- Opowiadanie: Debiutancki Grafoman - Jaśniejący pośród światłości

Jaśniejący pośród światłości

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jaśniejący pośród światłości

 

– Brawo – pochwaliła nas, stojąc na katedrze. Pani profesor zwyczajny doktor habilitowany inżynier, aktualnie, skąpana we wszechogarniającej chmurze spylonej kredy staruszka. Gdy nie słyszała, wołali na nią Pani Hilary (zasłynęła szukaniem okularów, mając je na nosie). Powinienem raczej powiedzieć: „wołaliśmy”. W końcu to ja wymyśliłem jej przezwisko. Jednak, wbrew temu, co mówi się o dzisiejszej młodzieży i co możecie sądzić, nauczono mnie szacunku dla ludzi wykształconych i przynajmniej tu, na auli jednej z polskich politechnik, nie byłem w tym odosobniony.

 

– Wiemy już, co oznacza skrót „CORJ” – kontynuowała Hilary, zadowolona, że w panującym harmidrze dosłyszała prawidłową odpowiedź. – W takim razie „CSRN” oznacza?…

 

Pytanie było zbyt banalne, by ktoś…

 

– Co Senior Robi Nocą?! – huknął Szelma na całą salę. Dwieście dziesięć przywykłych do wrzasku gardeł ryknęło dzikim śmiechem (matematyka wyższa nie należała do wykładów, które można było sobie, ot tak, opuścić, zatem na nielicznych tylko ławkach nie spoczywał właśnie zadek bardziej lub mniej gorliwego studenta bądź studentki). Śmiał się nawet Senior, jedyny spadochroniarz na roku, bo przecież kto rozsądny pozwala sobie na powtórkę ostatniego semestru studiów magisterskich? A z niego właśnie spadł Senior. Czwarty raz.

 

– Spokój! Cisza, proszę państwa. Spokojnie! – błagała nas Hilary. Posłuchaliśmy. W gruncie rzeczy nie jesteśmy tu po to, aby sobie nawzajem życie uprzykrzać.

 

– Całka Szczególna Równania Niejednorodnego, pani profesor. – Nie patrzyłem w kierunku pierwszego rzędu, ale odgadłem, kto udzielił prawidłowej odpowiedzi. Bazyl, tak o niej mówiono. I nie! Tego przezwiska nie wymyśliłem ja; nie myślcie sobie. I jeszcze raz nie! Wcale nie dlatego, że notorycznie potrzebowałem notatek, a ona miała najlepsze. Po prostu lubiłem jej imię: Kasia.

 

Kasia była najczystszą z nas osobą. Jedną z najczystszych, jakie spotkałem od czasu otrzymania nowych oczu. Wokół niej nie miał prawa istnieć żaden demon. Z jakiegoś powodu złe duchy bały się panicznie jej bliskości, a ja wykorzystywałem to zawzięcie, spoglądając na nią zawsze wtedy, kiedy potrzebowałem odpoczynku od toczącego nas zepsucia, robactwa i udręki. Przyglądałem się jej białej duszy, by – jeśli w świecie skrywanych zmartwień i pozerstwa to w ogóle możliwe – doznać ukojenia.

 

Hasło „dziesięć punktów dla Gryffindoru”, rzucone ku nam ukradkiem przez nienależącego do naszej grupy wąsacza Wąsa, zlało się z pochwałami Pani Hilary. Przywitaliśmy żart nieznacznym uniesieniem kącików ust – wyłącznie dla zasady. „Punkty dla Gryffindoru” przejadły się zanim do kin trafiła ostatnia część przygód młodego czarodzieja. Czarodzieja, którego marne czary nie ocaliłyby przed rzeczywistością, która trwała we mnie na co dzień.

 

– Bazyl w dupę włazyl! – donośny głos dochodzący z ostatniego rzędu wyrwał mnie z ponurych myśli, przyprawił o dreszcze, na czole sperlił pot. Tak bardzo obawiałem się, że Kasia mogła go usłyszeć.

 

Odwróciwszy się, zareagowałem natychmiast.

 

– Ha! Ha! Ha! Dobre, Senka – zaśmiałem się ironicznie. Udawanie, że nie dostrzegam opasłych larw wyciekających z jego ust kosztowało mnie wiele nerwów. – Od samego rana trzymasz poziom. Gdyby znikał ci chociaż jeden pieg po każdym takim dowaleniu do pieca, może po tych czterech latach zobaczylibyśmy wreszcie kolor twojej skóry.

 

Mówiłem cicho i spokojnie, aby nikogo nie zgorszyć. Mówiłem cicho i spokojnie, żeby samego siebie utrzymać w ryzach. Mówiłem cicho i spokojnie, i trochę zbyt długo.

 

Znajomość nieprzekraczalnej granicy była moim największym atutem, lecz tym razem… Kątem oka dostrzegłem demona ciemności przyglądającego się mi uważnie z cienia w rogu auli. Stał tam niczym manekin, niczym upiorna figura przeniesiona tu przez jakiegoś żartownisia z cyrkowego tunelu strachu i tylko jego żarliwe oczy jasno wskazywały, że daleko mu do wypchanej kukły. Zakląłem w myślach. Nie ważne jak bardzo się starałem, nie potrafiłem zupełnie się od niego wyzwolić… Tym razem demon zwyciężył i dałem się ponieść:

 

– Skacz tak dalej, psie – zagroziłem tonem wyzutym z wszelkiej litości – a zrobię ci z dupy największy bazar ściąg na polibudzie. Nie żartuję, Senka.

 

Senka nie odpowiedział. Mógł zastanawiać się: skąd jego reakcja? dlaczego sam Pykacz stanął w obronie kujona? o co mu chodzi? ma okres? Lecz odpysknąć nie mógł; znał moją przeszłość i tylko mu uszy poczerwieniały – gorejący znak, że przesadziłem, a demon zwyciężył.

 

Dalej pozwalam sobą manipulować! – zakląłem w myślach. Groźby były w porządku, ale żeby ośmieszać czyjś wygląd? I nie: „psie”! Tak się po prostu nie mówi. Nie na budownictwie, gdzie każdy dba o swoją reputację.

 

Na ramieniu piegowatego młodzieńca, którego przed chwilą bezczelnie zbeształem, a który teraz miał w sobie więcej z dziecka niż z mężczyzny, spoczęła świetlista dłoń pocieszyciela, od której w trwodze pierzchało całe zło. A ja z bólem serca musiałem odwrócić się od tego pokrzepiającego widoku. Dłuższe wpatrywanie w stronę piegusa wywołałoby podejrzenia.

 

Senkę, choć dam głowę, że nie był tego świadomy, pocieszał właśnie obca jaźń, zaś pod moimi stopami rozstąpiła się czeluść. Wypełzła z niej oślizgła macka, która owinąwszy się wokół nogawki moich jeansów, zaległa na markowym bucie. Zlekceważyłem ją. Kompletnie. Znałem skutki celowej obrazy tego, co w człowieku najczulsze, a dar, którym zostałem „pobłogosławiony”, obejmował tylko widzenie świata takim, jakim jest naprawdę – nie czucia go. Czucia bym nie zniósł.

 

„CORN = CORJ + CSRN” – wypisywała na tablicy Pani Hilary jedną ręką, a ścierała drugą. Powiększała tym samym wapienny tuman pyłu nad własną i tak już siwą czupryną. Pani Hilary starała się z całych sił wytłumaczyć nam zagadnienie, które prawdopodobnie przyda nam się w życiu tylko raz – na egzaminie i, od pewnego czasu, potrafiłem to uszanować. Zrozumiałem, jak bardzo zależy jej, żebyśmy nie zmarnowali tego czasu; abyśmy wynieśli choć krztynę informacji z tych dwóch godzin wykładu. Wiedziałem, jak bardzo się o nas troszczy i martwi. Wiedziałem to, ponieważ kiedy się skupiam, potrafię odczytywać jej myśli, podobnie jak myśli każdego żywego stworzenia.

 

Dajmy na to… Łezkę. Łezka się bał. Szczerze się bał. O mnie. Nie potrzebowałem do tego żadnych cudownych umiejętności. Wyczytałem to w jego oczach i drżącym głosie, gdy szeptał mi do ucha:

 

– Ostatnio bardzo się zmieniłeś, Łukasz. – Łezka nie potrafił skupić się na wykładzie, jeśli ja pierwszy tego nie zrobiłem. Był moim kumplem z ławki i zarazem jedynym chłopakiem, który od czasu do czasu, ku mojemu zdziwieniu, zwracał się do mnie po imieniu, a nie „Pykacz”, jak wszyscy. Był moim przyjacielem, lecz co miałem mu odpowiedzieć? Że ma rację? Że sam siebie nie poznaję? Że patrząc na niego, widzę zgniłozielone pijawki przyssane w kącikach jego oczu i że nie potrafię ich usunąć? Tak, zmieniłem się, przynajmniej od wewnątrz i nie ma dnia, abym nie żałował podjęcia decyzji, której konsekwencje mi to uczyniły.

 

– Ostro z nim pojechałeś – ciągnął Łezka. – To do ciebie nie podobne, Pykacz. Dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? Co żeś znowu ubzdurał sobie w tym pustym łbie?!

 

Cieszę się, mogąc nazwać Dariusza Smutkę, pseudonim Łezka, prawdziwym przyjacielem; mogąc powiedzieć, jak wiele znaczy dla mnie jego przyjaźń, na którą nie zasłużyłem. Mogłem mu to wszystko wyznać, lecz jestem na to zbyt głupi. Zamiast tego rzuciłem byle swobodniej:

 

– „Loża szyderców” schodzi na psy. – Marna próba zamaskowania mego strachu, lecz Łezce wystarczyła. O nic więcej nie pytał. Jego też drażniła nowa „loża”.

 

„Loża szyderców”, ostatni rząd długiej na pięćdziesiąt metrów auli, zapewniającej studentom dwieście pięćdziesiąt miejsc siedzących, względnie siedemdziesiąt leżących w ławkach tak kanciastych, że o zdrowym śnie zapomnij. „Loża szyderców” – to miano pasowało jeszcze w poprzednim semestrze, kiedy my w niej zasiadaliśmy. Obecnie, gdy przesunęliśmy się bliżej tablicy, nasze miejsce zajęli ci, którzy dawno już powinni oddać przysługę ojczyźnie, kopiąc rowy. Robotników nigdy za wiele. To dobrze. Bardzo się z tego cieszę. Większość z nas i tak trafi tam prędzej czy później jako wykształcona siła robocza.

 

Śmieć i gnój ze mnie – zdałem sobie sprawę. No, może nie, że właśnie na to wpadłem. O tym, że chamem jestem i prostakiem, uświadamiano mnie od dzieciństwa, ale muszę jakoś określić to, co dzieje się w miejscu, gdzie mózg połączony jest z sercem. Z tak ubogim słownikiem i zerowym pojęciem na temat anatomii nie jest to łatwe. – Nie staram się ich zrozumieć, nie przebaczam, nie daję drugiej szansy. Jestem jak większość. Szufladkuję. Niczego się nie nauczyłem.

 

– Przerwa! – podniósł się raban, przerywając tym samym mój psychiczny masochizm. A tak dobrze mi szło. Robię postępy.

 

– Wstawaj, Szelma. – Siedziałem na drugim miejscu w środkowym rzędzie i wyjście blokował mi chuderlawy a niezwykle sympatyczny chłopak. – Przerwa nas wzywa!

 

„Przerwa” to nie było żadne przezwisko, czy nazwisko (jak na przykład Przerwa-Tetmajer). Zwyczajnie i bez owijania w bawełnę: śpieszyłem się do łazienki. Jak to możliwe, że pijąc coraz mniej, pęcherz cisnął mnie, jakbym nie rozstawał się z piwem ani na chwilę?

 

Stres – dumałem. – Za dużo stresu.

 

Przy drzwiach wyjściowych, jak zawsze po ambitnym wykładzie, tłoczył się kwiat młodzieży polskiej, mającej wkrótce wypłynąć na szerokie wody niezależności i stanowić o przyszłości narodu. Zwrotu „kwiat młodzieży” nie używam prześmiewczo. Wierzę w to, że uda im się wyjść na ludzi, na przekór nieustannym przepowiedniom klęski. Przynajmniej części z nich. Jest tu masa zdolnych chłopaków i dziewcząt.

 

Ot, taki Prezes. On to właśnie, przekroczywszy próg auli, sapie:

 

– Świeże powietrze! Nareszcie!

 

Ojcem Prezesa jest wielki magnat polskich mostów. Odnowiciel (tak go zwiemy przez podobieństwo do Kazimierza Wielkiego w kwestii tworzenia Polski „murowanej” i noszonej brody) jest jednym z najznaczniejszych Polaków (o ile nie jedynym) w branży mostownictwa i drogownictwa.

 

Tymczasem jego pierworodny syn, Prezes, w swej bezmiernej naiwności i jeszcze większej odwadze (tudzież harcie ducha), wzgardził potęgą budowaną od dziesięcioleci przez odnowicielski ród, by zejść w niskie progi studiów dziennych.

 

Gdyby chociaż studiował coś związanego z mostownictwem. Ale specjalność konstrukcje inżynierskie, którą wszyscy wybraliśmy, nie ma z budownictwem mostów nic wspólnego. Lecz Prezesa to nie obchodzi. On myśli tylko o tym, by Warszawę budować. Wznieść polską Wieżę Dubaju. Budować mieszkania. Dawać ludziom dach nad głową. Samemu. Na swoim. By nikt mu nigdy nie zarzucił, że osiągnięty sukces (a pewny jestem, że go osiągnie) zawdzięcza Odnowicielowi.

 

Jest też wielu innych, którzy nie znaleźli się tu przypadkiem; jednak wspominam o Prezesie, ponieważ jego także nie imają się zbytnio demony. Widać niezakopany a dobrze wykorzystany talent odstrasza je lepiej od święconej wody.

 

 

 

Z dużego holu, na który wyszliśmy, studenci rozbiegali się we wszystkich kierunkach: do bufetu, bibliotek, do ogródka na piwo. Nie oszukujmy się. Przed sesją zwykle do ogródka. Na mnie jednak, poza moją paczką, czekał ktoś jeszcze.

 

– Dzięki, Łukasz. – Dziewczyny także mówiły mi po imieniu, a Kasia nie stanowiła wyjątku.

 

– Nie ma za co, Kasiu – mruknąłem speszony, a pomyślałem: jednak słyszała i zrobiło mi się żal. Kolejne uczucie, którego nie doświadczyłem od dziecka. – Co u Ani?

 

– Trzyma się… Pytała o ciebie…

 

– Postaram się ją odwiedzić. Może jutro?

 

– Na pewno by się ucieszyła.

 

Oboje unikaliśmy słów, które najmocniej nam ciążyły. Kasia nie wydusiła z siebie, jak ogromnie się męczy, jak boi się, że nie podoła. Ja natomiast…

 

– Będzie dobrze. Zobaczysz – wydusiłem puste słowa.

 

Nie powiedziałem, że co noc modlę się o zdrowie dla jej młodszej siostrzyczki. Wstydziłem się i nie przemogłem, by dać jej to jedno pocieszenie, chociaż widziałem, jak bardzo Kasia tego potrzebuje. Czułem takie rzeczy. To następna własność daru, który dobrowolnie przyjąłem i przez który cierpię.

 

– … – Za późno. Nie wykrztusiłem z siebie nic więcej, pozwalając jej odejść ze wzrokiem przykutym do własnych tenisówek.

 

Miejsce Kasi zajął Ortalionowy Dres Magik, którego wyświechtany ubiór przeczył dobroci jego usposobienia. Uścisnęliśmy sobie mocno prawice. Wykład matematyki wyższej startujący o godzinie ósmej piętnaście, a kończący o dziesiątej, rozpoczynał czwartkowe, czyli dzisiejsze zajęcia. Wszyscy się na niego spóźniali, więc witaliśmy się albo na auli, albo dopiero po wykładzie.

 

– Siema – burknął bez większego entuzjazmu. – Co u Ani?

 

A! Byłbym zapomniał. Magik kończył z Kaśką tę samą podstawówkę i znał nawet kiedyś Anię.

 

– A co ma być? To nieuleczalna choroba.

 

– Eh! Twarda dziewczyna z tej Anki; z Kaśki zresztą też. – Westchnął. – Chodź, Pykacz. Obalimy browar. Za ich zdrowie.

 

Ortalionowy Dres Magik, jeden z najwybitniejszych studentów i mój osobisty ulubieniec, pił na umór przed, w trakcie i po sesji, a i tak od dziewięciu semestrów siedzieliśmy ławka w ławkę. Magik potrafił się spiąć. Sesja, choćby najtrudniejsza, nie zbierała takich jak on. Dlatego ochrzciliśmy go Magikiem. Ponad to Magik nigdy nie ściągał; zabraniał mu tego twardy charakter nieuznający oszustwa i słabości. Swoje zasady zdążył i mi wpoić, i z dumą ogłaszam, że mam za sobą pierwsze, uczciwe zaliczone egzaminy. Nadawaliśmy na tych samych falach, ale piwa musiałem odmówić.

 

– Sorry, Magik. Muszę do klopa.

 

– Siła wyższa – uśmiechnął się.

 

Siła wyższa, Magik. Nawet nie wiesz jak bardzo – pomyślałem.

 

Nim ruszyłem przed siebie, dostrzegłem Łezkę razem z Szelmą podchodzących do Ortalionowego Dresa. Nie potrzebowałem patrzyć w lustro, żeby wiedzieć, iż moje uszy stają się purpurowe jak przed chwilą Senki.

 

 

 

Budynek politechniki był względnie młody, a tym samym wykonany w modnych, ciepłych kolorach. Dlaczego więc uczelniany korytarz jawił mi się wyłącznie czernią i bielą? I nie tą kryptoczernią i kryptobielą, jakie widywało się w filmach z lat osiemdziesiątych i wcześniejszych, gdzie wbrew nazwie panowała szarość, tylko pełną czernią i prawdziwą bielą. Jak na fladze Krzyżaków, jeśli by ją podświetlić.

 

Czerń panująca na korytarzu – jadowicie atramentowa – wypływała zewsząd: z podwieszonego sufitu, ceglanych ścian, antypoślizgowych płytek podłogi czy wreszcie serc ludzkich. Te ostatnie zawsze należały do drwiących i kpiących ze wszystkiego studentów, ze wszystkiego najbardziej podobnych do byłego mnie.

 

Biel natomiast – olśniewająca i bez skazy – miała źródło jedynie w ludziach. Bardzo nielicznych zresztą. Ich twarze, co już wcześniej z przerażeniem zmiarkowałem, pochmurne i zatroskane wołały, błagały wręcz o pocieszenie. O krzepiące słowo. O przytulenie. Nie mogąc im pomóc, ignorowałem je tak samo, jak ignorowałem wpatrzone we mnie, wyzierające ze ścian makabryczne oblicza zniekształconych istot, nie świadomych, że je widzę i że przez ich obecność nie jestem pewny, czy zdążę dobiec do pisuaru.

 

Żebym tylko nie wyszedł na tchórza, bo pośród wszystkich podłych cech charakteru tej jednej mi oszczędzono. Zapewne stało się to powodem wybrania właśnie mnie: przez moją odwagę i krętą ścieżkę życia, którą podążałem. Lecz ta makabra, której wymyślenia nie powstydziłby się sam King, złamałaby wszystkich jego bohaterów. Z Dannym Torrancem na czele.

 

 

 

Nie opiszę tego, jak obecnie wyglądała dla mnie woda. Nawet ta, która właśnie spłukuje moje szczyny. Bo jak mam wyjaśnić, że zwykła kranówka podnosi mnie na duchu, a jej szum w niewyjaśniony sposób koi moją poharataną duszę? Otoczony złem i ciemnością potrzebowałem wody, jakbym zamiast płuc miał skrzela, jakbym oddychał jej widokiem. W te wakacje specjalnie pojechałem nad Bałtyk. Bez pieniędzy i miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymać, siedziałem wpatrzony i wsłuchany w fale polskiego morza.

 

– Eh! – Wspominając najpiękniejszy tydzień mego życia, nazbyt długo obmywałem ręce w umywalce. Z ciężkim sercem zakręciłem kurek, wysuszyłem dłonie suszarką, by oczywiście wytrzeć je jeszcze o spodnie. Następnie chwyciłem klamkę oznaczonych złotym trójkątem drzwi i pchnąłem. Trafiony kantem w twarz Senka przewrócił się jak rażony gromem.

 

– Przepraszam – wypaliłem, pomagając mu wstać. Scena żywcem wyrwana z programu typu „I am sorry”. Brakowało tylko bukietu czerwonych róż. Niemniej nadal stałem przed Senką. Bez kwiatów, za to z równie obcą mi skruchą. Były członek grup przestępczych mówiący: – Naprawdę przepraszam, Senka. Za uderzenie i za to, co powiedziałem na wykładzie. Powinienem trzymać pysk zamknięty na kłódkę. Parszywy tydzień, znasz to.

 

Senka nie był może zaskoczony tą manifestacją bardziej niż ja sam, lecz insekty oplatające jego ciało były. Przestały wstrzykiwać mu kwas oskarżeń pod skórę; skwiercząc i wijąc się szaleńczo na wszystkie strony, wyciągnęły żądła, buchnęły ogniem, po czym w obłoku dymu powróciły do czeluści. Ten widok dodał mi odwagi.

 

– Fajny z ciebie chłopak, Senka, ale musisz uważać na język. Obaj musimy. Jeśli chcesz, przeproszę cię przed cała grupą…

 

Senka zaniemówił. Po chwili jednak zdołał wyksztusić z siebie łamaną polszczyzną coś, co brzmiało jak: „dz-dz-dzięki, bra-bracie”, a co mogło równie dobrze znaczyć: „zz-zz-zapnij ga-gacie” i wskoczył do ubikacji. Oczy mu się zaszkliły.

 

Nieco raźniejszym krokiem ruszyłem pod aulę.

 

Aula nosiła imię Tadeusz Sendzimira (zabawna moda – nadawanie imion nie tylko szkołom, ale i poszczególnym salom). Świętej pamięci genialny Tadeusz przewróciłby się w grobie, widząc przyszłość narodu rżnącą w durnia pod „jego” aulą.

 

– Grasz, Pykacz? – zaproponował Szelma.

 

– Namawiał, namawiał, namówił.

 

– Trzy minuty do zajęć – oznajmił nam Tetryk. Nie będę go opisywał. Przezwisko „Tetryk” zostało mu nadane nie bez powodu. – Nie zdążycie.

 

– My nie zdążymy? – zadrwił Łezka. Każdy wiedział, że wystarczy studentowi powiedzieć, że nie da rady, a stanie na uszach. Nie byliśmy inni. I zwykle źle się to kończyło, bo jakoś rzadko deklarowaliśmy: „nie zaliczysz” lub: „piątka jest poza twoim zasięgiem”. – Jak my nie zdążymy to, kto zdąży?!

 

Pobraliśmy swoich pięć kart i zaczęło się.

 

W durnia oszukiwaliśmy jak się dało i jak kto umiał. To już nie była zwykła karcianka. To był test na spostrzegawczość. Podrzucanie szóstek, gdy masz do pobicia dziewiątki naszym podstawowym grypsem. Kiedy wokół stołu piątka i więcej wytrawnych graczy, a każdy z nas po latach treningów się za takiego uważał, przechodziły nawet dwójki, podczas gdy najniższą kartą na stole były walety. Wbrew wszystkim kantom ani razu nie doznałem pokusy zwiększenia swoich szans przez czytanie w myślach. Zbyt nieczyste zagranie, którego wcale nie potrzebowałem. Od zawsze miałem szczęście w kartach. A wiecie, co mówią: „Kto ma szczęście w kartach…”

 

Ostatnią kartę rzuciłem, gdy przerwa się zakończyła i do auli weszła już większość studentów. Znów wygrałem. Niesamowity win ratio.

 

„…ten nie ma w miłości.”

 

Mity krążące o politechnicznych dziewczynach stały się mitami dopiero od bodaj pięciu lat. Odkąd zaczęto propagować hasła kampanii „dziewczyny na politechniki”, dręczący wszystkich chłopaków problem ginął śmiercią naturalną. Większość braci studenckiej nadal stanowili faceci, ale nasza uczelnia aż roiła się od grzeszących urodą przedstawicielek płci pięknej. Taką właśnie dla mnie była Nadzieja – Nadzia – Kochanowska.

 

Moim wielkim przekleństwem od zawsze był królewski gust, który powinien raczej przypaść księciu z bajki, niż takiemu chłopaczkowi z niewielkiej mieściny jak ja. Nadzieja Kochanowska była najładniejszą dziewczyną na roku i moją skrytą miłością. Była moim drugim przekleństwem.

 

Nadzia na wykładach siadała zwykle w trzecim rzędzie wśród swoich koleżanek, a z rzadka w piątym, obok swego chłopaka, Orła. Orła nazywaliśmy Orłem ze względu na udzielane przez niego korepetycje (był nieziemski z mechaniki konstrukcji) na długo zanim dowiedzieliśmy się, że na nazwisko ma Orzełkowski. Wszyscy go lubili. Niestety… ja także.

 

Nie pytajcie mnie, jak to jest widzieć dziewczynę, którą się ubóstwia atakowaną i rozdzieraną przez hordę plugawych cieni, szepczących jej do ucha niszczące zdania; oglądać ropę, którą spływały ich niematerialne ciała, kapiącą na jej mleczną cerę. Tego, co dzieje się wtedy w umyśle zakochanego, też nie potrafię wytłumaczyć. Potrafiłbym jednak wskazać przyczynę takiej agresji sił ciemności na drobną dziewczynę. Nadzia w głębi serca też ją znała. Podobnie Orzeł, który poza potężnym ścisłym umysłem, cieszył się również dużym powodzeniem i uchodził za przystojniaka. Gdyby tylko mógł patrzyć moimi oczyma…

 

Przełknąłem ślinę. Nie potrafiłem poradzić sobie z tym widokiem, a jednocześnie nie umiałem się od niego odwrócić i w tym momencie przyglądania się demonom pastwiącym się ciepłem Nadzi, pojąłem dokładnie, co każe mi serce. Dla niej zrobię to, co czułem, jest zakazane. Nikt nie powinien przecież opuszczać własnego ciała. Nikt nie powinien nawet próbować, a co dopiero potrafić. To niebezpieczne jak wędrówka labiryntem Minotaura bez kłębka nici i zdradliwe jak obietnica polityka. Czasem można nie wrócić. Chyba. Tak mi się wydaje. Pewny jestem tylko tego, że w świecie, do którego miałem zamiar się wybrać, dusza ludzka niechroniona ciałem z krwi i kości staje się przysmakiem wyższych demonów, a taki właśnie dręczył Nadzię.

 

Rozpoznałem go. To on towarzyszył mi w trakcie wypadku, po którym zyskałem nowe życie. To on, wściekły, że raz mu nie wyszło, wręcz kipiał pragnieniem mojej ponownej śmierci. Ciekawe, że właśnie teraz zaatakował Nadzię. Może to był jego plan? Może chciał mnie sprowokować? Jest tylko jeden sposób, by się przekonać.

 

Odstawiwszy na bok upiorne rozważania, ucieszyłem się, że na przerwie zabrakło czasu i Łezka zostawił sobie zjedzenie kanapki na wykład, skutkiem czego pozostawił mnie samemu sobie na ten krótki czas, jaki głodnemu studentowi zajmuje pochłonięcie rogalika z twarogiem i dżemem.

 

Zamknąwszy oczy, w anonimowości tłumu napiąłem mocno mięśnie. Barwy fioletu i pomarańczy mieniące się pod mymi powiekami, zbliżyły się ku mnie, aż wreszcie przebiłem je i ujrzałem dwie setki zamyślonych studentów, a wśród nich ja sam. Z zamkniętymi oczyma wyglądałem jak lunatyk. Z tym, że wcale nie spałem. Owszem, moje ciało mogło być pogrążone w drzemce, lecz moja jaźń miała plan. Niejasny, ryzykowny i nieprzemyślany, ale grunt, że miała.

 

Odwrócić uwagę demonów od Nadzi. Później niech się dzieje, co chce – taki był plan. Poznaliście już chyba, że ze mnie żaden wybitny myśliciel?

 

Pozostawiłem swoją przygarbioną „skorupę” na pastwę oblegających stworów, zbyt prymitywnych, by dostrzec mnie uciekającego ku innym, znacznie doskonalszym oprawcom. Nie musiałem się odwracać. Jako duch nie miałem stron, żadnego profilu, przodu czy tyłu. Byłem niewidoczną gołym okiem mgłą dążącą do Nadziei.

 

Lot w powietrzu przesiąkniętym lenistwem, oszustwem, nałogiem, zdradą, wyuzdaniem i wszystkimi innymi problemami, na które narażona jest młodzież, porównam do kąpieli w żrącym kwasie. Nikt z nas zapewne takiej wątpliwej przyjemności nie zaznał, ale każdy potrafi sobie wyobrazić drobinę tego bólu – uczucie palonej skóry, odklejającej się płatami od kości z tym, że bez skóry i bez kości. A tu cierpiałeś dodatkowo ból psychiczny; wierzcie mi, że znacznie gorszy. Dość wyznać, że mijając pierwszy rząd ławek, spodziewałem się zaraz oszaleć. I bezsprzecznie byłbym oszalał, gdyby na auli nie znajdowały się takie ostoje jak Kasia czy Prezes. Wokół nich pachniało ogrodem fanatyka botaniki, gdzie każdy kwiat kwitnie w harmonii zapachów. Były to dla mnie oazy, przy których zatrzymywałem się, gdy brakowało tchu.

 

Zostałem dostrzeżony trzy rzędy przed siedzeniem Nadzi. Pochylony nad jej uchem demon, ten sam, który wydawał się na mnie polować, sylwetką przypominał człowieka, co świadczyło o jego wysokiej randze w hierarchii czeluści.

 

Zatem nazywasz się Durziel – pomyślałem, wpatrzony w imię wypisane krwią na jego guzowatym czole. – Wreszcie spotykamy się twarzą w twarz, jeśli twarzą można nazwać twoją parszywą mordę.

 

Zanurzony w jego świecie potrafiłem zrozumieć, co Durziel tak gorliwie tłumaczy Nadzi. Słysząc to, zapłonąłem rządzą zemsty:

 

– Nic niewarta – szemrał do niej piskliwie, lecz spojrzenie pozbawionych źrenic oczu wwiercał w moje oblicze. – Jesteś nic nie warta. Znów się stoczyłaś. Stoczyłaś się jeszcze niżej. Po co było próbować? Wyszło na gorsze. Nigdy nic ci się nie uda. Skończ z so…

 

– E! – zawołałem. – Ty tam! Skurwysynu!…

 

Przepraszam za to wyrażenie. Widzicie, taki sam ze mnie myśliciel jak mistrz słowa…

 

– …Zostaw ją w spokoju. Taki jesteś mocny? Spróbuj ze mną…

 

Byłem przekonany, że Durziel mnie słyszy; musiał, skoro ja słyszałem jego. Jednak z jakiegoś powodu nie przestawał dręczyć Nadzi. Co więc było robić? Wypluwałem z siebie więcej i więcej, nie bacząc na to, że istniałem w tym świecie na zasadach owcy w wilczym stadzie:

 

– Ty mówisz jej, że się stoczyła? Ty? Niegdyś jaśniejący? Spójrz na siebie! Spójrz na tę kupę gówna i wrzodów…

 

Demon przymrużył powieki.

 

– …i ty, przeklęty, śmiesz oznajmiać, że wyszło na gorsze? Spójrz na siebie raz jeszcze! Nie możesz? Nie zniesiesz własnego widoku?

 

Demon syczał. Nie szeptał dłużej.

 

– Ty sugerujesz, że nic się nie uda? Ty, który od wieków jesteś przegrany? Ty, który nie możesz zwyciężyć? Ty, którego pokonał…

 

Nie pozwolił mi dokończyć. Przeniknąwszy niespodziewanie przez ciało Nadzi (dziewczyna wzdrygnęła się gwałtownie), rzucił się na mnie, dzikością przewyższając hieny. Dzielącą nas odległość pokonał nim zdążyłem zareagować. Zanim moja dusza zdążyła to odczuć, Durziel już starał się szponami rozedrzeć ją na kawałki, rozkoszując się moim bólem. Piał przy tym upiornie.

 

– Mój ci on! Mój ci on! – wrzeszczał mi w twarz, a z gardzieli tryskały mu grudy nafty. – Już go nie opuszczę! Mój ci on! Już go nie opuszczę! Poćwiartuję. Nie opuszczę!

 

Ginę – ta chłodna, abstrakcyjna myśl otrzeźwiła mnie w ułamku sekundy. Świat stał się klarowny i choć nieuczciwy, to wspaniały. Już raz tak go postrzegałem. W tę noc, gdy po pijaku prowadząc wóz, jechałem pod prąd. Kiedy oślepiły mnie długie światła nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki. To było wtedy. Noc mojej przemiany. Teraz czułem podobnie: przerażająco wyraźna świadomość popełnionych błędów i niewykorzystanych sytuacji.

 

Nie chcę umierać! Nie w taki sposób. Ja chcę… – nie dokończyłem. Niemoc, która trzymała mnie w miejscu, ustąpiła niespodziewanie. Oszołomiony, resztką woli cisnąłem się do tyłu. Jakim cudem trafiłem we własne ciało? Cudem. Po prostu. Nie potrafię wyjaśnić tego inaczej.

 

Gdy tylko mój duch wrócił na swoje miejsce, poruszyło się to, co przed minutą istniało jako pusta powłoka. Sapiąc głośno, otworzyłem oczy. Przede mną Durziel siekł pazurami, próbując spełnić groźbę ćwiartowania. Na próżno jednak. Ciało stanowi pancerz duszy. Uderzenia eterycznych ostrzy na nic się zdadzą. Spostrzegłszy to, demon zawył okrutnie.

 

– Obiecuję ci – obłąkanie w jego głosie zastąpiła lodowata, przeraźliwie nieustępliwa nuta. – Obiecuję ci na wszystko, że będziesz cierpiał męki! Póki istnieję, nie przestanę… Aż w końcu padniesz przede mną na kolana. To stanie się już wkrótce. Wiem o tobie wszyst… – Nagle przestałem rozumieć wypowiadane przezeń słowa, a w końcu przestałem je w ogóle słyszeć. Moja dusza na dobre złączyła się z ciałem.

 

Nadal jednak widziałem jego wężowy nos tuż-tuż obok mego i poruszające się zwęglone wargi. Chwilę później Durziel odwrócił się, po czym wsiąkł w podłogę pode mną.

 

Podkreślam: nigdy nie byłem tchórzem, ale po tym, co zaszło, znów musiałem do łazienki. Tym razem wymiotować.

 

– Wstań – zwróciłem się do Łezki, kiedy ochłonąłem na tyle, by być pewnym, że głos mi nie zadrży. Chłopak oderwał wzrok od czterocalowego wyświetlacza telefonu, a na mój widok wysoko zadarł brwi.

 

– Zbladłeś, Pykacz. Nic ci nie jest?

 

– Nic. Wstawaj. Muszę do łazienki.

 

Wychodząc z auli, zauważyłem, że Nadzieja uśmiecha się przelotnie. To była moja nagroda.

 

 

 

Patrzenie jak z własnych ust wycieka oleista posoka nie należy do rzeczy przyjemnych. Mój żołądek zgadzał się z tym w pełni, bo gwałtownie skurczył się raz jeszcze i w akompaniamencie bulgotu charknąłem siarczyście. Z warg ściekały mi resztki smoły.

 

Płukałem usta, kiedy nagle w kieszeni zawibrował mi telefon. SMS od Łezki:

 

„Lista jest. Wrócisz? Czy mam cię wpisać?”

 

Przedmioty niezwiązane z profilem politechniki, do których odbębnienia zmusza minister, okazały się totalną porażką i zmarnowanym czasem. Listy puszczane w ich trakcie to jedyny sposób, aby zatrzymać na miejscu przynajmniej część studentów. W przeciwnym razie, na takiej filozofii (przypominam, że studiuję budownictwo) ławki świeciłyby pustkami. No, ale cóż. Minister płaci. Minister każe. Minister wymaga. A tak pragnąłem wyjść na świeże powietrze i poszwendać się po opustoszałych błoniach.

 

„Zatrzymaj listę. Już wracam.” – odpisałem w drodze do bufetu. Potrzebowałem miętówek.

 

Przeciskając się między studentami, dotykałem zniewalających ich plugastw, lecz warto było, bo kiedy usiadłem na swoim miejscu, lista, wraz z czyimś długopisem, już na mnie czekała.

 

– Spójrz pod numer trzydzieści trzy – bąknął Łezka.

 

Spojrzałem. Znów ktoś wpisał Józefa Stalina. Stary dowcip z wpisywaniem sławnych osób, ale nie każdy go lubił. Magister Penderek, prowadzący technologię betonu, srogo nas kiedyś za to zwymyślał i na jakiś czas wszystkim odechciało się „stalinowania”. Listy oczywiście nie przyjął.

 

Wpisałem się jako sto sześćdziesiąta dziewiąta osoba i tym samym pewnie zaliczyłem przedmiot.

 

Dobra nasza. Oby tak dalej.

 

Po mnie listę przejął Tetryk. Uzbrojony w sześć różnych długopisów, od razu zabrał się za dopisywanie. W końcu wykłady były nieobowiązkowe i nie każdy z naszej paczki na nie chodził.

 

Przerwa rozpoczęła się, gdy ostatni student, wpisawszy ostatnie, dwieście jedenaste nazwisko (w tym momencie na oko na auli nie znajdowało się więcej niż stu sześćdziesięciu uczniów), odłożył kartkę na katedrę prowadzącej zajęcia pani magister Młodej (tu niektórzy dopowiadali jeszcze jedno słowo wchodzące w skład jej przezwiska). Była to urocza blondyneczka, zaledwie magister, której pech zesłał mus wykładania humanistycznego przedmiotu bandzie umysłów ścisłych. Życie bywa okrutne.

 

– Co teraz mamy? – Semestr dopiero się rozpoczął i nie znałem jeszcze planu na pamięć. Choć, prawdę mówiąc, początek semestru nie miał tu nic do rzeczy.

 

– Bison… W dwieście trzy – odpowiedział zawsze ogarnięty Prezes.

 

Nie! – rozpaczałem. – Tylko nie ćwiczenia z mechaniki! – Nie macie pojęcia jak pragnąłem odwrócić wzrok od całej tej odrażającej zarazy i zatopić się w bezludnym widoku za oknem; spojrzeć w chmury i przynajmniej na moment odciąć się od wszystkiego. A mechanika z Bisonem? Bison pożarłby mnie żywcem, gdybym choć na ułamek sekundy odwrócił wzrok od tablicy. – Nie idę na te zajęcia! Idę na błonie! Sam! Odpocząć!

 

 

 

Kwadrans później, za sprawą Łezki, stałem oparty o ścianę sali dwieście trzy. Darek bezdusznie wybił mi z głowy wagary.

 

– Chcesz olać Bisona? – zapytał, jakbym ogłosił chęć wystrzelenia całego magazynku we własne kolano. – Równie dobrze możesz od razu wpisać sobie dwóję do indeksu! Jeśli nie wierzysz, zapytaj Seniora.

 

Tak więc czekaliśmy na nadejście Mister Bisona – człowieka (choć przez niezrównane umiejętności działania na cyfrach, uchodził za cyborga przysłanego do nas z przyszłości; rok dwutysięczny czterysta czterdziesty drugi obstawiano najczęściej), do którego uczniowie czuli albo strach i szacunek, albo sam strach. Wystarczy zauważyć, że nikt nie śmiał spóźnić się na jego zajęcia i cała trzydziestoosobowa grupa ćwiczeniowa „E” czekała potulnie na jego przyjście.

 

– Mówię wam. Bisona przysłali kosmici – dowodził Szelma. – Nie ma bata, żeby ktoś potrafił wymnożyć w pamięci tysiąc dwieście sześćdziesiąt razy trzydzieści jeden szybciej niż ja na kalkulatorze.

 

– Poza Orłem – wtrącił Szwagier, ponad dwumetrowy dryblas, fan gier RPG, NBA i tanich win był z nas wszystkich najwyższy. Na szczęście wzrost nie decydował o pozycji w grupie. Inaczej miałbym przechlapane.

 

– O wilku mowa – skwitował Łezka, wyciągnąwszy dłoń do zbliżającego się Orzełkowskiego. – Z nami na przerwie? Co, Nadzia ma trudny dzień?

 

– Nie denerwuj mnie, Łezka.

 

– Przyznaj. – Dariusz Smutka potrafił być uparty. – Spławiła cię!

 

Serce zabiło mi z prędkością, której nie powstydziłby się koliber po solidnej porcji kawy, gdy Orzeł spuścił wzrok.

 

– Spławiła. Ma czasem dni słabości.

 

– Dni słabości?! – Wspominałem, że Dariusz Smutka potrafił być uparty? Czasem przypominał bardziej drzazgę wbitą w… był uparty. – Z tego, co widziałem, wyleciała z auli jak młody skowronek. Daję rękę uciąć, że czekałem, aż zacznie ćwierkać.

 

– Dobra, dobra! „Miała” dzień słabości. Przynajmniej jeszcze, kiedy wchodziliśmy na zajęcia do Młodej.

 

Dlaczego Mister Bison musiał przerwać Orłowi swoim przyjściem?! Dlaczego nie mógł ten jeden raz się spóźnić parę minut?

 

Mechanika budowli należała do najtrudniejszych przedmiotów potrzebnych (lub nie) młodemu inżynierowi. To była już czwarta jej odnoga. Próg przejścia, po którym nic nie miało pozostać takie samo; ostatni test nieugiętego Bisona, który do tej pory na kolejnych semestrach mechaniki: drugim (teoria plastyczności), czwartym (wytrzymałość materiałów) i szóstym (po prostu mechanika) oblał jedną trzecia roku.

 

– Oto jesteście! – Pierwsze zajęcia w semestrze Bison zwykł rozpoczynać kwiecistą, w jego mniemaniu, przemową. – Wybrani spośród wybranych. Ci, którzy niedługo mają zacząć tworzyć Nową Polskę!

 

Cisza.

 

– Jesteście dorośli, zatem przyznam się wam do czegoś: na teorii plastyczności próbowałem oblać was wszystkich…

 

– To żadna tajemnica – mruknął do mnie Łezka.

 

– …na wytrzymałości materiałów również starałem się nie przepuścić żadnego z was. Szczególnie ciebie, Pykaczewski. Pykaczewski, do ciebie mówię! Coś się zapatrzył w to okno, jak sroka w gnat?

 

– Przepraszam.

 

– Na czym to ja… Aha! Na zajęciach mechaniki… Pamiętacie. Poległo wielu waszych znajomych. Lecz z dumą stwierdzam, że mi się nie udało. Wszyscy odebraliście naukę i pozostaliście w fotelach pociągu pędzącego do krainy zwanej „magister”. Zdaliście wszystkie moje egzaminy. Niektórzy po kilku podejściach, co prawda – tu znów spojrzał na mnie – ale to mi wystarcza. W tym semestrze będę dla was łagodniejszy. Żebyśmy się rozumieli: będzie egzamin, trudny, ale bez przesadyzmu. Zrezygnuję za to z cotygodniowych kolokwiów. Obiecuję.

 

Trzydzieścioro „wybrańców” wypuściło głośno powietrze z płuc, nie wierząc własnym uszom. Bison zaśmiał się. Pierwszy raz w historii.

 

– Wy zaś obiecajcie mi, że szybko wybierzecie tematy prac magisterskich, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, i przyłożycie się uczciwie do pracy. Nie zmarnujcie danego wam czasu. Wy macie wskrzesić naszą ojczyznę, naszą ziemię! Obiecajcie mi i sobie, że będziecie wymagać sami od siebie, nawet jeśli nikt inny nie będzie!

 

Spojrzeliśmy po sobie i obiecaliśmy. Jednym tchem.

 

Może nie jest to charakterystyczne dla każdego studenta, lecz nam, tu zebranym, słowo cenniejsze jest od złota, nawet pomimo ciągłych pustek w portfelu.

 

 

 

Po zajęciach mechaniki budowli mieliśmy długą przerwę.

 

– Przebił samego siebie. A ja myślałem, że po zeszłorocznym: „zginiecie marnie” nic mnie nie zaskoczy – podsumował Prezes.

 

– Dobrze mówiłeś, Szelma – wtrącił Łezka – że to kosmita.

 

Nasza ósemka, tj.: ja, Łezka, Szelma, Żabka (dziewczyna Szelmy, która wyglądem pasowała do niego jak wytrawne wino do kebabu, jednak o duszy tak samo pięknej), Prezes, Tetryk, Orzeł i Szwagier, siedziała przy dwóch, złączonych ze sobą bufetowych stolikach. Pochylaliśmy się nad tym, co każdy z nas zamówił. Wybrałem pomidorówkę, a i ta ledwie przeciskała się przez gardło zaciśnięte od widoku larwy pełzającej po ramienia Szwagra.

 

Tetryk stanął w kolejce.

 

– Poratuj ktoś złotówką – zawołał. – Uczczę Nowego Bisona kotletem królewskim.

 

Prezes zręcznie rzucił monetę, wypowiadając na głos to, o czym wszyscy myśleliśmy:

 

– W takim bądź razie trzeba wziąć się do pracy.

 

Nikt tego nie powiedział, ale zdawaliśmy sobie sprawę, jakie ziarno zasiały w każdym z nas słowa Bisona. Zaczniemy się wreszcie uczyć na poważne. Koniec żartów. Stało się.

 

– Nie ma co gadać, powiodło nam się! Mamy dobrą szkołę, mamy siebie na wzajem. – oznajmił Orzeł. Odpowiedzieliśmy mu cichym pomrukiem zgody. – Niewolno zaprzepaścić takich okoliczności.

 

– Tak. Bison ma rację. Przyszłość w naszych rękach, a choć patrząc po markach samochodów zaparkowanych na parkingu, wszystko idzie dobrze, to nie oszukujmy się: ilu tu potrzeba jeszcze pierwszorzędnych inżynierów, pierwszorzędnych wychowawców, pierwszorzędnych rolników, lekarzy i polityków – kontynuował Prezes, nawiązując, jak mi się zdawało, do „Kamieni na szaniec”.

 

– Drugorzędni też nie zaszkodzą – odparłem. W czasach podstawówki uwielbiałem twórczość Kamińskiego. Nadal ją uwielbiam.

 

Zdarzały nam się już rozmowy na temat naszej przyszłości; przyszłości, na którą nie byliśmy przygotowani. Każdy z nas miał już, prawda, tytuł inżyniera, ale póki co, tylko się z niego śmialiśmy. Nikt nie traktował liter „inż.” przed imieniem poważnie.

 

Ilekroć podejmowaliśmy temat przyszłości, tylekroć kończyło się tak samo – długą, ciężką ciszą. Świadomi upływającego czasu naszego panowania, obserwowaliśmy jak za sprawą Bisona beztroski świat gorących uczelnianych emocji ulega zamazaniu.

 

– Co tak ucichli? – zapytał nas Grajek, chłopak, który należał do grupy ćwiczeniowej „B” i miał z nami jedynie wykłady, nad czym niezmiernie ubolewałem. Lubiliśmy jego towarzystwo, jego niebywałą szczerość, uczynność tak wielką, aż czasem robiło się głupio, a także jego czarny humor połączony z ciętym językiem, którego ofiarą sam stawał się najczęściej. Grajek, wraz z męską częścią swojej grupy, zajął stolik obok naszego. Zadowolony stwierdziłem, że jest wśród nich Senka, uśmiechnięty od ucha do ucha.

 

– Mechanika z Bisonem – wyjaśnił Łezka.

 

Chłopaki z grupy Grajka chrapnęli przeciągle.

 

– I wszystko jasne – mruknęli, kiwając głowami.

 

Grajek usiadł przy stole obok, wyciągnął i zaczął rozdawać swojej paczce karty, a nam zaproponował, żebyśmy się dosiedli:

 

– Możemy zagrać na dwie talie – przekonywał.

 

Podziękowałem małodusznie. Żabka też.

 

– Pykacz, co ty? Z nami nie zagrasz?

 

– Nie, dzięki. Mam sprawy do załatwienia.

 

– Na pewno? Kart starczy…

 

– Na pewno – przytaknąłem i wyszedłem z bufetu z dziewczyną Szelmy przy boku.

 

– Co tam u was słychać? – zagadałem do niej. – Chyba lepiej ostatnio między wami?

 

Żabka unikała mego wzroku.

 

– Paweł obiecał mi, że przestanie pić, wiesz?

 

Domyśliłem się tego. Od pewnego czasu Szelmie towarzyszyła świetlista sylwetka. Sylwetka, która jeszcze nie nabrała swego kształtu, ale domyślałem się, że kiedy to nastąpi, odda życie w obronie swego pana, jeśli tylko stary demon okaże się zbyt głupi i zaatakuje ponownie. Domyślałem się też czegoś, czego Żabka pewnie nigdy się nie dowie. Paweł, bojąc się ją zranić… bojąc się niedotrzymania obietnicy, złożył własną, wiążącą przysięgę. Potężnie wiążącą przysięgę. Stąd jaśniejący duch.

 

– W takim razie będziemy musieli zmienić mu ksywę…

 

– Nie chrzań, Pykacz – poderwała się Żabka, aż loki zafurkotały w powietrzu. – Też się zmieniłeś! Kiedy ostatni raz „pykałeś”?

 

„Przed wypadkiem” – brzmiała odpowiedź, lecz jej nie udzieliłem, ponieważ moją uwagę przykuły złociste aureole, wyrosłe nad moją i Żabki głową. Pierwszy raz od pół roku, pierwszy raz odkąd zaczęło się całe to szaleństwo, pierwszy raz tak bardzo żałowałem, że nikt nie może patrzeć moimi oczyma. Promienie tych ognistych kręgów oświetlały korytarz, a dotknięte nim potworności spalały się, zamieniając w kłęby dymu. To było coś… coś wartego poświęcenia.

 

Żabka nie zauważyła, jak rozszerzają mi się źrenice, a usta wyginają w łuk.

 

– Dzieją się różne rzeczy; różne dobre rzeczy – mówiła. – Zaczęło się od ciebie, Pykacz. Ty coś ukrywasz i mam wrażenie, że cierpisz z tego powodu. A ja czuję, że nie powinnam cię o to pytać. Że nie powinnam mówić. Że ty już to wiesz. Dlaczego czuję, że powinnam ci podziękować? – Oderwała wzrok od własnych kozaczków i spojrzała swoimi okrutnie błękitnymi oczyma w moje, ciemne. – Wszystko się układa, Pykacz. Teraz nawet Bison… i Paweł niepijący, a mi się chce płakać. Powiedz, o co tu chodzi?! Co się z nami dzieje?

 

Aureole znikły. Wszystko wróciło.

 

Żabka nie czekała na odpowiedź.

 

– Dziękuję, Pykacz, nie wiem, za co, ale dziękuję. I… I bądź silny – powiedziała, pocałowawszy mnie w policzek, po czym przetarła chustką zaczerwienione oczy, odwróciła się i zniknęła w tłumie.

 

Zostało mi jeszcze kilkanaście minut przerwy. Chwiejnym krokiem wyszedłem z budynku budownictwa. Na zewnątrz, przy drzwiach stały gromady studentów. Każdy z zapalonym papierosem. Dostrzegałem kleistą maź zalewającą im płuca falą zła za każdym razem, gdy się zaciągali.

 

– Nieźle urwał. To było dobre – szydził jeden z palaczy. Usłyszawszy go przypadkiem, zatrzymałem się.

 

Kilka metrów za jarającymi siedział na murku pierwszoroczniak. Z plecakiem o przytłaczającej wielkości wyglądał na tle wyluzowanych studentów komicznie. To, że dopiero zaczyna przygodę ze studiami, poznałem właśnie po tornistrze. Nikt ich tu nie nosił.

 

Pierwszoroczniak z grymasem na twarzy obejmował własną kostkę. Przyjrzałem mu się i nagle, mimo że próbowałem się bronić, wspomnienie słów Żabki zalała fala obcych mi myśli:

 

Podstawówka. Wychowanie fizyczne. Sprawdzian z umiejętności serwowania. Trzęsę się na linii zagrywki obserwowany przez całą klasę. Podrzucam piłkę, robię zamach i uderzam wiotką dłonią. Piłka nie dolatuje do siatki, turla się pod nogi rechoczącego wychowawcy.

 

Bal maturalny. Obserwuję tańczących poloneza z boku, ubrany w garnitur po bracie, za duży i spłowiały. Polonez się kończy, rozpoczyna dyskoteka, a ja odchodzę podpierać odwieczną towarzyszkę – ścianę. Łzy ściekają mi po brodzie.

 

Idę korytarzem uczelni. Mijam piękną dziewczynę całującą łysego mięśniaka-kryminalistę i zazdroszczę mu. Mnie nikt nie zauważa… Utrata równowagi! Głowa w przód. Ręce przed siebie. Uderzenie. Szorowanie po betonie i kipach i ból w łokciach i kolanach. Podarte ubranie. I znów śmiech. Ten sam śmiech, prześladujący mnie od zawsze. Mam czego chciałem!

 

Dlaczego zawsze ja?

 

Wizja minęła, a ja zastałem się przyglądającym, jak pierwszoroczniak skulony masuje zwichniętą kostkę. Podszedłem do niego spokojnie.

 

– Powiem ci, dlaczego ty – oznajmiłem. Może nie powinienem był tego robić, może powinien dojść do tego sam. Mógł mi nawet nie uwierzyć i wziąć mnie za szaleńca. Lecz wytłumaczyłem mu, że kontuzja może stać się jego darem. Dzięki niej nie pozna ludzi, których poznać nie powinien. Wyłożyłem mu, że kiedy on przeklina swój parszywy los, tak naprawdę lekceważy możliwości, które otrzymuje. Że świat codziennie zsyła mu szanse stania się wielkim i dobrym, a tylko od niego zależy, czy je zauważy i wykorzysta.

 

– Im więcej kłód pod nogami, tym większa szansa – kończyłem. – I to nie prawda: nie tylko tobie to się przydarza. Ja też tak kiedyś myślałem. Nic dobrego z tego nie wynikło…

 

Odszedłem, ale po kilku krokach obejrzałem się na pierwszoroczniaka:

 

– A! I jeszcze jedno. Jestem łysy, ale nie jestem dłużej kryminalistą, a tamta blondynka nie jest moją dziewczyną, więc nie masz mi czego zazdrościć! – zawołałem, pozostawiając go z otwartymi ustami.

 

To ja mam się nią stać – uzmysłowiłem sobie. – Mam stać się aureolą i oświetlać ludziom drogę. Dzięki chłopakowi z tornistrem widzę to wyraźnie. – Oszołomiony tą ideą, ruszyłem w stronę błoni otoczonych z trzech stron murem brzóz, gdzie o tej porze nie spodziewałem się zastać nikogo. Potrzebowałem być sam. I, bez względu na to, co myślał sobie ten pierwszoroczniak, taki właśnie byłem: kompletnie i obrzydliwie samotny.

 

Ktoś złapał mnie za dłoń.

 

– Pykacz!

 

Jej głos, choć kojąco słodki, był solą na moje rany.

 

– Przestraszyłam cie?

 

Z kruczymi włosami opadającymi zwiewnie na ramiona, zielonkawymi źrenicami, wilgotnymi wargami… Ach! Jakie ona miała usta…

 

– Nie, Nadzia. Nie przestraszyłaś.

 

– Wybrałeś się na spacer? Sam? Bez Łezki i reszty?

 

– Przyganiał kocioł!… A gdzie ty zgubiłaś wianuszek koleżanek?

 

– Miałam dziwny dzień. Chciałam być sama.

 

– Już sobie idę.

 

– Nie. – Nie puszczała mojej dłoni. – Nie odchodź. Ja… Ja nie wiem, co robić!

 

Głos się jej łamał, źrenice drgały nerwowo. Boże! Jak wiele kosztowało mnie zdęcie jej dłoni z mojej, przerwanie dotyku, którego sam potrzebowałem bardziej od tlenu. Serce mi się krajało i bez udziału Durziela.

 

– Powiem ci, co zrobisz. Pójdziesz zaraz do bufetu. Orzeł gra tam w karty. Wyciągniesz go i przyprowadzisz tu. Mnie już nie będzie. Zostaniecie sami, a wtedy wyjaśnisz mu, jak bardzo go kochasz, jak wiem, że go kochasz. Powiesz mu też, co cię dziś trapiło i co z tym musicie zrobić. Z czym musicie skończyć, jeśli nie chcesz się więcej czuć tak, jak dziś przed zajęciami.

 

– A co jeśli?… Skąd ty to wszystko…

 

– Orzeł cie kocha, Nadzia! Może bardziej niż ty jego. I jeśli ma odwagę, a już nie raz dowiódł, że ma ogromną, to się zgodzi. Zrozumie. Zobaczysz.

 

Nadzia wybuchła gorzkim płaczem. Jej łzy były dla mnie jak srebro, istny płynny diament. Ludzie! Mnie poruszała nawet woda w klozecie i spienione zanieczyszczeniami fale Bałtyku. Jej łzy zebrałbym do flakonika i nigdy z nim nie rozstawał. Byłby mi ochroną przed ciemnością niczym woda elfów Frodowi przed Szelobą.

 

Nadzia rzuciła się w moje ramiona. Szlochając, objęła mocno. Pragnąłem poddać się jej ciepłu, przytulić ją równie silnie i wtulić twarz w jej pachnące, miękkie włosy. Pocieszać ją i chronić. Poświęcić życie dla niej. Ale nie tego pragnął los. Nie dla psa kiełbasa.

 

– Idź już. Nie zwlekaj. Dziś jest dobry dzień.

 

Czy aby na pewno to jestem ja?! Ten sam Pykacz, który jeszcze niedawno wykorzystałby nadarzającą się sytuację, nie oglądając się na znajomych? Ten bezsumienny dziwkarz? Stały bywalec klubów nocnych? – dziwiłem się, goniąc wzrokiem za Nadzią oddalającą się w kierunku uczelni. – A teraz pozwalam jedynej dziewczynie moich marzeń odejść?

 

Zmieniłem się. Bardzo się zmieniłem.

 

Nie pamiętam dokładnie, co wydarzyło się dalej. Jestem przekonany, że Nadzia wróciła, prowadząc Orła w miejsce, gdzie kilka minut wcześniej stała razem ze mną. Powiedziała mu wszystko, co kryła w sercu, a wtedy on objął ją pewnie, tak jak pragnąłem zrobić to ja. Przytulił. Szeptał, że kocha i że nigdy nie opuści.

 

Przypuszczałem, że tak właśnie było. Nie mogłem tego wiedzieć na pewno. Po tym jak Nadzia pobiegła po Mariusza Orzełkowskiego, odszedłem kilka kroków w stronę lasu, upadłem na kolana i zemdlałem.

 

 

 

– Przepraszam za spóźnienie, pani doktor.

 

– Pykaczewski, to jakieś żarty? Prawie czterdzieści minut po rozpoczęciu! Tak rozumiesz kwadrans studencki? Mogłeś już sobie odpuścić!

 

– Przepraszam – ukłoniłem się. – Szczęśliwi czasu nie liczą.

 

– Siadaj, Pykaczewski i nie przeszkadzaj.

 

Wolnym krokiem podszedłem do ławki, gdzie Łezka zajął mi miejsce. Stanowczo zbyt wiele par oczu wpatrywało się we mnie, gdy rzuciwszy torbę, przysiadłem się do niego.

 

– Gdzieś ty się podziewałeś?! Cały dzień chodzisz struty. Nie chcesz grać z nami w karty i nagle znikasz, i nie odbierasz telefonów!

 

– Spoko, Darek. Przepraszam. To się więcej nie powtórzy. Już wszystko w porządku. Będę żył.

 

Obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem.

 

– Nie bajerujesz?

 

– Skąd, Łezka. Dobrze jest…

 

– Pykaczewski – przerwała mi pani doktor. – Przecież cię prosiłam. Przestań z łaski swojej ględzić i zacznij notować. A pana, panie Smutka, zapraszam do tablicy. Pokaże nam pan, jak wyznacza się nośność graniczną metodą kinematyczną. Przygotowałam tu specjalne zadanko w sam raz na pięć minut.

 

Łezka wstał z miejsca. Takie zadanie to wyzwanie i na pół godziny, a my orłami nie byliśmy, lecz Darek Smutka szedł z podniesioną głową, zadowolony, że z jego przyjacielem wszystko w porządku.

 

Ćwiczenia z teorii sprężystości i plastyczności skończyły się pięć minut później, akurat kiedy Łezka zapisał na tablicy wynik obliczeń.

 

– Brawo, panie Smutka – pochwaliła go prowadząca. – Widzę, że nie marnował pan czasu przez wakacje.

 

Łezka skinął mi konspiracyjnie.

 

Wyszliśmy z klasy zadowoleni, młodzi, cieszący się życiem. Przyjaciele. Do następnego wykładu mieliśmy dwie godziny wolnego. Z dziurawymi rozkładami zajęć nie potrafi sobie poradzić żadna politechnika.

 

– Chodźmy na piwo – zaproponował Tetryk. – Cieszmy się dniem. Taka pogoda może się w tym roku więcej nie powtórzyć. Co wy na to?

 

– Co tu gadać. Masz dar przekonywania, Tetryk. – Prezes przybił mu piątkę.

 

Szelma zawahał się. Tylko na chwilę.

 

– Panowie – ledwie zaczął mówić, a złocista sylwetka stale go otaczająca, zajaśniała nowym blaskiem. Mogłem już dostrzec zarys piór jej rozłożystych skrzydeł. – Ja nie piję…

 

Żabka wpatrywała się w Pawła pełna dumy. Z kolei chłopakom opadły szczęki.

 

– Spoko, Szelma – powiedziałem, przerywając ciszę wywołaną szokiem. – Ja też nie. Wypijemy po bezalkoholowym lub kupimy jakiś Tymbark. Dobrze jest.

 

– W takim razie – zawołał Tetryk głosem tak podekscytowanym, jakiego nie miał nawet przed obroną inżynierki – do sklepu, naprzód, marsz!

 

 

 

Oto my: Dariusz – Łezka – Smutka, Mariusz – Orzeł – Orzełkowski, Paweł – Szelma – Nakadziński pod rękę z Edytą – Żabką – Genniak, Tetryk i Magik, którzy woleliby pewnie zachować anonimowość i ja, czyli Łukasz – Pykacz – Pykaczewski oraz dwadzieścioro troje innych wspaniałych ludzi, których nie sposób opisać. To my: grupa ćwiczeniowa „E”, dziewiąty semestr specjalności konstrukcje inżynierskie.

 

Oto my: świecący pośród ciemności i tylko ja potrafiłem to pojąć.

 

Przy szatni dołączyła do nas Nadzia. Złapała Orła za dłoń, a on ucałował ją. W policzek. Chwilę później, przy akademikach, spotkaliśmy Grajka z całą grupą „B” w tym Senkę, który człapał na przedzie. Oni wszyscy, skończywszy zajęcia, chętnie do nas przystali.

 

Stojąc przed przejściem dla pieszych, cieszyliśmy się pogodą (słoneczny dzień w październiku to cud sam w sobie) i sobą nawzajem. Paliło się czerwone, a my się śmialiśmy. Po drugiej stronie czekała Kasia ze swoją koleżanką, Martą. Na mój widok obie dziewczyny również uśmiechnęły się szeroko. Zapaliło się zielone i ruszyliśmy ku sobie.

 

Czułem, że coś jest nie tak zanim wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku.

 

Wszystkie, poza głową Kasi.

 

Czas zwalniał. Klatka po klatce…

 

Powinienem dostrzec go wcześniej. Powinienem! Otaczała go przecież koszmarna ilość demonów. Gdybym przyjrzał się uważnie, dostrzegłbym nawet mściwy grymas na jego spękanych wargach. Lecz ja zajęty byłem cieszeniem się z życia i Durziel dobrze o tym wiedział.

 

Rozległ się ogłuszający pisk dziewczyn i równie przeraźliwy pisk opon. Chłopcy zamarli, bezwiednie obserwując samochód marki Peugeot wjeżdżający w Kasię z prędkością jakichś pięćdziesięciu kilometrów na godzinę; samochód zostawiający na asfalcie ślad spalonej gumy z tyłu i krwi z przodu. Obserwowaliśmy dziewczynę frunącą w powietrzu wcale nie jak anioł, którym przecież była. Słuchaliśmy huku uderzenia, brzęku bitej szyby oraz łomotu odbijającej się po jezdni szmacianej, zdawałoby się, lalki.

 

Szelma zareagował jako pierwszy:

 

– Dzwoń na pogotowie!!! – wydarł się do Żabki, biegnąc na drugą stronę. Łezka ruszył za nim. Żabka tak się trzęsła, że nie dała rady wystukać na klawiaturze „999”. Senka wyrwał jej telefon z rąk i wstukał numer.

 

– Na ulicy Jana Pawła doszło do wypadku – rzekł z zimną krwią do słuchawki. – Potrącono…

 

– Boże! Myślałem, że zdążę na pomarańczowym! – Z samochodu wyskoczył mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, nie więcej. Obiema rękoma wyrywał sobie włosy z głowy. Nogi się pod nim uginały. Upadł i wstał, nie przestając jęczeć. – Boże! Boże! Co ja narobiłem?! – Język mu się plątał. Być może z szoku, być może od alkoholu, który nie zdążył ulecieć z niego po wczorajszej imprezie. – Boże! Przepraszam! Co ja narobiłem?! Prze…

 

Chłopaki zareagowali jak zawodowi strażacy na służbie. Prezes, który najbardziej znał się na BHP, próbował zatamować krwotok ze skroni Kasi apteczkowym bandażem wyciągniętym z samochodu pijanego kierowcy. Inni zatrzymali ruch uliczny kilka metrów od miejsca wypadku, puszczając pojazdy tylko jednym pasem, tak, aby jadąca karetka nie wpadła w korek. Jeszcze inni odganiali gapiów i uspokajali rozhisteryzowane dziewczyny. Wszyscy, bez wyjątku, się modlili. Część na głos, reszta w myślach. Słyszałem jednych i drugich.

 

– Zdrowaś Maryjo!…

 

Nie pomagałem nikomu i nie modliłem się. Znałem swoją rolę.

 

– …łaskiś pełna!…

 

Widziałem duszę Kasi odrywającą się od ciała. Poczułem jej niewyobrażalne przerażenie i osłupienie. Już pojęła, co się stało i, o zgrozo, nie bała się o siebie, lecz o to, że zostawia Anię bez opieki.

 

– …Pan jest z Tobą!…

 

Widziałem rozsierdzone modlitwą i pałające rządzą mordu wilkopodobne ogary i rogate czarty, półprzeźroczyste duchy i krwiste poczwary, a wśród nich najokrutniejszy ten, który najbardziej przypominał człowieka – wpatrujący się we mnie z politowaniem Durziel.

 

Demon, nie odrywając ode mnie wzroku, wykonał pazurem gest, na który wszystkie jego sługi powolutku ruszyły w kierunku zabłąkanej duszyczki Kasi.

 

Kasia z pewnością nie zdąży wrócić do swego ciała. Zostanie rozerwana na strzępy, jak próbowano wcześniej rozerwać mnie. Zginie na zawszę, chyba że…

 

– …błogosławiona jesteś między niewiastami…

 

Wiedziałem, co muszę zrobić, że jest to zakazane i że tym razem nie uda mi się stamtąd wrócić. Tak właśnie zaplanował to Durziel.

 

– …i błogosławiony owoc żywota…

 

Może dla tej jednej chwili zostałem wybrany?

 

– …Twojego…

 

Zamknąłem oczy, napiąłem mięśnie, pod powiekami znów rozbłysła pomarańcz i fiolet.

 

Żyjcie i przeżyjcie swoje życia prawdziwie, dzieciaki…

 

Gdy tylko opuściłem swoje ciało, Durziel rzucił się na mnie, a wraz z nim wszystkie jego sługi.

 

Epilog:

 

Mówiłem już na początku, prawda? Mówiłem o nieprzekraczalności pewnych granic? Mówiłem! Jak nie, jak tak! Mówiłem wtedy, kiedy obraziłem Senkę. Minąłem się jednak trochę z prawdą. Nigdy nie przestrzegałem zasady tej cienkiej, czerwonej linii. Prawda jest taka, że to ja ustalałem jej położenie. Nikt inny nie ważył się nawet do niej zbliżyć, a ja przesuwałem ją latami, milimetr po milimetrze. Uzbierały się metry.

 

Na początku sprawiałem, że ludzie cierpieli. Bardzo mocno cierpieli. Później starałem się temu zadość uczynić, odtworzyć wszystko, co tak wulgarnie zniszczyłem. Nie przestałem nawet po swojej śmierci.

 

– … teraz i w godzinę śmierci naszej…

 

– Oddycha! Ona oddycha! – woła z całych sił Prezes, jednak zagłusza go jedna, jedyna dziewczyna. Nadzieja, pochylając się nad moimi zwłokami, skrapia je srebrzystymi łzami, których tak pragnąłem.

 

– Pykaaaacz!!!

 

– …

 

– Amen.

 

 

 

 

 

Drogi Czytelniku! Mam nadzieję, że niekrótkiego tego czasu, który spędziłeś z powyższym opowiadaniem, nie uważasz za stracony, że Ci się podobało i w jakiś sposób Cię ubogaciło. Jeżeli masz uwagi, chcesz mnie skrytykować, zbesztać lub pochwalić, proszę: wyraź to, pisząc do mnie na adres:

wierszoklet@gmail.com

 

– niezmiernie wdzięczny wszystko przeczytam.

 

Niestety, jestem zmuszony mieć jeszcze jedną prośbę. Mam nadzieję, że nie ocenisz mnie przez nią źle, bo mam innego wyjścia. Jako że jestem debiutantem – jest to moje pierwsze opowiadanie – żadne czasopismo nie chce ze mną rozmawiać (redakcje nawet nie odpowiadają na moje maile i nie wiem, czy jest to w ogóle coś warte? czy przeczytali? czy się nadaję? – dlatego tym bardziej proszę o uwagi i opinię), a ja, po wielu bezskutecznych próbach, zdecydowałem się rozpowszechniać ten tekst publicznie, co z miejsca przekreśla go w oczach potencjalnego wydawcy. To z kolei zmusza mnie do bezwstydnej prośby, abyś, jeśli chcesz i możesz sobie na to pozwolić, Drogi Czytelniku, i jeśli uważasz, że warto, wsparł mnie pieniężnie:

 

 

Tu był numer Twojego konta ale już go nie ma. Pomysł był na tyle szokujący, że tylko go usunąłem a nie wstawiłem bana za, bądź co bądź, komercyjne ogłoszenie :)

Cóż – pomysłu gratuluję ale nie polecam powtarzania, szczególnie bez konsultacji z właścicielami serwisu!

dj

Najmocniej dziękuję, jeśli uznasz, że czas ten wart był przelania choćby złotówki. Mnie naprawdę lżej będzie, jeśli pojawi się bodaj jedna wpłata, bo wiele poświęciłem… ale to już inna historia. Mam nadzieję, że i Tobie, przez pomoc początkującemu grafomanowi, dzień stanie się jaśniejszy.

 

Niestety, nie mogę przyrzec, że przyniesie Ci to wielką korzyść – to nie kickstarer – ale obiecuję, że (jeśli nie zaleje mnie besztająca fala maili ) będę próbował dalej i wkrótce znajdziesz w sieci kolejne opowiadanie opisane moim pseudonimem. A wtedy uśmiechniesz się, wiedząc, że to i Twoja zasługa!

 

Dziękuję za spędzony razem czas!

Pozdrawiam!

Debiutancki Grafoman

Koniec

Komentarze

Wyczuwam trollowańsko w związku z wpisem kursywą na końcu.

pozdrawiam

I po co to było?

Hmm, przekopiowanie tego z worda nie było dobrym pomysłem... Cały tekst się rozleciał, a ja nie wiem, jak to naprawić. Usunęło wszystkie tabulatory i, nie mam pojęcia dlaczego, dodało jakąś dziwną interlinię przed miejscami, gdzie wcześniej był wspomniany tab. Teraz to wygląda jakby każde zdanie zaczynało się od śmiesznego akapitu. Porażka. Przepraszam.

Nie mniej mam nadzieję, że sama wartość tekstu wiele na tym nie traci i, tak jak powyżej, proszę przede wszystkim o opinię. Dodatek z numerem konta mogłem sobie darować - szczególnie na tym forum - ale kto wie? Może jest tu jakiś bogacz, który nie ma co robić z pieniędzmi, a któremu przypadnie do gustu ta grafomania.

Jeszcze raz za wszystko przepraszam i liczę na konstruktywną krytykę. Nie besztajcie mnie zbyt mocno.

 

 

 

 

syf. Jeśli kogoś to razi - to jeszcze raz przepraszam. Nierozsądnie było kopiować z pliku przeznaczonego do rozsyłania w zupełnie inne miejsce - gdzie ludzie nie mają zbytnio styczności z grafomanią. Wrzuciłem to tu pod wpływem impulsu (niezamierzony rym), bez zastanowienia. Głupi błąd, ale może tak miało być.

I to nie trollowanie. Ostatnie, o co chciałbym być oskarżonym, to właśnie bycie trollem. Nie rozumiem trollowania i nigdy już raczej nie zrozumiem, dlatego proszę nie odnosić się do tekstu napisanego kursywą na końcu - jeśli ktoś najpierw czyta posty, to może go od razu pominąć - tylko do samego meritum, czyli do opowiadania, którego dziwnym (lub nie) zbiegiem okoliczności nikt jeszcze nie ocenił.

 

Bo dziwnym zbiegiem okoliczności o tej porze ludzie zazwyczaj albo śpią, albo pracują, albo imprezują, albo polują na becikowe.

 

Mój bank wymaga podania danych personalnych osoby, do której ślę przelew. Dlatego bardzo proszę się przedstawić tutaj z imienia i nazwiska.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

    Ciekawa propozycja...

cóż, pomysł mnie ostro rozluźnił ;)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Właśnie skończyłem . Od początku do końca ciekawe , końcówka trzyma w lekkim napięciu . Ładnie napisane , błędów , może ze dwa . Szkoda tylko , że nie ma czegoś więcej , o tym wypadku (zaczynającym nowe życie), miałem nadzieję , że się dowiem , co i jak .

Szpadel dobry agent.

pozdrawiam

I po co to było?

A tak swoją drogą - jeśli można wiedzieć - to skąd czerpałeś inspiracje ? bo sam motyw tych duchów w świecie metafizycznym wydaje się być nieźle dopracowany .

Kurczę, ja też takiego chcę.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

No bez takcih podejrzeń! Zarejestrowany wszak 2 dni przed autorem :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

My tylko chcemy takich wiernych czytelników. Taki czytelnik to skarb.

pozdrawiam

I po co to było?

Sami szydercy... Nawet w opowiadaniu się zgadza - loża szyderców - loża NF z dj na czele. Szkoda ;( Miałem nadzieję, że przynajmniej na takim świetnym forum dostanę jakąś pomoc, a tymczasem jedna osoba, która przeczytała to opowiadanie i je skomentowała, została oskarżona o bycie moim fastnickiem (jeśli dobrze zrozumiałem). Jezu, to jakiś koszmar...

Debiutancki Grafomanie, przede wszystkim przychodzisz na portal literacki po prośbie, afiszując się ze swoim numerem konta. Zastanów się może nad sobą, zamiast nad innymi.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Nie macie jakichś ciekawych programików , do sprawdzania IP na przykład ? Przyzwyczailiście się chyba , że wszystko trzeba skrytykować .

Dokładnie. W ten sposób zabija się opowiadania. Co do komentarzy, to ktoś z loży, kto ma dyżur w dzień tej publikacji, na pewno wpadnie i merytorycznie się wypowie. Mnie --- szczerze powiedziawszy --- zbyt bawi akcja z kontem bankowym, żebym mógł dzisiaj na poważnie się za ten tekst zabrać.

pozdrawiam

I po co to było?

Ja z kolei zobaczyłem Twój tekst dopiero dzisiaj rano, zanim zacząłem pracę. Zwykle robię tak, że przeglądam tekst nim zacznę się w niego wgryzać jak robak w zdrowe jabłko. No, ale kiedy ukazał mi się na końcu Twój wpis z numerem i konta, to odechciało mi się czytać. W ten sposób skutecznie odpychasz od Swojej twórczości czytelników. I wiesz co, przeczytam to opowiadanie, bo czemu nie, ale krytykę dostaniesz tutaj, nie na prywatnego mejla, niech inni też skorzystają z komentarzy. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Przyznam, że Twoje opowiadanie nie zwala z nóg.

W życie studenckie wplotłeś wątek fantastyczny. Z tym, że większość niefantastycznych sytuacji opisanych przez Ciebie, kompletnie nic do opowiadania nie wnosi, a tylko wydłuża niepotrzebnie tekst. Kogo obchodzi egzamin z mechaniki, albo rzesza pojawiających się psuedonimów lub nazwisk i imion ludzi, którzy w opowiadaniu nie odgrywają żadnej, nawet najmniejszej roli?

Z rzeczy technicznych: czasem błędnie zapisujesz dialogi. Poza tym popracuj nad zaimkami, bo stanowczo ich nadużywasz.

Pozdrawiam

Mastiff

Niczego innego nie pragnę jak krytyki tutaj, nie na prywatnym mailu. Tekst kursywą był pisany z myślą o forach, na których nie mam zamiaru się udzielać poza dodaniem jednego tematu właśnie z tym opowiadaniem lub na które to opowiadanie zamieszczą moi znajomi (jeszcze się tacy nie znaleźli i pewnie nie znajdą...). Mam nadzieję, że nikt już nie będzie się odnosił do tego, co nie jest opowiadanem. Ja na pewno nie.

Ja chciałem tylko obiektywnej oceny ;( i żeby jak najwięcej osób przeczytało to opowiadanie.

 

Dzięki, Bohdan ;)

Chciałem, żeby to było coś ciut innego, żeby - pomimo że (jak napisałeś) wiele sytuacji i opisów nic nie wnosi do opowiadania - całość czytała się z przyjemnością, bo nie sztuką jest przyciągnąć czytelnika wartką akcją, wzrostem i spadkami napięcia, ale to tylko moje zdanie.

Uwielbiam Zafon'a, bo właśnie u niego jest wiele "kogo obchodzących" wątków, które nic nie wnoszą do fabuły i taka "Gra anioła" mogłaby być połowę krótsza, a główna linia fabularna nic by nie straciła. Ale sama książka i owszem.

Nad zaimkami popracuję, dialogom się przyjrzę, bo lipa, jak w takiej podstawie znajdują się błędy.

Dzięki. Pozdrawiam.

 

 

 

Hmmm... Z tego, co sie orientuję, masz 24h na edycję tekstu. Może więc po prostu usuń ten dziwny fragment?

Wątki poboczne , pokazują , że główny bohater mimo trudności jakie przysparza mu jego dar , dalej musi zmagać się z życiem . A jeśli chodzi o ilość pseudonimów , które notabene mi nie przeszkadzają , to faktycznie to opowiadanie brzmi jak wycinek z jakiejś  większej całości , bo faktycznie tutaj część bohaterów nie pełni żadnej ważniejszej funkcji .

Nie udało mi się przebrnąć przez początek -- część opowiadającą o zajęciach na uczelni. Nuda do sześcianu, a skoro inni czytelnicy twierdzą, że to nic nie wnosi do opowieści...

Kilka uwag: nie wiem jak to na Polibidzie, ale na mojej uczelni nawet na studiach inżynierskich nie przeszłoby zachowanie prezentowane przez bohatera i znajomych. Wszyscy krzykacze od razu wylecieliby z zajęć.

Pięćdziesięciometrowa sala wykładowa to już jakiś kompletny absurd. Dwieście pięćdziesiąt miejsc można bardzo komfortowo zmieścić na mniej niż 300m kw, czyli na sali około 15X20 metrów (wliczając w to katedrę). Pięćdziesięciometrowa sala nie tylko miałaby problemy z widocznością i akustyką, ale też wg norm wystarczyłoby tylko... Sześć kolumn foteli. Niezależnie od jej szerokości. Nie wspominam nawet o takich kwestiach jak klimatyzacja czy potrzebna ilość wyjść ewakuacyjnych. 

Jak dla mnie -- mocno niedopracowany tekst.

No dobra dobra, czepiliśmy się Szpacha, może zbyt pochopnie, po IP nie chce mi się grzebać :) Głupie prawo sieci i starych userów-wyjadaczy :)

Zostawmy to, natomiast powtórzę tu, żeby takich akcji, jak podawanie numeru konta, nie robić.

 

A opek - może trzeba by przeczytać? Co Ty na do, dju?

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Może poproś informatyka, żeby zamontował tutaj skrypt automatycznie czytający opka za dja?

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

skrypt nie oceni opka tak obiektywnie jak dj :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Wreszcie dotarłam...

Błędów w pisowni Ci nie wytknę, nie zwracałam na nie uwagi, a to znaczy, że dobrze mi się czytało. Opowiadanie jest długie, nawet bardzo długie, choć osobiście skróciłabym o wiele, wiele opisów życia studenckiego. Fakt, że oddałeś ducha studiów, jest zabawnie, lekko zwariowanie, ale nużąco. Za dużo informacji, za dużo osób. I tak naprawdę opisujesz ich, budujesz obraz bohaterów, a w kilku przypadkach nie jest to do niczego potrzebne. Masa energii psu w dupę:)  Motyw fantastyczny jest świetny, podobny w pewien sposób do talentów Mordimera Madderdina z cyklu Jacka Piekary. Fakt, że na fantastykę trzeba długo czekać, z początku ginie gdzieś w odmętach uczelni i studentów. I dokąd tak Ci się spieszy z publikacją na łamach? Chcesz zdążyć przed końcem świata czy jak? :) 

Nowa Fantastyka