- Opowiadanie: Kamahl - Zagubiony

Zagubiony

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zagubiony

Umarłem.

Chyba.

Nie mam doświadczenia w umieraniu, więc nie wiem jak to jest. Jakieś światełka na końcu tunelu, czy coś takiego. Wiem jedno, wiszę sobie jakieś trzy metry nad ziemią i patrzę jak na moje nieruchome ciało odlewa się jakiś kundel.

Coś na pewno jest nie tak.

I do tego grzyby. Nienawidzę grzybów a jak na złość leżę twarzą w pieczarkach. Wiedziałem, że kiedyś przyniosą mi pecha.

Muszę sobie to wszystko jakoś poukładać. Ostatnie, co pamiętam to, że idę. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć gdzie i po co. Szedłem. A teraz leżę i raczej już nigdzie nie pójdę.

Nawet nie wiem co mi się stało.

Podlatuję bliżej. Chociaż podlatuję to złe określenie, ja po prostu CHCĘ się przysunąć i nagle jestem.

Patrzę na swoje ciało z perspektywy trzeciej osoby i co widzę? Ludzie mieli rację, faktycznie jestem za gruby. Teraz to nie ważne. Szukam śladów. Chyba znalazłem. Czubek głowy mam spalony, jakby uderzył we mnie piorun. No właśnie, może to on mnie zabił? Pewnie tak, choć na niebie nie było ani jednej chmurki. Grom z jasnego nieba? Podobno takie rzeczy się zdarzają. No to musiałem mieć cholerne szczęście, że trafił akurat we mnie.

Jedno nie ulega wątpliwości.

Umarłem.

Dowidzenia, papa, całuski i w ogóle. Pan wybaczy, ale pan już dalej nie jedzie.

Stanąłem na ziemi i zacząłem się zapadać. Po chwili zrozumiałem, o co chodzi. Musiałem CHCIEĆ stanąć na ziemi, wtedy wszystko było w porządku. Więc stoję. Próbuje zrobić krok. Nic. No tak, przecież nie mam mięśni. CHCĘ iść. Idę. Dobra, powoli zaczynam się uczyć. CHCĘ wznieść się w powietrze. Wznoszę się. Przelatuje przeze mnie wróbel. Nieruchomieje, ale po sekundzie znów zaczyna machać skrzydełkami i frunie dalej. CHCĘ znowu na ziemię. Dobra jestem. CHCĘ iść. Idę. CHCĘ wielki dzban piwa. Nic. Nie ma tak dobrze.

Przez ramię rzucam ostatnie spojrzenie na moje zwłoki. Powinienem chyba coś powiedzieć, ale nie wiem co. "Wiernie mi służyłeś przez całe życie?" Czy raczej "służyłaś"? Moment. Ciało to rodzaj nijaki, więc "służyłeś". Tak czy owak, brzmi to śmiesznie.

Idę a raczej CHCĘ iść przed siebie. Poprawiam ubranie. Wróć. Nie mam ubrania. Jestem nagi. Nie jest mi zimno, nikt nie widzi, więc co mi zależy.

Nagle ktoś zaczyna się śmiać. Patrzę na niego. Wygląda jak skrzyżowanie psa z pająkiem.

A śmieje się ze mnie.

-Ha ha, no proszę zagubiony – wycedza ludzkim głosem – teraz to ty masz nie lada problem do końca życia.

-Ale ja już nie żyję – stwierdzam brzmiąc jak smutne dziecko.

-Tak ci się tylko wydaje – odchodzi zabierając śmiech ze sobą.

Czyli jednak żyję. Przynajmniej on tak twierdzi. Mam w to uwierzyć? Jeśli to prawda to teoria, na której oparłem swój obecny stan właśnie runęła.

Żyję.

Stoję i patrzę na moje ciało leżące spokojnie na ziemi. Nawet ładnie wygląda na tle zachodzącego słońca, otoczone girlandami kwiatów.

I grzybami.

Wzruszyłem się. Chyba zaraz się rozpłaczę.

Łzy nie płyną. Czemu? Musiałbym CHCIEĆ żeby płynęły. Rozumiem, ale czy ja mam oczy? Przecież widzę. A może CHCĘ widzieć? Na odwrót. NIE CHCĘ widzieć. Nic. Komenda NIE najwyraźniej nieznana. Dobrze, więc CHCĘ nie widzieć. Udało się. O matko, ja po prostu zacisnąłem powieki.

Koniec, mam tego dość.

Idę.

Kur…

Nie idę.

CHCĘ iść.

Zdenerwowałem się. Nic tylko położyć się i umrzeć. Chociaż jak się już nie żyje…albo i nie.

Nieważne.

CHCĘ iść.

Poruszać się ruchem jednostajnym, prostoliniowym. Na razie wystarczy.

Wcale nie muszę iść. Mogę sunąć w powietrzu dwadzieścia centymetrów nad ziemią.

Wolę normalnie, czuję się wtedy bardziej po ludzku.

Idę do wioski. Do domu. Do mojego zakładu. Lubię swój zakład. Jestem szewcem. Najlepszym w wiosce, wcale nie dlatego, że jedynym.

Słyszę huk i świst. Przelatuje nade mną ogromny smok. Chociaż wygląda jak uskrzydlona zwinka. Nie ma rogów, kolców na grzbiecie, paszczęki pełnej ostrych zębów. Nietoperz zgwałcił jaszczurkę i oto jest, w całej swojej piętnastometrowej postaci. Ciekawe czy mu ogon odrasta?

Wróć. Przecież smoków nie ma! Ani gadających tarantuloburków, które się z ciebie śmieją. A jednak je widziałem.

Smok zawraca. Leci do mnie, siiada i patrzy. Gapię się na niego jak wół na malowane wrota.

Pomachał mi uzbrojoną w pazury łapą, więc i ja pomachałem jemu. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, po czym zaczął dłubać w nosie.

Tego się nie spodziewałem.

Wyciąga gluta w kolorze, powiedzmy to sobie szczerze, sraczkowatym i podaje mi go, ponaglając drugą łapą. Stoję zdezorientowany. Po co mi to? Pojęcia nie mam.

Teraz to on wygląda jakby nie wiedział, o co chodzi. Włożył drugi pazur do nosa i dołożył drugą porcję i ukręcił z tego całkiem ładną kulkę.

Ten dziwny grymas jego szczęki miał chyba być uśmiechem.

-Nie to nie – usłyszałem głos w mojej głowie. Samica. Niby kobieta a taka niewychowana. Pokiwała smętnie głową i odleciała.

Muszę przyznać, że to było dziwne. Stałem jeszcze przez kilka minut nie bardzo wiedząc, o co w tym wszystkim chodziło.

Zalegające ciemności przegoniły z okolicy resztki światła pogrążając ją w mroku.

Starczy tej zabawy w pomnik nocą

CHCĘ iść dalej.

Dochodzę do cmentarza. Drogi są dwie. Mogę obejść go dookoła i nadrobić kilka godzin albo na przełaj przez grobowce. Normalnie w życiu bym nie poszedł na skróty. Jeszcze by mnie jakiś truposz zaatakował, ale jako, że najprawdopodobniej jestem martwy, to raczej nic mi się nie stanie.

Idę.

Taa, jasne. CHCĘ iść.

Cisza, spokój, groby i stare poskręcane drzewa. Wszystko oświetlone tylko mdłym blaskiem księżyca. Patrzę na niego i oczom nie wierzę. Jest jakiś inny. Ma oczy, znaczy się jedno oko z tej strony jego gęby, spiczasty nos i garnitur ostrych zębów, wyszczerzonych w podłym uśmiechu. Potworny rogal, który chce mnie zjeść, albo zadźgać nosem. Zanosi się bezdźwięcznym chichotem a z ust wycieka mu krew. Ma taki błogi wyraz sierpa.Coś mi się wydaje, że właśnie ktoś umarł.

Wzdycham.

Poruszam się ruchem jednostajnym, prostoliniowym w kierunku wyjścia z cmentarza. Nagle pada na mnie snop oślepiającego światła. Mrużę oczy i próbuje coś zobaczyć.

-Wyregulujcie to – słyszę za sobą – Za jasno. No teraz dobrze. – Światło przygasa. Stoję na czymś podobnym do cyrkowej areny. Jest nawet widownia, czyli siedzące na nagrobkach truposze.

Kilka świeżych, trochę więcej dość mocno podgniłych, najwięcej szkieletów, których kości już całkiem zżółkły. Te muszą być najstarsze.

-Panie i panowie – znów ten sam głos, tym razem donośniejszy – moi kochani ożywieńcy, oto stoi przed nami gwóźdźprogramu. Przed państwem…

-…Weź się przymknij zgniłku – przerywam mu. Widownia patrzy na mnie zdziwionymi oczami, przynajmniej ta cześć, która oczy jeszcze posiada – Co ja jestem atrakcja turystyczna, odpieprzcie się ode mnie pomioty piekielne.

Ponawiam mój ruch w celu wydostania się z tej farsy. Dwóch truposzy zastawia mi drogę. CHCĘ żeby umarli. Nic. No tak, czego ja od siebie wymagam. Przechodzę przez nich. Nieruchomi padają na ziemię. A to niespodzianka. Odwracam się do przerażonego audytorium.

-Ktoś jeszcze? – Pytam uciekających – Nie? To peszek.

Idę dalej.

Kur… Denerwuje mnie to trochę.

CHCĘ iść.

Po paru minutach opuszczam cmentarz. Gdybym chciał to mógłbym zabić ich wszystkich, tak jak tamtych dwóch. Mają szczęście, że nie chcę. Poza tym, jakbym potem opowiedział o tym ludziom. "Wymordowałem armię umarłych" Większość tych wsioków, oj przepraszam, mieszkańców mojej pięknej miejscowości i tak w nich nie wieży.

Słyszę wilcze wycie. Przeciągłe i melancholijne. Pewnie tęskni do samicy, która pogryzła go i uciekła. Może po prostu jest głodny. We dwójkę zawsze raźniej. Nieważne czy to łowy, czy robienie butów, pomocna dłoń, albo łapa, zawsze się przydaje.

Dochodzę do wniosku, że gdybym normalnie przeszedł taki kawał drogi to pewnie bolały by mnie nogi.

CHCĘ wznieść się w powietrze.

Wznoszę się. Teraz naprzód. Lecę. Nocny wiatr rozwiewa mi włosy. Jednak nie, nie rozwiewa mi. Przecież nie mam włosów, ani niczego innego. Jestem żałosną namiastką istoty ludzkiej, ektoplazmą, którą nieznane siły trzymają w kupie nie wiem jak i nie wiem po co. Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia czemu ja jeszcze żyje. Chciałem powiedzieć egzystuję. Dostałem piorunem, powinienem nie żyć. Tymczasem beztrosko lecę sobie nad lasem, przysłuchując się milknącemu wraz ze wzrastaniem wysokości spokojnemu szumowi drzew.

-Czasami tak bywa – słyszę głos. Obok mojej głowy, machając płetwami leci śledź – Nic na to nie poradzisz. Myślisz, że zamartwianie się cokolwiek da? Wątpię, tymczasem przysporzy ci wiele smutku. Pozwól, że opowiem ci historię – Zamyślił się, przez chwilę spokojnie poruszał skrzelami.

-Dawno, dawno temu – zaczął po chwili – w jeziorze położonym daleko stąd, żył sobie pewien śledź. Był młody i głupi. To małe bajorko, było jego całym światem. Duma i pycha przepełniały cały jego umysł. Chciał, żeby wszyscy się go bali a oni nie chcieli. Ślimaki zamykały się w swoich muszlach, małże groziły perłami, raki szczękały szczypcami, młodsze ryby skarżyły się rodzicom, którzy nieraz i nie dwa dotkliwie obili mu skrzela. Stoczył się nie będąc w stanie dosięgnąć swoich marzeń. Chciał by władcą całego świat a nie potrafił zatroszczyć się o swoje życie. Był zdesperowany, chciał walczyć z kimkolwiek, żeby tylko wygrać, poczuć dumę i euforię zwycięstwa.Obmyślił plan. Wiedział jak ma osiągnąć sczyt. A potem wszystko zgasło. Przyszedł wędkarz, machnął patykiem, sznurek wpadł do wody i zaświecił czymś co wyglądało jak topiąca się mucha. Niiektórych odruchów nie sposób przezwyciężyć. Wyobraź sobie, że łapiesz smaczny kąsek a ułamek sekundy później ktoś za wargi wyciąga cię na powierzchnie i wrzuca do wiadra. Nożem grzebie ci w ustach i beznamiętnie patrzy jak się dusisz. Skrzela wciąż otwierają się i zamykają, jednak dookoła nie ma wody, która mogłaby je obmyć, zaopatrzyć je w tlen. Dookoła robi się ciemno, oczy same ci się zamykają a potem słyszysz cichą muzykę. Słyszałeś swoją muzykę? – Pyta patrząc mi prosto w oczy. Cały pysk ma pokryty okropnymi bliznami.

-Nie słyszałem żadnej muzyki proszę pana – odpowiadam smutno.

-To dobrze. W takim razie zostawiam cię twemu losowi. Aha, pamiętaj smoki to wyjątkowo inteligentne stworzenia, zawsze wiedzą co robią.

Odleciał.

Smutna historia.

Ale mi zadał ćwieka teraz. "Smoki zawsze wiedzą co robią". Nawet jak na siłę próbują ci wcisnąć to co im z nosa leci. Bujda, zwariował biedaczek od tego latania.

Czy to źle, że nie przeraził mnie fakt rozmowy ze śledziem odbytej w chmurach? Po smokach darczyńcach, kundloptasznikach i martwych konferansjerach, nic już mnie chyba nie zdziwi.

Zanosi się na burzę. Trzeba zniżyć pułap, a najlepiej wylądować.

Schodzę na ziemię.

Oj dolo, dolo.

CHCĘ zejść.

CHCĘ iść.

Do wioski już niedaleko. Jeszcze tylko kawałek przez las. Kiedyś w nim straszyło, ale od bitych dziesięciu lat żadnych potworów nikt nie widział. Czasem tylko wilki słychać. Byłbym zapomniał, tak ze dwa lata temu niedźwiedź zeżarł tam leśnika, ale to tylko dlatego, że chłop miał pecha. Przycisnęło go i tak wyszło, że nasikał misiom do gawry, więc się nie dziwie, że go ubiły. Jakby mi kto coś takiego zrobił, to też bym szczęśliwy nie był z tego powodu. Ale to tylko zwierzęta. Strachów nie ma. Choć jak tak patrzę na to, co dziś już mnie spotkało to mam wrażenie, że powinienem trafić na całą kompanię driad, elfów, centaurów, leszych i wiedźm urządzających sobie alkoholowa libację. Kto wie, może nie byłoby to takie złe.

 

 

 

Koniec częsci pierwszej

Jesli zostanie wyrażona chęć to wrzucę reszte tekstu czyli jescze jakieś 15 stron z worda

Koniec

Komentarze

Dobre.

Przepraszam, że pytam: to jest to wesołe opowiadanie? Mi jakoś rzadko kiedy i z pewnym trudem udaje się kojarzyć śmierć z zabawą...
Ale ja trochę nietypowy jestem, więc nie przejmuj się za mocno.

Jak mówiłem bardzo specyficzne poczucie humoru,
śmierć, wszystko zależy od punktu widzenia, można czegoś się bać, można udawać, że nie istnieje dopóki nie uderzy nas w pysk a mi się wydaje, że trzeba się z tego śmiać, dzieci tak robią, po mojemu mają rację,

Dzieci bardzo często śmieją się z niezrozumiałych dla nich zdarzeń, przyczyn tychże... Tylko nie bierz tego do siebie!

Udawać, że nie istnieje --- bez sensu moim zdaniem. Ale można się przewrotnie pocieszać, że:
Gdybym się bał Śmierci, byłbym w wielkim błędzie.
Jestem? --- więc Jej nie ma.
Przyjdzie? --- to już mnie nie będzie...

Inaczej, ale też "zwichnięte" poczucie humoru.
I dawaj ciąg dalszy.

śmieją się i bawią w coś bo jest to dla nich jedyny sposób, żeby sobie z czymś poradzić, jak dziecko, które widząc jak jego psa potrącił samochód bierze małe autko i jeździ po maskotce pieska, to jest jedyny sposób na oradzenie sobie z traumą,
(studiuję pedagogikę i miałem o tym ostatnio na zajęciach)
żeby nie było nie chcę się z Tobą licytować kto ma rację, tylko to jest mój punkt widzenia
pozatym stojąc twarzą w twraz ze swoim największym wrogiem co byś zrobił? Ja bym zaczął się śmiać, taki jestem, podobno trochę odstaję do normy, ale cóż...życie

a dalszego ciągu chwilowo nie będzie z przyczyn technicznych...

Nie wiem, co bym zrobił --- aż tak zdecydowanych nieprzyjaciół, żeby chcieli mnie zamordować, (chyba) jeszcze się nie dorobiłem.

I obyś się nigdy nie dorobił.

Nowa Fantastyka