- Opowiadanie: limbo - Niedorzeczna Łódź 

Niedorzeczna Łódź 

Cześć wam, państwo Internet! Z góry przepraszam za zaśmiecanie strony starym tekstem – chciałam poczekać, aż napisze coś znośnego, ale tak znienacka i od tyłu, naszła mnie potężna ochota na nagranie słuchowiska/miniaudiobooka i nie za bardzo mam na czym pracować. Dlatego odkopałam tego potworka, by go zmutować dźwiękiem i prosiłabym o opinię czy zwierzak się do tego nadaje, czy raczej nowego pupila powinnam wyhodować.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niedorzeczna Łódź 

 

Nadzieja Matematyczna.

Jest to prawdopodobieństwo… iż… uzyskamy zakładaną przez nas określoną wartość, nie, zaraza, jak to było… jest szacowana możliwość wystąpienie składowej o największej… uch… nie pamiętam.

 

Depresja matematyczna.

Jest stanem umysłu studenta w trakcie sesji, gdy dochodzi do wniosku, że prawdopodobieństwo niezaliczenia najbliższego egzaminu wynosi niemniej niż 1. Sto procent po humanistycznemu. Co daje zupełną pewność, że można opiendralć się do woli, co zazwyczaj kończy się dobrym, aczkolwiek krótkim snem, zgwałconym niewyłączonym budzikiem. Kurde, muszę to opatentować.

 

Uwzględniając obecnie czwartą nad ranem, egzamin o ósmej, psychopatycznego, pedantycznego profesora, materiał z całego semestru, mój przyćmiony umysł i krótką pamięć, prawdopodobieństwo, że nie opyla mi się wyjść z wyra wynosi… 6? Cholera, a czy wyniki nie powinny być od 0 do 1? Nie, depresja matematyczna rządzi się innymi prawami. Tu zawsze wiadomo, że będzie źle, pytanie tylko jak źle, więc mamy od 1 do nieskończoności. 6 to w takim razie nie aż taki zły wynik, przynajmniej w porównaniu do nieskończoności. Bo ta nieskończoność całkiem podobna jest do 8, przewróconej 8. A 8 to więcej niż 6. Nawet przewrócona. Wtedy powiedzmy, że przewrócona 8 równa jest 7. Ale 7 nadal większa jest od 8, to jest 6. Skoro tak, muszę przyjąć za prawdopodobne, że zawsze mogło być gorzej. Muszę więc wstać, ocucić się jakimś cudem, zacząć się uczyć… Spaaać… zawsze jest sesja poprawkowa…

…zaraz…zaraza… teraz jest sesja poprawkowa, mój ostatni termin.

 

Nieludzkim, heroicznym wysiłkiem, przymuszam siłą woli każdy mięsień, tkankę, komórkę w ciele, do tego by móc wstać i wyprostować kości. Rozglądam się po pokoju. Dwanaście metrów kwadratowych z polewą nocną, zagraconych w każdym calu, zamieszkiwanych przez trzy dziewczyny.

 

Podchodzę do drzwi. Zapalam światło. Blask tysiąca słońc, ewentualnie, nowo wymienionej żarówki, huligańsko oślepia mnie. Mam ochotę na kolacjo-śniadanie.

 

Piję napój energetyczny "Zróbtosam". Jego też kiedyś pewnie opatentuję. Skład: piwo, pepsi, mleko, kawa, cukier, krążki plussopodobne z kofeiną, jakieś tabletki na koncentrację zasugerowane przez aptekarkę, losowe-niezidentyfikowane trzy proszki od współlokatorki-lekomanki. Wstrząsnąć, nie mieszać. Jakby na to nie patrzeć wygląda paskudnie. Wniosek: nie patrzeć wcale.

 

Wypić czy nie wypić? Oto jest zagwozdka. Jeśli wypiję i nic się nie stanie to będzie dobrze, jeśli wypiję i trafię po tym ze skrętem kiszek do szpitala to jeszcze lepiej, dostanę zwolnienie lekarskie i może poprawę uda mi się przełożyć. Same korzyści.

Ryzyk – fizyk – trup.

Gulp.

Wariant trzeci, oddam w głebokich pokłonach kiblowemu bożkowi całą zawartość mojego żołądka.

Oczywiście jest korzyść – nie chce mi się już spać. Nie chce mi się też uczyć. Postanawiam wyjść na miasto. W piżamie. Jak ma mi już walić, to po całości. Zakładam szpilki do kompletu. Nie za bardzo wiem, dlaczego. W jakiś niezrozumiały do końca sposób wydaje mi się to zabawne.

Idę na Piotrowską.

Brr… zimno. Dobrze, że wzięłam szlafrok. Do tej pory jeszcze go nie używałam. Ot, tak leżał sobie w szafie. Nie miałam pojęcia po co go wzięłam z domu. Teraz już wiem. To takie oczywiste, że w środku nocy zechce mi się wyjść w piżamie na ulice i że szlafrok wtedy będzie jak znalazł.

Ja wcale nie jestem szalona. To ta noc, to ona…

Nawet ładnie tu o tej porze, spokojnie i cicho. Ciemno, strasznie, zimno. Co mi odbiło? Wracam do mieszkania.

– Przepraszam… – słyszę zza siebie, blisko, zbyt blisko. Nie chcę się odwrócić. Intuicja każe biec, biec w szpilkach, przed siebie. Nie mogę się jednak ruszyć.

– Przepraszam bardzo, – Odwróciłam się mimowolnie. – Może panią podwieźć?

– Ł…łódką?

– Łódką.

Kobieta… Nie mężczyzna. Te dziwnie upięte, przydługie włosy i szeroka, podobna sukni, szata każdego by zmyliły. Ten mężczyzna, psychol stoi na łódce. W rękach trzyma wiosło, uśmiecha się uprzejmie. Jakim cudem on się tu znalazł? Jesteśmy na ulicy w środku miasta. To uczucie pod skórą, drżenie, instynkt, strach. Uciec, muszę uciec!

– Zapraszam, miejsca jest aż nadto.

– He, he, widzi pan, ja zupełnie nie w tą stronę, całkiem blisko mam i tak szczerze to jak zamierza pan popłynąć? – ciekawość walczy ze strachem w tej idiotycznej sytuacji.

– Jeśli wsiądziesz, dowiesz się.

– Od kiedy to jesteśmy na ty?

– Od teraz. – stwierdza dziwoląg logicznie.

Postępując nierozsądnie i wbrew logice, czyli jak zazwyczaj, wsiadam do łodzi.

– Płyń.

– Jesteś pewna?

– Jak cholera. Płyń, panie „Ty”.

Przez mgnienie oka, w uśmiechu mężczyzny widać było coś niebezpiecznego, ślad tryumfu, zadowolenia. Szybko jednak powrócił mu na twarz bezpłciowy, obojętny wyraz.

– Proszę usiąść wygodnie i zostawić wszystko w moich rękach.

– Swoje ręce trzymaj przy sobie!

– Jak najbardziej.

– Że jak?

– Przez myśl by mi nie przeszło skalać panią.

– A ty jesteś jeden z "tych"?

– Tak, z "Tych".

Nie no nie dość że psychol, to jeszcze gej. Dla niektórych matka natura nie była łaskawa.

– Dlaczego jeszcze nie płyniemy?

– Przepraszam najmocniej. Już ruszamy. – Podniósł wiosło do góry, na mej twarzy wykwitł głupkowaty banan w oczekiwaniu chwili, gdy drewno uderzy o krawężnik, a świrek zbudzi się ze swego snu.

Odbiliśmy od chodnika.

Może powtórzę.

Odbiliśmy od chodnika.

Łódka ospale odpłynęła na środek ulicy, wzburzając w kocich łbach drobne fale. Mężczyzna, powoli i rytmicznie zanurzał w ulicy wiosło, tworząc kolejne falki i posuwając nas do przodu. Wychyliłam się za brzeg łódki, wyraźnie było widać, że na jednej trzeciej swej wysokości zanurzona jest w ulicy. Spróbowałam złapać w garść jedną z falujących kostek brukowych. Wypłynęła mi z dłoni. Wychyliłam się do granic możliwości, wyciągnęłam pięść i uderzyłam w niefalujący bruk. Głośne stuknięcie, a przede wszystkim ból w kostkach, upewniły mnie, co do autentyczności ulicy. Nie dane mi było jednak dalej badać granic rzeczywistości, gdy jakaś siła wciągnęła mnie z powrotem do środka.

– Proszę się nie wychylać, bo między Bogami a prawdą nie wiem jak źle to może się skończyć.

– Bogami?

– Słońcem, Wiatrem, Deszczem…

– Zrozumiałam, neopoganinie ty jeden!

– Nie wierzysz mi?

– Jezusie kochany! W chwili obecnej jestem w stanie uwierzyć w Ufo, Allacha, Buddę i hobbitów, więc nie pytaj mnie czy ci wierzę. Bo w całym swym ateistycznym życiu nie wierzyłam tak jak tu i teraz w ciebie.

– Miło mi słyszeć. Sugeruję rozkoszować się podróżą, jeszcze kawałek drogi przed nami.

Fakt, w tym tempie. Szybciej byłoby już na pieszo. Ale co tam! Nie na co dzień zdarza się człowiekowi przepłynąć środkiem brukowanej ulicy. Prędzej nocą. Tak Piotrowska z tej perspektywy wygląda zupełnie, hm… identycznie. Może trochę niedorzecznie. Łódka sama w sobie wydawała się o wielokroć ciekawsza od głównej ulicy miasta. Z początku, gdy tylko ją zauważyła zdawała się być przeciętną, może trochę podniszczoną łodzią rybacką, teraz na jej fantazyjnie wywiniętym dziobie wisiała latarnia, tył rozrósł się wystarczająco by utworzyć nad wioślarzem baldachim, drewno nabrało ciemnej dostojnej barwy i kunsztownej oprawy, miejsca do siedzenia pokrywała miękka materia, cały kadłub powoli obrastała niezidentyfikowana biała roślina, trochę podobna do bluszczu.

Najciekawsze było jednak to, że wcale nie zauważyłam kiedy te zmiany nastąpiły. Wystarczyło odwrócić na chwilę wzrok, a jakiś element zostawał podmieniony. W tym tempie zanim się obejrzę, zaraz z tego okręt flagowy powstanie.

– Płyniemy do końca ulicy?

– Jakiej ulicy?

– TEJ ulicy. – wcale nie puszczały mi nerwy. WCALE, A WCALE.

– Nie widzę tu żadnej ulicy. Jesteśmy na środku jeziora.

Rozejrzałam się, dla pewności. Nie ma bata to wciąż Piotrkowska.

– Taa, i co niby jeszcze widzisz?

– Piękne gwieździste niebo, bez księżyca, odbijające się na powierzchni wody tak, że wydaje się ono bezgraniczne, zjednoczone z jeziorem. Nie potrafię odróżnić, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Cel naszej podróży nadal jednak skrywają ciemności……

– Ta jeszcze nie widać Placu Wolności.

– Miałem na myśli Świątynie Księżyca.

– No jasne, prawie bym zapomniała. Ty, a może jesteś UFO?

– Ufo?

– No wiesz takie nieludzkie ludki, co ludzi porywają, z nieba na latających spodkach przylatują i ogółem stresują naszą cywilizację.

– Tak, na to wychodzi, widocznie jestem "ufem".

– Tee, pokaż czułki.

– Co?

– Zapomnij, że pytałam.

Rozłożyłam się wygodnie na obecnie znacznie powiększonej łódce. Jej ciągłe przemiany przestały mnie już dziwić. Tym razem skupiłam swoją uwagę na wioślarzu. Twarz to nawet przyjemną miało, gdyby nie te głupie ozdoby we włosach. O reszcie trudno cokolwiek powiedzieć, te fałdziste, obszerne ciuchy mogły skrywać wszystko.

Wszystko. Hm. To pobudza wyobraźnię. Zaraza, czy mi się wydaję czy… musiałam wstać. Zbliżyłam swoją twarz do Niezidentyfikowanego Obiektu Wiosłującego…

– Tee, masz fiołkowe oczy.

– Dziwi cię to?

– Nie, w sumie nie, akurat to, nie.

Jak ma mi walić, to po całości. Hm, chyba już to dziś mówiłam. Nie można tak pięknej nocy zmarnować, a i okoliczności nie byle jakie. Objęłam szyję wioślarza–ufoka–psychola. Wspięłam się na palcach, pocałowałam go w usta. Długo. Zabawny wyraz twarzy teraz ma.

Jakaś siła, bodaj ta sama co wcześniej, osadziła mnie z dużym impetem na moim miejscu.

– Nie teraz! – krzyknął wzburzony wioślarz.

– A kiedy w takim razie? – zapytałam rozbawiona. – Co mnie odciągnęło, tym razem i wcześniej?

– ABS.

– ABS?

– ABS.

– Nie wiesz czym jest UFO, a znasz ABS?

– Szybko się uczę. Bezpieczeństwo ponad wszystko.

– W takim razie gdzie masz pasy? Wiesz jaki mandat byś dostał jakby cię policja złapała ze złamanie wszystkich przepisów drogowych? – I dodatkowo praw fizyki, dodałam w myślach.

– Spójrz na swe kończyny.

Pasy. Roślina, z grubsza przypominająca biały bluszcz, oplata mi ręce i nogi. Kiedy? Jak? Bardzo delikatna w dotyku, nie pozwalała mi choćby o milimetr ruszyć palcem. Chyba powinnam zacząć się bać. Na twarz ufoka zagościł spokój, powrócił do rytmicznego wiosłowania. Zaczęło mi odbijać na równi z wiosłąmi, zanurzającymi się w bruku.

– Co zamierzasz ze mną zrobić?

– Zawieźć cię do mojej świątyni i złożyć w ofierze.

– Dlaczego?

– Dla dobra tego miasta.

– Kim jesteś?

Uśmiechnął się.

– Księżycem.

– Ale dziś jest nów. Cień Ziemi zasłania Księżyc. Nie powinieneś czasem stracić moc czy coś w tym stylu?

– Błąd. Skoro dziś nów, to mam urlop, mogę zejść na Ziemię i robić co dusza zapragnie. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – dodał radośnie.

– Co to ma do rzeczy?

– Wszystkim ludziom w noc taką jak ta, wydaje się, że ja sobie grzecznie czekam do kolejnej nocy, aż cień Ziemi przestanie mnie zasłaniać. Naiwniaki.

– Hej, a po co ta cała ofiara? Dajmy może sobie z tym spokój…

– Nie. Raz na miesiąc udaje mi się z nieba urwać, nie odpuszczę takiej okazji.

– Dlaczego akurat Łódź? Tyle miast na świecie…

– Jestem sentymentalny. Dawno temu, a dokładniej w ludzkim rozumieniu słowa "dawno", była tu Moja Świątynia, Jezioro i Miasto. Wszyscy tutejsi ludzie oddawali mi cześć. Ach, to było takie piękne. Niestety wy jesteście tacy krusi. Miasto spłonęło w pożarze, świątynia opustoszała, jezioro wyschło. I to wszystko w przeciągu zaledwie kilku tysięcy lat! – zabrzmiał dramatycznie Księżyc. Otarł teatralnym gestem, suche oczy. – Kiedyś, każdego nowiu, jeden z akolitów świątynnych przywoził mi świeżą ofiarę, oni wiedzieli, że tylko wtedy mogę się na ziemi zjawić. To byli tacy dobrzy wyznawcy…

– To nadal nie wyjaśnia dlaczego Łódź. Mógłbyś sobie na przykład w takim Nowym Yorku polować na ofiary, tam pełno popaprańców tobie podobnych biega, wiem bo widziałam w filmach puszczanych na Polsacie.

– Szczerze, to nie mam pojęcia jak mógłbym udać się gdziekolwiek indziej niż tu.

– Aha. Utknąłeś.

– Po prostu zawsze, gdy chcę trafić na Ziemię trafiam właśnie tu, ale nie przeszkadza mi to. Co najwyżej akolitów brak. Teraz wszystko muszę robić sam. Znaleźć dziewicę, złapać i zawieźć do świątyni…

– Nie mówiłeś czasem, że świątynia została zniszczona?

– Istnieje. W mych wspomnieniach, to wystarcza. W końcu jestem jednym z najstarszych i najsilniejszych Bogów.

– Ty całkiem serio z tą ofiarą?

– Nie będzie bolało. Ma się w końcu to wiekowe doświadczenie. I twoja ofiara miastu sie przysłuży, bo to nie tak, że ja tylko dla własnej przyjemności robię. W zamian miastem się opiekuje, przed katastrofami chronię, szczęście przynoszę…

– Coś ci to słabo wychodzi.

– Ale się staram.

Zamilkłam. Nie miałam już pomysłów jak odwieść Księżyc od zabicia mnie. Ogarnął mnie spokój.

– Ale ja nie jestem dziewicą! – Przypomaniło się mi.

– Kurde, znowu. – Ksieżyc się wściekł.

– Jak to znowu?

– Siódmy raz z rzędu. Czy na tym świecie nie ma już dziewic?

– To może przerzuć się na mężczyzn? – Uprzejmie zasugerowałam. – Sama znajdę ci coś ładnego, jeśli pozwolisz mi robić fotki z procewsu składania ofiary. Będzie pamiątka dla potomności.

– Bluźnierczyni! Żaden mężczyzna oprócz mnie nie ma wstępu do mojego Niebiańskiego Haremu!

– Niebiańskiego Haremu? Ty nie chciałeś mnie zabić?

– Zabić dziewicę? Co za barbarzyństwo! Co za marnotrawstwo! Każda z ofiar, była młodą kobietą która na miesiąc zamieszkiwała ze mną, a potem wracała do miasta.

Zmiana planów, Księżyc lepiej naświetlił sytuację.

– Och, daj se luzu, z tymi dziewicami. Chcę wycieczkę na Księżyc.

– Uświecona tradycja, to uświęcona tradycja. Bogowie nie kupują w lumpeksie, ani nie jedzą w Mc’Donaldzie. Proszę wysiądź.

– A mógłbyś tak przynajmniej podpłynąć pod moje mieszkanie.

– Ależ właśnie pod nim jesteśmy.

– Żartujesz? Nie ruszyliśmy się ani o krok?

Nie odpowiedział. Niechętnie, wysiadłam z łodzi. Rzucając ostatni raz okiem na łódź przypominającą skrzyżowanie drakkaru z secesyjną lampą i barokowym ogrodem. Naprawdę wolałabym zostać z nim.

– Zobaczymy się jeszcze?

– Głupia. Co noc możesz mnie zobaczyć.

***

 

Od tego czasu co noc oglądam gwieździste niebo oraz bacznie przyglądam się Księżycowi. Coś mi się wydaje, że przytył ostatnio, choć to może kwestia pełni.

Współlokatorki po usłyszeniu mej historii, zgodnie stwierdziły, że już nigdy nie powinnam próbować pić mojego napoju energetycznego "Zróbtosam".

Ale ja, ja wiem, skąd ta niedorzeczna nazwa tego niedorzecznego miasta: Łódź.

Koniec

Komentarze

Jedna rzecz - już na samym początku - nie daje mi spokoju:

"prawdopodobieństwo niezaliczenia najbliższego egzaminu wynosi niemniej niż 1" - żarty żartami, ale mamy tu trzy błędy. Po pierwsze, "niemniej" to spójnik, łączący dwa zdania - tobie chodziło o "nie mniej". Po drugie, w literaturze cyfry zapisujemy słownie. Po trzecie, pisanie "nie mniej niż jeden" w przypadku prawdopodobieństwa jest błędne: "nie mniej niż jeden" oznacza "większe lub równe jeden", a prawdopodobieństwo nie może być większe niż 100%. Wiem, wiem, to miał być żart, ale mój pedantycznie matematyczny umysł nie pozwala mi na zaakceptowanie tak skonstruowanego zdania.


Poza tym, jest bardzo chaotycznie. Mamy chaos interpunkcyjny, logiczny i stylistyczny. Co nie byłoby w sumie takie złe, gdyby nie to, że musiałem czasem czytać kilkukrotnie to samo zdanie, by zrozumieć, co właściwie przeczytałem. Na papierze jest to problem dość spory, choć myślę, że w wydaniu dźwiękowym nie będzie to aż tak widoczne (pod warunkiem, że czytacz będzie w miarę chociaż kompetentnie spełniać swojej obowiązki). 

Poza tym jest śmiesznie i absurdalnie, ale to akurat plus.


Pozostaje pytanie - czy to nadaje się na audiobooka? Powiem tak, znam dużo tekstów, które na słuchowisko nadają sie bardziej, znam też wiele takich, które nadają się mniej niż ten. Innymi słowy, szału nie ma, ale sądzę, że uszy szarych obywateli nie ucierpią nadto w kontakcie ze zmutowaną wersją twojego literackiego potworka.




A mi się akurat podobało to prawdopodobieństwo większe od jednego. Jeszcze bardziej mi się podobało prawdopodobieństwo równe sześć. Trochę mniej dywagacje na temat ósemki, ale ogólnie cała sprawa szalonego prawdopodobieństwa przypadła mi do gustu. Wiem, wiem, że to jest logicznie niemożliwe, ale po prostu lubię takie absurdy. Absurd i humor, jak vyzartem, zaliczam na duży plus. Co do słuchowiska --- myślę, że możesz śmiało próbować.

*jak vyzart --- przepraszam szanownego przedmówcę ;)

     Na Pietrynie w Lodzi nie ma i niigdy nie było bruku, przynajmniej współcześnie.  Na siłę  wymyślne.

Przepraszam, za bruk. Czasami zapominam słów, a chodziło mi o te prostokąty, które chyba nazywa się kostkami. Nie pisałam na siłę. Powiedziałam wyobraźni "patataj" i nie powiedziałam "prr!", choć może wyszło dziwnie i średnio strawnie.

Nad tym prawdopodobieństwem się jeszcze zastanowię.

Tekstu teraz i tu zmieniać nie będę, takie to wydaje mi się nieetyczne, ale jeśli dojdzie do wersji mówionej, to dokręcę co trzeba.

Bardzo zgrabne. Szalone, ale w dobrym guście i bez naciągania. Końcówka podobała mi się bardziej niż początek. Jeżeli ktoś dobrze to przeczyta, to chętnie posłucham. 

Jedyne co mi zgrzytnęło, oprócz wspomnianych liczb to: "można opiendralć się do woli" - literówka, czy aż tak dziwne słowo?

Co do interpunkcji to jestem w tym najgorszy, co chyba widać, więc się nie wypowiem...

"Opiendralać"  - tak czasami mawia moja mama i na mnie przeszło. Google mówi, że takie słowo nie istnieje. Poprawi się później.

"Huligańsko" -- polski "hooligan"  ma na początku "ch".

 

"– Ale dziś jest nów. Cień Ziemi zasłania Księżyc." (stwierdza bohaterka). -- Cień może na coś padać, ale nie coś zasłaniać. Cień sam jest efektem przesłonięcia. Jeśli założyć, że chodzi Ci o cień Ziemi padający na Księżyc -- to się nazywa zaćmienie Księżyca i występuje tylko podczas (niektórych) pełni. Coś mi się zdaje, że do powyższej kwestiii wrzuciłaś słowa na zasadzie wolnych skojarzeń, bez zwracania uwagi na ich znaczenie. Proszę, staraj się tak nie robić, tekst na tym traci, a myślący czytelnik ma prawo poczuć się zirytowany.

 

Błędów i niezręczności jest niestety więcej. Czyli pracuj nad formą.

 

Natomiast sam obrazek -- noc, bóg Księżyc w łódce na ulicach miasta,  przypływający poprzez beton, asfalt, kocie łby po "ofiarę" -- jest bardzo ładny. Humor -- OK.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Ja pitole. Nie. Ty pitolisz. I taki jest ten tekst. Opowiadanie nacpanej kumpeli. Ale... podobalo mi sie. Pomysl swietny. Jezyk, niestety, nieliteracki, tylko, no, jak juz napisalam, dobry jak na opowiadanie kumpeli. Nacpanej. Wzglednie pijanej. Na sluchowisko idealnie sie nadaje. Do czytania... wymaga wielu poprawek. Roi sie w nim od bledow.

PS. Przepraszam za brak polskich znakow.

Per saldo na plus. Trochę szwankuje interpunkcja, literówek sporo można znaleźć, początek jakby przekombinowany, bo nic, tylko plaplanie w koło o praktycznie tym samym, ale potem coraz lepiej, aż do swoistej kulminacji w wyjaśnieniu losów ofiar. Przyjemne w odbiorze. Dziękuję za kilka minut relaksu.

Jako rodowita Łodzianka doceniam umiejscowienie, ale w sumie tak średnio mi się podobało. Zaiste, chaos. Język bohaterki miejscami mnie drażnił. Dywagacje o prawdopodobieństwie - dla mnie raczej nudne. Sam pomysł - niezgorszy, ale wykonanie nie przekonało.

 

Jest parę podknięć interpunkcyjnych i parę literówek, a także parę potknięć w zapisie dialogów. Piszemy TĘ stronę, a nie tą, podnoszenie do góry to masło maślane, pod żadnym pozorem nie "na pieszo", tylko albo pieszo, albo na piechotę, inaczej trzy dni w dybach. Wielokropek ma zawsze trzy kropki, sześć absolutnie nie wchodzi w grę, a po nim stawiamy spację. I dlaczego Nowy "York", przecież istnieje spolszczenie.

 

Tyle ode mnie. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Roger jest z Łodzi?

Jako nie-rodowity nie-łodzianin, niemniej często pływający na Łodzi człowiek, również doceniam umiejscowienie. I to tyle. Narracja jest chaotyczna i z tego względu straszna, a zdarzenia nudne.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka