- Opowiadanie: WampiR. - Krypta Vylarriona - Rozdział 5

Krypta Vylarriona - Rozdział 5

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Krypta Vylarriona - Rozdział 5

Słońce schowane było za chmurami, lecz jego cienkie strugi i tak dostawały się na ziemie. O zimnym poranku, Olivier poinformował swoich kamratów, że po raz ostatni wspólnie jedzą śniadanie. Byli w szoku, jak szybko minął czas spędzony z ich doświadczonym, stanowczym nauczycielem. Nie wiedzieli, co dalej robić. Gdzie pójść? Stał przed nimi ogromny dylemat. Szczególnie tego dnia wampir nie dał im odpocząć. Katował ich w dosłownym znaczeniu tego słowa. Ćwiczyli kilka godzin z rana, po czym nie mieli prawa wsiąść na konia. Musieli biec.

 

Powoli zbliżało się południe. Znajdowali się coraz bliżej Porhard. Dziś wieczorem mieli dotrzeć na miejsce. Jamie na samą myśl o rozłące był więcej niż przygnębiony. Aaron nie miał pojęcia, co dalej zrobić. Spoczywała na nim odpowiedzialność nie tylko za swoje życie, ale również brata. Na pytania zadawane przez Jamiego, tylko niemrawie wzruszał ramionami, czy też coś odburkiwał. Równo w południe zatrzymali się na postój. Napoili konie, po czym mieszaniec krwi rozpalił ognisko. Tego dnia każdemu towarzyszył posępny nastrój. Nikt się nie śmiał, nie dokazywał, jak to zwykle działo się na co dzień. Nawet Jamie nie palnął żadnej głupoty.

 

– Aaron powalczmy ostatni raz. – Zaproponował mentor.

 

Hybryd zmarszczył brwi, nie chciał walczyć ostatni raz. Pragnął kontynuować przygodę z mistrzem najdłużej jak to możliwe. Jednakże mimo tego wziął obydwa drewniane miecze do rąk. Zaczął uderzać z całych sił w oręż przeciwnika-przyjaciela. Ciosy Aarona ukazywały jego akt rozpaczy. Jakby prosił o to, aby Olivier ich nie opuszczał. Wampir wiedział, co czuje chłopiec. Sam zżył się z nimi. Hybryd nie przestawał napierać, wkładał w walkę coraz więcej energii. W pewnym momencie obydwa drewniane miecze pękły.

 

– Przepraszam. – Szepnął – pójdę zrobić nowe, nie czekajcie na mnie z posiłkiem.

 

Chłopiec idąc prosto, zaczął najzwyczajniej w świecie płakać. Z jego dużych szmaragdowych oczu, po bladych jak opłatek policzkach, ciekły krokodyle łzy.

 

– Nie będę płakać, muszę wziąć się w garść!

 

Aaron nie był chłopakiem, który lubił płakać, czy też robił to często, ale położenie, w którym się znalazł było trudne. Ocierając łzy zobaczył przed sobą dwie gałęzie, które mogły nadawać się na prowizoryczne miecze. Zabrał się do zrobienia ich.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

– Jamie opiekuj się nim, będzie teraz przechodzić trudny okres w swoim życiu. Dorasta, ma masę wewnętrznych dylematów. Musi patrzeć na swoje "plecy". Każdy wampir może go już wyczuć, co wiąże się z tym, że będą urządzane na niego polowania.

 

Ten poczuł pewną odpowiedzialność za brata. Przyrzekł sobie w duchu, że mu pomoże ze wszystkich sił, nawet jeśli miałoby go to wiele kosztować.

 

– Skoro Aaron opiekuje się mną, to i ja także muszę zająć się nim. Nie pozwolę, aby choć jeden włos spadł mu z głowy! Pozabijam wszystkie poczwary, które wypełzły z piekła, dosięgnie ich mój gniew!

 

Nakręcając się tymi słowami, nie zauważył, że Olivier podśmiechuje się. Po plecach młodzieńca przeszedł dreszcz rozkoszy na samą myśl, o pozbyciu się wszystkich wrogów.

 

W oddali dało się słyszeć tętent koni. Ku dwójce zbliżało się troje zakapturzonych jeźdźców. Jamie natychmiast stracił ze swej buty. Ich konie były czarne, pot ciekł z nich, co sprawiało, że wyglądały jak pędzone w dzikim szale zwierzęta. Gdy tylko ujrzał ich Olivier, natychmiast zrozumiał, co się dzieje. To byli venatorzy: łowcy pół-ludzi. Mieli czarne, schowane na plecach demoniczne skrzydła zakończone rogami, których końce były trujące. Ich uzębienie składało się z czterech pożółkłych kłów, język był jak u jaszczurki, rozdwojony. Mieli czarne niczym węgiel, małe, podłe oczy. Na twarzach nie było widać radości, były posępne. Miały morderczy wyraz. Mówiły same za siebie, że „jeśli źle na mnie popatrzysz to cię zabiję!”. Na plecach wisiały kusze z zatrutymi strzałami. Długie czarne płaszcze zwisały, aż do ziemi. Wyglądali przerażająco. Rumaki venatorów pędziły z ogromną prędkością. Za ostatnim jeźdźcem było widać smugi kurzu i grozę, którą siali swoją posturą. Jeden z nich przy koniu miał przymocowaną sieć, która zapewne nie służyła do łowienia ryb. Swoimi czarnymi, skórzanymi butami bezustannie poganiali konie, wbijając im w skórę metalowe ostrogi sprawiając przy tym ogromny ból. Drugi z nich do siodła miał przypięty sznur. Do niego przywiązane były głowy zamordowanych osób. Po minach widać było, że nie zostali pozbawieni życia z godnością, czy nawet bezboleśnie. Każda twarz była w pewien sposób okaleczona. Niektórym brakowało oczu, inne zaś zostały pozbawione kawałków skóry, które odsłaniały zęby. Ponadrywane, czy nawet ponadgryzane uszy ledwo, co trzymały się głowy. Venator, który pędził pierwszy, do boku miał przypasany bardzo dobrze wykonany miecz jednoręczny. Już z daleka można było dostrzec wygrawerowane na nim symbole. Zapewne nie oznaczały one niczego pozytywnego.

 

– Jamie weź półtora-ręczny miecz Aarona i ukryj się! Nie wychylaj się choćby nie wiem co.

 

Na te słowa zamarł w pół ruchu. Zapomniał, co mówił do niego wampir. Był w szoku. Po kręgosłupie przeszedł dreszcz strachu. Wiedział, że szykuje się coś bardzo niedobrego. Posłuchał nauczyciela, podbiegł do konia Aarona, odpiął miecz i schował się.

 

Olivier zbliżył się ku przybyszom. Wyprostował się, prawą rękę przyłożył do jednego ze swoich mieczy i czekał. Promienie słoneczne padały na sylwetkę wampira. Ktoś kto nie znał Oliviera, nie powiedziałby, że jest zdolny do krwawych czynów. Jego piękna, porcelanowa twarz nie wskazywała na to, by mógł zabijać. Ubiór mówił natomiast co innego. Niechciani goście zsiedli z koni i podeszli bliżej.

 

– Witaj, wycsuwamy tutaj zapach pół-cłowieka. Wiess gdzie on jest? – Zapytał z pogardą w głosie jeden z przybyszów.

 

– Wiem. – Odpowiedział Olivier śmiejąc się ironicznie.

 

Tamci popatrzyli po sobie wytrzeszczając oczy i szczerząc żółte, wypiłowane zęby.

 

– Jezeli nie chcesss kłopotów, to odpowiadaj gzecniej. Nie chces mieć do cynienia tzema venatorami na raz, uwiez mi.

 

Wampir zaśmiał się słysząc jego groźbę.

 

– Wydaje mi się, że to wy nie chcecie mieć do czynienia ze mną!

 

– Dośsć! Nie wies, do kogo mówissss. Powies, gdzie jest pół-cłowiek cy nie?

 

– Zdaje mi się, że też nie wiesz, do kogo mówisz.

 

– To ty? – Zapytał venator, który najwyraźniej był dowódcą.

 

Jamiemu wydało się to bardzo dziwne, że Olivier zna się z tymi mordercami.

 

– „Ty”? To znaczy kto? – Nieśmiertelny uśmiechnął się władczo – nigdy nie dowiecie się, gdzie jest mieszaniec. Wydaje mi się, że skończyliśmy konwersację, gdyż nie ma ona najmniejszego sensu merytorycznego, albowiem egzystujecie w zbyt płytkim brodziku intelektualnym.

 

– Jak chces.

 

Trzej venatorzy rzucili się na Oliviera. On jednak nie był wampirem, który miał 20 lat. Był dość szybki, aby w swoim jednym ruchu rozpołowić pierwszego z nich. Gdy dosięgła go moc krwi, poczuł napływającą falę rozkoszy. Pozostałe dwa nie zapłakały nad śmiercią swojego towarzysza, ale jednak ona zmotywowała je. Dając sobie znak, rzucili się na krwiopijcę. Ta dwójka była silniejsza od niego, czego się nie spodziewał. Jeden złapał go za jedną rękę, drugi za drugą, wytrącając przy tym obydwa miecze.

 

Jamie poczuł rozpaczliwą bezsilność. Ze wszystkich sił chciał pomóc swemu nauczycielowi…

 

– Będzies teraz sskłonniejsy do rozmowy? – Zapytał z wyższością w głosie napastnik.

 

Venatorzy nie widzieli Jamiego, który nadal był ukryty. Nie mógł on przyglądać się bezczynnie, jak zabijają jego nauczyciela. Nie po to uczył się walki, aby teraz uciekać, chować się, kryć. Wyskoczył z kryjówki, wrzeszcząc w okrzyku wojennym. Jeden z prześladowców puścił Oliviera i bez najmniejszego zawahania przebił brzuch Jamiego na wylot. Ten osunął się drętwo na ziemię. Przez jego ciało przeszły drgawki, a krew wypływająca z ust i rany zakrwawiła wszystko dookoła.

 

Wampir wykorzystał sytuację. Nie miał żadnej broni przy sobie, a zaklęcia, które znał nie pozbawiłyby ich życia, wyrwał się więc venatorowi, który go trzymał. Chwycił za jego palce i zaczął je miażdżyć. Krwiopijca wyłapywał każde chrupnięcie połamanych kości. Napastnik ukląkł na kolano, nawet nie próbował walczyć za pomocą magii.

 

– Dość tego, skrócę twe męki.

 

Mentor chwycił rękoma za głowę, przekręcił w prawo po czym pociągnął z całych sił w górę. Oderwał ją. Z tętnicy szyjnej wyskoczyła fontanna krwi. Ostatni żywy, widząc to, zaczął uciekać. Wampir był wściekły za to, co zrobili jego podopiecznemu. W jednej chwili dogonił go. Po czym gołą ręką wyrwał i zmiażdżył serce, a następnie włożył do ust i zaczął żuć, łowca jeszcze nie umarł, chwiał się, ale widział jak wampir pożera jego najważniejszy organ.

 

– Wiesz, dziwnie smakuje.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

Nieświadomy niczego Aaron wracał z dwoma drewnianymi mieczami, pogwizdując radośnie pod nosem. Cały lęk odpłynął. Ułożył w głowie scenariusz na najbliższe dni tak, by bezpiecznie podróżować. Dodatkowo był zadowolony z siebie, bo wystrugane miecze wyszły mu bardzo ładne, a przy okazji zrobił jedną prostą strzałę. Liście pyszniły się kolorami. Spoczywające na nich po nocnej burzy krople deszczu, ociekały, delikatnie nachylając ich koniuszki. Promienie słoneczne obijające się od kropel nadawały całemu krajobrazowi, bajkowy urok. Tuż przed obozem usłyszał ciche pojękiwania Jamiego. Przerażony natychmiast zaczął biec. Wbiegając do obozowiska nie miał pojęcia, co tam się wydarzyło. Wokół niego rozlana była krew i leżały części ciał. Obok ogniska klęczał Olivier nad umierającym Jamiem, który zobaczywszy Aarona zdołał jedynie wyszeptać:

 

– Przepraszam.

 

Chłopiec rzucił się do swojego brata. Wampir przytrzymał go i próbował nie dopuścić na tyle blisko, aby zapragnął krwi. Aaron czuł jej zapach, jednak miłość wzięła górę.

 

– Jamie nie znam takiej magii, która cię uleczy, nie potrafię, aż tak dobrze czarować, jednak mogę ci zaproponować nieśmiertelność.

 

– Co masz na myśli? – Zapytał otępiały z bólu.

 

Czuł jak sztywnieją mu wszystkie mięśnie.

 

– Przemianę w wampira.

 

Ranny wydawał co chwilę stłumiony jęk. Na twarzy hybryda malowała się determinacja. Jamie spojrzał na Aarona, który kiwnął na niego głową, na znak zgody. Konającego po raz kolejny przeszła fala bólu, do oczu dostały się łzy. Już miał wyrazić zgodę, lecz przypomniał sobie o niewyobrażalnym bólu. Jamie, w tym momencie przechodził gehennę . Przecież ostrze przeszło na wylot. Nad ich głowami pojawiło się niebo zaciągnięte białymi, ciężkimi chmurami.

 

– Nie. Nie zgadzam się.

 

– Musisz! – Powiedział Aaron.

 

– Przepraszam was.

 

Jamie zamykał już powoli zmęczone powieki. Drżał z wyczerpania. Z ust ściekały ostatki jeszcze gorącej krwi. Jego oddech stał się równomierny i już ledwie wyczuwalny. Resztkami sił uchwycił dłoń Aarona i wyszeptał:

 

– Byłeś dla mnie, jak prawdziwy brat.

 

Aaron przygryzł wargę do krwi, po czym wpadł w furię. Przez jego ciało przeszła potężna błyskawica, jakiej dotąd nie poczuł. Odnosił wrażenie, że może porazić każdego, kogo dotknie. Nagle z jego dłoni zaczął wydobywać się niebieski płomień. Parzył go w ręce. Chłopiec i pozostali nie mieli pojęcia, co się dzieje. Nagle wypowiedział zaklęcie, którego nauczył go Olivier.

 

Orm selkareh!

 

Oczy chłopca ze szmaragdowych zmieniły się na lazurowe, a z jego dłoni wystrzelił promień niebieskiego światła, który uderzył Jamiego.

 

Przed oczami Aarona pojawił się całun ciemności, po czym stracił przytomność. Gdy światło dotknęło umierającego chłopca, ten poczuł piekące swędzenie na całym swym młodzieńczym ciele. Rana zaczęła się goić, jak u Oliviera, który sam się uciął parę dni wcześniej. Nauczyciel był zszokowany tym, co uczynił ten fajtłapowaty pół-wampir. Jamie zaczął powoli odzyskiwać siły. Gdy wróciła mu pełnia świadomości przypomniał sobie, co się stało. Rzucił się z podziękowaniami dla swojego brata, który leżał na ziemi biały jak śnieg. Jamie nie wiedział czy Aaron przypadkiem nie poświęcił życia, by go uratować. Jednak Olivier wyczuwał bardzo słaby puls na szyi chłopca.

 

– Jak to możliwe, że zaklęcie mogło zrobić coś takiego?! – Wykrzyczał chłopiec.

 

– Aaron doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Ty nie zostałeś poinformowany o skutkach jakie niesie ze sobą magia. Każda magiczna istota ma ją w sobie. Niektóre mniej inne więcej, przez co nigdy nie wiadomo ile można jej zużyć. Twój brat najwyraźniej doszedł do cienkiej granicy między życiem, a śmiercią, wszystko zależy od tego, którą drogę wybierze.

 

– Nie możemy mu jakoś pomóc? – Spytał bezradnie.

 

– Są różne sposoby na to. Pewnego razu, jeden z elfów został ciężko ranny. Wybrał on za młodzieńczych lat żywioł ognia. Gdy wiedział, że jego koniec jest bliski, zapragnął zjednoczyć się na zawsze ze swoim żywiołem. Rozpalono stos, na którym został położony. Gdy tliły się resztki drewna, część zgromadzonych poszła sprawdzić czy została z niego choć cząstka, jakieś kości. Nagle spod popiołów wygramolił się nagi, z zagojonymi ranami.

 

– Czyli gdybyśmy spalili Aarona, to ożyłby?

 

– Ale ty jesteś durny! – Krzyknął Olivier – A jeśli on wybrał inny żywioł?! Pogrzebalibyśmy z tym resztki nadziei.

 

– Nie pomyślałem… – Skarcił się Jamie.

 

– Nic na to nie poradzimy, nie mogę was teraz zostawić. Musimy tu przenocować.

 

– Ale ja mam parę pomysłów. – Powiedział sam do siebie, łobuzersko uśmiechając się.

 

Wciąż słaby Jamie chciał czuwać przy bracie, jednak znużenie powróciło i nie pozwoliło mu na to. Zasnął, lecz po chwili ocknął się spragniony. Mentor siedział przy chłopcu cały ten czas. Jego stan nie poprawiał się. Leżał w bezruchu, a jego skóra miała bledszy kolor niż zazwyczaj. Bezradny Olivier nie miał pojęcia, co robić. Usiłował leczyć Aarona za pomocą magii, jednak to nie skutkowało. Nagle Olivier wstał i zaczął kluczyć. Oddalił się znacznie, co dało Jamiemu pole do popisu. Nareszcie mógł spełnić swoje plany. Najpierw podszedł do swego brata i zaczął na niego dmuchać, nie pomagało to, więc rozpoczął nawiew odzieżą. Nie dawało to żadnych rezultatów, ale wzmogło tylko pragnienie. Po chwili podszedł do ogniska i wziął palący się drewniany patyk i przyłożył go do skóry hybryda, gdy ciało zaskwierczało, natychmiast odrzucił go tam, skąd wziął. Przestraszony zaczął wcierać w niego ziemie, lecz i to nie pomogło. Jamie nie zauważył, że Olivier przygląda mu się odkąd ten zaczął swoje eksperymenty. Zniechęcony sięgnął po bukłak z wodą, by zaspokoić pragnienie. Olśniło go! Przecież nie próbował polewać go wodą. Najpierw pociągnął łyk, następnie wylał pozostałość na brata. Zauważył, że koń, którego ukradł Aaron parsknął. Biedak od czasu porwania bardzo wychudł, ale zarazem zwiększył swoją masę mięśni. W jednej chwili wzrok wampira i Jamiego spoczął na Aaronie, który zaczął odkaszliwać. Wszystkim spadł kamień z serca. Hybrydowi momentalnie zaczął powracać naturalny kolor skóry. Jego szmaragdowe oczy błyszczały od ognia, który rzucał na nie swój blask. Włosy mieszańca były mokre od potu, po skroniach spływały jeszcze ostatnie krople wody. Chłopiec niezdarnie zaczął się podnosić. Był całkowicie wyczerpany po użyciu tak dużej i potężnej ilości magii.

 

– Boże, ty żyjesz. Już myślałem, że będzie po tobie! – Pełen radości Jamie zaczął wykrzykiwać, jednocześnie będący w stanie zadowolenia, ze swojej chytrości, bo to dzięki niemu Aaron odzyskał świadomość.

 

– Co się stało, pamiętam tylko, że mój brat umierał. Konałeś, a teraz skaczesz i się cieszysz? Jak to możliwe? No i co robią tu te wszystkie ciała? – Spytał omiatając wzrokiem dookoła.

 

– Ty niczego nie pamiętasz? – Zapytał troskliwie Olivier.

 

Aaron pokręcił przecząco głową.

 

– Nie rozumiem skąd w tobie tak potężna moc. Ktoś, kto nie jest elfem, albo jakimś demonem, lub w jego żyłach nie płynie ich krew nie powinien umieć takich rzeczy.

 

– Ale co ja zrobiłem? Niczego nie pamiętam i dlaczego nie mam siły się ruszać?! No mówcie!

 

Po wyjaśnieniu mu całej sytuacji hybryd czuł potworny głód i pragnienie, a zarazem był z siebie naprawdę dumny. Uratował życie brata. Gdy zaspokoił potrzeby usiadł obok ogniska, przy Jamiem i uścisnął go.

 

– Nigdy więcej mi tego nie rób, rozumiesz?

 

Ten uśmiechnął się, po czym zaciekawiony wiszącymi głowami, wstał i podszedł do jednego z koni venatorów. Hybryd zwrócił się do Oliviera z pretensjami o ciążące nad nim przekleństwo:

 

– Czyli teraz tak będzie wyglądać moje życie? Będę ścigany przez jakichś chciwych venatorów, którzy chcą zarobić?!

 

– Mniej więcej. – Te słowa rozdrażniły chłopca.

 

– Olivier nie zostaniesz z nami, chociaż jeszcze jednej nocy? – Zapytał przerażony Aaron tym, co może się jeszcze wydarzyć.

 

– Zapewnię wam ochronę do rana, później odjadę. Przepraszam, ale muszę.

 

– Dlaczego?

 

– To nie twoja sprawa.

 

– To nie twoja sprawa! To nie twoja sprawa! – Wykrzykiwał Jamie ruszając martwą szczęką jednej z głów przywieszonych u boku konia, jednak ku jego rozczarowaniu nikt nie zwrócił uwagi na ten wyczyn.

 

Aaron znowu poczuł złość na wampira, który ma przed nimi tajemnice.

 

– Jeżeli chcesz to mogę ci powiedzieć jak użyć paru nowych zaklęć, ale nie możesz ich ćwiczyć przez najbliższy czas, bo umrzesz, a chyba tego nie chcesz. Twój zapas mocy musi się zregenerować. I nie powiedziałeś mi, że wybrałeś już swój żywioł, w którym będziesz trwać do końca życia.

 

Aaron popatrzył na Oliviera ze znakiem zapytania wymalowanym na twarzy. Po chwili jednak doszło do niego, o czym on mówił.

 

– Woda. To drugie ja.

 

– W języku magii żywioł ten nazywa się Lieath. Zapamiętaj tę nazwę na zawsze, gdyż z jej pomocą będziesz mógł nauczyć się kontrolować wodę. Będziesz mógł doprowadzić ją do stanu wrzenia, czy zamrozić, a także wysysać z roślin, czy ziemi…

 

Chłopiec wziął sobie tę radę głęboko do serca. Niebo przybierało kolor burgundowy. Wszystkie dzienne zwierzęta zaczynały chować się do swoich kryjówek. Aaron i Jamie prawie całkowicie odzyskali siły, ale ich umysły nadal były zmęczone wszystkimi nowościami, które wydarzyły się dzisiejszego popołudnia. Jamie zrozumiał, że jest dla venatora tym, czym mysz dla kota. Jego brat zaczynał przyjmować swoje dziedzictwo z otwartą piersią.

 

Olivier musiał pozbyć się ciał zamordowanych przez siebie łowców. Zastanawiała go ich siła. Nie byli starsi od niego, a jednak silniejsi. Nie wytrzymał, musiał to zrobić… Przysunął swoje zęby do ostatniego zabitego oprawcy. Krew już nie krążyła, ale nie krzepła, gdyż ich organizmy nie wytwarzają potrzebnych substancji do przebiegu tego procesu. Przebił skórę i z obrzydzeniem zaczął mocno ssać. W chwili gdy poczuł jej smak, zrozumiał, dlaczego są tak silni mimo swojego niedługiego żywota. Były napędzane elficką krwią. Zaczął zachodzić w głowę, skąd zwykli, płatni zabójcy mieli w sobie tak pożądane narzędzie wzmacniające siłę. Pozostawiając te pytanie, na razie bez odpowiedzi przeszukał wszystkie zwłoki. Znalazł trochę pieniędzy i obejrzał broń swoich byłych przeciwników. Jeden miał miecz dwuręczny, drugi dwa półtora-ręczne, a trzeci dwa jednoręczne i cztery sztylety wsadzone za pas.

 

– Z tej broni zrobię świetny użytek.

 

Pozbywszy się zwłok, wrócił do obozu z nowo zdobytym arsenałem. Odwróciwszy głowę zauważył, że bracia śpią. Nie chciał ich budzić, więc zachowywał się ciszej niż zwykle. Olivier zaczął zdawać sobie sprawę, że coraz bardziej zależy mu na jego młodych przyjaciołach. Nie chciał pozostawiać ich na pastwę losu. Zastanawiał się, jak może im pomóc, gdy go zabraknie. W tej samej chwili koń Aarona podniósł głowę do góry i wbił w niego swój wzrok. Olivier miał wrażenie, że zwierzę czyta w jego myślach. Rumak łagodnie skinął głową. Wampir głęboko nadciął swój nadgarstek i przybliżył go do jego pyska, a on zaczął zlizywać krew. Po dostarczeniu odpowiedniej ilości czerwonego płynu nieśmiertelnego, oczy konia zmieniły swoją barwę na seledynową. Po chwili jednak wróciły do normalności. Zwierzę zasnęło, by odpocząć przed kolejnym dniem, a mężczyzna siedząc przy nim wyczekiwał świtu.

 

Hybryd obudził się później niż zwykle. Spostrzegł, że nie było już z nimi ich nauczyciela, ani jego pięknego, śnieżnobiałego konia, który mieszańcowi krwi do złudzenia przypominał jednorożca. Aaron nie chciał dopuścić do siebie żadnych złych, smutnych, przygnębiających myśli. Nie mógł zadręczać się tym, że przyjaciel ich opuścił, mimo że uprzedzał o tym. Od zwątpienia łatwe jest przejście do nadziei, jako starszy brat musi zająć się Jamiem i zrobi to, najlepiej, jak będzie umiał. Przyrządził śniadanie, po czym obudził chrapiącego malca. Przypomniał sobie, jak wcześniej z Olivierem śmiali się z niego. Uśmiechnął się gorzko na te wspomnienia. Wiedział, że już prawdopodobnie go nie zobaczy, ale miał szczerą nadzieję, że spotka się z nim, że los znowu ich ze sobą splecie. Obu chłopców zaskoczyło to, że zamiast jednego skradzionego rumaka stały dwa. Aaron domyślił się, że to zapewne nauczyciel zrobił im prezent. Obok nowego wierzchowca leżało coś jeszcze, zapakowanego w ciemny materiał. Następna niespodzianka na widok, której Jamiemu zaświeciły się oczy. Od razu chciał zobaczyć, co jest w środku, ale Aaron był szybszy. Uśmiechnął się łobuzersko, po czym chwycił pakunek w ręce i uciekł za drzewo. Jamie szybko pobiegł za nim. W zawiniętym materiale była broń. Nie był to jeden miecz, ale dwa jednoręczne, cztery sztylety i miecz półtora-ręczny. Pod nimi leżała spora garść złotych monet.

 

– Dziękuje Olivier. – Powiedział na głos Aaron, który był mu bardzo wdzięczny.

 

Wampir mógłby dawać mu skarby, ale ten i tak wolałby z nim podróżować niż opływać w dostatek. Mimo wcześniejszych uprzedzeń, niechęci i złości chłopcy po prostu zaprzyjaźnili się z nim. Teraz Aaron wiedział, że nie miał racji, że nie prowadził ich po to, aby zarobić, ale po to by chronić. Niestety nie było czasu na rozpacz i rozterki. Bracia musieli działać i to jak najszybciej. Mimo, że nie było z nimi Oliviera obaj zaczęli starannie trenować. Po wykonaniu wszystkich ćwiczeń zabrali się do walki na miecze, ale już nie te drewniane. Mieli nowe zdobycze i musieli umieć się nimi idealnie posługiwać. Zdecydowali się na najlżejsze jednoręczne, jako ich główną broń. W walce Aaron starał się trzymać poziom młodszego brata, mimo że tak naprawdę przewyższał go w każdej sferze tej dziedziny. Był zręczniejszy, silniejszy, sprytniejszy i o wiele szybszy niż Jamie. Walczyli z dobre dwadzieścia minut, po których ręce młodszego chłopca zaczęły omdlewać. Aaron, choć nie był, aż tak zmęczony jak jego brat, również nie odmówił odpoczynku. Może i był silniejszy, ale jeszcze nie miało to zbytniego znaczenia. Nie posiadał odpowiedniej wiedzy ani doświadczenia, by móc w pełni wykorzystywać swój potencjał. Chłopcy usiedli przy ognisku i podziwiali asortyment.

 

– To jak? Którymi mieczami będziemy mordować naszych wrogów? – Zapytał z zapałem Jamie.

 

– Myślę, że najlepiej zrobimy jak zostawimy sobie wszystkie sztylety i te zabawki, którymi przed chwilą walczyliśmy. Co Ty na to?

 

– Może być i tak. A co zrobimy z resztą? Zostawimy tu czy co?

 

– No co ty, oszalałeś? Sprzedamy je w Porhard. Właśnie, chodź szybko, szykujmy się do drogi. Trzeba osiodłać konie i wyruszać. Przed zmrokiem musimy dotrzeć do miasta.

 

– Aaron musisz coś wiedzieć. Olivier nie do końca był z nami szczery.

 

– Co masz na myśli?

 

– Gdy zaatakowali nas venatorzy i nasz nauczyciel podszedł do nich, oni go poznali.

 

– To niemożliwe!

 

– A jednak.

 

– Jamie, musiało ci się przesłyszeć.

 

– Nie, nie ma takiej mowy. Jestem pewien tego, co słyszałem w stu procentach.

 

– No to może go znali skądś tam, w końcu popatrz ile on ma lat. Niczego nam nie zrobił i to się liczy.

 

– Może masz rację. Ale jak go spotkam i tak nie omieszkam wypytać go.

 

Bracia solidnie przygotowali się do podróży. Zapakowali broń, pożywienie i resztę swojego póki co marnego dorobku na konie. Następnie zagasili ognisko, wzięli zwierzęta za lejce i ruszyli w drogę. Bracia nie jechali na koniach, biegli obok, tak jak nauczył ich Olivier. Cały czas o nim pamiętali, choć starali się nie poruszać tego drażliwego tematu. Droga do miasta była męcząca, gdyż słońce znów paliło jak oszalałe.

 

– Kiedy ty w końcu trochę przygaśniesz? Cholera, nie da się biec! – Krzyczał Jamie w stronę nieba.

 

Aaron zaczął się głośno śmiać, po czym młodszy brat tylko prychnął.

 

– No już, daj spokój. Sam się zastanów, to nie ja gadam z niebem tylko ty. Możemy zrobić małą przerwę. – Powiedział Aaron, jak tylko zobaczył płynący strumień niedaleko ich trasy.

 

Jamie, aż podskoczył ze szczęścia. Nie tylko chłopcy byli zadowoleni z odpoczynku. Konie podeszły do wody, napiły się i zaczęły radośnie parskać. Po krótkiej przerwie trzeba było znów ruszać w drogę. Jak zaplanował Aaron, dotarli do Porhard, gdy słońce było ledwo widoczne nad horyzontem. Bracia stali przed wielkim, drewnianym murem obronnym, wpatrując się w niego i myśląc, gdzie jest wejście. Nie zostało im nic innego, jak tylko zacząć go szukać. Dokładnie oceniali wygląd tej budowli. Co sto metrów znajdowała się wieżyczka. W każdej z nich stało dwóch uzbrojonych po zęby strażników, czekających na żywy lub martwy cel. W końcu dotarli do ogromnej bramy, która również nie była pusta. Tuż przed nią stali wartownicy wpuszczający cywili do miasta. Wrota były niesamowitym zjawiskiem. Stali jak dwa słupy wpatrzeni w nie z niedowierzaniem. Tak w ogóle to po raz pierwszy na oczy widzieli coś większego niż ich zabita deskami wioska.

 

– Patrz to jest niesamowite! – Krzyknął radośnie hybryd.

 

– Oni kręcą tym czymś i się otwiera, potem dalej kręcą i się zamyka. Niezłe, co? – Skomentował Jamie.

 

– No, rzeczywiście. Trafne spostrzeżenie. To jak idziemy do środka czy dalej będziemy stać jak głupcy i gapić się? Strażnicy i tak już dziwnie na nas patrzą.

 

– Dobra, chodźmy, chociaż ja bym jeszcze chwile tu postał. – Rzucił Jamie.

 

– Daj spokój. – Powiedział Aaron ciągnąc brata za rękaw w stronę wejścia.

 

Gdy doszli do bramy od razu spotkali się z niemiłym, wręcz nieprzyjaznym traktowaniem.

 

– Stać! – Krzyknęli obaj wartownicy krzyżując halabardy. – Kim jesteście i skąd przybywacie?

 

– Ja jes… Ałć! – Zaczął Jamie.

 

Lecz Aaron szybko szturchnął go w ramię, by ten zamilkł.

 

– Przepraszam. Ja jestem Raphael, a to jest Gabriel. Przybywamy z dalekich krain. Jesteśmy zmęczeni długą drogą i chcieliśmy zaznać odpoczynku, schronienia i posiłku w tym zacnym mieście. Nasze konie są również wyczerpane i nie mają siły dalej biec. – Sprostował sprytnie Aaron.

 

Nie był głupim chłopcem. Wiedział, że wszędzie czyha na nich niebezpieczeństwo. Teraz, na jego barkach spoczywał ciężar zapewnienia ochrony sobie i bratu. Musiał wyprzedzać czyny myślami. Strażnicy równie dobrze mogli być łowcami czającymi się na jego głowę. Jamie stał obok brata z otwartymi ustami, nic nie rozumiał z tego, co on robi. Mimo to jednak wolał zachować milczenie. Był święcie przekonany, że tak będzie lepiej dla nich obu.

 

– Jakoś nie wyglądają na bardzo zmęczone, hm? – Zauważył jeden ze strażników.

 

– Oj to tylko pozory. Wydaje się szanownemu panu. Czy możemy wejść?

 

Zmierzyli ich wzrokiem od dołu do góry, a potem wymienili spojrzenia. Jeden z nich nagle gestykulował tak, by zasugerować Raphaelowi haracz, jaki muszą zapłacić za wejście. Chłopiec szybko połapał się, o co chodzi. Wyciągnął z torby kilka złotych monet, wśród nich były także srebrne. Wybrał te o mniejszej wartości i podał mu do ręki. Widać było zadowolenie na twarzy strażników. Znów darmowy zarobek. Tylko za to, że ktoś obok nich przejdzie. Co za stanowisko. Nagle odezwał się drugi zaciekawiony ich wierzchowcami.

 

– A co to za pakunki macie ze sobą?

 

– To nic takiego, po prostu rzeczy osobiste. – Powiedział zdenerwowany Jamie, który nigdy w życiu nie zapłaciłby za przejazd.

 

Wiadome przecież, że obowiązkiem strażników jest przepuszczanie ludzi za darmo.

 

Strażnik zaczął jeszcze bardziej patrzeć na konie, a raczej na to, co przewożą. Podszedł bliżej ciągle trzymając halabardę w ręku. Aaron z Jamiem wymienili skonsternowane spojrzenia. Bali się, choć w gruncie rzeczy nie mieli czego. Każdy może przewozić broń.

 

Tylko nie zaglądnij do mojej torby. – Powtarzał w myślach Aaron.

 

Nie chciał, by strażnik zobaczył skradziony miecz. Być może zostało to zgłoszone. Podchodzący obrońca miasta wyciągał rękę, by przejrzeć pakunku braci. W tej chwili odezwał się poprzedni ten, co wziął łapówkę.

 

– Dobra, daj im spokój. Wchodźcie, tylko szybko zanim się rozmyślę.

 

– Dziękujemy. – Zreflektował Jamie.

 

Chociaż tyle mógł powiedzieć i nie zaszkodziłoby to ich sytuacji. Gdy tylko byli za plecami wartowników Aaron zwrócił się do brata:

 

– Masz szczęście, że przestałeś gadać. Jakbyś powiedział coś więcej mógłbyś nas nieźle wkopać. Wiesz o tym?

 

– Wiem, dlatego…

 

– Patrz. – Znów przerwał mu Aaron zafascynowany widokiem przed nimi.

 

W końcu znajdowali się wewnątrz obronnego muru, który krył same tajemnice nieznanego dotąd chłopcom życia. Panował tu całkiem inny świat niż ten, który znali. Po ulicach przemieszali się ludzie, których strój był podobny do ubrań Harolda i Molly, które zakładali tylko w największe święta. Suknie kobiet były długie, zakończone koronkami. Wszystkie miały podobny wzór, ale różniły się kolorami. Miały wcięcie, które odsłaniało dekolt. Niektórzy mężczyźni u swojego boku mieli przymocowane wszelkiego rodzaju bronie. Od mieczy i toporów po sztylety i rapiery. Długie skórzane buty, spodnie i białe koszule z szerokimi rękawami. Wśród tego mieszczaństwa znajdowali się także chłopi, których ubogi, brudny i podarty strój był w lepszym stanie od ubrań chłopców. Mimo widocznej różnicy w strojach tych klas społecznych, bracia czuli się najgorsi. Ich ubrania były dziurawe i tak zniszczone, że wstydzili się zrobić krok do przodu, żeby tylko nie zostali zauważeni. Brud na twarzy, rękach, włosach. To wszystko sprawiało, że czuli zażenowanie. Jednak nie mogli tam stać jak dwa kołki. Ruszyli przed siebie wolnym krokiem, podziwiając uroki tej cywilizacji. Na samym środku znajdował się rynek w centrum, którego stała ogromna fontanna z brązu o dziwnym, nieznanym chłopcom kształcie. Wybiegały z niego cztery różne uliczki, w czterech innych kierunkach. Pierwsza i ostatnia zawierały (jak się domyślili) budynki mieszkalne. Pozostałe dwie uliczki wprowadzały w świat handlu. W jednej z ulic handlarzy można było wyposażyć się w wszelakiego rodzaju broń, natomiast w drugiej w artykuły spożywcze i domowe. Obaj zdecydowali, że najpierw pójdą w pierwszą. Musieli pozbyć się niechcianej broni. Stało tam mnóstwo straganów. Na pierwszym leżały łuki i kusze. Były krótkie i długie, obok nich strzały, bełty i kołczany. Po wyglądzie tej broni można było poznać, która jest tania, a która nie. Niektóre były zwykłe, inne miały różne ozdoby i wygrawerowane dziwne napisy. Wzrok chłopców powędrował ku jednemu z łuków. Był biały. Wyrobiony z kości słoniowej albo smoczej. Cięciwa była cienka, można by pomyśleć, że podczas naciągania łuku pęknie, jednakże była ona najmocniejszą, jaką dotąd obydwaj widzieli. Aaron wyciągał rękę, by dotknąć tego arcydzieła, handlarza widząc to, uderzył go w dłoń, podobnie jak matka bije dziecko, gdy te zje za dużo łakoci i chce więcej. Chłopiec poczuł zmieszanie i natychmiast cofnął dłoń.

 

– Przepraszam pana, ile kosztuje ten, to… Y-y łuk i z czego zrobiona jest ta cięciwa?

 

– Chłopcze jestem w stu procentach pewny, że nie stać cię na niego. A cięciwa wykonana jest z włosia jednorożca.

 

– Jednorożca? – Zapytał Jamie, a następnie zaśmiał się w głos.

 

– Ale ja chce tylko wiedzieć, ile?

 

– Dziesięć tysięcy złotych monet.

 

Bracia słysząc tę cenę oniemieli.

 

– To nic, dziękujemy.

 

Poszli dalej. Kolejny stragan wyłożony był sztyletami i toporami. Każda para sztyletów była innej długości, koloru, kształtu. Miały dziwne zakończenia. Była nawet jedna z rubinami w rękojeści. Wyglądały ślicznie. Topory były ciężkie, duże. Miały kolor metalu bądź czerni. Żaden z nich nie zachwycił braci. Idąc dalej spostrzegli miecze: jednoręczne, półtora-ręczne i dwuręczne.

 

Nareszcie. – Pomyślał Aaron.

 

– No w końcu! Już myślałem, że nigdy nie znajdę tego straganu. – Rzekł Jamie.

 

Każdy z mieczy był piękny, naostrzony. Zachwycał swoimi kształtami. Bronie dwuręczne były masywne, ich ciosy były potężne. Niestety były ciężkie, a władanie nimi wymagało dużej siły. Dla obydwu chłopców najlepsze były jednoręczne. Są lekkie, łatwo się nimi walczy, a do rąk można wziąć nawet dwa.

 

– Ty się zapytaj, czy kupi broń. – Namawiał Aaron.

 

Po czym szturchnął Jamiego.

 

– Nie, ty jesteś starszy. Ty pytaj.

 

– Młodsi mają pierwszeństwo.

 

Jamie parsknął.

 

– Dzień dobry, mój brat chciał się pana o coś zapytać. – Chytrze powiedział Jamie.

 

– Nie żyjesz za to. – Szepnął do brata – tak, tak dzień dobry. Czy jest pan zainteresowany kupnem mieczy?

 

– Pokaż, co masz. – Powiedział lisio handlarz, który mógłby łatwo zarobić na nieznajomości cen towarów przez braci.

 

Aaron podszedł do konia, ściągnął podarowaną przez Oliviera broń: miecz półtora-ręczny oraz ten skradziony i pokazał to wszystko kupcowi.

 

– Nie dam więcej niż 18 srebrnych monet.

 

– Przecież jeden miecz jest więcej wart.

 

– Sprzedajecie czy nie?

 

– No sprzedaj mu, bo nie starczy nam na ubranie i na resztę. – Jamie szturchał brata.

 

– Za jedną złotą monetę i 14 srebrnych to wszystko jest pana.

 

– Masz tu 25 srebrnych monet i zejdź mi z oczy, ty sępie!

Koniec

Komentarze

Kilka uwag:

- z kuszy nie strzela się strzałami, lecz bełtami;

- koń wyglądający jak pędzone zwierzę to jakby napisać, że jamnik wygląda jak pies.

- krokodyle łzy oznaczają fałsz, czy zatem bohater był w istocie zadowolony, że miecze się połamały?

hahha napisałem, że strzałami? o Jezu, masakra hahah,

nawet nie miałem pojęcia, myślałem, że krokodyle łzy oznaczają hmm smutek, tylko taki spotęgowany.

No tak, a tamto usune, bo faktycznie do du*y nie podobne

A tak poza tym, to miło mi, że w końcu ktoś potrafi pokazać mi błędy, a nie tylko krytykować i jedynie sugerować, zrezygnowanie z pisania

Zaszalałam. Przeczytałam całość. Wszystkie rozdziały, jakie wrzuciłeś. To nawet nie jest "Zmierzch". Twoja powieść znajduje się kilka oczek poniżej, niestety. A o "Zmierzchu" nie mam najlepszej opinii [delikatnie mówiąc]. Nie będę Ci wypunktowywać błędów, bo świt by mnie zastał. Nie będę też odradzać Ci pisania. A pisz, kochasiu. Jak chcesz, to pisz. Może kiedyś się nauczysz. Nigdy nie wiadomo. Trening czyni mistrza - jak głosi stare przysłowie pszczół.

Jedno tylko rozbawiło mnie do łez: to jak się słodko i pociesznie piekliłeś w komentarzach [bo też wszystkie przeczytałam]. Stary, w ogólnym bilansie, najwięcej zdrowia i nerwów to Ty straciłeś.

możliwe

Mam pytanie. Jaki jest tytuł tego rozdziału?

 

Nowa Fantastyka