- Opowiadanie: morthir - Grudniowy Nurt

Grudniowy Nurt

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Grudniowy Nurt

Grudniowy Nurt

 

 

 

Niewiele wiadomo o wydarzeniach, które miały miejsce czternastego grudnia 1999 roku w okolicach Ostrowa Tumskiego, poza tym, że jedynym człowiekiem, który mógłby coś na ten temat powiedzieć był Rafał Santor. Był, ponieważ o ile wiadomo, po jakimś czasie od tej feralnej nocy całkowicie postradał zmysły i rzucił się w mroźne odmęty Odry.

 

 

***

 

Rafał Santor był wrocławskim strażnikiem miejskim. Jego praca polegała na pilnowaniu względnego spokoju, którego mógł nieustannie doglądać przez zamontowane gdzieniegdzie kamery. Brał głównie nocne zmiany, ponieważ był młodym kawalerem. Lubił także nocną atmosferę tego urokliwego miejsca. Czasem obserwował w swoich monitorach, jak młodzi ludzie przesiadują nocami w okolicach kościoła św. Marcina. Przeważnie była to okoliczna młodzież popijająca piwo. Rafał bardzo rzadko jednak nasyłał na nich policyjne radiowozy, choć nie ulega wątpliwości, że należało to do jego obowiązków. Nie robił tego przez pewnego rodzaju sentyment, w końcu sam przesiadywał tu z przyjaciółmi na piwie jeszcze kilka lat temu. Niezwykle miło wspominał te czasy a w szczególności rozmowy. Rozmowy uwolnione przez alkohol, który był zarazem kluczem otwierającym puszkę Pandory zawierającą setki pytań pochodzących z podświadomości, oraz taranem, burzącym mur pozorów, zbędnych gestów i fałszywej moralności. Gdy tak patrzył na tą pijącą piwo młodzież, widział samego siebie i zadawał sobie pytanie – co się podziało z tym Rafałem z przed kilku lat? Dzwonił na policję tylko w przypadkach ekstremalnych nadużyć i ewidentnych przestępstw. Czasem wzywał kolegów ze straży miejskiej aby zajęli się źle zaparkowanym autem. Nazywał ich kolegami tylko ze względu na przynależność zawodową. O ile to było możliwe, starał się nie utrzymywać osobistych kontaktów z żadnym czy też żadną z nich. Uważał ich za ludzi o ekstremalnie prawicowych poglądach, lub też mszczących się na reszcie świata za swój wygląd i sytuację życiową, jak na przykład pani sierżant Kwaśniewska, ponad stukilowe monstrum o facjacie szympansa. Była po prostu nieprzejednana, wlepiała najwyższe mandaty za najdrobniejsze przewinienia. Jej partnerem był nowo przyjęty do straży posterunkowy Robert Masłowski. Został przydzielony do Kwaśniewskiej przez naczelnika. Chodzili razem na patrole na starym mieście. Gdy Kwaśniewska dowiedziała się, że Robert jest kawalerem, rozpoczął się jego najgorszy koszmar. Przystawiała się do niego z delikatnością buldożera. Masłowski pomimo zażartej obrony przed jej atakami i tak stał się przedmiotem drwin męskiej części posterunku, a nawet niektórych przechodniów. Czasem żalił się Rafałowi, mówił o jakimś tajnym spisku mającym na celu zdyskredytowanie jego osoby, co Rafał uznawał za przejawy lekkiej paranoi, ale bóg wie czego on by się mógł nabawić, gdyby szef wysłał go na patrol z Kwaśniewską. W każdym bądź razie niewiele go obchodziły problemy Masłowskiego, ledwo radził sobie z własnymi.

Pracował w systemie dwuzmianowym. Rozpoczynał pracę dokładnie o godzinie osiemnastej, a kończył o szóstej rano. Wieczorem, czternastego grudnia 1999 zmieniał starego sierżanta Sławka. Żeby rytuałowi stało się zadość, Sławek musiał poczynić w stronę Rafała kilka zabawnych uwag na temat jego aparycji i złożyć relację z kilku nieistotnych wydarzeń, które miały miejsce za dnia. Na koniec zdradził mu wielką tajemnicę, zachowywał się przy tym jak informator SB z czasów komuny. Uchwycił na prywatnej kasecie wideo obraz z kamery zamontowanej w jednym z zaułków obok biura parafialnego, mieszczącego się przy katedrze św. Jana Chrzciciela. Gdy Rafał ujrzał obraz z kasety jego oczom ukazał się znajomy zaułek, którym często chadzał do domu. Uważał go za swego rodzaju magiczne miejsce. Turyści i przyjezdni z innych części miasta nie byli świadomi jego istnienia. Brukowana, wąska uliczka odgrodzona wysokimi murami od niezbadanych kościelnych przybytków wydawała się zastygła w czasie. Jakby w średniowieczu powołano to miejsce do życia jakimś tajemniczym rytuałem i oddzielono od reszty rzeczywistości. Jednak i tu zaczął się wdzierać zły duch postępu. Począwszy od niedojrzałych napisów na murach i skończywszy na nowo wybudowanym hotelu Jana Pawła II, utrzymanym w plastikowo betonowej koncepcji. Zaułek jednak trwał nadal w umyśle Rafała niczym ostatni bastion spokoju. Ale mury jerozolimskie w końcu runęły i oto zstąpił władca ciemności, ostatecznie niszcząc opór tego miejsca ogłaszając swoje plugawe rządy, bowiem w monitorze, oczom Rafała ukazała się Kwaśniewska przystawiająca się po chamsku do obiektu swojego pożądania. Obłapiała swoimi kołkowatymi rękoma pośladki i krocze biednego Masłowskiego. Stary Sławek podśmiechiwał się dziko na widok tej sceny, a Rafałowi zbierało się na wymioty. Stary mógł mu tego nie pokazywać, zniszczył raz na zawsze magię zaułka. Teraz idąc tamtędy zawsze będzie widział tę ohydną scenę i zamiast woni kamienia i omszałych murów czół będzie smród psich odchodów dochodzący z pobliskiego klasztoru. Oczami wyobraźni dusił starego, uderzał go łokciami w głowę, ciągnąc za siwe kudły w stronę otwartej okiennicy. Ale zaśmiał się tylko sztucznie, udając rozbawienie, odwrócił wzrok od monitora i usiadł przy biurku, udając, że szuka jakiś ważnych dokumentów. Stary Sławek rzucił jeszcze coś na do widzenia i wyszedł do domu. Rafał siedząc przy biurku głośno westchnął, przeklął na głos starego i udał się do pokoju socjalnego zaparzyć sobie zwyczajową filiżankę kawy. Około godziny dziewiętnastej zameldował się dyspozytorowi. Zimna, grudniowa noc mijała całkiem spokojnie, nie było nawet zwyczajowej młodzieży popijającej piwo nad brzegiem Odry koło kościoła św. Marcina. I nie było w tym nic dziwnego ponieważ przyjemność z picia piwa przy temperaturze około minus piętnastu stopni jest wątpliwa. Od czasu do czasu ktoś przetoczył się pijackim krokiem, który zawsze znajduje drogę do celu, niezależnie od stanu upojenia. Rafał rozpoczynał drugą filiżankę kawy i z nostalgią wpatrywał się w szereg monitorów. Koło godziny dwudziestej trochę przysnął, co miał od jakiegoś czasu w zwyczaju. Przebudził się kilka minut po północy. Z początku dość leniwie przeciągnął się w swoim wygodnym fotelu, na który kiedyś złożyli się ze starym Sławkiem. Z jeszcze przymrużonymi oczyma spojrzał na monitory, w podświadomości zaczęła kiełkować w nim myśl o gorącej herbacie, która utrzyma go na nogach do szóstej rano. Jednak gdy ujrzał obraz z kamery skierowanej na kościół św. Marcina przebudził się niemal natychmiast.

Gdy ujrzał otwarte drzwi kościoła praktycznie zesztywniał. Jego mózg pisał jednocześnie kilka scenariuszy, a najgorszym z nich był ten, w którym ktoś włamał się do kościoła, a Rafał to przespał i nie powiadomił policji. Bóg wie kiedy to mogło się stać, godzinę temu, może dwie, a może kilka minut temu. Widział już pismo z wypowiedzeniem, widział jak obciążają go kosztami. Nie mógł do tego dopuścić. Chwycił kurtkę i latarkę, zamknął posterunek i rzucił się biegiem w stronę kościoła. Po kilku minutach stał przy jego wielkich, drewnianych, frontowych drzwiach. Zamek został wyłamany za pomocą jakiegoś ciężkiego narzędzia. Rafał dopiero w tym momencie wezwał policję. Pomyślał, że jeśli uda mu się ująć włamywacza na gorącym uczynku, to może choć trochę umniejszy to jego zaniedbanie. Jego plan był prosty, wpadnie do środka i aresztuje nie mającego się gdzie ukryć złodzieja, ponieważ gotycki kościół św. Marcina jest niezwykle drobnej budowy, a pozbawione naw wnętrze nie oferuje praktycznie żadnej możliwości ucieczki. Uzbrojony w służbowy pistolet i latarkę Rafał wpadł do środka.

Promień latarki dynamicznie rozcinał płaty mrocznego wnętrza i ujawniał obłoki pary wydobywające się z ust Rafała aby w końcu zatrzymać się na kwintesencji bluźnierstwa i okrucieństwa zarazem. Na wielkim drewnianym krzyżu, który znajdował się za ołtarzem, wisiało jakieś ciało, odwrócone do góry nogami. Rafał nie wierzył własnym oczom. Było to ciało Masłowskiego, zawieszone na linie przywiązanej do jednej z nóg, druga noga, zgięta w kolanie, zwisała swobodnie w sposób charakterystyczny dla karty tarota, przedstawiającej wisielca. Masłowski miał także poderżnięte od ucha do ucha gardło, a jego krtań w makabryczny sposób wyzierała z szyi. Schludny i biały ołtarz z monogramem Chrystusa skąpany był w jeszcze ciepłej krwi zabitego człowieka. Rafał nigdy czegoś takiego nie doświadczył, rozum podpowiadał mu, że powinien zwymiotować, krzyczeć, spanikować i uciec. Serce waliło mu jak oszalałe, z wnętrza jego podświadomości wydostały się demony o wielkich, czarnych skrzydłach i najeżonych zębami paszczach. Ryczały i wiły się wokół jego małego świata, z każdego rogu, z pod każdego krzesła wyskakiwał psychopatyczny morderca z wielkim nożem, gotowym w każdej chwili rozpłatać mu gardło. Ale Rafał odrzucił strach, odbezpieczył broń i ruszył w stronę zawieszonego nieszczęśnika. Nie wiedział dlaczego to robi, oczywista myśl aby zostawić sprawę policji została stłamszona przez siłę, dla której wolna wola jest niczym igraszka, przez siłę przeznaczenia. Stanął tuż koło wiszącego ciała Masłowskiego, z magnetyczną fascynacją przyglądał się kapiącej z jego gardła krwi. Gdy tak śledził jedną z opadających kropli, czas jakby stanął w miejscu. Patrzył jak żółtawe światło latarki tworzy refleksy świetlne na ciemnoczerwonej, krystalicznej powierzchni życiodajnego płynu. Gdy kropla połączyła się z kałużą na drewnianej podłodze, Rafał zamarł. Ze szpar między deskami dochodziło słabe światło. Okazało się, że w podłodze znajdowała się drewniana zapadnia, prowadząca prawdopodobnie do kościelnych katakumb. Gdy Rafał uniósł w górę drewnianą klapę, ciało Masłowskiego rozświetliła żółta łuna. Do głowy wdarła się mu myśl, że młody Masłowski wygląda na szczęśliwego, że jest wdzięczny swojemu oprawcy za zakończenie jego męki, niepowodzeń, dyskryminacji, kompromitacji, wiecznego pecha, że jest wdzięczny za zakończenie jego losu jako wiszącego człowieka. Jednak po chwili myśl ta stała się Rafałowi kompletnie obca, niedorzeczna i okrutna. Odrzucając wszystkie myśli spojrzał w dno uwięzionej pod podłogą otchłani. Do małego pomieszczenia prowadziła sypiąca się ze starości drewniana drabinka. Pomieszczenie miało może półtora metra wysokości w najwyższym punkcie sklepienia. Wzdłuż ścian, poukładane były rzędy bardzo starych, drewnianych trumienek, prawdopodobnie ze szczątkami zasłużonych dla kościoła zakonników. Na kilku z nich paliły się dziewiętnastowieczne lampy olejne, rozświetlające ściany z czerwonej cegły oraz piaszczystą podłogę. Rafała wzrok przykuł jednak leżący w bezładzie szkielet. Ktoś prawdopodobnie wyrzucił go z trumny i umieścił z determinacją na samym środku pomieszczenia. Rafał nie wiedział co miał ten czyn na celu, do momentu gdy nie zobaczył domu świeżo eksmitowanego zeń szkieletu, całego zabryzganego krwią. Domyślał się kto mógł zająć miejsce wiekowego zakonnika. Zsunął drewniane wieko i ujrzał Kwaśniewską, a raczej to co z niej zostało. Klatka piersiowa Kwaśniewskiej przebita była drewniana deską. Ciało było do połowy zanurzone w jej własnej krwi, a głowa oddzielona od karku umieszczona została pomiędzy nogami. Przypominało to trochę sposób, w jaki według podań, uśmiercano wampiry. Rafał zastanawiał się czy to jakiś makabryczny żart, czy też ktoś faktycznie uroił sobie, że Kwaśniewska, niewątpliwie wysysająca energię z innych ludzi, uznana została za wampira i uśmiercona w sposób uniemożliwiający odrodzenie się czy wstanie z martwych. Kimkolwiek nie był ów napastnik, dysponować musiał niesłychaną siłą i sprytem, skoro udało mu się zaskoczyć i unieruchomić Kwaśniewską, a następnie wsadzić jej ponad stukilowe cielsko do trumny. W pomieszczeniu nie było jednak tajemniczego napastnika i Rafał uznał, że ten prawdopodobnie zbiegł. Postanowił wrócić przed bramę kościoła i zaczekać na przyjazd policji. Gdy obrócił się w stronę wyjścia, zobaczył na piaszczystym podłożu krwawy ślad, prowadzący za jeden ze stosów trumien. Trumny wydawały się odsunięte od ściany na odległość około trzydziestu centymetrów, a przy podłodze widniało bardzo niskie, łukowate przejście. Rafał odsunął trumny trochę dalej, i na klęczkach zanurzył się w czarny odmęt. Korytarz do którego trafił, skąpany był w całkowitej ciemności. Okazało się, że podłoga znacznie się obniżyła, gdy Rafał skierował wzdłuż niego promień latarki, jego oczom ukazał się wysoki na dwa metry i bardzo wąski korytarz o łukowatym sklepieniu. Postanowił zbadać sprawę do końca. Dobrze pamiętał, że jeszcze kilka lat temu marzył o eksploracji tajemnych labiryntów i mistycznych katakumb w poszukiwaniu dawno zapomnianych sekretów. Rzucił wyzwanie przeznaczeniu, wiedział, że całe jego życie, wszystkie jego czyny i pragnienia zbiegają się właśnie w tym momencie i w tym miejscu. W tej chwili zapomniał o zakazach, nakazach, konsekwencjach, przepisach i biurokratycznej, sztucznej egzystencji. W tym momencie był naprawdę wolny, jedyny raz w życiu. Wiedział, że jeśli teraz zawróci, nigdy nie dowie się, co czekało na niego na końcu tego labiryntu. Pewny siebie, ruszył wzdłuż klaustrofobicznej przestrzeni. Początkowo korytarz biegł cały czas prosto, w kierunku wschodnim, po jakiś trzydziestu metrach, zaczął gwałtownie zakręcać na południowy zachód, zataczając lekkie koło. W korytarzu panowała niezmącona industrialnym hałasem cisza. Słychać było kapiące nieustannie krople wody i niepokojące zawodzenie wiatru, który zdawał się nucić zapomnianą przed stuleciami melodię. Ściany i podłoga stawały się tym wilgotniejsze, im dalej korytarz skręcał na zachód. W końcu Rafał brodził po kolana w wodzie. Przebywając w tej oderwanej od świata powierzchni rzeczywistości, Rafał przyglądał się niepokojącym, pokrywającym ściany korytarza freskom. Przedstawiały one trzynaście kart, przypominających tarota, na których widniały wizerunki zamordowanych na różne sposoby ludzi. Same morderstwa nie były tak odrażające i straszne jak tło, na którym zostały umieszczone. Z za zbeszczeszczonych ciał wyzierał obraz najochydniejszego chaosu i zła jakie było dane ujrzeć ludzkiej istocie. Plugawe bestie wyrastały jedna z drugiej, wśród tego bestiariusza, przy którym piekielne legiony wyglądały jak pijana młodzież w piątkowy wieczór, poznać można było takie bestie jak Kthulu, Lilith, Sha-er-noth, i kłębiące się wokół swych panów śmierdzące stada shogothów. Fresk jako całość obrazował coś na kształt przerażającej przepowiedni czy też apokaliptycznej wizji, w której glob przypominający kulę ziemską zostaje pochłonięty przez czarną, odrażającą czeluść, w której czas nie istnieje. Rafał nie rozumiał co to wszystko znaczy, kto umieścił tu ten fresk ani też nie mógł dociec jak to wszystko pozostało ukryte przez tyle lat. Wiedział za to, że jego przerażenie przekroczyło granicę między szaleństwem a rzeczywistością. Plugawe obrazy wdarły się w jego świadomość nie pozostawiając cienia wątpliwości, że nie są dziełem ludzkiego umysłu. Rafał parł dalej. Koniec korytarza wieńczyła okrągła kopulasta komnata, z której wnętrza bił błękitny blask. Komnatę otaczał wodny kanał a na jej środku stał tajemniczy człowiek, odziany w białą szatę, przez środek której, od nasady kaptura aż do ziemi, biegł niebieski, zdobiony tajemniczymi znakami pas. Rafał w końcu ujrzał swego tajemniczego adwersarza. Przerwał milczenie pytaniem, które jego samego zadziwiło.

-Co to wszystko znaczy?

Mężczyzna stał chwilę niewzruszony, po czym odpowiedział.

-Witaj topielcu. Zapewne słusznie przypuszczasz, że twoja i moja obecność w tym uświęconym miejscu nie są dziełem przypadku. Przypuszczam także, że masz wiele pytań odnośnie tego miejsca jak i zarówno mojej osoby. Jestem Ebonor, jestem jedną z twarzy wysłannika starych duchów, znającego wszystkie pieczęci i władającego językiem starożytnych Nyarlathotep’a. Jestem pasterzem wiodącym zabłąkane dusze ku ich okrutnemu końcowi. Podejdź topielcu, nie lękaj się, bowiem nie mnie przyjdzie dopełnić twego przeznaczenia…

Były to ostatnie słowa, które zdołał zapamiętać. Ocknął się na podłodze kościoła św. Marcina, z zakrwawionym nożem w ręku. Spojrzał na sprofanowany krzyż, aby upewnić się czy Masłowski dalej na nim wisi, ale on nie tylko tam wisiał, ale do tego otworzył oczy, przepełnione smolistą czernią oczy, i zaśmiał się jak demoniczna bestia z innego świata. To był ostateczny cios dla umysłu Rafała. Wybiegł z kościoła z szaleństwem wypisanym na twarzy, a swoje kroki skierował w stronę mostów młyńskich, znajdujących się jakieś sto metrów od miejsca zbrodni. Jego ciała nigdy nie odnaleziono.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Mam mieszane uczucia, bo widac gołym okiem, że znasz reguły pisania, czyli tajniki warsztatowe nie są ci obce. Jednak opek jest nierówny. W kilku miejscach kuleje stylistyka oraz, co mnie zaskoczyło, bo początek zapowiadał się smakowicie, tekst gubi rytm. Przypuszczam, że głównym grzechem jest narzucona narracja, która jest zbyt statyczna. Opisy plastyczne, ale przy zwrotach akcji siada, jakbyś z dystansem malował sceny z udziałem bohaterów. Sądze, że warto popracowac jeszcze nad tekstem, dodać dialogi, które ozywią tę historię.

Według mnie nie wykorzystałes potencjału Ebonora - walnął kwestię w jedynym dialogu i po wszystkim. Niby co finałowa scena miała oznaczać? Straszliwa ona była, taka banalna, aż się skrzywiłem.

Bez oceny.

To miejscami brzmi jak relacja, a nie jak opowiadanie. Dobór narracji szwankuje. Ale w sumie OK.
Pozdrawiam. 

Debiut sprzed jedenastu lat, jestem świadom niedociągnięć, ale ze względu na sentyment zdecydowałem się na publikację, dzięki za komentarze.

Nowa Fantastyka