- Opowiadanie: Shrek2 - Transekran

Transekran

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Transekran

– Śpisz mój drogi? – mleczna mgła szepcze czule do mego ucha owijając moją szyję szczelnie.

– Nie ma miła. Czekam na Ciebie. Jak zawsze z tęsknotą i przerażeniem.

– Z przerażeniem. Jak możesz bać się mej miłości, mój piękny– teraz nie tylko mnie dusi, ale również przenika do mych żył, mrożąc mi krew. – Wiesz jak bardzo pragnę rozgrzać Cię w mych ramionach? – rzeczywiście, białe pasy jej dłoni oplątują czule moją szyję i od niechcenia sprawdzają pod jakim kątem najlepiej skręcić mój kark. – Dobrze wiesz chłopczyku, że w tej chwili jesteś dla mnie wszystkim, uwielbiam muskać twe usta – Boże, duszę się, na mych siwych wąsach pojawiają się zmrożone krople wody. – Nie broń się, pokaż, jaki z Ciebie jurny ogier – zaczynam wpadać w spazmatyczne drgawki, głowa coraz mocniej bije potylicą w ramę łóżka. – Oj, nie tak łobuziaczku, ciszej bo znów przerwą nam nasze tate a tate.

– Jeszcze nie, proszę, jeszcze nie teraz, nie już!

– Co?! Już? Już masz dosyć mych pieszczot? Tak szybko? Ja przecież jeszcze się nie rozkręciłam. Ziuk, nie bądź taki! Daj mi jeszcze chwilę nacieszyć się tobą, zanim Cię zabiorę.

– Nie, proszę, jestem jeszcze potrzebny!

– Potrzebny? – w jej pustych oczach igrają ogniki, a na twarzy rozkwita drwiący uśmiech – Co Ty możesz im ofiarować beze mnie. Gdyby nie ja nic byś nie zrobił, nic byś nie wiedział i już dawno twoje kości bielałyby gdzieś w bezkresnej tundrze. Ja i tylko ja jestem tym dzięki czemu jesteś tym czym jesteś i dzięki mnie osiągnąłeś to co osiągnąłeś.

– Wiem, suko, wiem – słowa wyrywają mi się z głębi duszy, ale brzmią jak ostatnie warknięcie katowanego psa – Wiem, kierowałaś, manipulowałaś, pozwalałaś wierzyć, że buduję gmach, który przetrwa każdą nawałnicę. I co? Teraz gdy mam spłacić mój dług, gdy masz mnie wreszcie zabrać odsłaniasz kolejne karty. Pokazujesz, jak wszystko do czego dążyłem ginie, jak to, co budowałem zostaje zniszczone, zrujnowane. I po co mam to wiedzieć? Skoro masz mnie zabrać to nie mogłaś dać mi umrzeć ze świadomością, że Polska jest bezpieczna, że mogę spokojnie odejść? Nie, koniecznie musiałaś pokazać, że nic co zrobiłem nie będzie trwałe. Najpierw mnie zniewoliłaś, zamieniłaś w srające pod siebie warzywo, które nawet palcem nie może dać znać, że jest jeszcze świadome. A następnie na nowo zaczęłaś śpiewać pieśń przyszłości.

– Oj, jak mi dziecko tupie nóżką ze złości. Jak się szamocze. A ja, tylko chcę trochę miłości. Ziuk, daj się rozgrzać, rozpal mnie i eksploduj razem ze mną. Zmień mnie w wirujący snop światła i ognia, abym mogła poczuć się spełniona.

– A ja wreszcie zgasnąć. Niedoczekanie twoje. Zerwę z siebie tą niemoc i ostrzegę, powiem co robić, jak zmienić tą przyszłość, jak nas uchronić.

– Jesteś taki nudny. Robisz wszystko, żeby kobiecie odeszła ochota. Nawet gdybym pozwoliła Ci mówić i tak już niczego nie zmienisz. Klęska jest już wpisana w waszą tożsamość. Powiem Ci, że cokolwiek będą robili twoi następcy i tak nie zmienią czekających na was kolejnych dziesięcioleci niewoli. A uwierz mi, będą przekraczali granice niemożliwości, ale i tak, jaki kierunek obejmą skończy się on klęską. Czy zwycięska bitwa, czy służalskie poddaństwo, to i tak i tak na końcu waszej drogi jest zatracenie.

– Nie! Po stokroć nie – choć krzyczę to moje słowa są jak szept gasnącego dziecka – nie pozwalam. Daj mi jeszcze szansę. Daj mi ich ostrzec. Masz mnie już, jestem już twój, ale jeśli zdejmiesz ze mnie te łańcuchy niemocy zatracę się w tobie tak jak chcesz.

– Chłopcze, mój chłopcze. Mam już wszystko co chcę mieć. Igram z tobą i jeszcze chwilę pobawię się, ale już niedługo poślinię palce i zgaszę nimi płomyk twej świeczki. Już za chwilę. Śpij na razie mój piękny i czekaj na mnie. Może następnym razem ostatni raz Cię pocałuję.

Jej usta rozpływają się po mnie zostawiając na mym ciele zastygnięty, zimny pot. A ona sama wnika w ściany pozostawiając po sobie stęchliznę więzienia.

 

 

Krążą sępy. Niby troska, niby zmartwienie, ale kombinują jak zagrać mą śmiercią, aby zmanipulować naród i namaścić się na następcę. Kurwi syny!! Wciąż tylko Panie Marszałku to, Panie Marszałku tamto, a jak próbuję coś przekazać, ostrzec, i ta napoleońska suka mnie blokuje, to tylko igły wsadzają w brzuch i jeszcze bardziej otumaniają człowieka. Boże, co robić, co mam robić. Gdybym wiedział, to bym nie oglądając się na nikogo sam uderzył na tego kurdupla i przynajmniej odwlekłbym na kilka lat pandemonium. A tak co? Podpisane nic nie warte świstki i powolne czekanie, aż nóż poderżnie gardło.

Drę palcami przepoconą pościel, zamiast słów z gardła wydobywa mi się głuchy charchot. Próbuję wstać, lecz nadbiegają do mnie zewsząd ludzie i układają z powrotem. Jakaś kobieta obciera mi pot z twarzy, robi to z czułością, a w jej oczach odbija się troska. Kim ona jest? Znam ją, kochałem ją, ale teraz wspomnienie jej jest już tylko oparem rozpływającym się w powietrzu. Wszystko mi już zabiera, wszystkiego pozbawia. Nie rozpoznaję twarzy, głosów, nie pamiętam imion. Tylko jedno mi pozostawiła. Świadomość zguby i bezradność wobec jej nadejścia.

 

 

– Wytłumacz mi Klaryso, dlaczego to jeszcze ciągniesz? Dlaczego tkwisz przy tym truchle. Przecież cokolwiek w nim było to już zostało przez Ciebie spite. A Ty wciąż jesteś w niego wbita jakby był nadal dwudziestoletnim ogierem, z którego na wszystkie strony emanuje esencja.

– Ach Berti, ja… ja po prostu nie potrafię oderwać się od niego. Żywiłam się nim tyle lat, że trudno wyobrazić mi sobie jak to będzie bez niego. Bez jego mocy w mych żyłach, która tylekroć upajała mnie i wprowadzała w ekstazę.

– Drużbo moja, przecież teraz on, a nie Ty trwa dzięki tej symbiozie. Tak symbiozie. On już dawno przestał być twoim żywicielem, a stał się wręcz pijawką, w którą, aby trwała, musisz przelewać zgromadzoną przez Ciebie energię.

– Wiem, oszukuję się, ale wiem o tym. Po prostu nie potrafię inaczej. On tak głęboko wpisał się w mnie samą, że nie wiem jak istnieć, gdy on zgaśnie.

– Klar, och Klar. Robi się z Ciebie straszna sentymentalistka, ale zawsze miałaś do tego predyspozycję. Zamiast, jak ja zmieniać co chwilę dawcę i rozkoszować się różnorodnością spijanych emocji, Ty lgnęłaś latami do jednego jedynego i trwałaś przy nim, jak wierna małżonka. Można wręcz pomyśleć, że pragniesz być człowiekiem i spalić się w kilkudziesięcioletnim płomieniu. Ty, która powinnaś snuć z uczuć wielobarwny kobierzec zadowalasz się kontemplacją pojedynczych żywotów. Już od jego poprzednika, tego korsykańskiego konusa nie mogłaś oderwać się przez przeszło dwadzieścia lat. Ale przynajmniej przed nim nie ujawniałaś się i nie zdradzałaś swojej tożsamości.

– Mylisz się porównując ich obu. Tamten był tylko i wyłącznie orgietką zmysłów, a trwałam przy nim tak długo, gdyż kierując nim mogłam napawać się krzykami rozkoszy i bólu tysięcy, które go otaczały. A opuściłam go, bo znużyła mnie płaskość tych uczuć. Przy tym wąsatym Litwinie poznałam co to takiego moc umysłu. Byłam świadkiem, jak pojedyncza myśl materializowała się i stawała się czynem. Gdy patrzyłam w jego duszę to widziałam wirujący snop światła i ognia. Siła drzemiących w nim emocji była tak wielka, że chcąc z nich czerpać musiałam się pilnować, gdyż jeden łyk za daleko wprowadziłby mnie w ekstazę prowadzącą do zespolenia z drzemiącą w nim nawałnicą. Nawet nie wiesz, jak często chciałam się w nim zatracić, jak chciałam poddać się jego woli i pozwalać mu zakrzywiać otaczające czas i przestrzeń.

– Ale to już było i minęło. Teraz jest on już tylko płomieniem dogasającej świeczki, a Ty właśnie teraz zatracasz się w nim podsycając jego płomień.

– Masz rację przyjaciółko, ale ta niknąca iskra jest głębsza niż wizje cesarskiej purpury, podboju świata, czy rozchylonych ud najpiękniejszych kobiet. Inni dostarczali mi tylko trywialnych podniet, on zaś dał mi poznać czym jest głębokie uczucie. Gdy w 1812 opuszczałam Korsykanina to robiłam to ze względu na zmęczenie monotonią ciągle tych samych emocji.

– I utknęłaś w Powiewórce.

– I utknęłam w Powiewórce.

 

 

– Dwa szwadrony polskich ułanów spokojnie czekają, aż mój luby zdecyduje się skinąć ręką do dalszej jazdy. Oj chłopcze, mój chłopcze jestem już tobą zmęczona. Wciąż tylko zabawa żołnierzykami i laleczkami, gdy ja potrzebuję czegoś nowego, inspirującego. Muszę odejść. Muszę odpocząć. Zniknąć. Jestem tak opita, że muszę zapaść w długi letarg, abym mogła strawić ten niekończący się korowód tryumfu i narcyzmu. Odchodzę, a wraz ze mną twa gwiazda i twa fortuna, ale to już nie moja historia.

Niedostrzegalnie, od cienia mężczyzny oddziela się przezroczysty mrok, podobny do sinego dymu z gasnącego ogniska. Lawiruje między końskimi kopytami stojących za dowódcą żołnierzy. Można wręcz odnieść wrażenie, że ta półmaterialna mgła bawi się migrując między nogami ogierów. Czasami podniesie się wyżej, otrze o brzuch rumaka wzbudzając w nim niespodziewany niepokój. Nie wnika jednak nigdzie na dłużej, muska tylko zwierzęta i ludzi odpływając od nich w stronę drogi biegnącej do Zułowa. Posuwa się powoli pozostawiając na mijanej trawie ledwo widoczny szron, który jednak gdy znika pozostawia ją zwiędniętą. Na chwilę zatrzymuje się przy powalonym pniu starego dębu, wreszcie dociera do przydrożnej wierzby, pokrytej drobnym listowiem. Gdy szary pomrok pełznie po jej korze do góry, drzewo, od którego jeszcze przed chwilą biła siła i witalność, staje się posępne i emanuje odpychającą aurą. Gdy jeszcze przed chwilą promienie słońca błądziły między gałęziami, jego widok koił spoczywający na nim wzrok; jednak wraz z wniknięciem w jego pień mgły staje się złowrogie, jakby skryła się w nim utajona groźba dla każdego kto zechce spocząć w jej cieniu.

 

 

Ze starej wierzby spływa mleczno biały powiew, który szybując na północ wchłania w siebie gorączkę bijącą od stłoczonych ludzi. Krzyczą, dyskutują, wznoszą gromkie okrzyki. Mgła delikatnie przylega do młodego chłopca, który wraz z innymi domaga się przyjęcia do oddziału.

– Panie Bortkiewicz, Panie Bortkiewicz, ja mam szablę, niech mnie Pan weźmie, proszę – w usta chłopca wlewa się siny dym odbierający mu dech. Jego gibkie ciało wiotczeje, a on jak słomiana lalka pozwala odepchnąć się innym od prezydium komitetu. Jest już poza kręgiem rozentuzjazmowanego tłumu. Usuwa się pod płot i z ledwością oddycha. Z jego ust powoli wysącza się szaroczarna maź, która po zaspokojeniu wraca do swojej wierzbowej twierdzy, by móc spokojnie przetrawić energię niedoszłego bohatera.

 

 

Na dźwięk szczęku broni znad wierzby podnosi się rzadki opar, który leci w kierunku odgłosów bitwy tak, jak głodny wilk pędzi za ranną łanią. Jest już nad walczącymi. Widzi, jak oddział kosynierów pędzi w stronę pozycji artylerii. Rosyjski dowódca bez pośpiechu podpuszcza powstańcze masy prawie pod sam szaniec i z krzywym uśmiechem wydaje komendę. Na nacierających spada deszcz stali i ognia. Spoczywająca na ramionach oficera mgła słyszy jak ten z niesmakiem stwierdza.

– Durny heroizm, bez wsparcia ogniowego tego rodzaju szarże są tylko bezrozumnym samobójstwem. – po wchłonięciu bijącego od żołnierza wstrętu mgła spływa na pobojowisko i napawa się bólem, strachem i rozpaczą. Gdy ostatnie z emocji gasną znad pola bitwy podnosi się gęsty odór, który wraca do swej wierzby.

 

 

Od strony Zułowa do starej wierzby zbliża się kilkoro ludzi. Młoda kobieta, lat około trzydziestu, dwie postawne baby, które niosą ze sobą kosze pełne wiktuałów oraz piątka dzieci w różnym wieku. Od przewodzącej grupie niewiasty bije siła i dostojność. W oczach jej jednak króluje zaduma, pełna głębokiego smutku. Jej wzrok pada na zacienioną polankę obok starego drzewa.

– Józefowo, pod tą wierzbą rozłóżcie koce i postawcie kosze…

– Pani dobrodziejko, ale … – na twarzy kobiety pojawia się konsternacja i nieśmiały sprzeciw – Pani dobrodziejko, to złe miejsce, to uroczysko.

– Co tam mi Józefowa prawi, jakieś bajdy dla dzieciuchów, proszę natychmiast rozłożyć koce i wyjąć łakocie dla dzieci.

Z piątki brzdąców wybiegają we wskazanym przez matkę kierunku dwaj chłopcy, przepychając się między sobą o pierwszeństwo w zajęciu miejsca pod pniem drzewa. Starszy, mimo, że silniejszy i wyższy musi ustąpić wobec zawziętości młodszego. Będąc już w cieniu wierzby pada, jak długi pod kopniakiem, który otrzymał w prawą kostkę. Mniejszy od niego urwis przeskakuje nad nim lekko i ze śmiechem siada na mecie ich wyścigu.

– Ja Ci dam, ja Ci dam – starszy rzuca się z pięściami chcąc przepędzić śmiejącego się chłopaka.

– Bronek – głos kobiety powstrzymuje chłopca wpół kroku – dosyć tego, siadać grzecznie i spokojnie czekać, aż wszyscy zajmą swoje miejsca.

Chłopak wobec karcącego głosu matki siada obok brata rzucając mu tylko pełne złości spojrzenia. Po zajęciu miejsca pośrodku dzieci matka wyjmuje niewielką książeczkę, z której z nabożną czcią odczytuje kolejne wersy.

Z pęknięć w korze drzewa zaczyna się sączyć sina ciecz. Spływając w dół zawisa tuż nad głowami chłopców, którzy zasłuchani wpatrują się w twarz swej rodzicielki. Słowa, które do nich docierają są dla nich, jak barwne bańki, wewnątrz których przewijają się obrazy bitew, walk i poświęcenia. Mimo różnicy wieku są oni do siebie niebywale podobni; gdyby nie różnica we wzroście trudno byłoby poznać który to który. W oczach młodszego widoczna jest jednak twarda zawziętość. Powoli, kropla, po kropli na odsłonięty kark chłopca spada mglisty pył, który po zetknięciu ze skórą wnika w nią i pod jej powierzchnią rozlewa się cieniutkimi wężykami. Każda z kropel obiera inny kierunek, tworząc na ciele dziecka jakby sieć groźnego pająka, który oplata swą ofiarę w niewidzialny kokon. Po każdej kolejnej kropli chłopiec coraz bardziej usuwa się w objęcia wierzby. Zapada w półsen, z jednej strony cały czas jest jeszcze zasłuchany w słowa matki, z drugiej jego wzrok staje się nieobecny.

– Na dziś starczy moi drodzy, zbieramy się do domu – na komendę matki dzieci zrywają się z koca i pomagają zbierać naczynia. – Ziuk, co z tobą? Wstajemy! – Chłopiec wolno podnosi się i przechodzi poza obręb cienia drzewa, gdy promienie słońca oświetliły jego twarz, zaczęła z niej schodzić trupia bladość, a on sam zaczął budzić się jakby z jakiegoś snu. Po chwili popchnięty przez brata ze śmiechem rzuca się na niego i razem z nim biegnie za resztą grupy. Po około pół godziny od ich odejścia dogania ich głuchy huk. To stara wierzba pękła i przewróciła się na miejsce, gdzie przed chwilą słychać było

 

Nieszczęściem – takie biednej przeznaczenie,

Że jako okręt rozbity na piasku

Siedzi…i czeka… lecz żądane burze

Nigdy ją z ziemi zabrać nie przychodzą.

Gdym przybył – chciała mnie poznać – ja służę

Chętnie kobietom, ale się nie godzę

Być Danaidy beczką …

 

– Świeżość, po sześćdziesięciu latach zadawalania się pojedynczymi nićmi emocji, po trwaniu w letargu w konarach starej wierzby, na nowo dałam się ponieść świeżości otaczającego świata. To było, jak powtórne narodziny. Radość, złość, gniew – wszystko tak nowe, tak niewinne. Dusza tego chłopca była dla mnie jak ekran przez, który mogłam filtrować pąki emocji, które napełniały mnie energią i życiem.

– I na nowo przylgnęłaś do ludzkiego żywota.

– Tak, tak, przylgnęłam. Mogłam go zgasić od razu, mogłam upić się jego młodością, ale ja widząc ten ogień w nim bijący, chciałam czekać aż zamieni się w potężny pożar, w którym sama mogłabym się spalić. Zdecydowałam się na chłonięcie bijącego w nim ogniska i czekanie, aż będzie gotów, abym mogła mu się ujawnić.

– I to był twój błąd moja słodka Klar. Do tej pory ograniczałaś się tylko do bycia impulsem, natchnieniem. A przy tym Litwinie od samego początku chciałaś się ujawnić. Już od dawna wiedziałam, że stałaś się za bardzo ludzka. Ty po prosto chciałaś sama zacząć czuć, a nie tylko chłonąć.

– Tak, tak właśnie chciałam!

– Biedna Ty moja! Chciałaś kochać, choć dobrze wiesz, że to co Ty czujesz jest tylko odbiciem spitych przez Ciebie emocji. Teraz też, zamiast odejść tkwisz przy nim rozpamiętując przeszłość.

– Wiem, dobrze wiem, że trzeba to zakończyć. Tylko, że ja nie potrafię tak po prostu odejść.

– To idź do niego i wreszcie go zgaś. Spij tą ostatnią kroplę i znajdź sobie jakieś nowe miejsce, gdzie będziesz mogła zapaść w letarg.

 

 

Wiem, że zaraz przyjdzie, to moje ostatnie chwile. Zaraz spłynie na mnie i zmrozi. To już koniec, naprawdę koniec. Nic więcej już nie zrobię. Żal, tak mi żal.

– Jesteś już? – stoi w kącie, a raczej się unosi. – Będziesz dalej mnie dręczyła? – staram się znaleźć jeszcze siły, by móc walczyć. Gryzę wargi, ale nie mam już w sobie żadnej energii, by podnieść głowę i spojrzeć twardo w jej twarz.

– Już czas – płynie do mnie powoli, jakby sama siebie powstrzymując – Już czas mój miły – delikatnie ociera mą twarz pozostawiając na niej krople zamarzniętej wody. Ujmuje moją twarz w swe mleczno białe dłonie i delikatnie zamyka me usta zimnym pocałunkiem.

– Już czas – znikam, przestaję czuć moje ciało, nie pamiętam już kim jestem, gasnę.

– Żegnaj mój bohaterze.

Koniec

Komentarze

formy "mej", "twej", "mych" itd. są archaiczne. Nie można normalnie? Moja, twoja, itd.? Dobrym testem na aktualność języka jest zastanowić się, czy powiedziałoby się tak komuś  w rozmowie, jak się napisało.  Jeśli by się nie powiedziało, to znaczy, że nie najlepiej by się napisało. Oczywiście, są stylizacje itd. Generalnie jednak nie należy dziwaczyć.
Pozdrawiam. 

Wiem, że enklityczne formy zaimków są przestarzałe i młodzi ich nie używają. Ja jednak je lubię i nic na to nie poradzę. Dzięki za komentarz, choć przyznam, że troszkę ucierpiała moja duma.

Pozdrawiam

Nie jest tak źle, dam 3

Dzięki ijedijedeos. Zapraszam do lektury pozostałych moich utworów.

Było w tym coś, co kazało mi doczytać do końca. Mimo braku fabuły - została jednak opowiedziana pewna historia i to w sposób bardzo pełny. Nie wiem czy użycie tak wielu poetyckich opisów było zamierzone czy nie. Efekt jaki uzyskałeś to atmosfera snu i być może taki właśnie był Twój cel. Taki styl na dłuższa metę jednak męczy i wydaje mi się, że powinien być stosowany z rozwagą.
Gdybym tylko oceniał to jak najbardziej na 3 a może i rozważyłbym 4

Yelonek
Bardzo dziękuję za merytoryczny komentarz. Zapraszam do lektury i oceny pozostałych moich opowiadań.

Nowa Fantastyka