Moce zaczęły opuszczać pomieszczenie, a w ślad za nimi ruszyli archaniołowie. Ostatnimi, którzy wyszli z sali, byli Piotr i Gabriel. Ten pierwszy uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco, ten drugi zerknął w moją stronę z czymś na podobieństwo rozpaczy. Jego zachowanie było co najmniej dziwne, ale miałem zbyt wiele na głowie, by zwracać na to uwagę.

 

Potem ja i Michał zostaliśmy sami.

 

Jego stalowe oczy wbiły we mnie chłodne spojrzenie, choć reszta twarzy jak zawsze się uśmiechała.

 

– Nie powinieneś iść razem z innymi? – spytał niewinnie. – Moce z pewnością powierzyły ci jakieś zadanie na czas walk. W końcu jesteś Dzierżącym Miecz Sprawiedliwych.

 

– Moje zadanie jest proste. Mam się pojawiać wszędzie tam, gdzie wróg będzie zdobywał przewagę, i odwracać bieg bitwy na naszą korzyść – odparłem. – Mogłeś mi to powiedzieć prosto w twarz, wiesz?

 

– Niby co takiego? – zdziwił się Michał.

 

– Przestań udawać niewinnego – warknąłem. – Dobrze wiesz, o czym mówię. To całe „stoimy po właściwej stronie”. Myślisz, że nie wiem, do kogo tak naprawdę kierowałeś te słowa? Powiem ci jedno: pieprz się.

 

– Coraz bardziej przypominasz mi tą ladacznicę, którą zbrukałeś dzisiejszej nocy. Czego ode mnie chcesz, Emanuelu? Mam ci udowodnić, że jestem największym złem na świecie, żebyś mógł bez wahania polecieć do swojej rudowłosej suki? Nie zamierzam tego robić. Naprawdę zależy mi na wygranej Nieba.

 

Czy właśnie dlatego z nim rozmawiałem? Bo nadal chciałem uwolnić anielicę i razem z nią uciec do Piekła? Pewnie tak, w końcu nie byłem pewny, czy postępuje właściwie.

 

– Zastanawiałeś się kiedyś – kontynuował Michał – że może nie jestem tym złym? Że może moje okrucieństwa mają na celu utrzymać porządek, dzięki któremu cały ten burdel zwany Wszechświatem nie rozsypał się jeszcze w cholerę? Myślałeś o tym, czy jednak nienawiść do mnie zaślepiła cię tak bardzo, że nawet nie przemknęło ci to przez twój malutki móżdżek?

 

– Chyba nie zamierzasz mi teraz wmówić, że jesteś dobry i szlachetny?

 

Michała rozśmieszyło moje oskarżenie.

 

– Nie. Nie zamierzam. Chcę tylko powiedzieć, że jestem skurwielem z konkretnego powodu. A tym powodem jest kontrolowanie aniołów na tyle dobrze, żeby wypełniali boską wolę.

 

– A jeśli oni nie chcą, by ich kontrolowano?

 

– Wówczas Wszechświat rozjebie się na kawałki.

 

Nie powiedziałem już nic więcej. Pierwszy Archanioł również nie palił się, by podtrzymywać dyskusję.

 

– Miłego zabijania – rzekł tylko, po czym ruszył w kierunku drzwi.

 

– A co… – zacząłem, ale urwałem, niezbyt pewny, czy w ogóle powinienem dokańczać.

 

Michał obrócił się, zaciekawiony.

 

– Tak?

 

– A co będzie z Mefisto? – spytałem.

 

– Czy to nie oczywiste? – na twarzy archanioła ponownie zawitał najsłodszy z jego sztucznych uśmieszków. – Zanim bitwa dobiegnie końca, anielica trafi na szafot. Innymi słowy, Bartłomiej utnie jej głowę.

 

Spodziewałem się takiej odpowiedzi, ale moje ciało i tak zadrżało, gdy to powiedział.

 

To był koniec rozmowy. Michał wymaszerował z Sali Wojennej, a ja stanąłem na tarasie, oglądając zastępy aniołów opuszczające Warownię i zadręczając się myślami. Nie wiem, po co była mi ta rozmowa. Czułem się jeszcze gorzej niż wcześniej. I ta absurdalna idea: „może nie jestem tym złym”. Czy to może być prawda? Czy Michał rzeczywiście postępuje słusznie? Nie chcę nawet o tym myśleć. Cały mój umysł buntuje się przeciwko takiej koncepcji. Jeśli postawa, którą charakteryzuje się Michał, jest właściwa, to jakim cudem dobro w ogóle istnieje?

 

A może dobra nie ma? Może to tylko iluzja naszych umysłów, którą tworzymy, by zamaskować paskudną rzeczywistość?

 

Nie chcę, żeby Mefisto umarła, nie chcę być nieszczęśliwy. Gdy ją stracę, wrócę tam, gdzie tkwiłem przez czterdzieści lat swojego życia, do małego, mrocznego pomieszczenia wewnątrz własnego umysłu. To mnie przeraża. Przeraża tak bardzo, że jestem gotów umrzeć, by to powstrzymać. Dzisiejsza bitwa wstrząśnie fundamentami wszechświata. Może wśród sześćdziesięciu tysięcy upadłych znajdzie się choć jeden, którego miecz zakończy moje życie.

 

To jedyne, czego chcę. Jedyna myśl, która przynosi mi ulgę.

 

Dlatego czas ruszyć na wojnę.

 

Dwie godziny później siły Nieba były już gotowe na atak. Tym razem nie podzielono żołnierzy na trzy linie obrony. Linii było siedem, każda dowodzona przez jednego archanioła i jedną moc. A gdzie je rozstawiono? Cóż…

 

– Kto by się spodziewał, że to właśnie tutaj będziemy toczyć kolejną bitwę – mruknął jeden z żołnierzy.

 

– A chuj z tym gdzie – wypalił drugi. – Bardziej dziwi to, że upadli atakują zaledwie trzy dni po ostatnim szturmie.

 

– Pewnie chcieli nas zaskoczyć – powiedział trzeci. – Zwykle ustawiamy się przy Szczelinie, która dopiero się otwiera, dlatego tym razem chcieli zaatakować z takiej, która nie zdążyła się jeszcze zamknąć. Swoją drogą ciekawe, skąd archaniołowie wiedzą, że upadli zamierzają przeprowadzić szturm w tak niekonwencjonalny sposób.

 

– Słyszałem, że jakiś więzień puścił farbę, gdy go torturowali – odezwał się ten drugi. – Słabe cioty z tych upadłych, co nie?

 

Nie słabsze od ciebie, skomentowałem w myślach.

 

Choć noc zapadła w pełni, po upadłych nie było śladu. Nie pojawili się też trzy godziny później, gdy większość żołnierzy zbiła się w małe grupki, by pograć w grę o wdzięcznej nazwie „Łap gadzinę”. Zasady były proste. Każdy, kto chciał wziąć udział w zabawie, musiał dołożyć do puli coś cennego (najczęściej przewijały się słodycze skradzione podczas wizyt na Ziemi, ale gdy w pobliżu nie było żadnych wścibskie oczu, dodawano różnego rodzaju trunki, a nawet narkotyki). Potem wypuszczano z klatki małego bazyliszka i ten z graczy, kto złapał gadzinę jako pierwszy, zgarniał całą nagrodę.

 

Wziąłem udział tylko w pierwszej próbie, bo nie chciałem popsuć żołnierzom zabawy (jako Dzierżący Miecz Sprawiedliwych zawsze wygrywałem). W moje ręce wpadło kilka lizaków i butelka z trunkiem o ciemnofioletowej barwie. Gdy wziąłem łyk, poczułem się tak, jakbym wypił kwas, ale nie przeszkodziło mi to w obaleniu połowy butelki. Upadli będą mieli ubaw, jak po pijaku nadzieję się na ich miecze. Mistrz Emanuel, Dzierżący Miecz Sprawiedliwych, zabity przez alkoholizm. Ha-ha.

 

Gdy nieboskłon na wschodzie zaczął jaśnieć, byliśmy pewni, że upadli nie zaatakują. Wtedy właśnie zaczął się szturm.

 

Najpierw rozległy się dziwne dźwięki, jakby odległe wystrzały z armat, potem ze Szczeliny wyleciały wielkie, ogniste kule. Gdy pociski zaczęły bombardować mury, wśród żołnierzy zapanowała panika. Nie wiedzieli, gdzie uciekać przed deszczem ognia. Deszczem, który miażdżył budynki i trawił ich towarzyszy. Jedni chwytali za miecze, by walczyć z nieistniejącym przeciwnikiem, inni po prostu wrzeszczeli w przerażeniu.

 

Otoczony przez chaos, ja, żałosny zwiastun śmierci, wreszcie mogłem odetchnąć.

 

Nagle kule przestały spadać z nieba, więc krótkim spojrzeniem oceniłem straty. Mury wyglądały jak ser szwajcarski, wiele budynków legło w gruzach, a nasza armia została zdziesiątkowana. Na dodatek w mieście szalał pożar, który rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie. Kto jak kto, ale upadli wiedzieli, jak zrobić efektowne wejście.

 

Skierowałem wzrok na Szczelinę i zobaczyłem, że wylatują z Ciemności niczym chmara owadów. Mefistofeles nie kłamała – w pierwszej fali było ich kilkanaście tysięcy, może więcej. Nasi łucznicy byli w rozsypce, więc upadli bez problemu wdarli się w głąb Miasta, jednocześnie atakując trzy pierwsze linie obrony.

 

Z takim powodzeniem te przebiegłe sukinsyny rozniosą naszych w dwie godziny, jeśli w ogóle mogę myśleć „naszych”. Nie wiem, czy bardziej obcy są mi upadli, czy aniołowie.

 

Wrogi żołnierz wylądował przede mną i uniósł do ciosu jednosieczny, zakrzywiony miecz. Zanurkowałem pod ostrzem tak, jakby trwało nieruchomo w powietrzu, a potem wyszarpnąłem Miecz Sprawiedliwych z pochwy i rozpłatałem przeciwnikowi plecy.

 

Przez kolejne minuty byłem jak rolnik orzący pole. Płynnymi pociągnięciami miecza tworzyłem bruzdy na ciałach tych, którzy byli wystarczająco głupi, by się na mnie porywać. Mogłem w to przelać całą swoją rozpacz. Zostawienie Mefisto, zrezygnowanie ze szczęścia, które nie było pewne – wszystko opuszczało mnie razem z krwią, która lała się z ran moich ofiar. Kiedy dawałem im śmierć, czułem się coraz bardziej wolny.

 

Kolejne złudzenie mojego umysłu.

 

Potem przez mury przetoczył się przygnębiający dźwięk anielskich trąb. Nie minął kwadrans, a pierwsza linia już dostała sygnał do odwrotu. Możliwe, że przeceniłem siły Nieba, dając im dwie godziny.

 

Ja i resztki tego, co zostało z obrony murów, wycofaliśmy się za drugą linię, dowodzoną przez Gabriela i Gaapa, ale nie upłynęło nawet pół godziny, gdy wszyscy musieliśmy uciekać za linię czwartą.

 

– To jakiś obłęd! – wykrztusił Gabriel. Z jego oczu patrzyło przerażenie, a on sam od stóp do głów umazany był krwią. – Zażynają nas jak karpie na boże narodzenie! Myślę, że to koniec. Chyba w końcu nadszedł dzień, w którym Niebo upadnie.

 

– Nie pleć głupot, Gabrielu! – zagrzmiał Gaap. – Jeszcze cię ktoś usłyszy i żołnierze stracą ducha walki!

 

– Oni już go stracili! – archanioł był na skraju załamania. – Nie ma dla nas nadziei! Nie za to, co zrobiliśmy! To my jesteśmy grzesznikami! Nie oni! Nie upadli!

 

– Jesteś w szoku i pleciesz głupoty! – Moc potrząsnęła Gabrielem. – Niebo nigdy nie upadnie, rozumiesz?! Nie ma, do cholery, takiej możliwości!

 

– A co, jeśli jest? – powiedziałem, oszałamiając wszystkich spokojem swojego głosu. – Upadli od kilkuset tysięcy lat toczą z nami wojnę o wolność, ale jeszcze nigdy nie mieli takiej szansy jak dzisiaj, dlatego każdy z nich walczy jak dziesięciu naszych. Może oni zasługują na zwycięstwo? Wycierpieli już tak wiele, że odbieranie im go wydaje się być wręcz… okrucieństwem.

 

– To dość niezwykła postawa jak na Dzierżącego Miecz Sprawiedliwych – stwierdził surowo archanioł Metatron, który pełnił funkcję Wielkiego Rektora w Warowni aniołów. – Jesteś przecież symbolem niebiańskiej Potęgi.

 

– Nie – odparłem pusto. – Ja, Metatronie, jestem symbolem upadku anielskiej moralności.

 

Nikt nie miał czasu skomentować tego, co powiedziałem, bo wśród nas pojawiła się moc imieniem Uzjel.

 

– Nie utrzymamy się, do kurwy nędzy! – oświadczyła głębokim basem, napinając wielkie bary. – Czwarta linia musi się wycofać!

 

Dlaczego wszystkie moce to napakowane góry mięśni, zaciekawiłem się w duchu, ale chwilę później moje myśli wróciły na dawne tory.

 

– Co ty mówisz? – zdumiał się archanioł Rafał, zarządzający anielską Biblioteką. – Przecież ledwo wycofałem trzecią linię!

 

– A czy to moja wina? – odparł Uzjel. – Albo się wycofamy, albo zginiemy, innej opcji nie ma!

 

Na mojej twarzy pojawił się zrezygnowany uśmiech.

 

– W takim razie wycofujmy się – powiedziałem z lekkim rozbawieniem.

 

Gaap westchnął ponuro, a potem przyłożył do ust anielską trąbę i zadął w nią z całych sił. Powietrze przeszył czysty i zarazem potężny dźwięk, a żołnierze, którzy stacjonowali w pobliżu, rzucili się do ucieczki. Już miałem pójść w ich ślady, ale moją uwagę przykuły pierwsze promienie Gwiazdy Porannej, powoli wyłaniającej się zza zrujnowanych kamienic.

 

Wtedy ją zobaczyłem…

 

…drzwi celi otworzyły się, a do środka wszedł Bartłomiej i kilku więziennych strażników. Mefisto przebudziła się, spojrzała na apostoła i wykrzywiła twarz w grymasie dzikiej nienawiści.

 

– Wynoś się stąd – warknęła.

 

– Grzeczniej, suko – wycharczał Bartłomiej. – Jeśli będziesz cicho, to może oszczędzimy ci kilku siniaków.

 

– Chyba nie za bardzo orientujesz się w sytuacji – spojrzenie anielicy mogło wypalać skórę. – Spierdalaj stąd, bo jak Dzierżący Miecz Sprawiedliwych dowie się, że coś mi zrobiliście, to wyrucha was swoim Mieczem tak mocno, że przez sto lat nie będziecie mogli usiąść na dupie!

 

– Przykro mi, kruszynko, ale twój książę nie przybędzie – Bartłomiej wyszczerzył swoje paskudne zęby. – Wybrał nas zamiast ciebie.

 

W ognistym spojrzeniu Mefisto zaiskrzyło zwątpienie.

 

– Kłamiesz – syknęła.

 

– Gdybym kłamał, nie przyszlibyśmy się tutaj pobawić, prawda, chłopaki?!

 

Jeden z Bartłomiejowych pachołków ruszył na przód, ale anielica zerwała się z ziemi i rozharatała mu twarz paznokciami. Zanim zdążyła zrobić coś jeszcze, strażnicy przygwoździli ją do ziemi i zaczęli zdzierać z niej ubrania. Gdy jedyną odzieżą na ciele dziewczyny były tylko strzępy czarnej koszuli i rozerwane majtki, Bartłomiej pochylił się i wszedł w nią z szalonym rechotem. Mefisto zaczęła krzyczeć. Krzyczała rozpaczliwie i dziko, zerkając z nadzieją na drzwi…

 

…w których nikt się nie pojawił.

 

– Emanuelu, dokąd ty idziesz?! Przecież tam są upadli! – zawołał Gabriel.

 

Nie słyszałem go. Nie słyszałem niczego prócz jej wrzasków. Szedłem przed siebie, patrząc, jak gwałcą ją, jeden po drugim. Gabriel i Gaap chcieli mnie powstrzymać, ale drogę zagrodzili im upadli zalewający ulicę. Kilku spróbowało się ze mną, ale zarżnąłem ich, zanim strażnik, który właśnie gwałcił Mefisto, skończył zaspakajać swoje potrzeby…

 

…potem wywleczono ją z celi, ledwo powłóczącą nogami. Wartownicy przeciągnęli ją przez korytarz o ścianach wysokich na sto metrów, wypełnionych drzwiami, zza których dobywały się rozpaczliwe wrzaski…

 

Uzbrojony w pikę żołnierz spróbował zrobić mi dziurę w brzuchu. Złamałem jego broń i wbiłem mu grot piki w oczodół. Umarł szybko. Chyba nawet nie wiedział, co się stało…

 

…Bartłomiej uderzył ją w twarz i rzucił na posadzkę więziennego dziedzińca. Później złapał za włosy i zaczął ciągnąć w kierunku szafotu. Mefisto nie miała sił, by stanąć na nogi. Próbowała zasłonić się rękami, gdy apostoł szorował nią najpierw po kamieniach, a potem po drewnianych schodach naszpikowanych drzazgami, ale to nie pomogło…

 

Czerwonowłosy chłopak machnął mieczem w moją stronę. Uchyliłem się, a potem powaliłem go na kolana…

 

…anielica klęczała na szafocie, przytrzymywana przez dwóch strażników. Gdy Bartłomiej uniósł do ciosu wielki topór, pokryty plamami zaschniętej krwi, nadstawiła szyję…

 

Wrzasnąłem i jednym cięciem odrąbałem chłopakowi głowę. W momencie, kiedy krew trysnęła na moją twarz, a martwe oczy młodzieńca spojrzały na mnie z sinych oczodołów, zrozumiałem…

 

Mefisto nie żyła.

 

Zabiłem ją. Zamordowałem dziewczynę, którą pokochałem. Jej krew jest na moich rękach, właśnie jej! Boże, co ja zrobiłem? Co ja najlepszego uczyniłem? Nie, nie wierzę… Mef, wybacz mi. Zostawiłem cię. Tak bardzo żałuję. Powinienem był cię uwolnić, a wybrałem Michała. Jestem żałosny. Zasługuję na śmierć. Dajcie mi ją, słyszycie? Zabijcie mnie!

 

Zacząłem biec. Biegłem, oślepiony łzami. Krew szumiała mi w uszach, a z oczu patrzyło szaleństwo. Pojedynczymi ciosami uśmiercałem dziesiątki upadłych. Chciałem, by któryś mnie powalił, by wbił stal w moje serce, ale wszyscy zmienili się w słomiane kukły: płonęli, choć ledwo dotykałem ich mieczem. Czy to aż tak trudne? Czy nie da się spuścić ze mnie kilku litrów krwi?!

 

Upadli ginęli setkami, posyłane we mnie strzały topiły się w blasku ostrza, aż w końcu, gdy straciłem siły do biegu, a za mną była jedynie aleja trupów, wydałem z siebie żałosny skowyt i zagłębiłem Miecz Sprawiedliwych w ziemi…

 

Siła wybuchu zniszczyła wszystko w promieniu pół kilometra, zabijając dwadzieścia tysięcy upadłych. Reszta nie była w stanie pozbierać się po tym pokazie. Uciekli do ciemności, dając Niebu największe zwycięstwo w czasach po buncie aniołów.

 

Oczywiście wszystko to zajęło kilka godzin – wycofywanie się z miasta, ewakuacja do piekła – ale dla mnie to była chwila. Nie docierało do mnie, że klęczę wewnątrz monstrualnego krateru, że popis moich umiejętności zmienił rozkład sił w bitwie. Nie pojmowałem, że walki dobiegły końca. Byłem jak wyrwany ze snu. Gdy mnie znaleziono i zabrano z miejsca eksplozji, żołnierze których mijałem, skandowali moje imię – ale ja ich nie słyszałem. Rzeczywistość była dla mnie nieprawdziwa. Nic się już nie liczyło. Została tylko pustka.

 

Szedłem jak w transie. Archaniołowie, którzy mnie nieśli, wojownicy, którzy klepali mnie po plecach – wszyscy byli tylko smugami kolorów na szarawym obrazie otaczającego mnie świata. Szedłem po to tylko, żeby iść. Żeby nie zostać na wieczność w jednym miejscu.

 

Pierwszy przebłysk świadomości miałem, gdy moje oczy wyłowiły z tłumu świętego Piotra. Wyswobodziłem się wtedy z objęć archaniołów, podszedłem do apostoła i głosem pełnym zmęczenia powiedziałem:

 

– Jeśli Bóg jest miłością, to nienawidzę wszelkiej miłości na tym świecie.

 

Potem ruszyłem dalej, zostawiając Piotra z nienazwaną mieszaniną zakłopotania i smutku na twarzy.

 

Po chwili, która trwała wieczność, znalazłem Pierwszego Archanioła. Stał wewnątrz zrujnowanego, dymiącego jeszcze budynku, wydając polecenia dowódcom Archanielskiej Gwardii. Kiedy mnie zobaczył, odprawił ich, wyszczerzył malutkie ząbki i oznajmił z sarkazmem:

 

– A oto i on! Bohater poranka! Wielki Dzierżący Miecz Sprawiedliwych! Moje gratulacje, Emanuelu! Popisałeś się przed upadłymi! Pokazałeś, że nie można z nami zadzierać, za co serdecznie ci dziękuję! Twoja ladacznica, Mefistofeles, pewnie byłaby pod wrażeniem, gdyby Bartłomiej nie odciął jej ślicznej, rudowłosej główki…

 

To był odruch. Złapałem Michała za gardło i uniosłem go w powietrze. Całe moje ciało drżało z wściekłości.

 

– Uwolnij mnie od strachu i pozwól mi odejść – powiedziałem twardo.

 

Z moimi palcami zaciśniętymi na swoim gardle Michał wciąż się uśmiechał, ale głos, którym przemówił, był chłodniejszy od stali:

 

– Puść mnie, Emanuelu.

 

Puściłem go i odsunąłem się. Michał przekrzywił głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, a na koniec rzekł:

 

– Pozwalasz sobie na zbyt dużo – po tych słowach zrobił pauzę, obdarzając mnie lodowatym spojrzeniem stalowoszarych oczu. Później kontynuował jak zwykle słodkim, mdlącym głosikiem: – Nie bój się, bohaterze. Dostaniesz swoją nagrodę, ale najpierw muszę załatwić parę spraw związanych z uprzątnięciem tego pobitewnego chlewu. Spotkajmy się o zmierzchu w Amfiteatrze Archaniołów. Wówczas zostaniesz… nagrodzony.

 

Stanąłem tak blisko niego, że niemal stykaliśmy się twarzami.

 

– Pewnego dnia cię zabiję. Może nie dzisiaj, może nie za tysiąc lat, ale w końcu nadejdzie taki moment, że poderżnę ci gardło. I wierz mi, będę się wówczas uśmiechał słodziej niż ty kiedykolwiek.

 

– Wierzę – szepnął wesoło Michał. – A teraz zejdź mi z oczu.

 

Oddaliłem się, bo nic innego mi nie pozostało. Choć Gwiazda Poranna była jeszcze wysoko na niebie, udałem się do Koloseum. Znalazłszy się na miejscu, usiadłem gdzieś na trybunach i… zacząłem płakać. Wiedziałem, że minie wiele lat, zanim znowu zmuszę się do płaczu. Cokolwiek Michał uczyni z moim lękiem, ból po stracie Mefistofeles przemieni mnie w nieczułego skurwysyna na kolejne dziesięciolecia.

 

Strach. Wszystko kręci się wokół niego. Wokół niewytłumaczalnego, gnębiącego mnie uczucia, które nocą tworzy w moim umyśle koszmary, a za dnia determinuje każde moje działanie. Gdyby nie on, nigdy nie przystałbym na propozycję Michała – możliwe nawet, że nie zakochałbym się w Mefistofeles. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wiele cierpienia by mi to oszczędziło. Wszystkie decyzje, które musiałem podjąć, wszystkie momenty mojego życia, które przysporzyły mi najwięcej bólu – to nigdy by się nie wydarzyło. Cierpię przez strach, a nawet nie wiem, skąd się bierze. Nie mogę znaleźć odpowiedzi.

 

To były dwa dni. Pokochałem Mefisto w dwa pieprzone dni. Gdyby nie strach, w ogóle by do tego nie doszło. Nie musiałbym wybierać, nie musiałbym rozpaczać. Po prostu bym się w niej nie zakochał. Strach pchnął mnie ku granicy absurdu. Kiedy Mefistofeles go usunęła, zacząłem zachowywać się jak dziecko. Ja jestem dzieckiem, głupim i łatwowiernym. Dzieckiem, które zabiło kilkadziesiąt tysięcy istnień…

 

A najgorsze jest to, że po tym wszystkim strach wraca. Czuję, jak jego szpony zaciskają się na moim sercu. Nie wytrzymam tego znowu. Niech Michał mnie wyzwoli, bo kolejny dzień życia z tym koszmarem mnie zabije. To ja siebie zabiję, żeby z tym skończyć. Zaskakujące, że jeszcze tego nie zrobiłem. Czemu tak kurczowo trzymam się życia? Przecież nie ma w tym żadnego sensu. Żyję, bo co? Bo trzeba żyć? Bo tak powinno się robić? A może po prostu nie jestem typem samobójcy? Może mój wewnętrzny instynkt drapieżcy zabrania mi się zabić? Nie mogę podciąć sobie żył, bo jestem mordercą, stworzonym po to, by mordować innych, nie siebie.

 

Choć od zmierzchu dzieliło mnie kilka dobrych godzin, nawet się nie zorientowałem, gdy wreszcie nadszedł. Z zamyślenia ocknąłem się dopiero wtedy, gdy Gabriel usiadł obok mnie i wlepił spojrzenie w pustkę. Czekałem, aż coś powie, ale on milczał. Ja też nic nie powiedziałem, więc siedzieliśmy tak w milczeniu przez pół godziny. To była scena jak z bajki o dwójce przyjaciół, brakowało nam tylko kilku kufli piwa.

 

Gdy byłem bliski powrotu w stan ponurych rozmyślań, Gabriel odezwał się tak niespodziewanie, że cały zadygotałem:

 

– Bez względu na wszystko, nie zadzieraj z Michałem. Proszę cię o to.

 

Zlustrowałem spojrzeniem jego bladą, przygnębioną twarz, a potem spytałem:

 

– Co on ci takiego zrobił, Gabrielu?

 

Zanim archanioł odpowiedział, w Amfiteatrze zmaterializowała się reszta Rady Siedmiu. Zasiedli oni w specjalnej loży, znajdującej się na umownym środku trybun.

 

– Chodźmy – powiedział Gabriel. – Nie każmy Radzie czekać.

 

Chwilę później obaj staliśmy przed lożą. Michał podniósł się ze swojego krzesła, które (nawiasem mówiąc) było najbardziej wyeksponowanym miejscem na całych trybunach, po czym oświadczył:

 

– Moi drodzy, zebraliśmy się tutaj, by nagrodzić Dzierżącego Miecz Sprawiedliwych za jego zasługi w bitwie. Powiedz, czego chcesz, Emanuelu, a postaramy się, byś to otrzymał.

 

– Chcę tego, co uzgodniliśmy – odparłem.

 

– To znaczy? – spytał niewinnie Michał.

 

Miałem dosyć jego gierek. Drżącym z gniewu głosem rzekłem:

 

– Chcę, byś uwolnił mnie od strachu i pozwolił opuścić Niebo.

 

Michał spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się słodko.

 

Wtedy zrozumiałem…

 

– Przykro mi – zaśpiewał swoim paskudnym głosikiem – ale nie mogę dać ci żadnej z tych rzeczy. Nie mogę pozwolić, byś opuścił Niebo, bo jest to sprzeczne z boską wolą. Nie mogę również uwolnić cię od strachu, gdyż nie dysponuję taką mocą. Twój strach jest tajemnicą nawet dla nas, archaniołów. Nie jesteśmy w stanie go zniszczyć. W zamian mogę zaproponować ci miejsce w naszej radzie. Staniesz się Ósmym Archaniołem. Czy zgadzasz się przyjąć ten zaszczyt?

 

Milczałem. W jednej chwili cały mój świat rozpadł się na kawałki.

* * *

 

Stoję pośrodku Koloseum. Gdzieś w oddali słychać szum fal. Moje ręce się lepią. Patrzę na nie i widzę krew. Jest na moich rękach, na moim ubraniu, na mojej twarzy. Kałuże krwi zalegają u moich stóp. Odrywam wzrok od dłoni i rozglądam się wokoło. Rozczłonkowane ciała archaniołów zalegają na powierzchni areny. Pourywane ręce, kawałki jelit wijące się jak węgorze, fragmenty nóg z wystającymi kośćmi, odcięte głowy toczące się po ziemi jak piłki. Spoglądam na jedną z nich i widzę Gabriela, krzywiącego się w zwątpieniu. Za nim są Rafał, Metatron i Barachiel. A jeszcze dalej toczy się uśmiechnięta głowa Michała.

 

Spoglądam na nich i zaczynam się śmiać. Śmieję się, jakbym oszalał, jakby nie było już żadnej bariery między tym, co urojone, a tym, co prawdziwe. Wszystko stało się krwią i cierpieniem.

 

Gdzieś w oddali słychać szum fal…

 

– Najpierw zabiłem Razjela: małego, czarnowłosego szczura, który prowadził więzienne zapiski i decydował o losie mniej ważniejszych więźniów. Po prostu złapałem go za ten mały, szczurzy łeb i skręciłem mu kark. Później zająłem się Barachielem, który kierował Domem Przydziałów. Gdy jego nogi, oderwane od reszty ciała, zakrwawiły niemal całą lożę, przyszła pora na Uriela, Metatrona i Rafała. Temu pierwszemu rozpłatałem brzuch, z którego wylały się wszystkie flaki, drugiemu wsadziłem miecz prosto do gardła, a trzeciemu wycisnąłem oczy. Potem… potem zarżnąłem Michała. Wyciągnąłem jego serce z piersi i wbiłem mu je w twarz. Tak, hahaha! Właśnie tak zrobiłem!

 

– Emanuelu, słyszysz mnie?!

 

– Oczywiście, że cię słyszę. Będę cię słyszał nawet wtedy, kiedy jedynym dźwiękiem docierającym do moich uszu będzie szum ich krwi.

 

– Emanuelu, to nie jest prawdziwe! Nie możesz się zatracić! Popatrz na mnie!

 

Odwróciłem się i zobaczyłem siebie. Siebie nie nienękanego strachem, niepogrążonego na poły w szaleństwie. Zobaczyłem niewinnego, wrażliwego chłopca, którym byłem przed wieloma laty.

 

– Emanuelu, błagam, nie rób nam tego! – zawołał rozpaczliwie mój sobowtór.

 

– Już za późno. Nie ma dla mnie ratunku. Utopię się w obłędzie i krwi.

 

Fale są coraz głośniejsze. Uderzają o ściany Amfiteatru niczym błyskawice.

 

– On już tu jest – szepczę z chorym uśmiechem. – Obłęd wreszcie po mnie przyszedł.

 

Fale wdzierają się do środka przez dziesiątki kamiennych łuków. Powoli zalewają Koloseum. Obserwuję je i znowu wybucham histerycznym śmiechem.

 

To nie fale oceanu. To fale krwi.

 

– Emanuelu! – podświadomość podbiega do mnie, łapie mnie rękoma i przyciska mocno do siebie, jakby chciała mnie ochronić. – Możemy to przetrwać, słyszysz?! Przetrwamy to, tylko się nie poddawaj! Proszę, Emanuelu, nie poddawaj się…

 

Morze krwi nas otacza, jest coraz bliżej…

 

Potem zamyka się nad naszymi głowami.

* * *

 

– Czy zgadzasz się zostać Ósmym Archaniołem? – powtórzył Michał, nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi.

 

Mój złamany umysł zmusił się do tego, by skierować na niego spojrzenie. Wtedy właśnie zacząłem śmiać się jak szaleniec.

 

– Czy się zgadzam? – wydusiłem przez zaciśnięte zęby. – Oczywiście, że się zgadzam, Michale! Zgadzam się na wszystko! Zgadzam się na śmierć, ból i zniszczenie, które poprzez mnie sprowadzisz, o ile tylko będę mógł sprawdzić to wszystko na tobie!

 

Dobyłem Miecza Sprawiedliwych. Ostrze zapłonęło błękitnym ogniem, a cały Amfiteatr zadrżał, jakby trafiony piorunem.

 

To koniec. Tutaj się wszystko rozstrzygnie. Zabiję Pierwszego Archanioła. Zabiję…

 

Nagle poczułem paraliżujący ból w prawym boku i obejrzałem się.

 

– Dlaczego… dlaczego, Gabrielu? – spytałem.

 

Po wbiciu sztyletu między moje żebra Gabriel odsunął się z miną, która wyrażała tysiąc rzeczy, ale przede wszystkim wyrzuty sumienia i prośbę o przebaczenie.

 

– Niebo musi przetrwać, a żeby tak się stało, Michał i jego Gwardia muszą żyć. To było jedyne… jedyne słuszne rozwiązanie. Wybacz mi, Emanuelu, ale nie mogłem postąpić inaczej. Zrobiłem to w imię Boga – wykrztusił, dławiąc się własnymi łzami.

 

Mój wzrok padł na jego twarz, a w moich oczach pojawiło się upragnione przez niego przebaczenie.

 

– Żal mi ciebie, Gabrielu – powiedziałem łagodnie, zupełnie jakbym chciał go uspokoić. – Żal mi ciebie, bo wiem, że do końca swoich dni będziesz żył w piekle zwątpienia. Tak bardzo mi przykro…

 

Twarz Gabriela odmieniła się, zupełnie jakby uświadomił sobie coś przerażającego. Tymczasem Michał zeskoczył z loży i rzekł:

 

– Koniec ckliwych pogaduszek. Czas przejść do rzeczy.

 

Po tych słowach odebrał mi Miecz Sprawiedliwych i przytknął ostrze do mojego gardła. Nie mogłem go powstrzymać. Prócz bólu, rana, w której tkwił sztylet, promieniowała czymś jeszcze, czymś paraliżującym, co odbierało mi wszelkie siły.

 

Venenum to potężna trucizna, być może nie tak potężna, by cię zabić, ale na pewno wystarczy, by na kilka godzin uczynić cię słabszym od, dajmy na to, zwykłego człowieka – mruknął radośnie Pierwszy Archanioł. – Na twoje szczęście, nie potrzebuję aż tyle czasu. Zrobię to szybko. Po prostu podetnę ci gardło i poczekam, aż wykrwawisz się na śmierć. Jakieś ostatnie słowa?

 

– Obyś zdechł – warknąłem.

 

– Tak też myślałem – Uśmiech Michała sięgnął granic słodkości. – Miłego powrotu do niebytu, Emanuelu.

 

W momencie, gdy miecz zaczął rozcinać skórę na mojej szyi, Gabriel rzucił się na Michała i uderzył go w twarz z taką siłą, że Pierwszy Archanioł poszybował w powietrze.

 

– Widzę, że chwila refleksja naszła cię wyjątkowo szybko – powiedziałem, podczas gdy Gabriel wyjął sztylet z pomiędzy moich żeber i pomógł mi stanąć na nogi.

 

– Nie czas na żarty – odparł. – Musimy uciekać.

 

Niemal w tej samej sekundzie Michał wrzasnął:

 

– Łapać ich! Nie pozwólcie im opuścić Koloseum!

 

Ze wszystkich wejść zaczęli wysypywać się członkowie Archanielskiej Gwardii. Były ich dziesiątki, setki… Czyżby Michał ściągnął całą staż tylko po to, by dopilnować mojej śmierci? Aż tak się mnie obawia? Może zaskoczyło go to, co zrobiłem w czasie bitwy? Nie dziwię mu się. Ja sam nigdy nie spodziewałbym się, że jestem zdolny do czegoś takiego.

 

– Nie przedostaniemy się – słusznie ocenił sytuację Gabriel. – Emanuelu, dasz radę wznieść się w powietrze?

 

– Chyba nie mam innego wyboru – westchnąłem.

 

Choć rana w boku doskwierała mi niemiłosiernie, uderzyłem powietrze skrzydłami i odbiłem się od ziemi.

 

– Od czego macie skrzydła?! – ryknął Michał, zapominając o swoim uśmieszku i pozwalając całemu skurwysyństwu wypłynąć na wierzch. – Gońcie ich! Gońcie, kretyni!

 

Ja i Gabriel przelecieliśmy nad ścianami Amfiteatru, a w ślad za nami ruszyły roje strażników. Przez chwilę myślałem, że uda nam się uciec, ale potem trucizna krążąca w moim ciele odebrała mi resztkę sił i zacząłem spadać. Pewnie roztrzaskałbym się o dachy kamienic, gdyby Gabriel nie złapał mnie pod pachami i nie pociągnął w górę.

 

– Jeszcze trochę, Emanuelu. Już niedaleko.

 

Choć jego skrzydła musiały dźwigać nas obu, i tak leciał szybciej niż którykolwiek z gwardzistów. Po kilku minutach dotarliśmy do murów, zniszczonych w czasie dzisiejszej bitwy. Za nimi, wchłaniając w siebie wody Nieskończonego Oceanu, majaczyła Szczelina.

 

– Leć, Emanuelu. Uciekaj do Piekła. Tylko tam możesz się ukryć przed Michałem – powiedział Gabriel.

 

– A ty? – spytałem, choć wiedziałem już, jaka będzie odpowiedź.

 

– Ja… ja ich zatrzymam.

 

Stanąłem na blankach, gotów do skoku, ale coś mnie powstrzymało. Jakieś dziwne uczucie w okolicach serca nakazało mi się odwrócić i zapytać:

 

– Czemu, Gabrielu?

 

Archanioł posłał mi przyjacielskie spojrzenie i uśmiechnął się czule.

 

– Żeby chociaż przez kilka minut czuć, że postąpiło się właściwie, i nie mieć już żadnych wątpliwości – odparł. – A teraz leć. Leć, Emanuelu!

 

To było szaleństwo. Po dzisiejszej bitwie wszyscy upadli w Piekle mnie nienawidzili, ale nie miałem innego wyjścia. Jeśli miałem przeżyć, to tylko poprzez ucieczkę do Szczeliny.

 

– Żegnaj, Gabrielu – wyszeptałem, a potem wzbiłem się w powietrze.

 

Sił starczyło mi na trzy machnięcia skrzydłami. Później runąłem w dół, prosto w otchłań Nieskończonego Oceanu. Jak tylko fale wciągnęły mnie pod powierzchnię, ujrzałem miliardy ciał niebieskich, począwszy od planet i gwiazd, skończywszy na księżycach i kometach. Całe galaktyki przewijały się pode mną z niepojętą prędkością, zachwycając ogromem i pięknem. Tak właśnie prezentowała się jedna z najbardziej niezwykłych cech Nieskończonego Oceanu – w jego wodach zaklęty był Wszechświat. Jedno machnięcie skrzydeł potrafiło przenieść anioła do miejsca odległego o kilka milionów lat świetlnych, ale ja nie miałem zamiaru tego robić. Wśród słońc i planetoid Michał znalazłby mnie w parę godzin, dlatego, zamiast zanurkować jeszcze głębiej, wypłynąłem na powierzchnię.

 

Szarpany falami, spostrzegłem, jak Pierwszy Archanioł materializuje się na murze w strzępach błękitnego ognia. Gabriel natarł na niego z całą swoją zaciekłością, ale nie miał szans na zwycięstwo. Michał poruszał się jak żywioł. Był tak samo dobry jak ja, może nawet lepszy, do tego walczył Mieczem Sprawiedliwych. Zanim doliczyłem do pięciu, Pierwszy Archanioł wytrącił Gabrielowi broń z ręki i zadał śmiertelny cios.

 

Gdy głowa mojego przyjaciela odbiła się od blanek i zagłębiła w Oceanie, straciłem wszelką wolę do ucieczki. Przez chwilę chciałem, by Michał mnie złapał i dokończył dzieła. Na szczęście setki ton wody, wlewającej się kaskadami do niczym niezmąconej czerni, pociągnęły mnie ku Szczelinie. Parę sekund później spadałem w głąb przepaści, w objęcia potężnego, prastarego tworu zwanego Ciemnością.

 

Udało mi się. Uciekłem z piekła będącego Niebem.

 

Uciekłem w samo serce mroku.

* * *

 

Unoszę się w próżni. Wokół mnie nie ma nic, żadnej rzeczy, ni martwej, ni żywej. Jest tylko Ciemność. Ciemność, która mnie otula i chroni. Oddałem się jej cały, by móc odnaleźć ukojenie. Teraz jesteśmy od siebie zależni. Ona darzy mnie spokojem, ja nazywam ją w myślach. Istniejemy dzięki sobie nawzajem…

* * *

 

– Emanuelu?

 

Czerwień blednie. Powoli zmienia się w przyjazną czerń.

 

– Emanuelu, jesteś tutaj?

 

Słyszę, jak bije mi serce. Moje zmysły znowu rozpoznają rzeczywistość.

 

– Jestem – odpowiadam.

 

Głos jest cichy i bardzo odległy. Bezustannie drży z przerażenia.

 

– Czy… czy przetrwaliśmy? – pyta.

 

Uśmiecham się smutno, czując ślady łez na policzkach.

 

– Tak. Przetrwaliśmy.

 

Podświadomość wzdycha z ulgą.

 

– Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę.

 

– Domyślam się. Tylko… co teraz?

 

– Zmierzyłeś się z ogromem własnego cierpienia i nie zatraciłeś się. Teraz musisz opuścić to miejsce.

 

– Opuścić i udać się gdzie? Do Piekła, w którym każdy chce zrobić mi to, co ja z chęcią zrobiłbym Michałowi?

 

– Lucyfer cię przyjmie. On wie, czemu dręczy cię strach. On udzieli ci odpowiedzi, których szukasz.

 

– Skąd możesz to wiedzieć?

 

– Po prostu mam nadzieję.

 

Przez moment nie odzywam się, ani nie ruszam. Pozwalam Ciemności na kołysanie moim ciałem. Nagle dociera do mnie, że czuję smutek.

 

– To znaczy, że to koniec naszej rozmowy? Że już więcej się nie pojawisz?

 

– Drogi Emanuelu – podświadomość przemawia z tak wielkim ciepłem w głosie, że cały smutek ulatnia się jak za dotknięciem różdżki. – Ja zawsze będę przy tobie.

 

Uśmiech ponownie rozjaśnia moją twarz.

 

– Wiem. W końcu jesteś moją podświadomością.

 

Głos materializuje się przede mną w postaci tego niewinnego, wesołego chłopca, którym mogłem kiedyś być.

 

– Po tym, przez co przeszliśmy, jestem już kimś więcej.

Koniec

Komentarze

     To już jest chyba piąta wersja tego tekstu. Ostateczna?  

Chyba trochę przesadzasz :-) Pojawiło tylko jedno opowiadanie, które mogło być jakąś alternatywą dla tej opowieści. Z jego wyjątkiem jest to jedyna wersja Ósmego Archanioła. Skończyłem ją, wyciąłem około tysiąca wyrazów, przeprowadzając swoją własną "korektę", i postanowiłem to wydać :-)

Też odrobinę przesadzasz, Jacku Felixie.  :-)   Były dwie wersje "Ósmego...".  

Jedno mnie zastanawia. Piszesz, że to około dwóch trzecich całości. Nie taka długa ta Twoja powieść... I co na to, na publikację tak znacznej części, wydawnictwo?

Poligraf wydaje książki za pieniążki (i to nie drobniaki) Autorów. Prawdopodobnie nie bedą zbyt przejęci:).

Mastiff

Też właśnie miałem podobne rozterki jak Adam, ale oprzytomniałem, że to przecież Poligraf. Niemniej jednak dwie trzecie to troszkę za duży fragment jak na promocję, bo wychodzi, że udostępniasz zdecydowaną większość całkowicie za darmo, a sprzedać chcesz tylko trzecią część powieści. Inaczej jakbyś zrobił jak oruen --- wysłał całą książkę do przeczytania i zaopiniowania kilku osobom, prywatnie.

Jedna z tych dwóch wersji to właśnie ta wersja, Adamie, tyle że poszerzona o kilka rozdziałów i z drobnymi poprawkami ;-) A wydawnictwo nie wiele może powiedzieć, bo za publikację daję im sporą kasę. Zresztą, jak ktoś to ładnie ujął, niedokończona książka jest niczym niedokończony romans ;-) Mam nadzieję, że ta historia zaciekawi parę osób na tyle, by wydać na nią te 29 zł (niestety, to najniższa cena, jaką mogę wyznaczyć). Jeszcze raz życzę miłego czytania i pozdrawiam :-)

Czytam i przecieram oczy ze zdumienia. Wydawnictwo obiecuje "kasę dać, czy raczej ---wziąć? Chyba to drugie. Pozdrawiam rozbawiony.

Przepraszam, teraz zrozumiałem, to autor wykłada kasę.Przeczytałem do połowy i dalej nie mogłem z nudów.

Pozdrawiam.

Same dialogi, właściwie wszystko się w nich dzieje. Jest troszkę narracji, ale jak dla mnie to za mało. Myślę, że wielu mogłoby napisać to samo bez problemu, bo dialogi nie są straszną rzeczą. Jak dla mnie poszedłeś na łatwiznę,ale to tylko moje zdanie.

Primo - jeśli prolog miał zachęcić do dalszego czytania, to Ci się nie udało.

Nie chce, by "pochłonął" go obłęd, czyli jakby nie patrzeć powinien być słaby albo chociaż coś powinno być na rzeczy. Ten z kolei leci z idealnie ułożonymi zdaniami.

Secundo (tych trochę będzie):

- W jego piwnych oczach zatańczyło światło.

I od razu wyobrażam sobie kolesia z tańczącymi żarówkami w oczodołach.

- Wręcz przeciwnie, aniołowie myślą i często te myśli schodzą na bardzo złe tory.

Cała ta gadka o hierarchii, tłumaczenie czytelnikowi, co, po co i dlaczego nie ma sensu. Zresztą, opowiedziana podczas rozmowy Gabriela i Emanuela, historia jest zwyczajnie nudna.

- Ciężko było zapanować nad ciałem, które ledwo się otrzymało.

Ledwo się otrzymało, powiadasz? Ciekawe.

- Niemiłe uczucie, urodzić się i musieć umieć wszystko, prawda?
- Najwidoczniej Bóg nie miał zamiaru oszczędzać aniołów od pierwszych chwil ich istnienia.
Kto to mówi? Co się dzieje, w dziuplę szpaka?

Aha, znowu ta podświadomość. Rajuśku.

- Siedząc na trawie i radując się z ciszy, zastanawiałem się (...)

Serio? Po tym, jak widział gwałt zbiorowy, radował się? W ciszy się radował i zastanawiał? Spoko koleś z tego anioła.

 

Dalej nie mam ochoty czytać. Wybacz. Tekst jest okropnie nudny i ciężki. Nie trudny, ale właśnie ciężki. Cały świat próbujesz opisać za pomocą wciśniętych, czasem na siłę, dialogów.

W dodatku te nieprawdopodobne zdarzenia. Chcesz mi powiedzieć, że aniołowie poćwiartowali anioła? Co to za niebo? Kolesia ukrano za to, że się upił w niedzielę? Chcą zabić Lucyfera, by nie rozsiewał zła? Ja Cię proszę.

Brakuje emocji, lżejszego przechodzenia z jednego akapitu do drugiego, z jednej kwestii do drugiej i przede wszystkim ciekawej historii. Jak na razie nie poznałam ani jednego bohatera, który zainteresowałby mnie na tyle, by chcieć czytać to dalej.

Smutne, bo bardzo lubię anielskie opowieści. Ale nie tę.

- Siedząc na trawie i radując się z ciszy, zastanawiałem się (...)
Serio? Po tym, jak widział gwałt zbiorowy, radował się? W ciszy się radował i zastanawiał? Spoko koleś z tego anioła.

===============

Jedna mała literka, lecz wielka różnica znaczeń...  

NMSP

Cóż... przeczuwałem, że książka nie będzie wygrywać konkursów popularności, ale nie spodziewałem się, że jest aż tak beznadziejna.

Wziąłeś to powyżej do siebie? Pomyłka. Adresatką jest anowi.  

Nie płacz na zapas. Po pierwsze: rzecz gustów. Po drugie: dominują zapatrywania tradycyjne, a Ty pojechałeś po temacie dość nietypowo.

Adamie,

nawet, gdyby nie wdarła się literówka, nie zmienia to faktu, że z ciszy radować się, gdy było się świadkiem gwałtu, to trochę dziwna sprawa, nie uważasz?

Jack,

przykro mi. Seriówka.

Nie mogę odnaleźć miejsca, z którego wzięłaś cytat. W tej sytuacji trudno dowodzić czegokolwiek.

Anowi, rozumiem, że historia jest dla Ciebie nudna, nie rozumiem jednak, dlaczego wymienione przez Ciebie wydarzenia nazywasz nieprawdopodobnymi? Co jest nieprawdopodobnego w tym, że poddani Michała poćwiartowali innego anioła, gdy złamał jedno z przykazań? Co jest złego w tym, że Emanuel cieszył się, gdy ucichły odgłosy sprawiające mu ból? 

Może opowiejść jest nudna, nad czym bardzo boleję, ale na pewno nie jest nielogiczna. Przedstawia po prostu Niebo inne od wszystkich. 

A co do bliskości obłędu... nieskładnymi zdaniami mówi się raczej po tym, jak już się oszaleje, nie jest to wymagane, gdy obłęd dopiero nadchodzi. Powiem nawet, że gdy wszystko staje się bezsensowne, a przed sobą widzi się jedynie pustkę, można mówić wyraźniej niż kiedykolwiek. 

Ehem, taa...

Cóż, czas chyba napisać coś humorystycznego :-)

Jack,

ćwiartowanie było tak nagłe i (IMHO) z tak dziwnego (och, bez przesady, kolo się po prostu upił) powodu, że aż mi się oczyska szerzej otworzyły. A gdy Emanuel się cieszył, napisałeś jedynie, że się cieszy z powodu ciszy. Eta wsio. Gdybym czuła to, co on czuł, może nie wydawałoby mi się to nielogiczne. Ja czułam ból tych dziewczyn. On (anioł) w tym wszystkim nie istniał. Jakby był duchem opowiadającym historie sprzed miliona lat.

Możliwe, że to jedynie kwestia takiego, a nie innego opisu, który do mnie akurat nie przemówił.

 

Nie chcę być nikim w rodzaju kata. Wyraziłam tylko swoje, subiektywne zdanie. Nie jestem pisarzem, nie znam się. Tobie życzę powodzenia, wydawania dobrych powieści i dotarcia do lepszych ode mnie czytelników;)

Nowa Fantastyka