- Opowiadanie: demo85 - Powrót. Część I

Powrót. Część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Powrót. Część I

Koła wozów turkotały na równo ociosanych kamieniach z których skonstruowany był most. Most był ewidentnie dziełem rąk krasnoludów. Miał ponad sześcdziesiąt pięć stóp, czyli dwadzieścia dwa jardy długości i spinał oba brzegi Isany. A w zasadzie łączył zachodni, lewy brzeg z ufortyfikowaną wyspą Sekkel. Most był wygodny i szeroki. Bez problemu mogły się na nim wyminąć dwa wozy, i jeszcze było na tyle miejsca, aby przemknął się miedzy nimi jeździec.

– Coś żeście mało rozmowni mości Gwido – zagadnął, spluwając przez balustradę mostu Krasnolud Yrvan Szutan. Siedział na zydlu pierwszego czterech wozów z których składała się jego mała karawana. Każdy z wehikułów powożony był przez uzbrojonych po zęby i ponurych pobratymców kupca . Załogę drugiego stanowił Hemdal zwany Łysym, oraz Weldon Hutch. Na trzecim wozie siedzieli bracia Aldrecht, starszy Silvan i młodszy Alvan. Byli tak do siebie podobni, że często sam Yrvan nie wiedział który jest który. Ostatni pojazd zajmowali zaś Huron i Gernsztern. Sam Szutan był potężny, nawet jak na Krasnoluda. Przy wzroście zaledwie czterech i pół stopy, niemal tyle samo liczył sobie w barach. Powiedzenie „łatwiej przeskoczyć niż obejść” nabierało w jego przypadku zupełnie nowego znaczenia. Był kupcem, choć nosił się jak najemny żołdak. Odziany w nabijany metalowymi guzami skurzany kaftan, na czerepie nosił stalowy hełm. Z cholewy jego wysokiego buta wystawała rękojeść nadziaka, a przez plecy miał przewieszoną ciężką kuszę. Wyglądał groźnie. Obrazu dopełniało ostrze topora malowniczo wychylające się spomiędzy poskręcanych pasm brązowej brody, sięgającej krasnoludowi niemal do jajec.

– Rozglądam się – odparł, wygodniej sadowiąc się na skrzyniach rycerz. Bo Gwido rycerzem był, choć nie nosił żadnego herbu. Ba, nie miał nawet konia. Karawana Yrvana natknęła się na niego osiem dni nazad, na Stepach. Człowiek był głodny i odwodniony, ale trzymał się na nogach. Od razu zarzucił nieludzi pytaniami o sytuacje w Cesarstwie. Sytuację nieciekawą. Po krótkiej opowieści Szutana Gwido jakby się załamał. Mówił mało, nie pytany nie odzywał się wcale. Krasnolud swoimi bystrymi oczkami dostrzegł że rycerz posiadał niewiele. Dobry, półtora ręczny miecz, wysokiej jakości tarcza pozbawiona wszelkich ozdób i symboli, wytarty skurzany kaftan, koszula kolcza z kapturem, zniszczone buty, misericordia za cholewą, płaszcz i niewielka torba przerzucona przez ramię. Yrvan jednak widział w swoim życiu zbyt wiele, aby dać się nabrać. Już przy pierwszym spotkaniu z Gwidonem rozpoznał charakterystyczną dla szlachetnie urodzonych manierę w jego mowie i gestach. Manierę, trzeba przyznać, dość skutecznie ukrywaną. Zawczorem, kiedy zaatakowała ich grupa zamieszkujących Stepy Mrocznych Elfów, człowiek udowodnił również, że miecza nie nosi dla ozdoby. Szutan mógłby przysiądz, że Gwido był żołnierzem. Na oko liczył mniej niż trzydzieści lat. Miał czarne włosy i brązowe oczy. Był wysoki na niemal 6 stóp. Gdyby Krasnolud spotkał go na którymś ze wschodnich szlaków, uznałby za dezertera z armii cesarskiej. Armii pobitej i niemal zniszczonej. Ale spotkał go na zachodzie. Na Stepach. Podejrzewał, że człowiek przybył z południa, zza Goblinowych Gór, znad któregoś z Wielkich Jezior. Choć akcent rycerza zdawał się temu przeczyć. Yrvan nie pytał o jego pochodzenie. Rady, że Gwido nie pytał czym, i z kim, Krasnolud handlował na Stepach.

– A co tu jest do oglądania? – prychnął Szutan, ponownie spluwając do rzeki. Wbrew pozorom było… Isana swój początek brała bowiem z jeziora Urkel – wielkiej połaci wody rozciągającej się aż po zamglony horyzont na południu. Z mostu ujrzeli jedynie niewielki fragment widnokręgu. Od zachodu widok ograniczał wysunięty daleko w toń półwysep, od wschodu zaś blanki i stołp twierdzy na Sekkel. Jednak to co ujrzeli było właśnie początkiem rzeki. Potężna Isana wylewała się majestatycznie z jeziora i z hukiem toczyła swe wody między kamiennymi filarami mostu. Samo jezioro Urkel było jednym z wielu Wielkich Jezior tworzących ogromny niby ocean akwen. Kraina Wielkich Jezior zajmowała gigantyczną kotlinę otoczoną prawie ze wszystkich stron łańcuchami górskimi. Od północy jej granicę wyznaczały ośnieżone szczyty Gór Goblinich, za którymi rozpościerały się bezkresne Stepy. Od zachodu łańcuch Andhulu i Khardulu, których szczyty przekraczały sześć tysięcy metrów, skutecznie i szczelnie oddzielał kotlinę od Niezbadanych Krain. Na południu zaś był masyw Herunu. Długi na wiele tysięcy mil system łańcuchów górskich trwale dzielących kontynent na cywilizowana północ i dzikie południe. Zachodnią granicę kotliny wyznaczały natomiast Góry Smocze, które dzięki nisko położonym przełęczom były raczej wrotami aniżeli przeszkodą.

– Co ty wyprawiasz pokręcony nieludziu! – ryknął ktoś z tyłu, wyrywając ich z zadumy. Wrzeszczącym był siwy kupiec, który przed chwilą minął ich wóz swoim wehikułem kierując się w kierunku przeciwnym. Wyzywanym zaś był nie kto inny a Hemdal Łysy, jeden z ochraniających karawanę krasnoludów. Szeroki jak szafa trzydrzwiowa nieludź, jak każdy przedstawiciel swojej rasy nosił długą brodę, którą zaplótł w dwa grube warkocze. Jego przydomek brał się zaś z łysego czerepa, co wśród krasnoludów było zjawiskiem nader rzadkim. Otóż Hemdala najwyraźniej przypiliło. Nic nie robiąc sobie z konwenansów postanowił ulżyć pęcherzowi nie schodząc nawet z wozu. Pech chciał, ze strumieniem uryny ochlapał pęciny konia wspomnianego kupca i zgorszył nieskromnym widokiem jego cnotliwą córkę. Dziewczę czerwone niczym burak gapiło się w kierunku, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości, co do powodu pokraśniałego lica. Łysy krasnolud nic nie robiąc sobie z pokrzykiwań kupca zapiął rozpór i pozdrowił go międzyrasowym gestem przyjaźni wykonanym na zgiętym łokciu. Kupiec pokraśniał w ślad za córką i wyraził kilka ciepłych zdań o matce krasnoluda. Ten zrewanżował się tym samym, podając również w wątpliwość domniemaną cnotę córki.

– Gdyby nie nagliły nas pilne interesy – powiedział siadając na zydlu – sam zbadałbym tę sprawę osobiście. – Uśmiechnął się rubasznie, poprawiając jednocześnie jeden z dwu toporów zatkniętych za szerokim pasem. Po tej deklaracji dziewczyna poczerwieniała jeszcze bardziej, a wściekły kupiec zbladł tak nagle, że zaskoczony Hemdal aż uniósł brwi. Nie czekając aż krasnolud coś powie, człowiek smagnął konia lejcami i z wyraźnym pośpiechem ruszył w dalszą drogę, mrucząc pod nosem, niewybredne zapewnie, przemyślenia na temat rasy brodatych nieludzi. Cnotliwa córka, wciąż czerwona, obejrzała się za małą karawaną Szutana.

– Zawsze musisz robić tyle zamieszania? – spytał Weldon Hutch. Kolejny członek eskorty wyróżniał się spośród pozostałych krasnoludów krwisto-rudą brodą. Uzbrojony był w dwuręczny topór bojowy o podwójnym ostrzu, a w swej pełnej zbroi płytowej, szmelcowanej na czarno, wyglądał jak przerośnięty żółw. Hemdal tylko wzruszył ramionami. Karawana bez dalszych perturbacji przejechała po zwodzonym moście i pod bramą broniącą dostępu na wyspę. Jak się okazało Sekkel była podzielona na dwie części. Od południa, czyli od jeziora była skalista, a strome klify wznosiły się na kilka metrów ponad taflę akwenu. Od strony północnej zaś łagodnie schodziła do rzeki. Na klifach wznosiła się potężna bryła Zamku Wysokiego do którego dostęp broniła kolejna brama. Za zamkiem majaczył zaś pękaty stołp, wybudowany na samym cyplu. Zamek Niski zajmował pozostałą, trójkątną część ostrowu, czyniąc z całej wysypu umocniona twierdzą zwaną Sekkel – siedzibę Margrabiego Brugii. Nawet niezbyt wprawne oko Gwidona dostrzegło, że w kilku miejscach, klify były zbyt regularne jak na dzieło natury.

– Taak – zagadnął Yrvan widząc pytający wzrok rycerza. – Kiedyś to była krasnoludzka twierdza. – Zaczął opowieść. – To było bardzo dawno temu. Jaszcze zanim przybyliście zza Gór Południowych. Żaden z żyjących krasnoludów nie pamięta tych czasów. Ba, nie zachowała się żadna wzmianka w jakiejkolwiek kronice. – Przerwał na chwilę. – Myślę, że od czasów świetności tych ruin minęło kilka tysięcy lat. – Milczeli chwilę. Gwido zauważył strzelców krzątających się na blankach murów. Zaraz za bramą trafili na oddział halabardników zabezpieczających wrota. Nigdzie nie było widać ani mechanizmu zwalniającego kratę, ani kołowrotu podnoszącego most zwodzony. Całość musiała być ukryta gdzieś wewnątrz wież. To musiała być technologia krasnoludzka, albo i gnomia nawet. Karawana przejechała przez niewielki placyk leżący niemal na środki Zamku Niskiego. Do placyku zbiegały się cztery brukowane drogi. Zachodnią przybyli. Południowa prowadziła do bram Zamku Wysokiego, natomiast na wschód prowadziły dwie. Obie przechodziły przez wrota, mniejsze niż te prowadzące na krasnoludzki most. Szutan skierował swój wóz do bramy leżącej bardziej na południe.

– Ta droga prowadzi prosto do rynku – zakomunikował. Minęli dwu wartowników strzegących przejazd.

– A tamta?

– Do portu rzecznego. – Machnął ręką krasnolud. Zaraz za bramą wjechali na kamienny most przerzucony nad niedużą strugą, która wyglądała na młynówkę. – Zerknij tam. – Yrvan wskazał Gwidonowi wąwóz o stromych ścianach dzielący Sekkel od stałego lądu. Na jego krańcu, w oparach mgły majaczyła gigantyczna… zapora. Wyglądała jak wykuta z jednego skalnego bloku. Jakby wyrastała z klifów wyspy. Musiała być tak stara, jak krasnoludzkie ruiny. Rycerz nie widział jej wschodniego krańca, gdyż ten ginął za zakolem wąwozu. Zauważył jednak, że zapora była uszkodzona. Mniej więcej na środku tamy ziała wyrwa, przez którą, wprost z jeziora, wylewała się woda. Nurt, sprytnie wykonanymi przybudówkami, kierowany był wprost na koła młyńskie, które niknęły jednak za stromą ścianą jaru. Przybudówki, jak zauważył Gwido, były konstrukcjami późniejszymi. Dużo późniejszymi. Zjechali z mostku. Karawana początkowo mijała przyzwoite domy, i jednocześnie warsztaty bednarzy, stolarzy, cieśli i kołodziejów. Im bliżej byli jednak rynku, tym częściej mijali kramy kupców, oberże najróżniejszego gatunku, oraz całkiem przyzwoite karczmy. Z każdym przebytym jardem gęstniał również ruch uliczny. O ile na Sekkel, i zaraz po przebyciu mostku, karawanę mijały jedynie pojedyncze wozy, oraz juczne zwierzęta, teraz niemal ugrzęźli w tłumie. Yrvan głośno wciągnął powietrze perkatym nosem.

– Czujesz? – sapnął do rycerza. Gwido czuł. Smród zatęchłego moczu, kału, potu i niemytego ciała mieszał się ze słodkawym odorem padliny. Do gamy woni dołączyły: przypalona strawa i kwaśne wino oraz piwo z pobliskich karczm, świeża i stara krew z jatek, no i wszechobecny smród ryb. – Cywilizacja – rzekł dumnie krasnolud.

– Tia – prychnął Gwido. Raptem zauważył, ze wśród tłumu jest bardzo dużo rycerstwa. Herbowi mężowe wraz z żonami, dziatkami i, najczęściej, niewielkimi orszakami zawadzali niemal na każdym kroku. Dopiero teraz rycerz uświadomił sobie, że prawie przed każdą karczmą czy oberżą stały konie i wozy ozdobione jakimiś rodowymi barwami. Krew nagle odpłynęła mu z twarzy. Rozpoznawał te herby. Wszyscy ci ludzie pochodzili ze Wschodnich Prowincji Cesarstwa. – Co tu się do cholery dzieje?!

– To uchodźcy – poinformował sucho Yrvan.

– Jacy, kurwa uchodźcy?! – warknął zdezorientowany rycerz.

– No ze wschodu. – Szutan uniósł brwi ze zdziwienia. – Pewno po tej ostatniej klęsce cesarskich wojsk uciekli przed Hordą. – Gwido zerwał się na równe nogi. Z obłędem w oczach wodził po tarczach szukając tego jedynego, upragnionego herbu. Zauważył barwy Hochcorlingów z Vainy, oraz ich wasali z południowych stoków Gór Białych. Dojrzał dwa złote kaptury na błękicie – herb familii Zukkerbachów, panów na Balatvii, Spostrzegł również herby rodów z Pogranicza Doliny Faddy i Międzyrzecza. I nikogo więcej. Usiadł ciężko na zydlu obok Krasnoluda. W Brugii nie było nikogo z ziem położonych dalej na wschodzie. Ani z Południowej Marchii, ani z Hrabstwa Tirnu, ani z Lairu. Nie było także żadnego rycerstwa z Centralnej Prowincji Cesarskiej. Gwido nie dojrzał również nikogo z Ujścia Galanty, Księstwa Caris, oraz ziem znad całego wschodniego dorzecza Isany. Nie zobaczył upragnionego czerwonego gryfa w zielonym polu. Herbu rodu Auersleben. Nie było tu Joanny.

– Gdzie są uchodźcy z dalszych ziem? – spytał cicho.

– Nie ma. – Krasnolud wzruszył ramionami. – Nigdy nie było. – Gwido spojrzał na niego z wyrzutem. – No, ja tam się na polityce nie wyznaje. – Zmieszał się Yrvan. – A, że ze wschodem interesów nie prowadzę, to i mnie tamtejsza sytuacja za bardzo nie obchodziła. – Usprawiedliwił się.

– A kogo mogła obchodzić? – Zgrzytnął zębami rycerz.

– Nie tym tonem mości Gwido – rzekł Krasnolud poważnie, patrząc mężczyźnie w oczy. – Ja prowadziłem interesy już w czasach, kiedy książę Harmund – pra– pradziad miłościwie nam panującego margrabiego Gorhatda, myślał, że fiut jeno do szczana służy. – Milczał przez chwilę. – A od cesarstwa dzieliło Krainę Wielkich Jezior kilka królestw. – Gwido spuścił głowę i nic nie powiedział. – A w psa rzyć! – warknął Yrvan uderzając dłonią w udo. – Mój dobry znajomy jest szychą w Kompanii Zachodniocesarskiej. – Uśmiechnął się jowialnie Krasnolud. – On na pewno wie coś więcej.

– Zaprowadź mnie do niego. – Ożywił się człowiek. – Jak najszybciej.

– Masz szczęście! – Uśmiechnął się krasnolud. – Właśnie tam jedziemy. – Mrugnął znacząco okiem. Gwido spojrzał na niego zdziwiony. Nie mógł sobie wyobrazić, jakie, legalne interesy mógł Yrvan prowadzić z Kompanią. Przedsiębiorczość Krasnoludów nie znała jednak granic. Każdy o tym wiedział. Każdy wiedział również, że przez Krasnoluda nie można zostać oszukanym, bo honor Krasnoluda na to nie pozwalał. Oszukanym jako osoba… Ale nie jako instytucja. Krasnoludy przeciwstawiały się bowiem każdej, nawet najmniejszej formie ograniczania ich przedsiębiorczości. A taką formą były prawa składu. Więc na najrozmaitsze sposoby brodaci nieludzie omijali wszelkie krępujące przepisy. Yrvan trzasnął lejcami po zadach wałachów ciągnących powóz. Konie, nie zważając na przekleństwa przechodniów, ze stoickim spokojem poczęły szybciej przeciskać się przez tłuszczę. Po chwili karawana zniknęła w uliczce prowadzącej do świątyni. Kilkanaście metrów dalej Szutan skręcił w boczną bramę. Wozy wtoczyły się na nieduży dziedziniec. – Jesteśmy na miejscu – zakomunikował i zeskoczył z wehikułu. Gwido poszedł ślad za nim. Niemal w tym samym momencie plac zaroił się od stajennych i pachołków. Zajęto się końmi i wozami. Yrvan, nie oglądając się na swój cenny towar, ruszył prosto do zdobionych pięknym portalem dwuskrzydłowych drzwi. Rycerz szedł obok niego. Eskorta musi została przy karawanie. Nim zbliżyli się do wrót, te się otwarły i wyszedł z nich czarnobrody, bogato odziany krasnolud. Z daleka było widać gruby, złoty łańcuch zdobiący jego szeroki kark, a za pierścienie na jego palcach można by było kupić kilka kwartałów dzielnicy portowej Brugii… łącznie z ich mieszkańcami.

– Witam mości Yrvan! – Zaczął jowialnie czarnobrody.

– Witam panie Carnalvold. – Szutan ukłonił się lekka, choć dystyngowanie, po czym oba krasnoludy mocno uścisnęły sobie dłonie.

– Kim jest twój kompan? – spytał gospodarz, mierząc badawczo rycerza.

– To jest Gwido, rycerz ze Stepów. – Zaprezentował oficjalnie Yrvan. Gwido ukłonił się dwornie, co przy jego aktualnej aparycji, wyglądało komicznie. Czarnobrody uniósł pytająco brwi. – Znaleźliśmy go półżywego na Stepach. – Sprecyzował szybko Szutan. – A że przydał nam się w drodze, to go do drużyny wziąłem. – Wzruszył ramionami. – No i równy chłop z niego. – Klepnął przyjacielsko rycerza w ramię.

– To mi wystarczy. – Odkłonił się, nieco przychylniej, Carnalvold. – Zapraszam do środka. – Gestem wskazał drzwi. Weszli. Początkowo Gwido nie widział wiele w półmroku. Oczy Krasnoludów dużo szybciej przyzwyczajały się do ciemności. Przeszli przez kręty korytarz, dwukrotnie wchodzili również po schodach. W końcu znaleźli się w niedużym, choć gustownie urządzonym pokoiku, którego okna wychodziły na wieże świątyni.

– Siadajcie proszę. – Wskazał gościom wygodne, obite skórą fotele. Sam zajął miejsce za dużym, dębowym biurkiem. Zmierzył obu wzrokiem. Zatrzymał się na człowieku. – Domyślam się, że mości Gwido ma do mnie jakąś sprawę.

– Ano chłopak chce wiedzieć, co się dzieje z cesarstwem. – Wyrwał się Yrvan. Carnalvold podniósł brwi ze zdumienia.

– Czyś ty człowieku spał przez ostatnie pięć lat?! – syknął nie kryjąc oburzenia.

– Byłem daleko – odparł spokojnie Gwido.

– Musiałeś być cholernie daleko. – Skwitował gospodarz. Gdyby wiedział jaką drogę przebył rycerz, powstrzymał by się od komentarza.

– Chcę uzyskać tylko rzetelna informację – odrzekł wolno człowiek. – Uzyskam takową? – Krasnolud milczał chwilę.

– Uzyskasz. – Przytaknął. – Ale to będzie dłuższa opowieść.

– Mi to nie przeszkadza – wtrącił Szutan, wygodniej sadowiąc się w fotelu.

– Mi też nie – powiedział Gwido.

– No to mi tym bardziej – Wzruszył ramionami Carnalvold, po czym uśmiechnął się jowialnie. – Donek! – ryknął nagle. –Sam tu! – Do pokoiku wbiegł ubrany w schludny, zielonkawy kaftan, Gnom.

– Słucham panie Carnalvold? – Skłonił się dwornie.

– Podrzuć nam tu antałek piwa i trzy kufle – zakomenderował gospodarz. Donek ukłonił się ponownie i wyszedł. Nie minął kwadrans, a złoty trunek popłynął do kubków.

– Jestem naczelnikiem brugijskiego oddziału Kompanii Zachodniocesarskiej – zaczął Krasnolud. – Czyli po prawie podlegam bezpośrednio Cesarskiemu Sekretarzowi Handlu. – Zawiesił na chwilę głos. – Dziś, de facto, nie podlegam nikomu, bo od pół roku nie mam wieści ze stolicy. –Dokończył ponuro. – Ale zacznę od początku. – Popił piwa, oparł się wygodniej i spojrzał w trzaskający w kominku ogień.

– Cztery lata temu, na terenach dawnego królestwa Skyim, pojawiła się Horda. – pdjął opowieść. – Nikt nie wiedział skąd się wzięła. Od początku było wiadomo, że w jej skład wchodziły prawie wyłącznie nieludzie. Głownie Orkowie i Elfy. – Gwido tę część historii znał, ale słuchał uważnie. – Horda plądrowała i tak już zniszczone wojnami tereny za Górami Harrad, aż w końcu trafiła na płaskowyż Annaragu. Wiosną przed trzema laty Horda zdobyła Twierdzę Ardesh. I to, uważasz Gwido, z miejsca! – Krasnolud zwilżył gardło trunkiem. – Wszyscy generałowie utrzymywali, że Ardesh nie można zdobyć bez wielomiesięcznego oblężenia, a tu taka niespodzianka. – Zaśmiał się. – Po przekroczeniu rzeki Chays Barbarzyńcy wkroczyli w ziemie cesarstwa, paląc wszystko na swej drodze. Aż na drodze stanął jej VIII legion cesarski zasilony jazdą z 44 Kompanii. To było… – Tu zwiesił głos starając sobie przypomnieć nazwę miejscowości. – Pod wsią Gosworth. – Dokończył, wyraźnie zadowolony z niezawodności swojej pamięci. Gwido mógł pomóc Krasnoludowi w przypomnieniu tej nazwy. W końcu brał udział w tej bitwie. Nie chciał jednak zdradzać swojej tożsamości. To było raptem trzy lata temu, ale rycerzowi wydawało się to tak odległe, jakby wydarzyło się w innym życiu. I w pewnym sensie tak właśnie było. Gwido uśmiechnął się smutno do swoich wspomnień…

 

* * *

 

Cesarskim VIII Legionem dowodził hrabia de Wetterlich. Był to mąż w sile wieku, o bogatym doświadczeniu wojskowym. To pod jego dowództwem legiony pokonały wojska króla Warda, przyłączając tym samym Krainę Wielkich Jezior do Imperium. Następnie hrabia stworzył II Cesarską Flotę Śródlądową i przez dwa lata walczył z piractwem na jeziorach, czyniąc z nich akwen bezpieczny dla kupców i żeglarzy. Imperator Regnar II doceniwszy zasługi hrabiego, sprowadził go bliżej rodziny, do Południowej Marchii. Od dwudziestu lat, czyli od zniszczenia królestwa Skyim, ta prowincja chodziła za jeden z bezpieczniejszych zakątków Cesarstwa. Było tak jeszcze jesienią poprzedniego roku. Teraz sytuacja zmieniła się diametralnie. I wiedzieli o tym wszyscy zasiadający za stołem w namiocie hrabiego.

– Główne siły barbarzyńców rozłożyły się za tym wzgórzem – zakomunikował de Wetterlich wskazując wyjście z namiotu, przez które widać było pagórek tonący w czerwonym świetle zachodzącego słońca. – Przez całą noc legion ma zachować mobilizację. – Kontynuował generał. – Jeżeli wróg się poruszy, staniemy na szczycie wzgórza. – Zawiesił głos obserwując swoich podwładnych. – Jeżeli nie, staniemy tam przed wschodem słońca. – Potarł nerwowo czoło. – Panie von Peck. – Zwrócił się do Gwida. – co z tymi Orkami? – Spytał.

– Wszystko w jak najlepszym porządku generale – odparł Gwido.

– Będziemy walczyć z ich krewniakami. – Zauważył hrabia.

– Są lojalni. – Upewnił przełożonego rycerz. – Niektórzy z nich pamiętają jeszcze niewolę Skyimską, a pozostali to synowie byłych niewolników. – Spojrzał na pozostałych oficerów. – Wiedzą komu zawdzięczają wolność.

– To mi wystarczy – skwitował de Wetterlich. – Przejdźmy do planu jutrzejszej bitwy…

 

Ranek wstał ponury i mglisty. W chwili gdy słońce wschodziło, legion stał na szczycie wzgórza. Gwido rozsiadł sie wygodniej w kulbace i rozejrzał dokładniej. Stał na lewym skrzydle szyku. W centrum hrabia ustawił dwa szeregi ciężkiej piechoty. Za nią byli łucznicy, a na prawym skrzydle ciężka jazda kopijnicza. W odwodzie stanęła lekka piechota. Ustalony wczorajszego wieczora plan bitwy był prosty. Centrum wojsk barbarzyńskich miała związać walką doborowa piechota, zdobywając przewagę na skrzydłach. Cesarska konnica miała rozbić jazdę wroga, po czym od tyłu zaatakować Hordę, zamykając tym samym barbarzyńców w kotle. Magowie bitewni na wzgórzu mięli ochraniać armię przed urokami rzucanymi przez orkowych szamanów, a w razie potrzeby razić nieprzyjaciela chramu ofensywnymi. Przed południem miało być po wszystkim. Gwido, osłaniając dłonią oczy, przyjrzał się Hordzie. W podnoszącej się mgle zobaczył karne szeregi wroga. Nie tego się spodziewał. Myślał, że barbarzyńcy ustawią się w jednej, lub dwóch liniach bojowych, z jazdą na skrzydłach i może jakimś odwodem. A tu stała doskonale uzbrojona i zorganizowana w legion armia. Co więcej ustawiona nieszablonowo. Dowódca Hordy, jeżeli był takowy, oparł prawe skrzydło swojego wojska o dość podmokły brzeg rzeczki. Stanęli tam Elficcy hoplici, co w zasadzie uniemożliwiało konnicy Gwidona atak w tym miejscu. Przeprawa przez wezbrany strumień również zdawała się być zbyt ryzykowną. Centrum barbarzyńskiej formacji stanowiły kohorty ciężkozbrojnych Orków, za którymi z pewnością kryli się łucznicy. Dalej majaczył we mgle czworobok piechoty krasnoludzkiej, a lewe skrzydło armii wróg osłonił chyba całą swą konnicą. Mgła nie pozwalała jednak ocenić ani głębokości barbarzyńskiej formacji, ani jej faktycznej liczebności.

– Gro – Gesh! – Gwido przywołał jednego ze stojących bliżej oficerów.

– Słucham pułkowniku. – Ork zasalutował uderzając pięścią w kirys.

– Pchnij gońca do hrabiego, niech się dowie, czy mamy wzmocnić prawe skrzydło, czy tu sterczeć – rozkazał.

– Tak jest! – Ork ponownie zasalutował, po czym oddalił się. W chwilę później rozbrzmiały surmy i bębny. Legion powoli ruszył do przodu. Konnica Gwida podążyła za nim.

– Pułkowniku! – Gro – Gesh zrównał się z rycerzem nim wojsko uszło staje. – Comes kazał mam przebić się na skrzydle. – Człowiek tylko spojrzał z rezygnacja na najeżony pikami, głęboki na jakieś sześć rzędów szereg hoplitów.

– Mamy ich przeskoczyć? – Żachnął się.

– Czemu nie? – Uśmiechnął się paskudnie Ork.

– No to będziemy skakać. – Gwido zaśmiał się szczerym, perlistym śmiechem. Ork również zarechotał. – Panie Gesh – rzekł już poważnie. – To nie będzie spacerek – westchnął ciężko.

– Nigdy nie jest – odparł zimno Zielonoskóry. Legion powoli, ale systematycznie zbliżał się do wroga.

– Zrobimy tak…

 

Oddział Gwida ruszył do szarży pierwszy, w chwili gdy tylko piechota znalazła się w zasięgu łuczników wroga. W tym samym momencie ruszyły również kohorty, a zaraz za nimi ciężka jazda kopijnicza z prawego skrzydła. Jak spodziewał się rycerz, hoplici nie zmieszali szyku. Jazda musiała się wycofać, zostawiając kilku towarzyszy. Ale w zamieszaniu pozorowanego odwrotu nikt nie zauważył niedużego oddziału konnych, który zniknął za wzgórzem. Gdy Gwido powracał, ustawiając ponownie swoje oddziały, mógł podziwiać przez chwilę szarżę ciężkich kopijników. Kiedy konnica mijała czworobok krasnoludzkiej piechoty, przysłonił go nagle gesty siwy dym. Po krótkiej chwili do uszu rycerza dotarł przeciągły, głuchy huk grzmotu. Jednak na burzę się nie zanosiło. Gwido nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać. Ruszył na przód, szykując swoich podkomędnych do precyzyjnego, mocnego ataku. Nie mógł więc widzieć, jak ogromne spustoszenie poczyniła nowa, dziwaczna, krasnoludzka broń. Wiele koni padło rażonych metalowymi kulkami, które nadleciały z ogromną prędkością. Pozostałe, spłoszone zamieszaniem, straciły pęd, co poważnie osłabiło siłę szarży. Konnica, zamiast roznieść jazdę Hordy, utknęła w niej jak w błocie. Cesarscy, mimo wszystko przebijali się. Wolno, ale systematycznie szli po trupach barbarzyńców. Aż stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Nagle, niewiadomo skąd, na unieruchomionych rycerzy runęła piechota…

Rycerz rozstawił swoich ludzi i cierpliwie czekał nie zważając na bitewny harmider. Piechota kotłowała się już na dobre.

– Generał pyta, dlaczego nie atakujecie! -warknął posłaniec, który zjawił się niewiadomo skąd na spienionym koniu.

– Niech się generał nie martwi na zaś. – Uśmiechnął się zagadkowo Gwido. – Kazał się przebić, to się przebijemy. – Spojrzał na posłańca. – Idź mu to powiedz. Posłaniec odjechał. W tym momencie coś spłoszyło ptactwo na przeciwległym brzegu strumienia. – Gotować się! – rozkazał pułkownik, po czym stanął w strzemionach wypatrując czegoś tuż za liniami wroga. Wojownicy wyrównali szyk.

Gwido dobył miecza. – Za mną! – krzyknął i ruszył stępa. Oddział podążył za nim. Hoplici zwarli się, nie zważając nawet na to, że tuż obok, ich pobratymcy bili się na śmierć i życie z cesarskimi legionistami. Konnica stopniowo nabierała pędu. Elfy nastawiły piki. Jeźdźcy zwarli formacje tak mocno, że dotykali się wzajemnie kolanami. Żaden z nich chyba nie wierzył, że przełamią elfią falangę. Ale żaden się nie zawahał. W chwili kiedy konni niemal wbili się w hoplitów, z chaszczy na drugim brzegu rzeczki zasypał barbarzyńców grad strzał. Jednocześnie od tylu, z dzikim wrzaskiem, najechała na nich lekka Orkowa jazda, na nieludzko wręcz ubłoconych koniach. To wystarczyło żeby zmieszać linie wroga. Zaskoczeni hoplici opuścili nieco piki. Oddział Gwida wbił się w nich, przełamując równe szeregi i w konsekwencji masakrując Elfów. Hoplici w panice zaczęli się cofać i wyglądało na to, że bitwa została wygrana. Ale na prawym skrzydle, imperialna jazda wpadła w poważne kłopoty…

Kiedy Cesarscy kopijnicy utknęli w szeregach barbarzyńskiej jazdy ich sytuacja nie była wesoła. Kiedy zostali znienacka zaatakowani przez piechotę, znaleźli się w bardzo złym położeniu. Ale to nie byli byle chłystki. Doborowe rycerstwo wsparte hufcem wojowników świątynnych dało by sobie radę z tym zagrożeniem. Ale w tym właśnie momencie zza oddalonego o kilka staj, zamglonego zagajnika wybiegła wataha wilków. Każdego z potężnych basiorów dosiadał Ork. Osławiona, niemal legendarna wilcza jazda, pędziła wprost na wolno przebijających się rycerzy. Do uszu cesarskich wojów doszedł potężny szum wichru i przerażający, potępieńczy skowyt. Konie położyły uszy i zatańczyły niespokojnie. Bojowe ogiery, były specjalnie szkolone, aby gryźć, kopać, i nigdy nie panikować na polu bitwy. Jednak gdy tylko poczuły ogromne wilki stepowe, zupełnie straciły głowy. Co więcej, na bestiach siedzieli uzbrojeni w kopie i topory Orkowie. W miarę, jak wataha zbliżała się do unieruchomionych rycerzy, przyjmowała kształt klina. W końcu, gdy w pełnym pędzie wpadli na cesarską jazdę, przełamali jej szeregi, a wystraszone konie poniosły jeźdźców. Generał zbyt późno posłał posiłki. Konnica poszła w rozsypkę, a całe prawe skrzydło VIII Cesarskiego Legionu podało tyły.

Gwido tego nie widział. Prąc na przódw wysforował swój oddział na tyły Hordy. Gdy zawracał, aby uderzyć na jeszcze walczące odziały wroga, ujrzał rozmiar klęski. Barbarzyńcy oskrzydlili legion, spychając piechotę w stronę rzeczki. Poza tym, nigdzie nie było ani konnych, ani odwodów, ani generała. Nigdzie nie powiewał proporzec. Nie było również widać cesarskiego orła.

– Do mnie! – krzyknął. – Do mnie! – Cesarscy i Orkowie z 44 Kompanii zaprzestali dorzynania uciekających elfów i zebrali się przy dowódcy. Gwido poprawił hełm z nosalem, wytarł zakrwawiony miecz w połę płaszcza i zastanowił się co zrobić. Oddział w międzyczasie ustawił się w porządnym szyku.

– Za mną! – krzyknął w końcu. Jeźdźcy z wrzaskiem ruszyli galopem. Zaatakowana od tylu barbarzyńska kohorta poszła w rozsypkę. – Na drugi brzeg! – Gwido rozkazał zakurzonemu i utytłanego juchą setnikowi. – Ewakuuj ilu zdołasz a potem biegiem do obozu! – Ponownie zebrał wojowników przy sobie. Runęli na kolejny odział wroga. Odciążeni piechociarze przeprawiali przez strumień. Jednak konie jeźdźców były już zmęczone. W końcu nawet wierzchowiec Gwida potknął się i upadł. Rycerz wylądował na ziemi. Nim zdołał się podnieść, potężny cios w głowę zwalił go ponownie i odebrał przytomność… Następnego dnia Gwido, już jako niewolnik, skuty kajdanami szedł razem z towarzyszami broni na południe…

 

* * *

 

– Pod Gosworth legiony dostały tęgiego łupnia. – Głos Carnalvolda wyrwał Gwida z zadumy. – Niewielu przeżyło ten pogrom. – Kontynuował krasnolud. – Pojawiły się wówczas głosy, że to zdrada Orków przyczyniła się do klęski. – Gwido drgnął, ale w zapadających już ciemnościach nikt tego nie zauważył. Był wściekły, choć nie dał tego po sobie poznać. Jak można było posądzić Orków o zdradę!? Żaden który przeżył bitwę, nie dołączył do Hordy. Mimo, że mieli taką szansę. I każdy z nich położył za to głowę. Przed oczami stanął Gwidowi Gro – Gesh z roztrzaskaną czaszką. Do końca dumny i odważny. Tuż przed egzekucją spojrzał rycerzowi prosto w oczy i lekko skinął głową. W chwilę później już nie żył.

– Rozpętała się straszna nagonka na zielonoskórych. – Ciągnął dalej naczelnik brugijskiego oddziału Kompanii Zachodniocesarskiej. – Kilka tygodni po bitwie, na ziemie oddane Orkom wkroczył któryś ze świeżo utworzonych legionów. – Gwido słuchał uważnie. Doskonale wiedział, że po utworzeniu 44 Kompanii, złożonej z byłych niewolników z Królestwa Skyim, Ragnar nadał służącym w niej wojownikom tereny u wejścia do Doliny Faddy. Osiedliły się tam całe ich rodziny. – Rekruci poćwiczyli sobie zabijanie na kobietach i dzieciach. – Carnalvold zawiesił na chwilę głos. Gwido pokiwał smutno głową. – Dopiero po tym wydarzeniu chyba wszyscy Orkowie przeszli do Hordy. Jeszcze w Marchii barbarzyńcy rozbili dwa legiony. Chyba nawet te które wymordowały Orków. To była, kurwa, sprawiedliwość dziejowa – zarechotał. – Kiedy weszli do księstwa Tirnu – Ciągnął już poważniej. – Wybuchła panika. Po miastach cesarstwa przetoczyły się pogromy nieludzi. – Upił łyk piwa. – Nas, krasnoludów to najmniej dotknęło. – Spojrzał człowiekowi w oczy. Gwido domyślał się dlaczego. Krasnoludy prowadziły większość domów bankowych w Cesarstwie, zaopatrywały armię, oraz zdominowały centralne i lokalne zarządy Kompanii Zachodniocesarskiej. Poza tym ludziom, zwłaszcza tym nisko urodzonym, łatwiej przychodziło ich zrozumieć. Brodaci nieludzie preferowali proste rozrywki. Mięli słabość do trunków, hazardu i bitki. Byli przy tym rubaszni, a panujące konwenanse mieli w głębokim poważaniu. – Ale za to Elfy srogo oberwały. – Tu także rycerz domyślał się czemu. Te długowieczne istoty od zawsze dystansowały się od ludzi. Z tych samych powodów dla których większość ludzi nienawidziła elfów. Byliśmy zbyt podobni, a jednocześnie zbyt się różniliśmy. Elfy nie potrafiły, i nie chciały się zasymilować. Wielu z nich pamiętało czasy świetności swej rasy – czasy państw diadonidów. Ale te państwa, przynajmniej na kontynencie, już setki lat temu zostały pokonane przez wojska Republiki. Jednocześnie ludzie przejęli wiele z kultury i nauki elfów. Nie mówiąc już o tym, że to na ruinach ich metropolii, ludzie zbudowali swoje miasta. Od tego czasu Republika zdążyła się co prawda rozpaść, ale to kultura elfów miała największy wpływ na rozwój ludzkiej cywilizacji w tej części świata. My ludzie nie chcieliśmy się do tego przyznać. A Elfy przypominały nam o tym aż nazbyt często. – Po fali pogromów – Kontynuował krasnolud. – Do Hordy dołączyły Elfy z Dol Fadda. No i stosunki dyplomatyczne z cesarstwem zerwały Elfickie państwa z Wysp Cithrillskich i Skalistego Wybrzeża. – Rozparł się wygodniej w fotelu, badawczo obserwując Gwida.

– Republika pewnie się tym nie przejęła – odparł rycerz, zupełnie nie przejmując się świdrującym wzrokiem gospodarza.

– Ano, uważasz, nie. – Przytaknął nieludź.

– Jakoś się nie dziwię – prychnął. Krasnolud podniósł brwi ze zdziwienia. Gwido się nieco speszył.

– Masz wiele tajemnic mości Gwido – rzekł podejrzliwie Carnalvold.

– Jak każdy – odparł ponuro człowiek. – Co było dalej? – Zmienił temat.

– No cóż. – Krasnolud przygładził włosy. – Przez dwa lata Horda grasowała po Cesarstwie nieubłagalnie zbliżając się do stolicy. – Podjął opowieść. – Szlak przemarszu znaczyły ogień i zniszczenia. – Podrapał się po brodzie. – Pół roku temu stolica padła, a Ragnar podobno zginął.

 

* * *

 

Kiedy Gwido wyszedł z siedziby Kompanii, było już ciemno. Brugia, jak każde miasto, była dość niebezpieczna po zmroku. Nie przejął się tym zbytnio. Carnalvold chciał, aby rycerz przenocował, ale człowiek odmówił. Miał do załatwienia jedną sprawę. Wyszedł na ulice świątynną. Przemaszerował przez rynek, po czym skierował się w kierunku wyspy. Nie zamierzał się jednak tam udać. Zatrzymał się przy dużej oberży. Nazywała się "Pod Bykiem i Baranem", co ogłaszał dość schludnie namalowany szyld. Przed budynkiem, oraz w bocznych uliczkach tłoczyły się wozy. Ozdobione były różnymi herbami. Gwido przypatrywał się im chwilę. Nie znalazł tego, którego szukał. Poszedł dalej, w dół ulicy. Bacznie przyglądał się barwom na wozach i koniach stłoczonych przy gospodach. To, czego szukał, znalazł pod mało okazałą oberżą w jednej z bocznych uliczek. Herb rodu Gryphitów z Alndoru, krewniaków Auerslebenów. Wszedł do środka. Sala była duszna i zadymiona. W środku unosił się smród spalonego mięsiwa i kapusty z grochem. Było bardzo tłoczno. Między stołami uwijał się karczmarz i dwie, lub trzy dziewki służebne. W tłumie wyróżniały się herby Gryphinów i Hertzbachów. Gwido przyglądał się przez chwilę. Niestety nie znalazł nikogo znajomego, a nie miał pieniędzy na postawienie piwa i zapoznanie kogoś. Pokręcił się chwilę po sali obserwując. Już po kilku minutach orientował się który z gości jest znaczniejszą personą. Rzecz jasna najznakomitszych nie było w głównej sali. Poza tym, nikt by do nich Gwida nie dopuścił. Zaczekał aż któryś z wytypowanych wyjdzie za potrzebą. Tym szczęściarzem okazał się być niewysoki, ale barczysty kapitan straży. Zapewne był to rycerz z jakiegoś zubożałego rodu, który wybrał służbę u seniora miast zaciągnąć się do legionów. Gwido podążył za nim.

Kapitan wszedł w uliczkę. Ulżył pęcherzowi, poprawił gacie, wysmarkał się i splunął. Gdy się odwrócił, skamieniał. W jego pierś celowała klinga miecza. Nie widział twarzy napastnika. Wiedział jednak, że nie zdąży ani dobyć miecza, ani nawet wezwać pomocy. Zachował zimną krew i czekał na ruch przeciwnika.

– Jak Cię zwą? – spytał Gwido.

– Zerbon. .

– Mam kilka pytań panie Zerbon – rzekł zimno rycerz. – Liczę na szybkie i rzeczowe odpowiedzi. – Kapitan kiwnął głową. – Służysz Gryphinom

– Tak.

– Kiedy zbiegliście przed Hordą?

– Niecały rok temu.

– Twoi panowie są spokrewnieni z Auerslebenami. Czy jest z wami ktoś z tego rodu?

– Nie.

– A może coś wiecie o nich. Albo jest z wami ktoś, co może wiedzieć. – Nie dawał za wygraną Gwido. Zerbon spojrzał na rycerza.

– Horda przeszła doliną Weddy – odpowiedział ponuro – nie dotarły do nas żadne wieści z ziem leżących dalej na wschodzie. – Gwido opuścił miecz.

– Wracaj do swoich. – powiedział i wycofał się z uliczki. Gdy kapitan wybiegł za nim, po rycerzu nie było już śladu.

Gwido klucząc uliczkami zmierzał w stronę rynku. Kilkakrotnie, niemal cudem, uniknął oblania nieczystościami wylewanymi z okien. Raz, lub dwa zgubił drogę. W końcu od dawna nie spacerował po mieście. Jednak w końcu wyszedł na aleję prowadzącą na główny plac handlowy. Nim uszedł kilka kroków, zorientował się, że ktoś go śledzi. O tej porze na ulicach nie było zbyt wielu przechodniów, toteż bez trudu rozpoznał zamiary dwóch dryblasów idących za nim. Naciągnął głębiej kaptur, namacawszy jednocześnie rękojeść sztyletu. W ciasnych uliczkach Brugii niewygodnie byłoby machać półtorakiem. Nagle wskoczył w zaułek. Oparł się o ścianę i dobył sztyletu. Schowany w cieniu, nie czekał długo. Po chwili pierwszy z napastników wpadł w uliczkę. Szybkim cięciem rycerz rozpłatał mu gardło. Bezwładne ciało upadło na bruk. Drugi z mężczyzn dostał pięścią w splot słoneczny, zwalając się na drgające jeszcze zwłoki swego towarzysza.

– Dla kogo pracujesz? – Bardzo wolno i spokojnie spytał Gwido. Niedoszły napastnik, gdy odzyskał przytomność, z przerażeniem stwierdził że zimne ostrze boleśnie nacina jego szyje.

– Nie znasz go panie – wyszeptał wystraszony.

– Chętnie poznam.

– Zabije mnie – syknął zbir.

– A myślisz, że ja nie? – Spojrzał mu w oczy. Nagle zbir zacharczał. Zaropiałe ślepia zaszły mu mgłą, a z ust poleciała piana. Ciało napastnika zwiotczało. – Szlag by to trafił! – zaklął pod nosem Gwido puszczając zwłoki. Wytarł sztylet w płaszcz opryszka i przeszukał ciała. Nie znalazł nic interesującego poza chudym mieszkiem. Wyszedł z zaułka. Żaden z nielicznych przechodniów nie zwrócił na niego uwagi. Uznał że pora pogadać z Krasnoludami. Nie miał jednak pojęcia gdzie mieści się zajmowana przez nieludzi oberża. Złapał więc pierwszego napotkanego człowieka za połę płaszcza. – Gdzie jest gospoda "Pod Gargulcem"? – Spytał grzecznie. Szczurowaty mężczyzna zlustrował Gwida.

– Litości Panie! – zapiszczał iście po szczurzemu – powiem, a jakże. – Rycerz puścił niezbyt ładnie pachnącego przechodnia. – Ale poratujcie Panie grosikiem. – Kaprawe oczka zabłysnęły szczurkowi. Gwido uśmiechnął się paskudnie.

– Ubijemy więc interes – powiedział świdrując przechodnia wzrokiem. Szczurowaty przełknął nerwowo slinę. – Ty mi powiesz gdzie jest karczma – rzekł zimno rycerz. – A ja daruje ci życie.

– Przy ulicy wiodącej do portu! – stęknął nieszczęśnik. – W Getcie!

– Bóg ci zapłać dobry człowieku – odpowiedział uprzejmie Gwido, po czym oddalił się szybkim krokiem. Szczurek dopiero po dłuższej chwili ochłonął na tyle, aby w ogóle pomyśleć o tym co się wydarzyło. Rycerz przemaszerował przez rynek. Minął siedzibę Kompanii, ale nie skręcił w ulice świątynną. Poszedł w dół, w kierunku murów dzielących tę część Brugii od dzielnicy portowej. Nagle drogę zastąpił mu czteroosobowy odział straży miejskiej.

– Dokąd to? – warknął dowódca. Nieogolony jegomość zionął skwaśniałym winem. Rycerz spojrzał na niego.

– Gospody szukam – odparł. Strażnik również zmierzył Gwida rybimi oczkami bez wyrazu.

– Tu jeno krasnoludy bawią.

– Mi to nie wadzi. – Rycerz nie ustępował.

– A, niektórym, uważasz, wadzi – powiedział zjadliwie dowódca oddziału. Strażnicy z wolna otaczali Gwida.

– Nie zwykłem, aby byle cham tak się do mnie zwracał – stwierdził spokojnie rycerz. Strażnicy zarechotali.

– No to kurwa przywyknij paniczyku! – krzyknął jeden z nich.

– Jesteś w Brugii, a nie w swoich włościach na wschodzie – dodał drugi.

– Taki skurwiel odważny – ciągnął dowódca. – A przed Hordą to uciekł ze swojej ziemi. – Znowu zarechotali. – Zara go nauczymy pokory. – Dowódca wyciągnął owiniętą rzemieniem lagę.

– Co tu się dzieje!? – ryknął ktoś z zaułka. Głos wydał się Gwidowi znajomy.

– A co ci do tego? – warknął dowódca. Z cienia wyszedł łysy Krasnolud. Dopiął rozpór gaci i oparł pięści na biodrach. Zmierzył wzrokiem strażników.

– Wypierdalać. – powiedział spokojnie – i żebym was tu kurwi syny więcej nie widział.

– Mówisz karle do strażników miejskich! – krzyknął dowódca.

– Zawrzyj ryj chamie! – przerwał mu Hemdal. – Bo się jutro twój kapitan dowie, że napadłeś funkcjonariusza Kompanii. – Spojrzał na rycerza. – Chodź Gwido, napijemy się. – Dowódca zmęł w ustach przekleństwo i schował lagę.

– Idziemy! – rozkazał podwładnym.

– Dał bym sobie radę – Gwido zwrócił się do Hemdala.

– Wiem – odparł Krasnolud. – Ale jutro bym cię musiał wyciągać z więzienia burgrabiego, a grabarz miałby do wykopania cztery dołki na żalniku. – Mrugnął znacząco okiem. Weszli do gospody. Jak chyba we wszystkich oberżach, i tu było tłoczno i duszno. No i śmierdziało przypaloną strawą. – Dobry człowieku! – Hemdal krzyknął do karczmarza. – Dodatkowy kufel i michę do naszego stołu!

– Robi się! – odpowiedział niski, gruby oberżysta.

– Patrzcie kogo znalazłem! – Krzyknął gdy tylko zbliżyli się do kompanów. Nieco podchmielone Krasnoludy wesoło przyjęły rycerza. Byli tu wszyscy z obstawy karawany Szutana. Honorowe miejsce w szczycie stołu zajmował sam Yrvan. Po jego prawicy siedział Weldon ogryzając barani udziec. Następnie Huron, wyborowy kusznik o zmierzwionej brodzie. Obok niego zakuty w pełną płytę Gernsztern jadł polewkę. Na kolejnym miejscu Hemdal usadził Gwida, sam siadając naprzeciw Szutana. Następny był Flunner, którego policzek szpeciła paskudna, szeroka blizna. Ten z kolei żarł homara. Obok niego siedzieli bracia Aldreht.

– Dobra – powiedział Gwido po chwili milczenia – może ktoś mi powie o co tu chodzi?

– Ale w sensie że co? – Zdziwił się Hemdal.

– Ledwo wjechałem do miasta – zaczął Gwido – a ktoś mnie śledzi, strażnicy chcą mnie obić, no i powiązani z Kompanią Zachodniocesarską Krasnoludy chronią moją dupę.

– Kto cię śledził? – spytał Hemdal obcesowo.

– Dwóch dryblasów.

– Wiesz kto ich nasłał?

– Chciałem ich zapytać, ale było im się umarło – odpowiedział poirytowany.

– Zdarza się – skwitował Hemdal i polał wszystkim piwa.

– Wydaje mi się że jednego z nich potraktowano magią

– Dziwne. – Zmarszczył brwi Szutan. – Od lat nie widziano w okolicy żadnego maga.

– Żaden z Kapituły nie dał drapaka ze stolicy? – spytał z sarkazmem rycerz.

– Niż mi o tym nie wiadomo. – Odrzekł Krasnolud.

– Tak czy siak, niezłe gówno się szykuje – rzekł Hemdal, popiwszy wprzódy trunku.

– Tak się właśnie domyślam. – Gwido włożył sobie na michę gulaszu i kaszy ze skwarkami. – I coś mi się wydaje, że wlazłem w sam jego środek.

– Ot i prawyś – skomentował z uśmiechem łysy nieludź.

– Czekam więc na wyjaśnienia. – powiedział. Krasnoludy spojrzały po sobie.

– A raz kozie śmierć! – Uderzył w stół Yrvan. – Gadaj mu Hemdal o wszystkim. – rozkazał i sam zajął się jedzeniem.

– Ano jest tak – zaczął – Jak już wiesz, od pół roku nie mamy de facto cesarza. – Podrapał się po łysinie. – Ba! Nie wiadomo czy żyje jakiś następca. – Zmarszczył czoło. – Więc miejscowym władykom zamarzyła się niezależność.

– Tutejsza szlachta i motłoch ma głęboko w dupie komu płaci podatki, więc margrabia nie miałby z nimi problemu – odezwał się Yrvan.

– Ale na dworze margrabiego jest od groma książąt, hrabiów i niewiadomo kogo jeszcze ze wschodu – kontynuował Hemdal. – Nie mówiąc już o tłumie pośledniejszych person okupujących chyba wszystkie gospody w mieście.

– A oni takiej zdrady by nie przełknęli. – Znowu wtrącił Szutan.

– Ano nie. – Przyznał łysy Krasnolud.

– Jaka jest tu wasza rola? – spytał rycerz obcesowo.

– Prywatnie. – Zaczął Yrvan. – To los waszego cesarstwa mi luźno wisi i powiewa. – Popił piwa. – Ale Cesarstwo to stabilizacja, która sprzyja interesom.

– A kiedy miejscowi watażkowie zaczną się między sobą żreć. – Wtrącił Weldon.

– To będziecie sprzedawać broń każdej że stron. – Przerwał mu Gwido. Hemdal wyszczerzył żółte łopaty zębów w szczerym uśmiechu.

– I jak tu go nie lubić? – skwitował. – Siedziba Kompanii to była jedyna placówka imperialna w mieście – Kontynuował. – Nie licząc kapłanów z powiązanego z cesarstwem kultu Trójcy.

– No to margrabia pewnie was nie kocha.

– Ano właśnie nie za bardzo – przytaknął Szutan.

– Jaka w tym moja rola?

– Po prostu przybyłeś do miasta z Krasnoludem powiązanym z Kompanią. – Zauważył Hemdal.

– No tak – westchnął Gwido – Czyli dla miejscowego władyki jestem człowiekiem cesarstwa? – Bardziej stwierdził, niż spytał.

– Na to wychodzi – Przytaknął Yrvan.

– Parszywe zrządzenie losu – parsknął człowiek.

– Na prawdę jesteś pełen tajemnic – powiedział podejrzliwie Szutan. Gwido nie odpowiedział.– Poszukujesz kogoś. – Stwierdził Krasnolud. – Podejrzewam że pójdziesz na wschód.

– I słusznie, bo tu robi się gorąco. – Wtrącił Hemdal.

– Kompania ci pomoże – kontynuował Szutan. – Jeżeli naturalnie Ty pomożesz nam. – Ściszył głos.

– Propozycja jest godna rozważenia. – Przyznał Gwido. – Pytanie tylko na czym ta wzajemna pomoc miałaby polegać. – Spojrzał krasnoludowi w oczy.

– Kompania wspomoże cię finansowo, a ty dostarczysz na wschód listy, oraz zbierzesz informacje – odparł spokojnie nieludź.

– No cóż. – Uśmiechnął się Gwido. – Propozycja wydaje się być uczciwa.

– A jakże! – Wtrącił Hemdal.

– A jak niby te zebrane informacje wam dostarczę? – Zainteresował się człowiek.

– Ja to zrobię! – Łysy Krasnolud przyjacielsko grzmotnął rycerza w plecy. – Wzruszam z Tobą!

– Ciszej! – Zgromił Hemdala Yrvan. – Szpiedzy margrabiego mogą być też tutaj.

– A pies chędożył margrabiego! – syknął już ciszej łysy nieludź, po czym wychylił kufel. Piwo polało mu się po gęstej brodzie. Gwido zamarł nagle. Na szyi Hemdala zauważył uwiązany na rzemieniu medalionik. Były na nim wyryte dwie, stylizowane na topory czwórki.

– Cieszy mnie, że wyruszę z kimś znającym szlaki na wschód – powiedział po chwili.

– Skąd pomysł, że ja znam drogę? – spytał Hemdal.

– A stąd, że jeśli dobrze pamiętam, Czterdziesta Czwarta Kompania służyła w centralnych i wschodnich prowincjach cesarstwa. – Oparł człowiek. Krasnoludy tylko się uśmiechnęły.

– Spostrzegawczy jesteś. – Przyznał Szutan.

– Czy legioniście nie przeszkadza towarzystwo zdrajcy? – spytał z przekorą Hemdal.

– Aż tak widać, że służyłem w armii cesarskiej? – Zdziwił się rycerz.

– My też jesteśmy spostrzegawczy mości Gwido – odpowiedział Yrvan.

– Nigdy nie uważałem żołnierzy z Czterdziestej Czwartej Kompanii za zdrajców – powiedział po chwili milczenia człowiek. – Wydaje mi się nawet, że niewielu cesarskich generałów było tak wiernych jak wy. – Przyznał szczerze. W tym momencie do gospody wpadł zdyszany Krasnolud.

– Bank braci Khandalów płonie! – krzyknął i wybiegł. Nieludzie spojrzeli sobie.

– Lecim! – rozkazał Szutan. Kompania w jednej chwili poderwała się z ław i ruszyła w ślad za swym pobratymcem. Gwido ledwo dotrzymał im kroku.

Płonący budynek znajdował się przy ulicy piekarskiej, głównej arterii wychodzącej z północno wschodniego narożnika rynku. Nim dobiegli, zdążył się zebrać spory tłumek. Kilka osób nawet próbowało gasić ogień. Jak się słusznie domyślał Gwido, nie wynikało to z miłości do rodzeństwa bankierów. Po prostu obawiano się, że czerwony kur rozniesie się na okoliczne dachy.

– Ale kaszana! – zawołał Hemdal.

– Nom. – Potwierdził Szutan. – Wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy w dupie – mruknął po chwili. Gwido nie mógł wiedzieć, że w Brugii od miesięcy narastało napięcie między ludźmi a Krasnoludami. Kupcom nie podobały się przywileje Kompanii, a wiele wpływowych osób, zarówno miejscowych, jak i uchodźców, było zadłużonych w krasnoludzkich bankach. Dodatkowo kompania była ostoją procesarskich nastrojów, czyli jej ochrona nie była w interesie ambitnego margrabiego. Kapłani Trójcy również nie pałali miłością do krasnoludów, uważając wszystkich nieludzi za pomioty złego. Te animozje wykorzystał naturalnie margrabia jednając kapitułę zakonu hojnymi nadaniami. Coraz częściej powtarzały się ataki na brodatych nieludzi, toteż skupili się oni w jednej tylko dzielnicy miasta. Powoli tworzyło się krasnoludzkie getto. A jedynymi budynkami poza nim była siedziba kompanii Zachodniocesarskiej oraz Dom Bankowy Braci Khandalów. – Lepiej chodźmy do Carnalvolda – powiedział Yrvan.

Naczelnika zastali na oświetlonym pochodniami, wewnętrznym placu siedziby Kompanii. Miał na sobie sięgającą kolan kolczugę, stalowy kirys oraz hełm z nosalem. Musztrował właśnie grupę kilkunastu uzbrojonych podwładnych.

– Jak sprawy? – zapytał Szutan.

– Po chuju – odparł ponuro Carnalvold. – Podobno w dzielnicy portowej zbiera się uzbrojony motłoch – powiedział po chwili – lepiej być przygotowanym.

– Zwołać kilku ziomków z getta? – spytał Hemdal.

– Nie. – Machnął ręką naczelnik. – Jak się zrobi gorąco, to będą potrzebni tam, na miejscu. – Spojrzał na Szutana. – Wasza ekipa i moi ludzie wystarczą. – Zawahał się. – Chyba że macie inne plany.

– Raczej nie. Zwłaszcza że moje wozy są w twoich stajniach a pieniądze w skarbcu. – Zaśmiał się Yrvan . – Jak to rozegramy? – Spytał już poważnie.

– Zabarykadujemy wejścia i z wyższych pięter będziemy strzelać do chołoty – odpowiedział naczelnik – no i mam kilkanaście kulek. – Uśmiechnął się paskudnie. Kulki to była straszna broń. Wypełnione palnym płynem świńskie pęcherze, po zrzuceniu na szturmującą piechotę rozlewały się i zapalały. – Wszyscy macie kusze, albo cokolwiek? – Spytał zdejmując hełm.

– My tak. – Potwierdził Szutan. – Ale ta sierota. – Wskazał na Gwida. – Ma tylko miecz i tarczę. – Machnął ręką. Naczelnik Podrapał się po głowie.

– Zaraz temu zaradzimy. Chodź za mną mości Gwido! – zawołał rycerza. – Trochę cię dozbroimy. – Wziął pochodnie i gestem zaprosił mężczyznę do środka. Weszli tymi samymi drzwiami co ostatnio. Jednak tym razem Carnalvold poprowadził Gwida w dół. Do piwnic. – Kusza czy łuk? – spytał wprowadzając rycerza do zbrojowni.

– Wolałbym łuk.

– Chyba będę miał coś ciekawego – odparł Krasnolud, po czym zaczął grzebać w jednej ze skrzyń. Zbrojownia była niedużym, słabo oświetlonym kagankami, oraz niemiłosiernie zagraconym pomieszczeniem. W kątach piętrzyły się stosy hełmów, kirysów, oraz innych elementów zbroi płytowej. Wzdłuż jednej ze ścian oparty był rząd toporów, halabard, oraz mieczy. Pozostałe zaś obwieszone były tarczami wszelkiej maści. – Tu jest! – krzyknął naczelnik wyciągając coś z kufra. Odwinął tobołek. – Ładne? – spytał. Oczom Gwida ukazał się pięknie zdobiony łuk refleksyjny.

– Ładne – potwierdził rycerz.

– Niby krótki. – Carnalvold zbliżył broń do światła. – Ale ciągnie na staje. – Założył cięciwę i trącił ja palcem. Pięknie zagrała. – Elfia robota. – Wyciągnął łuk w stronę człowieka. – Jest twój.

– Nie mogę tego przyjąć – odparł Gwido.

– Dorzucam do tego kołczan że strzałami. – Podał wszystko rycerzowi, nie przejmując się jego słowami. – Ale to nie podarek. – Zaznaczył. – Tylko zapłata.

– A za co? – spytał podejrzliwie Gwido.

– Za obronę. – Odpowiedział Krasnolud. – Dzisiejszą ma się rozumieć. – sprecyzował – Za późniejszą pomoc, zapłacę również. – Uśmiechnął się. – Teraz na górę.

Gdy wyszli na plac obie bramy były zabarykadowane a chłopcy kończyli ustawiać wozy Yrvana tak, aby dodatkowo utrudniały otwarcie wrót.

– Gdzie masz kulki? – spytał Szutan. Carnalvold brodą wskazał skrzynie stojącą na uboczu. – Weldon i Gernsztern! – krzyknął Yrvan. – Brać połowę kulek i na górę! – Wskazał na piętro budynku, tuż przy bocznej bramie. – Strzelać do wszystkiego co się rusza! – przykazał. – Silvan i Alvan nad główną bramę – zakomenderował. – Huron i Flunner, wy pójdziecie na tamten dach. – Wskazał skrzydło w którym mieściła się stajnia. – Przypilnujecie żeby nikt nie podszedł nas z sąsiednich dachów. – Spojrzał na Gwida. – Ty i Hemdal pójdziecie tam. – Pokazał małą wieżyczkę na rogu głównego budynku.

– To dobry punkt. – Przyznał Hemdal. – Widać stamtąd cały rynek i ulice aż do świątyni.

– No i można strzelać do szturmujących obie bramy. – Zauważył rycerz.

– My, Panie Carnalvold pójdziemy chyba do biura.

– Trzeba przypilnować dokumentów. – Przyznał naczelnik. Najważniejsze co prawda ukrył w piwnicach, ale całe archiwum brugijskiej siedziby kompanii było już w jego biurze. A w kominku płonął ogień.

– Wszyscy wiedzą co robić? – Spytał Yrvan. Chłopcy zaburczeli potwierdzając. – Biuro naczelnika jest ostatnim punktem oporu – powiedział – jak zrobi się naprawdę gorąco, to tam się zbieramy. To wszystko – zakomunikował. Wszyscy rozeszli się do swoich posterunków.

 

Miasto było nadzwyczaj ciche. Jedyny hałas, nie licząc pochrapywań śpiącego Hemdala, dochodził od strony dogorywających już szczątków banku. Było jeszcze ciemno. Na horyzoncie nie znaczyła się nawet poświata jutrzenki. Mrok rozpraszał jedynie blask płomieni, oraz księżyc, wychylający się raz po raz zza gęstych chmur. Dawał on jednak niewiele światła. Z wieży roztaczał się wspaniały widok. Na zachodzie majaczył zarysy zamku margrabiego oraz górującego nad nim stołpu. Na północ od wyspy Sekkel srebrzyła się z kolei wstęga Isany, z zacumowanymi w porcie rzecznym barkami. Mury miejskie, malowniczym łukiem otaczały rozłożoną na niewielkim półwyspie Brugię, ciągnąc się od nabrzeży na rzece, aż po brzeg jeziora. Oba porty pozostawały poza ich obrębem. Na rozhuśtanych południowo – zachodnim szkwałem wodach zatoczki leniwie bujały się kogi, holki i bojowe galery. Uwagę rycerza przykuł stołp na wyspie. A dokładniej nikłe światełko majaczące w wąskim okienku obronnej budowli.

 

Margrabia rozsiadł się wygodniej na starym, choć gustownym fotelu o rzeźbionych podłokietnikach. Podobnych mebli było w komnacie sześć. Stały przy dużym, również starym i również gustownym stole. Margrabia, jak przystało na gospodarza zasiadał u szczytu. Po swojej prawicy miał hrabiego Darmstadt, brodatego władykę Czterech Cieśnin, którego postura przywodziła na myśl raczej niedźwiedzia niż człowieka. Na przeciw hrabiego, po lewicy margrabiego siedział baron Voltzberg, pan twierdzy Pilzar i Doliny Cyrthalu. Następni siedzieli młody diuk Blankenberg, o dziobatej, chudej twarzy, oraz wdowa po starym Mandorfie, wciąż atrakcyjna hrabina Salzgitter. Włości obojga okalały zachodnie jeziora Krainy. Miejsce naprzeciw margrabiego zajmował Ruelda de Biella, mag z nieistniejącej już Wielkiej Kapituły Cesarstwa. Mimo, że w stolicy Imperium nie piastował żadnych ważnych godności, w środowisku bractwa ceniony był za swą pracę naukową. Ba, to właśnie dzięki swoim badaniom uratował swoja skórę.

 

* * *

 

W stolicy panował nastrój oczekiwania. Był to ten rodzaj paskudnego uczucia, które dławi człowieka w klatce piersiowej, tuż pod mostkiem. Niewielu mieszkańców nie odczuwało tego lęku. Bo to uczucie było lękiem. A raczej panicznym, obrzydliwym, wykręcającym trzewia strachem. De Biella również się bał. Bał się o życie. Przemierzając otaczające główny rynek, brukowane ulice śródmieścia myślał intensywnie. Myślał o swojej przyszłości, która jawiła mu się w nader czarnych barwach. Przed dwoma tygodniami niedobitki z ośmiu, rozbitych wcześniej legionów zostały przegrupowane, i pod wodzą samego cesarza ruszyły na Hordę. Ruszyły w eskorcie dwunastu najpotężniejszych magów bojowych, których moce miały wspomóc dzielnych legionistów. Ale de Biella wiedział, a raczej domyślał się, że na nic zdadzą się starania czarodziejów. Prowadząc studia nad starożytnymi dokumentami odkrył coś przerażającego…

 

Migotliwy płomień świecy dawał niewiele światła. Niosąca kaganek postać, szeleszcząc powłóczystą szatą, szybko mijała pogrążone w mroku i ciszy, nieskończenie długie rzędy półek. Na części z nich, w równiutkich szeregach stały opasłe tomy zakurzonych ksiąg. Na innych ułożone były zwoje manuskryptów zapisanych przeróżnymi alfabetami. Na kilku zaś, w zgrabnych stosikach leżały gliniane tabliczki z wyrytymi znakami. W tych zbiorach znajdowały się niemal same białe kruki. Często były to jedyne egzemplarze starożytnych dzieł. Wiele tych ksiąg i zwojów wyszło spod ręki elfich myślicieli, magów i naukowców. Sporo prac zostało spisanych krasnoludzkimi runami na glinianych tabliczkach, wypalonych później w ogniu. Większości tych tekstów runicznych nie potrafiły odczytać nawet Krasnoludy żyjące współcześnie. Kilka zaś dokumentów, również uwiecznionych na podobnych tabliczkach, spisano w jeszcze odleglejszych czasach. Alfabetem tak dziwnym i zawiłym, że żaden z badaczy nie był w stanie odpowiedzieć, która z rozumnych ras je stworzyła. Postacią cicho sunącą w ciemnościach był właśnie Ruelda de Biella, a znajdował się w Tajnym Archiwum Kapituły. Czarodziej nie skierował jednak swych kroków do najstarszych zbiorów, jak to miał we zwyczaju. Zakończył już bowiem studia nad Wielkim Manuskryptem. Jako jeden z nielicznych wiedział jaką mocą mogłaby dysponować osoba, która go odczyta i zrozumie. Sam naturalnie nawet nie dotknął tego przerażającego dokumentu. Po prostu nie było go w Tajnym Archiwum, co w sumie było zrozumiałe. Tylko kilkoro magów widziało Wielki Manuskrypt. A tylko dwu go badało. Dziś szukał właśnie dokumentów związanych z tymi dwoma czarodziejami. Jeden z nich, noszący szlachetne imię Hermund, nie żył od dobrych trzydziestu lat. Drugi zaś, od dwu dekad był przewodniczącym Wielkiej Kapituły i de facto drugą osobą w Cesarstwie. Zaraz po imperatorze ma się rozumieć. A nazywał się Balthasar…

 

– Ruelda! – Krzyknął ktoś z tylu, wyrywając maga z zamyślenia. De Biella obrócił się zaskoczony. Wołającym okazał się być inny czarodziej. Odziany w brudnozieloną szatę, młody Khardo. Obaj dość dobrze znali się z osławionej Akademii w Thartum. W czasie gdy Khardo jako adept zaczynał dziesięcioletni okres studiów magicznych, Ruelda je kończył. A w zasadzie był na etapie pisania traktatu, którego zaliczenie dopuszczało do egzaminu mistrzowskiego. Pierwsze spotkanie okazało się niezbyt szczęśliwym dla Kharda. Jako adept, zwany w studenckim żargonie kotem, został "pasowany" na studenta. Pasowanie, jak sama nazwa wskazywała, polegało na spraniu delikwenta pasem. Następnie pasujący spijali się do nieprzytomności. Za pieniądze pasowanego ma się rozumieć. Jednocześnie jednak pasujący przejmowali nieformalną odpowiedzialność za swoich pasowanych. Wprowadzali ich w realia studenckiego życia, ale także chronili przed nadmiernym wykorzystywaniem młodych przez innych studentów oraz wykładowców. De Biella w świetle tego obyczaju uczynił z Kharda pełnoprawnego studenta Akademii. W taki właśnie sposób obaj Magowie się poznali. Starszy czarodziej uśmiechnął się szczerze. Zawsze lubił rudowłosego maga. Zwłaszcza jak, jeszcze na studiach, okazało się, że obaj pasjonują się starożytna magią runiczną. Spędzili kilka lat na wspólnych badaniach, pospołu przekładając tony ksiąg i wdychając kilogramy kurzu w różnych bibliotekach i archiwach Cesarstwa.

– Witaj młody! – Zawsze tak nazywał Kharda, mimo że ten, tak jak de Biella był członkiem Kapituły.

– Kopę lat. – Skwitował rudowłosy ściskając wyciągniętą dłoń Rueldy. Kapituła liczyła coś koło stu czarodziejów i czarodziejek, więc często jej członkowie nie widywali się nawet całymi latami. Nawiasem mówiąc Obaj Magowie ostatnim razem widzieli się przed sześcioma laty, gdy Kharda dostał właśnie Promocję Specjalną, która dawała mu możliwość zasiadania w Kapitule.

– Szkoda tylko że w takich paskudnych czasach przyszło się spotykać. – Skwitował ze smutnym uśmiechem de Biella. Młodszy z magów machnął tylko ręką

– Czasy zawsze są paskudne.

– Ale nie zawsze aż tak. – Skrzywił się Ruelda.

– Lepiej się napijmy. – Zaproponował Khardo.

– No to napijmy się. – Przystał na propozycje starszy mag.

– To prowadź mistrzu. – Rudowłosy znów się uśmiechnął. – Tyś miejscowy, to wiesz gdzie można dobrze i tanio się zabawić.

– Ano wiem. Idziemy.

De Biella sprawnie wprowadził kompana w labirynt, wąskich uliczek wijących się na północ od forum Gelharda Wielkiego. Po kilku chwilach przeciskania się przez tłum przekupek, sprzedajnych dziewek, oraz równie sprzedajnych eunuchów w damskich fatałaszkach, dotarli na miejsce. Lokal okazał się być ponurą sutereną śmierdzącą stęchlizną i dymem. Khardo zawahał się.

– Nie bój nic. – Zaśmiał się de Biella. – To tylko tak marnie wygląda. – Zasiedli za stołem. Karczmarz, gdy tylko ich ujrzał, dopadł do nich.

– Co podać szlachetni panowie czarodzieje? – Jął pytać, kłaniając się do samej ziemi.

– Piwa dobry człowieku. – Odparł Ruelda. Po chwili antałek ze złotym trunkiem stał na stole obok nieco wyszczerbionych, ale o dziwo czystych kubków.

– Jak sprawy? – zagadnął młodszy z magów, ugasiwszy wprzódy pragnienie przyjemnie chłodnym piwem.

– Gorzej chyba nie może być – odrzekł de Biella.

– Mówisz o Hordzie?

– A o czym? – prychnął.

– Tylko czekać jak zostanie rozbita. – Zaśmiał się Khardo. – Barbarzyńcom nie starczy sił na długie wojowanie. Obłowią się i rozproszą.

– Nie jestem tego taki powiem. – Ponuro powiedział starszy czarodziej. Spojrzał towarzyszowi w oczy. – Pamiętasz czym się ostatnie zajmowałem?

– Pewnie! – Uderzył dłonią w stół. – Chciałeś zbadać Wielki Manuskrypt!

– Ano chciałem – odburknął. – ale uważasz, nie odnalazłem go w Tajnym Archiwum.

– Czyżby był aż tak potężny, że go ukryto? – spytał z niedowierzaniem rudy mag. De Biella Pokręcił przecząco głową.

– Jest potężniejszy. Ale nie ma go w stolicy.

– Jak to nie ma? – Zaniepokoił się Khardo.

– Samego Manuskryptu nie mogłem zbadać. – Zaczął Ruelda ściszonym głosem, pochyliwszy się nieco nad stołem. – Dotarłem jednak do zapisków magów badających go wcześniej. – Tu zawiesił głos i rozejrzał się. – Ostatnio badali go Hermund i sam Balthasar.

– No nieźle.

– Ano tak. Sam wielki przewodniczący kapituły. – De Biella uśmiechnął się chytrze. – Ale to jeszcze nic. – Podjął opowieść. – Dowiedziałem się, że Manuskrypt został przed kilkoma wiekami spisany przez niesamowicie potężnego szamana Orków. Parał się on czarną magią i nekromancją. – Ruelda napił się. – Zaklął w tym dokumencie całą swą moc i wiedzę. Jeżeli wierzyć źródłom, ktoś kto by go odczytał i zrozumiał, całkowicie uodpornił by się na magię oraz uzyskał moc szamana. Byłby niepokonany i nieśmiertelny.

– Komuś się to udało? – Przerwał Khardo.

– Natrafiłem na kopie fragmentu Manuskryptu. Nie mam pojęcia jakim językiem go spisano, więc myślałem, że nikomu nie udało się go odcyfrować. – Spojrzał w kufel – Niechcący odkryłem jednak, że Hermund badając Wielki Manuskrypt został owładnięty jego czarną mocą.

– Co Ty mówisz?

– To było jakoś zaraz po śmierci Chartuma. W przypływie szaleństwa Hermund wykradł dokument i uciekł na południe.

– Kapituła ruszyła w pościg?

– A jakże! Balthasar poszczuł buntownika Orkami z Czterdziestej Czwartek Kompanii. – Khardo pokręcił głową. – Jak ustaliłem pogoń dopadła czarodzieja w granicznej twierdzy Ardesh.

– I co? – Przerwał rudy mag. – Pojawił się tam również Balthasar wraz z potężna magiczką, mroczną elfką Nadią.

– Kolarze ją – odezwał się Khardo. – wykładała magię stosowaną w Akademii. Miałem u tej jędzy poprawkę.

– Słuchaj teraz. – De Biella nie przejął się uwagą rozmówcy. – Po Orkach słuch zaginął. – Znów rozejrzał się po sali, sprawdzając, czy nikt się nie przysłuchuje rozmowie. – Sam Hermund zginął, a Balthasar powrócił w chwale do stolicy.

– Z Manuskryptem?

– Początkowo tak myślałem. Sądziłem, że Balthasar wykorzystał manuskrypt do przejęcia władzy w kapitule. – Podjął Ruelda. – Ale przecież zajęło mu to aż dziesięć lat.

– No tak. – Przyznał młodszy czarodziej.

– Gdyby dysponował mocą ze zwoju, osiągnął by to w kilka tygodni.

– Zgadza się.

– Poza tym Nadii nie było dane ujrzeć Rammani. Straciła życie podczas podróży teleportem.

– Do czego zmierzasz? – spytał Khardo.

– Wniosek nasuwa się jeden – odparł Ruelda – Balthasar nie odzyskał Wielkiego Manuskryptu.

– To gdzie on jest?.

– Też do niedawna zadawałem sobie to pytanie. – Pokiwał smętnie głową. – Ale kiedy Horda zaatakowała Ardesh, miejsce w którym zaginął Manuskrypt. – Spojrzał przyjacielowi w oczy. – Kiedy kolejne legiony, jeden po drugim rozbijała ta barbarzyńska armia. – Zawiesił głos. – Domyśliłem się, że Manuskrypt jest w ich posiadaniu.

– O kurwa! – syknął młody.

– Powiem ci cos w sekrecie – powiedział po chwili milczenia – Uważam, a nawet jestem pewien, że cesarz zostanie pobity. – Khardo chciał przerwać, ale Ruelda powstrzymał go ruchem dłoni. – Myślę, że Imperator polegnie, a Rammani pozostanie bezbronne. – Spojrzał mętnym wzrokiem w dal. – Nie będę czekał na śmierć. – Zawiesił na chwilę głos. – Dziś wyjeżdżam z miasta i tobie doradzam to samo. – Dokończył i wstał od stołu.

 

* * *

 

Ruelda de Biella przybył razem z którąś z pierwszych fal uchodźców. Prawdopodobnie był ostatnim żyjącym Wiedzącym w tej części świata. Krążyły pogłoski, że żaden mag, który dostał się w ręce Hordy, nie uchodził z głową. Nikt z bractwa, poza de Biella, nie dotarł na zachód, więc nie mógł zadać tym wieściom kłamu. Mag otrzymał opiekę margrabiego Brugii. Ale w przeciwieństwie do innych uchodźców, de Biella nie był problemem. Co więcej, okazał się być bardzo pomocny. Nie wykazując sentymentu do rządów cesarzy, zyskał zaufanie margrabiego. Mag zajął trzy najwyższe piętra pękatego stołpu, gdzie urządził sobie sypialnie, pracownie i bibliotekę. W tym ostatnim pomieszczeniu właśnie zasiadali. Dla tak znamienitych gości godniejsza byłaby oczywiście Wielka Halla, ale na zamku Sekkel było zbyt wiele ciekawskich uszu. No i zbyt wielu możnych ze Wschodu.

– Nie będę próżno strzępił języka. – Zaczął, zachrypniętym nieco głosem margrabia. – Wszyscy mamy ten sam problem.

– Nie wszyscy. – Przerwała mu hrabina z dziwnym uśmiechem. – Mi nie wadzi że oficjalnie jestem tylko namiestnikiem cesarskiej prowincji. – Upiła łyk wina z kryształowego pucharu. – Liczą się fakty panowie. A fakty są takie, że jestem panią na swoich włościach! – Grzmotnęła otwarta dłonią w blat stołu. – I żadnemu przybłędzie ze Wschodu nic do tego. – Dokończyła już spokojniej, wygładzając połę sukni.

– Więc i do twojego kasztelu zawitali goście. – Uśmiechnął się Blankenberg. Salzgitter spojrzała na niego zimno. Lód w jej błękitnych oczach niemal zmroził diuka. Widać było, że hrabina nie pałała miłością do swojego sąsiada. Cła zaporowe jakie nakładał Blankenberg na eksportowane z dziedzin hrabiny futra, z pewnością tę niechęć wzmacniały.

– Pokój! – Uniósł szczupłe dłonie de Biella. – Wiem że istnieją zatargi między wami – powiedział spokojnie – ale nie zebraliśmy się tu aby je rozwiązywać. – Splótłszy dłonie na brzuchu, spojrzał na zebranych. – Margrabia uznał, że już czas coś począć z uchodźcami. Ale nie chciał robić nic wbrew swoim zacnym sąsiadom.

– Jeśli dobrze pamiętam – przerwał Voltzberg – y też jesteś uchodźcą.

– Teraz jestem doradcą margrabiego – odparł spokojnie de Biella. – A Sekkel jest teraz moim domem. – Spojrzał baronowi w oczy. – Innego już nie mam. – Voltzberg chrząknął i umoczył sumiaste wąsiska w kuflu piwa.

– Do rzeczy magu – wtrąciła hrabina – ciekawam waszych rozwiązań. – de Biella skłonił się lekko w jej stronę.

– Otóż, jak słusznie zauważył diuk Blankenberg, wasze kasztele zapełniły się ostatnio niezbyt spodziewanymi, i miłymi gośćmi. – Uśmiechnął się. – Przyjmując ich w dobrej wierze pod swoje dachy związaliście sobie ręce. Bo dla starych rodów cesarstwa jesteście tylko barbarzyńskimi namiestnikami barbarzyńskich prowincji. – Upił łyk wina. – A jak mniemam taka rola wam nie odpowiada.

– Słusznie mniemacie mości czarodzieju. – Odezwał się milczący dotychczas brodaty Darmstadt. – Ale u mnie w kasztelu, jak cesarski legat zaczął się stawiać, to go do jamy kazałem wrzucić – rzekł poważnie. Blankenberg aż prychnął.

– Legata zamknąłeś dopiero jak cesarz ściągnął na wschód legionyp – powiedział z uśmiechem.

– Panowie! – Przerwał mag. – Nie czas na robienie sobie wstrętów. – Obaj władycy zamilkli. – Mając na swoich zamkach liczną grupę oddanych cesarstwu poddanych, nie możecie podjąć kroków przeciwnych interesom tego konającego imperium. – Spojrzał na zebranych. – Jednak takie kroki są w interesie waszym i waszych następców. – Władycy przytaknęli. – Ja wiem, jak wam pomóc. – Uśmiechnął się jowialnie. – Pozwoliłem sobie postudiować geografię waszych ziem. Zauważyłem że wszyscy macie w swoich dziedzinach tereny nie zagospodarowane. Pustki osadnicze, gdzie jeno hula wiatr i wyją wilcy.

– Niby prawda. – Zgodził się Voltzberg. – Ale nie widzę związku.

– Boś cie ślepi baronie. – Uśmiechnęła się uroczo hrabina. – Ja już wiem do czego pijesz magu. – Skinęła głową z cieniem uznania. – Ale mów dalej, bom ciekawa twych pomysłów.

– Te ziemie i tak nie przynoszą dochodu. – Podjął de Biella. – Mam tu na myśli górskie rejony między rzeczką Horshą a Denalem u hrabiny. – Spojrzał na kobietę. – Aż po Wichrową Przełęcz. Bitni rycerze Cesarza dobrze zabezpieczą twe ziemie, pani, przed łupieżcami z gór. – Zawiesił głos, zastanawiając się nad treścią dalszej wypowiedzi. – Panie Blankenberg. – Zwrócił się do diuka. – Płaskowyż Naria i jego okolice wciąż pustoszą górskie Elfy? – Spytał z udawaną troską. Diuk tylko bezradnie rozłożył ręce. – Nadaj te ziemie rodowi Hummelow z Altenbergu. – Oznajmił łagodnym tonem. – Jest to rodzina rozrodzona i bitna. Niech na nich skupi się zawziętość wolnych elfów.

– To że plenna to familia, nie mogło ujść uwadze nawet ślepcowi. – Prychnął Blankenberg. – Całe stado ichnich bękartów mi po zamku biega. A co druga baba zbrzuchacona – mruknął. – Za chwilę będę miał więcej tych Hummelów na głowie.

– A prócz Hummelów są jeszcze inni. – Z uśmiechem dodał de Biella. Diuk tylko zmęł przekleństwo. Mag spojrzał na hrabiego Darmstadt.

– Moja dziedzina nie jest wielka. – Wyprzedził pytanie władyka Czterech Cieśnin.

– Ale bogata. – Zjadle wtrącił Voltzberg. Jak wskazywała nazwa domeny hrabiego, obejmowała ona rejon cieśnin łączących największe jeziora. Było to swoiste skrzyżowanie arterii komunikacyjnych całego regionu. Jako że większość handlu, zwłaszcza tego dalekosiężnego, szła wodą, miasta w tym rejonie niesamowicie wzbogaciły się na drakońskich prawach składu. A dochody Darmstadt'a były wprost proporcjonalne do przychodów jego miast.

– Nawet jeśli. – Odparł zimno hrabia, bawiąc się wielkim, złotym sygnetem z gigantycznym wręcz, czerwonym rubinem. Pierścień wart był zapewne więcej niż kilka galer wojennych zacumowanych w brugijskim porcie. – Nie zmienia to faktu że nie mam gdzie tych darmozjadów posadzić.

 

***

 

– Rozeszło się chyba po kościach – sapnął Hemdal wstając z podłogi. Podrapał się po zadku, przeciągnął się tak, że aż mu kości strzeliły i ziewnął. Oparł się o blanki wieży, spojrzał na panoramę miasta, po czym splunął siarczyście wprost na bruk ulicy.

– Na to wygląda – przyznał Gwido. Byli gotowi do walki od dobrych trzech godzin, ale nic się nie działo.

– Prędzej czy później przyjdą. – Hemdal spojrzał na zamek margrabiego. – Carnalvold jest mu niczym zadra w rzyci. – Przygładził nieco brodę. – Jak nie dziś to jutro, ale przyjdą.

– Czemu Carnalvold nie zwinie interesu i nie da nogi? – zapytał Gwido. – Krasnolud spojrzał na niego z politowaniem.

– Póki nie upewni się że nie żyje żaden z jego przełożonych, lub nie dostanie od któregoś z nich dyspozycji zlikwidowania placówki, nie ruszy się stąd na krok – powiedział dobitnie.

– No tak. – Uśmiechnął się rycerz. Oto słynna krasnoludzka solidność i uczciwość. – Albo zginie. – Skwitował.

– Może i zginie. – Przyznał Hemdal.

– Długo służyłeś w 44? – Zmienił temat Gwido.

– Za długo. – Lakonicznie odrzekł Krasnolud. – Podziękowałem cesarzowi za służbę zaraz po pierwszych pogromach. – Gwido ze zrozumieniem kiwnął głową. Milczeli jakiś czas. – My Krasnoludy nigdy nie przepadaliśmy ani za Orkami, ani za Elfami. W końcu to takie same przybłędy ta tych ziemiach jak i wy, ludzie. – Westchnął. – Ale te pogromy, to było cholerne kurestwo Gwido. – Spojrzał w przestrzeń wyraźnie poruszony.

– Też tak uważam. – Odpowiedział człowiek. – Choć Bóg oszczędził mi ich oglądania. – Hemdal zerknął na niego z ukosa, ale o nic nie zapytał. – Dobrze znałeś Orków? – Gwido przerwał, niemiłosiernie dłużące się milczenie.

– Dosyć dobrze… A niektórych nawet bardzo dobrze. – Westchnął. Rycerz poklepał brodacza po ramieniu.

– A ja żałuje że nie zdążyłem ich lepiej poznać Hemdalu. – Pokiwał głową.

– Skąd ty się Ti kurwa wziąłeś? – Tym razem łysy nieludź nie wytrzymał. Gwido tylko się uśmiechnął.

– Polubiłem cię Krasnoludzie. – Spojrzał na maszty okrętów, przegarnął palcami ciemne włosy i nabrał w płuca powietrza. – Byłem pod Gosworth – powiedział po chwili wahania.

– No! To Wiele wyjaśnia. – Pokiwał głową Hemdal. – Więc walczyłeś w sławnej pierwszej bitwie. – Popatrzył na niego z uznaniem.

– Dla mnie była również ostatnią. – Sprecyzował rycerz. Znowu zapadło milczenie. – Dowodziłem Orkowa jazdą. – Krasnolud nie odezwał się. Patrzył tylko w dal, oparty o blanki. – Dopiero dziś dowiedziałem się że Orków uznano za zdrajców.

– A Jak było na prawdę?

– Nie wiem jakim cudem Horda nas pobiła. – Odparł rycerz. – Ale my się przebiliśmy. – walnął pięścią w mur. – A kiedy z Orkami dobijaliśmy piechotę – westchnął – to się okazało że doborowe rycerstwo uciekło z pola.

– No to kurwa słabo uciekali – powiedział spokojnie – bo z tego co wiem, to nikt nie wrócił spod Gosworth.

– To skąd się wzięły plotki o zdradzie? – zapytał człowiek. Krasnolud tylko wzruszył ramionami.

– Winę za taką klęskę trzeba było przecież na kogoś zwalić. – Uśmiechnął się smutno.

– Ty wiesz, że oni zabili ich wszystkich? – Zaczął Gwido po chwili milczenia. – Wszystkich, kurwa! – Syknął.

– Żaden nie przeszedł do Hordy? – Hemdal bardziej stwierdził niż spytał.

– Żaden. – Odparł rycerz. Krasnolud poklepał go po ramieniu. Milczeli bardzo długo, patrząc na panoramę miasta.

– Prześpij się trochę – powiedział w końcu łysy nieludź – ja popilnuje

– Może i masz rację. – Przyznał człowiek. Zwinął się w kłębek w rogu i niemal natychmiast zasnął.

 

Jak zwykle na początku wpadł w czarną otchłań mocnego, twardego snu. Jak zwykle nie trwało to długo. Szybko pojawiły się marzenia senne. Zawsze śniła mu się ona. Tym razem tała na zielonej, pełnej kwiatów łące gdzieś na równinach Thirnu. Ubrana w powłóczystą różową suknię wyglądała przepięknie. Była odwrócona tyłem, więc nie widział jej twarzy, choć znał każdy szczegół. Prześliczne zielonkawe oczy, słodki nosek i cudowny uśmiech. Chciał podejść i ją przytulić. Nie mógł. Nogi grzęzły mu w niewidocznych ruchomych piaskach. Wyciągnął do niej ręce, ale był za daleko. Wołał ją, ale go nie słyszała. Nagle błękitne dotąd niebo stało się czerwone od łun pożarów. Kobieca postać zaczęła się oddalać, a on nie mógł jej dogonić. W jednej chwili znalazł się po środku bitwy. Z mieczem w ręku przebijał się przez zastępy napastników. Rozglądał się w panice, ale nigdzie nie mógł jej dojrzeć. Nagle zorientował się że jest na arenie. Stał sam pośrodku trupów a tłum na trybunach wiwatował.

– Asia! – zawołał, ale tłum go zagłuszył – Asia! – Krzyknął i zerwał się na równe nogi. Obudził się. Był zlany zimnym potem, a serce waliło mu jak młotem. Hemdal spojrzał na niego ze zdziwieniem. Gwido oparł się ciężko o blanki wieży. Świtało. Na wschodzie pojawiła się łuna brzasku, a w chwilę później czerwone słońce leniwie wychyliło się zza ośnieżonych szczytów Gór Goblinich.

– Kim ona jest? – spytał Hemdal.

– Mówiłem przez sen? – Zdziwił się Gwido.

– Nawet wrzeszczałeś.

– To nie dobrze. – Skwitował rycerz.

– Więc kim ona jest? – Ponowił pytanie łysy brodacz.

– Kto?

– Nie udawaj głupiego mości Gwido, bo ci z tym nie do twarzy. – Zaśmiał się Hemdal. – Do niej zmierzasz? – spytał już poważnie. Rycerz wolno kiwnął głową. – Daleko?

– Do Thirnu.

– No to kurwa daleko – stęknął Hemdal.– to na terenach stratowanych przez Hordę. – Gwido spojrzał na akwen jeziora.

– Czy myślisz że… – tu zawahał się – No wiesz? – Zacisnął pięści.

– Czy ona żyje? – Wyprzedził pytanie Krasnolud.

– No właśnie.

– Nie będę ci gadał pierdół Gwido – powiedział smutno – szanse na to nie są wielkie. – Człowiek spuścił głowę.

– Ej! – zawołał Huron z dachu zabudowań gospodarczych – schodzimy na dół!

– Dobra! – odkrzyknął Hemdal. Po chwili wszyscy zebrali się na placyku.

 

– Panie Gwido. – Zaczął Carnalvold patrząc zmęczonymi oczami znad blatu wielkiego biurka. – Pozwoliłem sobie otworzyć panu rachunek – powiedział oficjalnie. – To jest. – Podsunął rycerzowi pergamin z wytrawionymi runami. – List, w którym zaszyfrowałem stan twojego rachunku. – Człowiek spojrzał na Krasnoluda. – W każdej siedzibie Kompani będziesz mógł podjąć dowolną ilość gotówki. – Wyjaśnił. – Tam naczelnik na twoim liście zaznaczy ile pobrałeś i potrąci tę kwotę z rachunku. – Gwido kiwnął głową na znak że zrozumiał.

– Ile mam na tym rachunku?

– 10 tysięcy guldenów – odparł Carnalvold. Gwido aż zagwizdał.

– Niezła sumka – stęknął.

– Plus 500 w gotówce. – Krasnolud rzucił na biurko ciężki skurzany trzos. Mieszek przepięknie zabrzęczał.

– I za tę małą fortunę mam tylko iść na wschód i zebrać informacje? – spytał rycerz. Naczelnik wolno kiwnął głową. – Więc ryzykuje więcej niż mi się wydawało – westchnął.

– I tak byś tam poszedł – powiedział. – Ja ci to tylko ułatwię.

Koniec

Komentarze

Każdy niszczycielski żywioł na tej planecie i skutki jego zniszczeń można okreslić w pewnej skali. Nawet odporność minerałów na zarysowanie określa się pewną skalą (Mohsa), ale Twojego tekstu, najeżonego ogromną ilością błędów logiczych, składniowych, interpunkcyjnych i innych, nie da się określić żadną skalą, aby pokazać jego absolutną słabowitość!

 

To, co opublikowałeś to jakaś kpina! Nie wstyd Ci pokazywać ludziom tak kiepski tekst?! Brak szacunku dla czytelnika, to rzecz straszna.

 

I mam pytanie: pokaż mi jakikolwiek literacki tekst, gdzie liczebniki zapisajemy liczbami arabskimi?

 

Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Trudna sprawa. Błędów trochę by się nazbierało, nawet ortograficznych. Nie będę wypunktowywał. Tekst bardzo trudny w odbiorze. Za dużo i zbyt szczegółowe opisy, za dużo postaci i miejsc naraz. W opisie bitwy normalny miszmasz, wszystkiego po trochu, ludzie, elfy, orkowie, krasnoludy, czarny proch (tak przynajmniej zrozumiałem), gdzieś tam magowie, rycerze, kohorty i hoplici. Miałem też poważne problemy z rozróżnieniem, kto jest po czyjej stronie. To się zresztą tyczy całego tekstu. Zbyt wiele świata starałeś się przedstawić naraz.

 

 

Margrabia rozsiadł się wygodniej na starym, choć gustownym fotelu o rzeźbionych podłokietnikach. Podobnych mebli było w komnacie sześć. Stały przy dużym, również starym i również gustownym stole. Margrabia, jak przystało na gospodarza zasiadał u szczytu. Po swojej prawicy miał hrabiego Darmstadt, brodatego władykę Czterech Cieśnin, którego postura przywodziła na myśl raczej niedźwiedzia niż człowieka. Na przeciw hrabiego, po lewicy margrabiego siedział baron Voltzberg, pan twierdzy Pilzar i Doliny Cyrthalu. Następni siedzieli młody diuk Blankenberg, o dziobatej, chudej twarzy, oraz wdowa po starym Mandorfie, wciąż atrakcyjna hrabina Salzgitter. Włości obojga okalały zachodnie jeziora Krainy. Miejsce naprzeciw margrabiego zajmował Ruelda de Biella, mag z nieistniejącej już Wielkiej Kapituły Cesarstwa. Mimo, że w stolicy Imperium nie piastował żadnych ważnych godności, w środowisku bractwa ceniony był za swą pracę naukową. Ba, to właśnie dzięki swoim badaniom uratował swoja skórę. --- zupełnie nie rozumiem roli tego fragmentu w tekście. Zwłaszcza, że jest umieszczony na końcu podrozdziału(?)

Za dużo "był" na początku. Dlaczego na jednym z czterech wozów, jest tylko jeden krasnolud? (nie liczymy rycerza) Za dużo opisów. Za mało akcji. Za dużo postaci i nazw własnych - nie idzie tego spamiętać.

"A kogo mogła obchodzić? – Zgrzytnął zębami rycerz." - w tym miejscu znudziło mi się czytanie.

Chyba jeszcze za wcześnie dla ciebie na publikownie czegokolwiek. Ale nie zrażaj się. Sugeruję wyrobić sobie dobre podejście do czytelnika. Wobraź sobie, że chcesz go przekupić. Odebrać wszystkie cenne sekundy życia  potrzebne na przeczytanie teksu, za każdą sekundę musisz dać równie cenne słowo i kusić, kusić, że im głębiej wejdzie, tym droższe zdania znajdzie. A na koniec przyłożyć mu pożądnie z zakończenia, by miał poważny problem z dojściem do siebie.

Dzięki za uwagi. Z tymi opisami to zawsze miałem problem. Za dużo chcę przekazać. Prosł bym jeszcz o uwagi na temat dialogów. Pozdrawiam i życzę cierpliwości;)

Fabuła nie jest na tyle ciekawa, bym przebijała się przez ten gąszcz błędów. Odnoszę wrażenie, że ten tekst to jeden wielki błąd.

Przeczytaj sobie DOKŁADNIE ten post ---> http://www.fantastyka.pl/10,4550.html --- potem zrób coś z tym tekstem - nie wiem - popraw go albo napisz od nowa, albo w ogóle napisz coś nowego - zgodnie z tymi radami, a dopiero po tym możemy porozmawiać poważnie.

Odnoszę wrażenie, że masz problemy typowe dla początkujących. Nie mówię o pospolitych błędach typu literówek oraz im podobnych, lecz o sposobie pisania. Z jednej strony wygląda to nienajgorzej, retrospekcja i teraźniejszość, swoiste zbliżenie na postać, na scenę, ukazanie szerszej panoramy, na tle której rozgrywa się akcja fragmentu --- ale przebija spod tego chęć upchnięcia wszystkiego jednocześnie w jednym miejscu. Może to sugerować, oby błędnie, że piszesz bez planu --- jest pomysł, trzeba go zapisać, żeby nie uciekł, a co z nim zrobi się potem, zobaczymy. Zwracam na to uwagę, ponieważ zamieszczony tekst najwyraźniej jest fragmentem tak zwanej większej całości, i to dużo, dużo większej. 

Powinieneś, myślę, zgłębić tajemnicę anachronizmów. Czytelnikom bardziej obytym z polszczyzną i klasyką takie "numerki", jak kurwa w ustach bohaterów fantasy, inne czysto dzisiejsze wyrażenia, zgrzytają.  

Dostrzegam inspirowanie się historią starożytnego Rzymu. Republika, Cesarstwo, barbarzyńcy... Do tego, oczywiście, nieodzowna w fantasy magia. Ale, jak mi się po tym fragmencie wydaje, dozowana raczej oszczędnie. Co jest plusem.  

Ogólnie: z tej mąki może być chleb, jeśli solidnie popracujesz nad językiem i nad samym pomysłem. Tak, jak jest, czyta się ze sporym trudem, szczególnie w miejscach, w których "kondensujesz" wydarzenia i postacie.

Dość surowe opinie przedpiśców, ale, co zauważyłem, stylistycznie nie jest źle. Są długie, poprawne zdania, a to podstawa, jeśli ktoś w ogóle marzy o pisaniu... Jest dożo drobniejszych błędów, ale łatwych do poprawienia. Całe opowiadanie jest oczywiście nudne poprzez natłok szczegółów i wszelakich informacji, nazw i nazwisk. I znużony, zdezorientowany czytelnik nie wie, o co chodzi. Radziłbym skupić się na głównym bohaterz i osi utworu, by nie powstał chaos, jak tutaj.

Konstruktywna krytyka jest nieodzowna. Juz mam wizję zmian i poprawek. Za jakiś czas pojawi się lepsza wersja;) pozdrawiam wszystkich i wszystkiego najleprzego w nowym roku życzę.

Przeczytałam całość, choć było to doświadczenie dośc męczące.

Jak już napisano wcześniej - nie jest za dobrze, ale nie jest też najgorzej. Ogólnie, gdyby ubrac tę Twoją historię w nieco inne słowa, czytałaby się jak typowa opowieść fantasy z wyprawą, wojnami, bitwami i wielką miłością w tle. Nie widzę powodu, by pisać, że to "jeden wielki błąd", bo to nieprawda. Jak wyszlifujesz styl, może być nieźle, bo potencjał jest.

 

Co nie zmienia faktu, że stosujesz więc katastrofalny zapis dialogów. I to nie tylko dlatego, że sam dialog jest zapisany źle (bo jest), ale też dlatego, że mnogość nic nie wnoszacych wtrąceń, myślników i zdań pomiędzy bardzo utrudnia odbiór. Nie musisz co chwilę wspominać, że ktoś upija łyk czy kiwa glowa czy macha ręką, bo to wcale nie pomaga, nie wzbogaca tekstu, a tylko go zaśmieca. Za dużo tego wszystkiego. Poza tym więcej akapitów oznacza większą przejrzystość, true story.

Co do zapisu dialogów - w podpiętym w Hyde Parku wątku o Wskazówkach dla piszących przeczytasz wszystko, co i jak.

 

Liczby, jak już wspomniano, zapisujemy słowami.

Kaftan z całą pewnością jest skórzany, a nie skurzany.

 

Stosujesz bardzo dużo wielkich liter? Po co? Czemu Krasnolud, a nie krasnolud? Zresztą raz piszesz tak, raz tak. Czasem w środku zdania pojawia się bezsensowna wielka litera, na przykład że ktoś coś Miał. Opanuj się. Nazwy własne - tak. Zwykłe słowa - nie.

 

Co do opisów - jak wrzucasz czytelnika na samym początku w szczegółowy opis geografii, najeżony nazwami własnymi, których i tak nikt nie zapamięta, a potem jeszcze przedstawiach całą kopmanię, każdego z imienia, to masz jakieś 80% pewności, że czytelnik zarzuci tekst i poszuka innego, ciekawszego. Szczegóły dotyczące świata należy wplatać w opowieść stopniowo, nienachalnie.

 

Kierując się w kierunku - serio?

Interpunkcja też Ci trochę leży.

 Czasem też, mimo mnogości wtrąceń i opisów, niedookreślasz podmiotów. Tak, że np. nie wiadomo, co kto mówi.

 

Naprzód - łącznie. Nie wiadomo - rozłącznie. I jeszcze w kilku przypadkach Ci się napisało odwrotnie.

 

Podkomendnych, a nie podkomędnych...Nie masz modułu sprawdzania pisowni?

 

"Ciągnał dalej" - nie, albo mówił dalej, albo ciągnął, albo kontynuował, ale nie ciągnął dalej.

 

"Bóg ci zapłać", mówi Gwido. I gdzieś jeszcze używa imienia Boga pisanego wielką literą. A więc w Twoim świecie istnieje chrześcijaństwo?

 

Coś nie widzę, by ktokolwiek normalny siedzial w pelnej zbroi płytowej w karczmie. Nawet krasnolud. Nie.

 

Pod koniec jest nieco gorzej. Pomysl z Manuskryptem jest taki... sztampowy. Rozczarował mnie. Naprawde musisz się uciekać do takich tanich sztuczek?

 

Pogubiłam się trochę we fragmentach, kiedy pojawił się czarodziej. A konkretniej gdy jest scena, że de Biella jest w archiwum, a potem nagle ktoś do niego woła. Myślałam, że to nadal w archiwum i sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że jesteśmy z powrotem na ulicy w Brugii. Czy jak było temu miastu.

 

Jeśli Nadia straciła życie podczas podróży teleportem, to jak wykładała na Akademii?...

 

Szchodzenie na dół to maśło maąlsane. Bo zejść w górę się nie da.

 

To tak słowem wstępu. Uporządkuj swoje pomysły i myśli, daj tekst komuś do przeczytania przed opublikowaniem. I nie spiesz się.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka