- Opowiadanie: oruen - Ziemia, na którą ziarno pada [SŁOWIANIE2012]

Ziemia, na którą ziarno pada [SŁOWIANIE2012]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ziemia, na którą ziarno pada [SŁOWIANIE2012]

Gwiazdy skrzyły się na niebie, wspomagając swym wątłym blaskiem światło Księżyca. Płachta bladego światła opadała na śnieg igrający na stromym zboczu wzgórza, które podobnie jak pobliskie góry wznosiło się dumnie nad śniącą poniżej doliną. Niezmącona niczym cisza unosiła się w powietrzu.

Chrzęst przełamywanej warstwy śniegu poniósł się lekko po białej czapie pokrywającej wierzchołek wzgórza. Człowiek usiadł i pełnymi haustami nabierał w płuca mroźnego, górskiego powietrza. Z podróżnego tobołka wyciągnął kawał owczej skóry i rozłożył go przed sobą. Wysypał kości z mieszka przy pasie, chuchnął w zgrabiałe dłonie i rzucił je na skórę. Przypatrywał się przez chwilę wróżbnym wzorom; wyglądały pomyślnie. Zebrał je i ostrożnie schował do mieszka, poszukał wzrokiem pierwszych oznak nowego dnia. Niebo coraz mocniej płoniło się czerwienią, podświetlając szare obłoki chmur.

Pierwsze promienie pomknęły ku dumnym szczytom, poszerzające się z wolna płachty różu zalśniły na stokach, by stopniowo zmieniać kolor i nadać wierzchołkom niebieskawy poblask.

Kiedy światło zaczęło dotykać jej dna, dolina, jakby broniąc się przed słońcem, pokryła się ciepłym puchem mgieł. Gęste, siwe tumany zaległy na dnie, tocząc się przez nią powoli. Nadymając się i puchnąc, zaczęły wkradać się na strome stoki, przywłaszczając sobie coraz to kolejne kawałki gruntu, aż rozlały się tak szeroko, że niemal sięgały szczytu wzgórza.

Jeden tylko fragment oszczędziły, tam, gdzie zasiadł Wołchwa, uśmiechający się do wstającego słońca przymrużonymi oczyma, podczas gdy morze mgieł rozlewało się pod jego stopami.

Delikatny wietrzyk zaczął drażnić kłęby mgły, na białej powierzchni efemerycznego morza pojawiły się fale, które zamiast uderzać o brzeg, rozpływały się w świetle poranka. Niektóre pasma unosiły się ku górze, formując postrzępione obłoki. Już czas.

Starzec wstał i z głową w chmurach ruszył krętą ścieżką w stronę dna doliny.

 

*

 

Przywitało go ciche, chrypliwe pianie starego koguta. Przeszedł przez drewnianą furtkę i przysiadł na ganku jednego z domów. Kogut kręcił się wokół niego, podejrzliwie łypiąc kaprawymi oczyma, niepewien, czego oczekiwać. Wołchwa przemówił do niego po cichu. Zwierzę przekrzywiło głowę, wpatrując się w jego usta.

Przeniósł myśl do jego ciała. Ptak nastroszył pióra, podszedł do płotu i zgrabnie wskoczył na jedną ze sztachet. Zaparł się mocno, zgodnie z poleceniem, nabrał powietrza i zaczął piać.

A było to nie byle jakie pianie.

– A cichaj! – rozległ się gniewny męski głos dochodzący z wnętrza domu.

Starzec westchnął cicho, spodziewając się takiej reakcji. Musiał spróbować jeszcze raz.

Kogut zapiał ponownie, głośno, dziko trzepocząc skrzydłami.

– Co za licho, zaro go uciszę!

Wołchwa skrzywił się, słysząc te słowa. Wstał i odwrócił się w stronę drzwi, akurat w tym momencie, w którym otwarły się z rozmachem i stanął w nich wąsaty mężczyzna, dzierżący w ręku siekierę. Na widok Wołchwy stojącego na ganku wytrzeszczył oczy.

– Witajcie, gospodarzu – starzec uznał, że musi przejąć inicjatywę. – Zwyczaj to jaki miejscowy, zdrożonych podróżą siekierą witać?

Gospodarz ostrożnie odłożył siekierę przy progu i cofnął się do izby.

– Co kciałem pedzieć, przepraszam – wymamrotał nerwowo, wycierając wielkie dłonie w zatłuszczony serdak. – Chodźta do izby, kapłanie, zara w piecu napalim. Jadźka! – krzyknął. – Gość w chałupie!

– Kto tak z rana do chałup zachodzi – zagderała kobieta z sąsiedniej izby. – Spać nie dajo, zbóje.

– Jadźka! – głos gospodarza nabrał ostrzegawczych tonów. – Wołchwa we wsi…

– Toć w porę zaszedł, chłopak Obidowej z rok temu miał być postrzyżon – kobieta najwyraźniej się go nie bała. Starzec uśmiechnął się.

– Prosim – powiedział gospodarz. – Do izby waszej, toboły złożyć – powiedział, widząc pytający wzrok Wołchwy. – Ja dopale w piecu, zimno sie cosik zrobiło.

Wołchwa rozejrzał się po izbie. Czyste, wysprzątane pomieszczenie i świeżo pobielone ściany dobrze świadczyły o gospodarzach. Złożył tobół do otwartego kufra, przymknął drzwi i rozwarł na oścież dwuskrzydłowe okno. Zimny dech wczesnego poranka wciskał się przez szpary w okiennicach. Mocował się przez chwilę z zasuwami, zanim udało mu się je otworzyć.

Świeże, wiosenne powietrze wpadło do środka ze światłem, wnosząc zapach topniejącego śniegu. Wołchwa słuchał przez chwilę odgłosów poranka, po czym, zadowolony, zamknął okno i położył się na łóżku, wpatrując się w szczeliny między pobielonymi belkami sufitu.

Ile to już lat chodził od wioski do wioski, niosąc płomyk zapomnianej wiary? Nie bardzo pamiętał. Tyle miejsc, ludzi, kłopotów, wszystko to mieszało się w głowie; poczuł zmęczenie i ułożył się wygodniej. Zamknął oczy i nasłuchiwał.

– Jadźka, a dyć spokój daj, on pewnie zdrożon, ducha odnowić musi – rozległ się przytłumiony, cichy głos mężczyzny.

– A juści, duch najlepiej poczywa, kiej na żołądku dobrego cosik leży – odparła stanowczo kobieta. – Kiej sie prześpi, do chramu iść musim.

– Do chramu? Toć tamoj licho siedzi – zaprotestował cicho gospodarz.

– I dlatego tam, Józwa, iść musim z Wołchwą, licho wygonić.

– To czemu księdza dobrodzieja nie poprosilim?

– Głupi ty, a co on zrobi, chram poświęci?

Gospodarz milczał. Wołchwa wytężył słuch, konwersacja wydawała mu się nad wyraz interesująca.

– Odpocznie, chłopca postrzyże i do chramu zajdziem – powiedziała zdecydowanym głosem. – A tera do pieca mi przejście daj , śniadać trza.

Wołchwa pochwalił ją w myślach. Następny wędrujący kapłan, o ile przyjdzie tu jeszcze jakiś, zdecydowanie powinien podszkolić nieco Jadźkę, miała bardzo praktyczne podejście do życia, a to dobrze przekładało się na siłę przyszłych Wiedzących. Wzmianka o księdzu nieco go zaskoczyła, choć z tego, co wiedział, kler w tym regionie wykazywał się wyjątkowym szacunkiem do starych wierzeń. Chodziły plotki, że co poniektórzy zjawiają sie nawet w chramach, bynajmniej nie po to, by je niszczyć.

Zastanowiła go sprawa wspomnianego przez gospodarzy licha. Czy bogowie osłabli już tak bardzo, że byle licho może wstąpić na uświęconą ziemię i przemocą zająć chram? Wydawało mu się to niemożliwe.

Rozmyślania przerwało grzeczne pukanie do drzwi. Z lekkim skrzypieniem uchyliły się, ukazując korpulentną postać gospodyni.

– Cosik dobrego przyniesłam, zawsze to dobrze, jak na żołądku ciepłego cosik przed snem poleży – powiedziała pewnie, wchodząc do izby. – Ma wszystko, czego trza? – zapytała rzeczowo.

Gdyby Wołchwa był młodszy, jej zachowanie poczytałby jako brak szacunku.

– Wszystko mam, dziękuję za posiłek i gościnę. – odparł uprzejmie. – A zjem z chęcią, głodnym nieco.

Twarz gospodyni rozjaśniła się w uśmiechu.

– Jajecznice zrobiłam. Bo co, myślałam, kapłan nie bóg i jeść musi – powiedziała, stawiając parujący talerz na stoliku. – Będzie co trza to Józwe pośle. A co ja tu gadam, pewnieście zdrożeni i spać chcecie.

– Drogę miałem trudną, ale nie przyszedłem tu odpoczywać – powiedział Wołchwa, wstając i chwytając talerz. – Posługi jakiej trzeba, słyszałem.

– Ano trzeba, trzeba – powiedziała. – Obidowej chłopak postrzyżon być musi, mielim złośliwego jakiego płanetnika tutaj i złe sie kieś w chramie zadomowiło – wyliczyła.

Wołchwa zamyślił się, przeżuwając powoli jajecznicę. Chłopiec rzeczywiście powinien być postrzyżony, płanetnik, to, podejrzewał, tylko niezwykle silna wichura. Pozostawał chram wydarty jego prawowitym właścicielom, czyli w zasadzie wszystkim bóstwom – czasy, kiedy każde mogło mieć swój własny, dawno już minęły.

– Co za złe w chramie siedzi? – zapytał.

– Ano, poszli my jednego dnia na modły i świece zapalić, ale chramu nijak znaleźć nie moglim – zaczęła gospodyni. – Jak by sie w powietrzu rozpłynął. Poszliśmy we drugi dzień, chram znaleźlim, ale jak by tu wam powiedzieć – inszy był. Taki ciemny. Podeszli my bliżej, co by zobaczyć, co sie stało, czy płomień jaki go ogarnął, czy co – taki ciemny był, mówie wam. I podeszli my bliżej, a tu jak nie chluśnie woda z okien! Chłopaka jednego jak trafiło, tak mu sie zmarło trzy dni później, cały wyglądał jakby go na ogniu poprzypiekali. Tośmy sie cofnęli i chcielim po księdza dobrodzieja posłać, ale nam przyszło, że co by mógł zrobić, chram wodą święconą uśmiercić?

– I co zrobiliście? – zapytał Wołchwa.

– A co mogliśmy zrobić? Czekalim, aż ki Wołchwa przyjdzie. No i jesteście.

– A co z chłopakiem, którego tą dziwną wodą trafiło?

– Pochowalim go twarzą do ziemi, coby nie wstawał. Mało go było jak go chowalim, jakby coś go od środka wyżarło. – Gospodyni wzdrygnęła się, jakby przeszły ją dreszcze.

– A możecie mnie zaprowadzić tam, gdzie go pochowaliście?

– A możem, tylko to kawałek, na cmentarzyku leży.

– Jeść skończę, przygotuję się i chodźmy.

Gospodyni zostawiła go samego. Wołchwa przełknął ostatni kęs jajecznicy i przeczyścił brodę i wąsy, myśląc, co też takiego mogło przydarzyć sie w chramie. Próbował sobie przypomnieć jego wygląd. Może był i mały, ale cały aż tętnił pradawną mocą. Cokolwiek go przejęło, musiało być naprawdę silne i zdesperowane, w końcu mało które bóstwo posuwało się do uśmiercenia potencjalengo wyznawcy, a uśmiercenie człowieka, wbrew pozorom, wcale nie było łatwym zadaniem. Co więcej, który bóg plątałby ścieżki do własnego chramu?

Wciąż wiedział za mało.

 

*

 

Chłodne wiosenne powietrze delikatnie łaskotało nozdrza zapachem, wtłaczając do płuc zapach życia. Szeleszcząca stonowaną żółcią leśna ściółka raz po raz przerywana trzaskiem zielonych pąków na krzewach zapowiadała nadejście ciepłego pomarańczu słońca. Nasiąknięta żywicą wilgoć skapywała z igieł na gałązkach, niczym wojskowy werbel wybijając rytm tętna lasu. Znużone zimowym snem drzewa podejmowały melodię, miarowo pompując soki do zwalistych pni, pchając je w gałęzie, niezmordowanie wykształcając kolejne pędy. Wołchwa zauważył, że sami nieświadomie podchwycili rytm przyrody, stawiając każdy kolejny krok zgodnie z biciem tętna lasu. Wsłuchał się w jego melodię.

Serce boru biło równo i miarowo, nasączając wiosną ziemię i powietrze. Nie odnalazł żadnych fałszywych tonów, żadnych nieprzyjemnych opóźnień mogących świadczyć o chorobie. Nie rozumiał tego. Skoro chram został opanowany przez wrogie siły, powinien z łatwością wychwycić niepokojące zmiany. Ale nie mógł. Szedł więc przed siebie, a brudnobrązowa, miękka leśna ścieżka rozlewała się przed nim lśniącymi błękitem kałużami, rażąc swym spokojem jego niespokojnego ducha.

Odetchnął, gdy wyczuł pierwsze zakłócenia rytmu spowodowane bliskością cmentarzyka.

Równe rzędy tkwiących w ziemi drewnianych krzyży zaskoczyły Wołchwę.

– Chowacie swoich pod krzyżem? – zdziwił się.

– Ano, tak uradzilim. Smętarzyk stary, nie chowali w nuim ludzi będzie ze sto lat, Józwa znalazł, to odnowilim. Szkoda ziemię uświęconą marnować – powiedziała Jadźka.

Wołchwę po raz kolejny uderzył pragmatyzm tych ludzi. Co z tego, że inna religia – szkoda zmarnować. Zupełnie jakby gromadzili każdy ułamek wiary i próbowali go gdzieś dołożyć do tej mozaiki wierzeń i przekonań.

Wyraźnie wyczuwał miejsce, w którym pochowano młodzieńca. Mogiła wyznaczająca prostym drewnianym krzyżem nowy rząd jako jedyna nie była pokryta rzadkim dywanem wschodzącej trawy. Ostrożnie sondując otoczenie myślami, podszedł do miejsca pochówku.

Przymknął oczy i zaczął nucić starą melodię, tak starą, że nawet jego babka nie pamiętała, kiedy została stworzona. Niektórzy myśleli, że to właśnie poprzez melodię przekazywano myśli, prawda była jednak bardziej prozaiczna – nucenie pomagało mu się skupić.

Wwiercił się myślą w rozmiękłą ziemię mogiły. Kręcił się przez chwilę, zdezorientowany jej chłodem. Skupił się mocniej i przecisnął ją przez kamień leżący na butwiejącej trumnie. Widać mieszkańcy wioski postanowili się dodatkowo zabezpieczyć. Miał trudności z uzyskaniem obrazu, wyczuł jedynie, że ciało było zwrócone twarzą do ziemi. Miotał się, szukając jakiegokolwiek stworzenia, robaka, czegokolwiek, czym mógłby obejrzeć i poczuć zwłoki. Ziemia, ku jego zdumieniu, była pusta, jałowa. Nic dziwnego, że trawa nie wzeszła na mogile.

Zadrżał z zimna, kiedy chłód zaczął wspinać się po myśli do jego ciała. Kiedy ziemia zaczęła pokrywać się szronem, zerwał połączenie.

– Zauważyliście tu coś niezwykłego? – zapytał półgłosem.

– A wiecie, że tak – zadumał się Józwa. – Byłem ja tu ze dwa tygodnie temu i takie światełka tańczyły po mogiłach. Myślałem, co to, zwykły błędny ognik, tom poszedł obejrzeć. Bagien tu ni ma, to i niebezpieczeństwo żadne. Alem i tak sie zestrachał, kiej zobaczyłem, że na każdym krzyżu światełko wisi. Ale to tylko raz było, potem spokój. Tylko cicho tu tak.

To nie tak, że było tu cicho, zrozumiał Wołchwa; coś w tym miejscu gasiło tętno lasu, a jego źródłem była nowa mogiła. Nie martwiło go to, doskonale rozumiał, że bór sam sobie z tym poradzi, a żaden martwiak z mogiły nie wyjdzie. Martwiaka nie miał okazji widzieć nawet jego mistrz – i mistrz jego mistrza również, po prostu nie wychodziły już z ziemi od dawna. Zresztą, nawet gdyby jakiś się tu pojawił, był pewien, że mieszkańcy szybko by sobie z nim poradzili. Wiedział już, że coś zabierało całe ciepło tej mogiły, sącząc jednocześnie życie z lasu – i musiał dowiedzieć się, co to takiego i dlaczego to robi.

 

*

 

Leżał na łóżku, porównując w myślach opowieści gospodarzy ze swoją wiedzą. Jak na złość, nic nie pasowało. Woda, która trafiła chłopaka, mogła być dziełem Welesa, ale szczerze wątpił by bóg, któremu poświęcono spory kawałek chramu, chciał zabić jednego ze swoich wyznawców. Skoro nie mógł to być żaden z bogów, którym chram był poświęcony, pozostawały inne siły. Czy leśne licho może zgromadzić taką ilość mocy? Szczerze w to wątpił. Jeśli chodzi o religię, to nic nie pasowało mu w tej wiosce, wszystko było tutaj przemieszane, dzikie, zupełnie, jakby wiara próbowała przetrwać w każdy możliwy sposób i w końcu zaczęła się zmieniać, mieszając się z czymkolwiek, w czym tkwiła choćby cząstka pierwotnej mocy. Kto wie, co mogło się wyłonić z tego wiru…

Zrobiło mu się duszno, więc wstał i otworzył okno. Czerwona kula słońca chowała się za wierzchołkami wzgórz, głaszcząc delikatnie ostatnimi promieniami wnętrze doliny. Chłodny powiew przyniósł zapach mokrej ściółki.

Z postrzyżyn nic nie wyszło, bo kiedy wrócili do wioski, okazało się, że chłopak wymknął się na pastwisko do ojca. Obidowa twierdziła, że postrzyżyny wcale mu się nie uśmiechają. Oni tu wszyscy ochrzczeni, postrzyżeni i nie wiadomo co jeszcze. Kiedy pytał, jaką religię wyznają, odpowiedzieli po prostu "naszą".

Krzyki dochodzące od strony lasu zasygnalizowały mu, że coś się stało. Wsłuchał się w brzmienie głosu, rozkładając je w głowie na tony. Choć nie był w stanie usłyszeć słów, wyraźnie rozróżnił skaczące tony zdenerwowania. Z jakiegoś powodu nie miał wątpliwości, że to chłopiec jes przyczyną krzyków.

Zamknął okno i wymaszerował na zewnątrz. Wieczorna szaruga brała już dolinę w posiadanie, przynosząc ciemność i chłód. Unoszące się w powietrzu ostre kryształki wilgoci przenikały przez ubranie, gryząc skórę chłodem. Przyspieszył, żeby się rozgrzać.

– Ludziska, pomóżta! – dotarły do niego słowa zrozpaczonej kobiety.

Zauważyła go i zaczęła biec.

– Pomóżcie, pomóżcie, proszę – wydyszała Obidowa, a łzy wielkości grochu spłynęły jej po twarzy. – Złe mojego Antka capnęło.

Wołchwa skinął tylko głową, nie zamierzając tracić oddechu.

– Prowadź – powiedział tylko.

Weszli do lasu. Wieczorna szaruga przeszła już w niemal zupełną ciemność, ale kobieta prowadziła pewnie. Wzrok Wołchwy szybko przyzwyczaił się do ciemności, zresztą, nawet gdyby był ślepy odnalazł by drogę do chramu. Po prostu jakaś część w jego wnętrzu wiedziała, gdzie ma go szukać, podobnie jak gołębie wędrowne wiedziały, jak wrócić do swojego gniazda po długiej nieobecności.

– No i szedł, mój mały, do tych pasterzy i cosik szczęściem Józwę spotkał. Józwa chciał go pochwycić i do domu zaprowadzić, ale ten mu uciekł i prosto do chramu, głupi, bieży. Jak nie wbiega do środka i prask! Wrota sie zatrzasnęły. Józwa krzyczał, tłukł we wrota, ramieniem próbował, ale wtedy taki czorny dym w twarz mu buchnął i sie zestrachał. Biegał potem po lesie, nawoływał, to i nas zwołał, alem nie wiedzieli, co robić. No tom pobiegła po was – opowiadała Obidowa.

Wołchwa zauważył już, że zbliżają się do celu. Z daleka zauważył grupkę ludzi z pochodniami w rękach, co więcej, sam bór zmieniał się w miarę jak podchodzili do chramu. Coraz bardziej poskręcane pnie wygiętych w dziwacznych pozach drzew przypomniały mu, że znajduje się w mateczniku, w samym sercu lasu. Kiedyś zapewne posadzono tu święty gaj, który z czasem został wchłonięty przez okoliczne lasy, a zgromadzona w nim moc zaczęła bić w korzeniach wszystkich świerków i sosen.

Gospodyni stała z pochodnią nad leżącym na trawie Józwą i czyniła znaki. Więc jednak ktoś już ją przeszkolił! Jednak Wołchwa potrzebował tylko rzutu oka na bladą twarz Józwy, by wiedzieć, że jest już za późno.

– Ledwie dycha – wyszeptała cicho. – Co za dym go trafił?

– Nie wiem – odpowiedział szczerze zatroskany.

Spojrzała na niego załzawionymi oczyma, poszukując jakiejkolwiek nadziei. Odwrócił wzrok.

– Chram spalim – powiedział zdecydowanie starszy mężczyzna, wymownie wymachując pochodnią. – Ogień oczyści ziemie, licho wygoni. Wpierw tylko małego stamtąd wyciągnij.

Wołchwa zwrócił się twarzą do chramu. Z zewnątrz wyglądał na mały, drewniany budyneczek, ale czuło się bijące od wnętrza ciepło. Spuścił myśli z uwięzi, ale te uwiędły, zanim jeszcze sięgnęły budowli. Musiał iść na ślepo.

Kiedy zbliżył się na tyle, by widzieć szpary między deskami, zauważył, że drewno rzeczywiście mocno poczerniało. Widział miejsce, w którym Józwa naparł na wrota, deski były wyraźnie naruszone. Mimo nocnego chłodu zrobiło mu się duszno.

Podniósł rękę, chcąc dotknąć poczerniałych desek, ale zanim zdążył to zrobić, skrzydła szczęknęły i otworzyły się na oścież. Kwaśny odór buchnął na niego ciepłym podmuchem, ale nie przestraszył się – wszedł do wypełnionego białym poblaskiem wnętrza, a drzwi zamknęły się za nim powoli.

– Witaj, żerco – usłyszał niski głos za sobą.

Odwrócił się. Zobaczył chłopca, który jednocześnie nie był chłopcem, był stary i młody jednocześnie, uosabiał współistnienie przeciwieństw. Jednocześnie jaśniał i był pogrążony w mroku, był cielesny – i bezcielesny. Choć był mały, zdawał się wypełniać całe pomieszczenie.

– Nie jestem żercą – powiedział Wołchwa.

– Żerca, wołchwa, różnica prawie żadna – chłopiec-starzec wzruszył ramionami. – Jesteś mi potrzebny.

– Potrzebny jestem ludziom, nie bogom. A któryś ty i dlaczego na ludzi nastajesz?

– Kim jestem? – zachichotała zjawa. – Choć młodym się zdaję, to sam starszy niż te góry jestem. Chłopaka zwabiłem, żeby cielesną formę uzyskać. A na ludzi nie nastaję, po prostu przyszedł czas.

– Czas? – nie zrozumiał Wołchwa.

– Czas na ponowne zasianie Ziarna. Starzy bogowie umarli. Nowi zrodzą się z ziarna w mateczniku leśnym, gdzie chram mocą bije – powiedział, jakby sobie coś przypominał. – Poprowadzisz mnie przez góry i żerców zbierzem, wiarę wspólnie odrodzimy.

Na zewnątrz rozległo się łkanie i Wołchwa zrozumiał, że Józwa odszedł.

– Ty – powiedział dziko. – Ty zapominasz, że i może Ziarnem boskim jesteś, ale to ludzie glebą, na którą padniesz. I ta gleba cię nie przyjmie, boś ją struł podstępnie. Takiś ty bóg?

– Ja nie bóg. Ja tylko zalążek bóstw wszelkich, ze mnie powstanie panteon nowy. Tylko mnie poprowadź, pomóż glebę zrozumieć, wysiej mię i poznasz, żem dobry i zły zarazem. Ale nie oceniaj mię…

Przerwał, kiedy potężne uderzenie zatrzęsło chramem. Na zewnątrz rozległy się krzyki przerażenia, wrota rozpadły się z trzaskiem, ukazując stojącą u progu postać gospodyni. Jej oczy błyszczały dziko w blasku pochodni, którą niedbale rzuciła na podłogę. Zawyła jak wściekłe zwierzę, dopadła do jaśniejącej postaci, pchnęła ją z całej siły, aż poleciało na ścianę. Zanim zdążyło zareagować, chwyciła je za głowę i płacząc, zaczęła trzaskać nią o drewnianą ścianę, aż chramem trzęsło. Wołchwa cofnął się, przerażony gwałtownością ataku, zauważył tylko, że Ziarno umknęło do wnętrza Antka i obmyślał sposób, jak je tam zatrzymać.

Gospodyni upadła na kolana i zalała się łzami, a chwilę później Antek, krwawiąc obficie z rozbitej twarzy, dołączył do bolesnego wycia. Wołchwa podszedł do klęczącej kobiety i położył jej rękę na ramieniu.

– Jagodo – powiedział poważnie, formalnie. – Musisz zaopiekować się wioską. To co stało się z Antkiem, to… Nie umiem tego nawet opisać, ale lepiej, żebym stąd go zabrał, niech go zmarłym uznają. Chram podejmij i na nowo urządź, złe zabieram ze sobą.

– A zabierz – powiedziała przez łzy. – Patrzać bym na chłopaka nie mogła, nawet jeśli niczemu nie winien. – Chlipała przez chwilę. – No to idźta stąd, ludziska sie do wioski cofnęli jakem w szał wpadła.

Wołchwa skinął jej głową i podniósł jęczącego Antka z ziemi. Nie wiedział, co dokładnie się stało, kiedy Jagoda walczyła z Ziarnem, wyczuł jedynie, że ono już zaczęło się rozpadać i jego część zakorzeniła się już na dobre w jej sercu. Podtrzymał jęczącego chłopca i wyszedł z nim przez potrzaskane wrota.

– A ten chram… – powiedziała do siebie Jagoda, patrząc na Wołchwę i chłopca znikających w ciemności. – Ten chram mi jeszcze na nóżkach kurzych za Józwę tańcować będzie.

Koniec

Komentarze

Dużo przymiotników, widać, że chcesz przekazać ze szczegółami czytelnikowi świat. ;)

Ale ogólnie spoko, jestem pewna, że wygrasz :D

Jeden tylko fragment oszczędziły, tam, gdzie zasiadł Wołchwa, uśmiechający się do wstającego słońca przymrużonymi oczyma. - to nie błąd, ale "oczami" brzmi lepiej.

 


Starzec wstał i z głową chmurach ruszył krętą ścieżką w stronę dna doliny. -  w chmurach chyba?

 

Kogut kręcił się wokół niego, podejrzliwie łypiąc kaprawymi oczyma, niepewien, czego oczekiwać. Przemówił do niego po cichu. - z tego zapisu wynika, że kogut przemówił.

 

- Witajcie, gospodarzu - starzec uznał, że musi przejąć inicjatywę. - Zwyczaj to jaki miejscowy, zdrożonych podróżą siekierą witać? - błędny zapis dialogu, nie jedyny w tekście. Po gospodarzu winna być kropka, a starzec z dużej literki. 

 

Wzmianka o księdzu nieco go zaskoczyła, choć z tego, co wiedział, kler w tym regionie wykazywał się wyjątkowym szacunkiem do starych wierzeń. Chodziły plotki, że co poniektórzy zjawiają sie nawet w chramach, bynajmniej nie po to, by je niszczyć. - W jakim regionie i jakich wierzeń? W Polsce dość szybko wypleniono tzw. pogaństwo, a księża raczej chętnie niszczeniu starej wiary uczestniczyli. Możesz powiedzieć (napisać) o co dokładnie chodzi? Chętnie zapoznam się z Twoim źródłem informacji.

 

- Jagodo - powiedział poważnie, formalnie. - Musisz zaopiekować się wioską. - Kobieta jako strażnik i opiekun osady? Czysta fantastyka:).

 

Trudno się zorientować w jakim czasie dzieje się akcja opowiadania. Niby wczesne średniowiecze, ale niemal wszyscy mają niesłowiańskie imiona: Józef, Antoni, które przywędrowały do Polski znacznie później. Albo research Autor zawalił, albo nie wiem. o co chodzi. Samo opowiadanie niezłe.

Pozdrawiam

Mastiff

@Bohdan: sama akcja miała się dziać gdzieś około II połowy XIX wieku, ale uznałem, że nie warto o tym wspominać. Szczerze powiem, że nie chciałem nigdzie umieszczać akcji. I, wbrew pozorom, nie czerpię ze źródeł historycznych. Błędy dialogowe z odgłosami "paszczowymi" i "niepaszczowymi" niestety trzepię nałogowo, jakoś nie mogę się odzwyczaić od pisania dialogów na jedno kopyto. Babole naprawiam i dziekuję :)

hm, XIX wieku nie przypomina, kojarzy się właśnie ze średniowieczem - ale to nie takie ważne, ważne, że gładko się czyta i jest przyjemne w odbiorze :)

Nie interesuje mnie, kiedy dzieje się Twoja historia. Wszystko mi jedno jakie imiona noszą bohaterowie. Nie muszę wiedzieć, gdzie dokładnie rozgrywa się zdarzenie. Wystarczy, że jest pod dostatkiem tajemniczego nastroju, snujących się mgieł i wczesnej leśnej wiosny.  

 

Z podróżnego tobołka wyciągnął kawał owczej skóry i rozłożył go przed sobą.Z podróżnego tobołka wyciągnął kawał owczej skóry i rozłożył przed sobą.

Człowiek rozłożył przed sobą nie kawał, tylko owczą skórę.

 

Przypatrywał się przez chwilę wróżbnym wzorom; wyglądały pomyślnie. Zebrał je i ostrożnie schował do mieszka… – Czy człowiek schował do mieszka pomyślnie wyglądające wróżebne wzory? ;-)  

 

Niebo coraz mocniej płoniło się czerwienią, podświetlając szare obłoki chmur. –  Chmura i obłok to  synonimy.

 

Kiedy światło zaczęło dotykać jej dna, dolina, jakby broniąc się przed słońcem, pokryła się ciepłym puchem mgieł. Gęste, siwe tumany zaległy na dnie, tocząc się przez nią powoli. Nadymając się i puchnąc, zaczęły wkradać się na strome stoki, przywłaszczając sobie coraz to kolejne kawałki gruntu, aż rozlały się tak szeroko, że niemal sięgały szczytu wzgórza. – W tym fragmencie jest aż sześć  się. Spróbowałam je zredukować i zostały dwa.

Kiedy światło zaczęło dotykać jej dna, dolina, jakby w obronie przed słońcem, pokryła się ciepłym puchem mgieł. Gęste, siwe tumany zaległy na dnie, wypełniając ją powoli. Pęczniejąc i puchnąc, zaczęły wpełzać na strome stoki, przywłaszczając sobie coraz to kolejne kawałki gruntu, aż rozlały się tak szeroko, że niemal sięgały szczytu wzgórza.

 

Jeden tylko fragment oszczędziły, tam, gdzie zasiadł Wołchwa, uśmiechający się do wstającego słońca przymrużonymi oczyma, podczas gdy morze mgieł rozlewało się pod jego stopami.Delikatny wietrzyk zaczął drażnić kłęby mgły, na białej powierzchni efemerycznego morza pojawiły się fale, które zamiast uderzać o brzeg, rozpływały się w świetle poranka. Niektóre pasma unosiły się ku górze, formując postrzępione obłoki. Już czas. – Tu się wystąpiło pięć razy. Po zabiegach zostało jedno.

Jeden tylko fragment oszczędziły, tam, gdzie zasiadł Wołchwa, wesoło mrużąc oczy do wstającego słońca, podczas gdy jego stopy niemal tonęły w morzu mgieł. Delikatny wietrzyk zaczął drażnić kłęby mgły, na białej powierzchni efemerycznego morza pojawiły się fale, które zamiast uderzać o brzeg, niknęły w świetle poranka. Niektóre pasma unoszone powiewem coraz wyżej, formowały postrzępione obłoki. Już czas.

 

Mocował się przez chwilę z zasuwami, zanim udało mu się je otworzyć. – Powtórzenie.

Proponuję: Mocował się przez chwilę z zasuwami, zanim zdołał je otworzyć.

 

…zamknął okno i położył się na łóżku, wpatrując się w szczeliny między pobielonymi belkami sufitu. – Powtórzenie.

Proponuję: …zamknął okno i legł na łóżku… Lub: …popatrując/patrząc w szczeliny

 

…że co poniektórzy zjawiają sie nawet w chramach… – Literówka.

 

…stawiając parujący talerz na stoliku. – To nie talerz parował, jeno potrawa z jajec usmażona.

 

…co też takiego mogło przydarzyć sie w chramie. – Literówka.

 

…delikatnie łaskotało nozdrza zapachem, wtłaczając do płuc zapach życia. – Powtórzenie.

Może: …delikatnie łaskotało nozdrza zapachem, wtłaczając do płuc woń życia.

 

Szeleszcząca stonowaną żółcią leśna ściółka raz po raz przerywana trzaskiem zielonych pąków na krzewach zapowiadała nadejście ciepłego pomarańczu słońca. – Szeleszcząca na żółto ściółka zostaje przerwana trzaskiem zielonych pąków, ale mimo wszystko zapowiada, że pomarańcz słońca przyjdzie. A może pomarańcza słońca się przytoczy? ;-)

To zdanie i dwa następne, mimo Twojego, gołym okiem widocznego starania, by było pięknie, moim zdaniem mają, że tak powiem, jakby nieco grafomański odcień.

 

Smętarzyk stary, nie chowali w nuim ludzi będzie ze sto lat… – Literówka.

 

…że to chłopiec jes przyczyną krzyków. – Literówka.

 

Wołchwa podszedł do klęczącej kobiety i położył jej rękę na ramieniu. – …i położył rękę na jej ramieniu.

Bo rozumiem, że nie układał ręki kobiety na ramieniu, tylko swoją rękę na ramieniu kobiety położył.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zawsze się zastanawiam, jak to jest, że umyka mi tyle literówek.

@regulatorzy, dziękuję za przeczytanie i baboli wyłapanie, szkoda, że poprawić już nie mogę.

Ja też żałuję, ale nie zdążyłam wcześniej. W przyszłości postaram się "zmieścić w czasie".

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie musiałaś i nie musisz :) Cieszy mnie, że w ogóle to ktoś przeczytał. Dzięki bardzo raz jeszcze :)

A swoją drogą, 48h na poprawę opowiadania na stronie nie byłoby złe ;)

Wiem, że nie muszę. Dlatego, dla własnej satysfakcji, robię tylko to, co sprawia mi przyjemność. A podziękowanie Autora jest niezmiernie satysfakcjonujące.

Podzielam Twoje zdanie o 48h.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Póki co nie wypowiem się, solidarnie wszystkie konkursowe teksty okraszę komentarzem przy ogłoszeniu wyników, razem z Berylem. Cierpliwości zatem, bądź pewien, że minimum dwie opinie jeszcze poznasz:)


Bardzo mnie wciągnęło! Jednak też nie rozumiem, o co chodzi z czasem akcji. Jeśli to miał być XIX wiek, to skąd chram? Jasna sprawa, że religie się przez dłuższy czas przenikały i współisniały obok siebie, ale czy aż do XIX w.? Chyba nie... Moim zdaniem trochę przeszkadza ten dysonans między niemal współczesnymi imionami bohaterów, a wyraźnie wczesnośredniowiecznym czasem akcji.

Poza tym jeszcze kilka drobnych błędów (moim zdaniem to są błędy, dopiero zaczynam pisać) dostrzegłam:

- Co kciałem pedzieć, przepraszam - Ja bym to napisała "Co kciałem pedzieć? Przepraszam...". Albo "Co kciałem pedzieć... przepraszam" Bo teraz brzmi trochę , jakby gospodarz chciał "przeprosić to, co chciał powiedzieć".

Następny wędrujący kapłan, o ile przyjdzie tu jeszcze jakiś, zdecydowanie powinien podszkolić nieco Jadźkę, miała bardzo praktyczne podejście do życia, a to dobrze przekładało się na siłę przyszłych Wiedzących - Zamieniłabym to zdanie na dwa odrębne, z kropką po "Jadźkę". Teraz chyba niepotrzebnie jest takie długie.

Coraz bardziej poskręcane pnie wygiętych w dziwacznych pozach drzew przypomniały mu, że znajduje się w mateczniku, w samym sercu lasu. Kiedyś zapewne posadzono tu święty gaj, który z czasem został wchłonięty przez okoliczne lasy - dla mine zauważalne powtórzenie (ach, jakiż ja mam z nimi problem, jak się okazuje...)

 Przypatrywał się przez chwilę wróżbnym wzorom

wróżebnym

Wołchwa skrzywił się, słysząc te słowa.

W mianowniku wołchw. Nie rozumiem czemu wielką literą? Jakby to nie była tylko funkcja, ale i imię. Podobnie "Wiedzące" - też bez powodu wielką

- Jagodo - powiedział poważnie, formalnie.  

A kto to? Jadźka to zdrobnienie od Jadwigi, więc Jagoda pojawia się nagle, jakby z nieba spadła.

Dobrze, że nie podałeś, że to XIX wiek, bo wołchwów wybito na Rusi w okolicach XIII wieku, na zachodzie raczej żercy byli. No i ten chram - wszystko to wskazuje początki chrześcijaństwa, tylko imiona nie pasują.

Ogólnie opowiadanie ciekawe, chociaż mam wrażenie, że zbyt szybko pojawia się moment kulminacyjny. Krótka rozmowa między wołchwem a Ziarnem, zaraz wpada gospodyni i rzuca się na Ziarno. Przydałoby się poszerzyć ten fragment. Swoją drogą, jakby tak waliła wielokrotnie głową dziecka, to co najmniej wstrząs mózgu, by później miało...

Wszystko się zgadza :) 


- Wołchwa w tym wypadku to imię i funkcja. Z reguły nazwę funkcji zapisuję wielką - czy to błąd?


- Jadźka - Jagoda - zgadza się. Byłem ciekawy, czy ktoś to wyłapie. Ale też na tym opieram element zaskoczenia w opowiadaniu. Teoretycznie zdrobnienie jest możliwe - o ile dobrze pamiętam, proces nazywa się korupcją/bastardyzacją - opis na wikipedii (niestety, tylko ang) tutaj. Oznacza to, że jej mąż błędnie używał zdrobnienia i jakoś to załapało. Mój brat ma na imię Jan, ale wszyscy mówią mu Kuba <- taki ekstremalny przykład.

- Chramy mamy i dzisiaj - Rodzimy Kościół Polski je buduje. Więc na upartego w XIX w też mogły by być... Chociaż przedział czasowy pozostał niesprecyzowany

- A dziecko nosi w sobie Ziarno, sume wszystkich bogów. Takiemu to i upadek w przepaść niestraszny.

 

I wreszcie - nikt nie powiedział, że tekst musi być zgodny z "prawdą historyczną" :)

 

Dziekuję za przeczytanie i błędów wyłapanie! :)

 Wołchwa w tym wypadku to imię i funkcja. Z reguły nazwę funkcji zapisuję wielką - czy to błąd?

Wołchw, nie wołchwa. I tylko imiona i nazwy własne zapisuje się wielką literą, nigdy funkcje (chyba że z szacunku w listach, ustawach, statutach, ale nie tekstach literackich). Jeśli traktujesz jednak wołchwa (biernik) również jako imię/pseudonim, to oczywiście może być wielką. Tylko odmianę przypadków popraw (jak np. 'mąż'').

 Co do Jagody-Jadźki - jasne, mógł mąż ją nazywać jak chciał. Ale w opowiadaniu wypadałoby podać jej pełne imię. W tej chwili to wygląda tak, jakby pojawiła się nowa bohaterka albo autor zapomniał jak nazwał gospodynię. Element zaskoczenia powinien zaskakiwać, ale i być logiczny, spójny z całym opowiadaniem. Tu tego zabrakło.

 

- Chramy mamy i dzisiaj - Rodzimy Kościół Polski je buduje. Więc na upartego w XIX w też mogły by być... Chociaż przedział czasowy pozostał niesprecyzowany

W XIX wieku jednak Rodzimego Kościoła jeszcze nie było, a arystokracja budowała tylko świątynki dumania na modłę grecką. Zapewniam, że chramów nie było, ani w XIX wieku, ani wcześniej. Na ziemiach polskich co najwyżej były kręgi z posągami bogów i święte gaje.Jakby były chramy czy kąciny, to by się zachował choć jeden w okolicach grodów wczesno- i przedpiastowskich. A na terenie Słowiańszczyzny zachodniej niestety wszystkie kapłani niemieccy poniszczyli jeszcze we wczesnym średniowieczu...

 I wreszcie - nikt nie powiedział, że tekst musi być zgodny z "prawdą historyczną" :)

 Jasne, że nie. Takie małe zboczenie zawodowe;-)

Taki średniaczek, choc zapowiadało się nieźle, zaończenie nieco zepsuło wrażenie.

Nowa Fantastyka