- Opowiadanie: Horn - Blanc cz.1

Blanc cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Blanc cz.1

 

 

 

Witajcie, cześć i czołem! Źli panowie redaktorowie nie opublikowali mojego debiutanckiego opowiadania, więc wrzucam je tutaj, coby się tekst nie marnował w szufladzie. Praca jest długa, dlatego rozbijam ją na części (kolejna za tydzień). Przyjemnej lektury!

 

„Blanc”

 

Koniec. To chyba dosyć niefortunne słowo, by otwierać nim opowieść, prawda? Ale, skoro już zacząłem, to innego wstępu zwyczajnie nie będzie. Czasem tak w życiu bywa, że dostajemy na coś tylko jedną szansę. W gruncie rzeczy, jak inaczej miałbym rozpocząć, gdy oto leżę tutaj, z dziurą w brzuchu, pośród ciemności parszywego, anonimowego zaułka? Sami więc rozumiecie – w ten sposób skończy się ta historia. Pewnej deszczowej nocy legnę na czarnym bruku, a cieknąca ze mnie jucha zmieni biel księżycowego odbicia w kałuży na głęboki odcień czerwieni. Z trudem uniosę rękę i odwinę mankiet prochowca, by mętnym spojrzeniem zerknąć na zegarek. Będzie druga jedenaście. Moja nowa ulubiona godzina. Pewnie dlatego, że ostatnia.

 

Jeszcze przez kwadrans będę jednak detektywem i narratorem dziwacznej opowiastki, którą czytacie. Nim skonam, postaram się streścić Wam wydarzenia, które doprowadziły do tego, jakże przykrego, stanu rzeczy, który tu zastaliście. Nazywam się Bruce Northtown. Wszystko zaczęło się chłodnego, wrześniowego wieczora w małym pokoju mojego skromnego „przedsiębiorstwa”.

 

Pamiętam, jak stałem przed oknem i odchylając palcami żaluzje, wpatrywałem się w mokre ulice Miasta. Przez listewki przedzierał się blask migoczącego neonu przytwierdzonego do elewacji kamienicy, kładąc na mnie raz po raz różowe pasy światła. Chyba nie muszę tłumaczyć jakiego rodzaju przybytek znajdował się piętro wyżej. Zmęczony błyskaniem odwróciłem się od okna i ogarnąłem wzrokiem bałagan, który zwykłem szumnie określać mianem biura detektywistycznego. Sterty papierów, które nigdy nie odnalazły drogi do szafek, rozklekotany gramofon, barek wypełniony szerokim wachlarzem tanich trunków, dwa biurka. Czego chcieć więcej? Ach, prawda. Wspólnika. Towarzysza niedoli.

 

I siedział tam, ten mój parter, rozparty w fotelu, z nogami położonymi na stole. Czytał gazetę. Imię – Henry, nazwisko – Göeringsbaum, czy jakoś tak. Młody facet, lat dwadzieścia kilka. Zanim trafił do mnie próbował robić karierę w zawodowym boksie, ale coś nie wyszło. A czasem w życiu bywa tak, że… no nieważne.

 

– Co tam słychać w wielkim świecie? – zagadnąłem kolegę.

 

– He, he, popatrzmy – odpowiedział, przerzucając strony, by wrócić do czegoś co, jak sądził, mnie zainteresuje. – „Brutalne morderstwo pary nastolatków”, „Kolejny oficer policji oskarżony o korupcję”, „Podpalacz ze Wschodniego Dystryktu wciąż na wolności”… To który sobie życzysz?

 

 

– Ok, chyba podziękuję, bo już mi niedobrze.

 

 

– Nie no, spokojnie, są też takie luźniejsze wieści. Na ten przykład: „Nowy rok przyniesie wzrost podatków”. Zainteresowany?

 

 

– Tak, szklanką mocnego burbona – odparłem, podchodząc do dębowego kredensu z alkoholami.

 

 

Co ja bym począł bez gorzały…? Nie rozwiązałbym pewnie połowy zleconych mi spraw, a już na pewno nie zachowałbym przez te lata nawet względnego zdrowia psychicznego. Alkoholizm powinien zostać gdzieś zarejestrowany, jako choroba zawodowa śledczych i detektywów.

 

Otworzyłem barek, przejrzałem jego zawartość i po krótkim namyśle, wyjąłem zeń butelkę oraz kryształowy kieliszek.

 

 

– A ty nie chcesz się napić? – zapytałem Henry’ego. – Jak zobaczysz Marthę, to powiedz jej, żeby kupiła burbon. Skończył się.

 

 

– Raczej jej nie zobaczę. Zwolniłeś dziewczynę przed miesiącem.

 

 

– Ta? – zdziwiłem się, ni cholery nie pamiętając tego faktu. – Szkoda. Pijesz, czy nie?

 

 

Wspólnik wyjrzał ponad dziennik, unosząc brew.

 

 

– Jak tak na ciebie patrzę, to jakoś nie mam ochoty.

 

 

– Zabawny jesteś. – Wychyliłem bursztynową zawartość kieliszka, po czym złapałem za flaszkę, by ponownie go napełnić. – Wiesz…

 

I dokładnie w tym momencie rozpostarły się skrzypiące drzwi mojego biura, przez które do pomieszczenia weszła ona. Niestety nie miała nóg do samej ziemi, ani burzy blond loków na głowie. Kształtnego ciała nie okrywała przykrótka, szkarłatna sukienka, a usta nie lśniły pociągającą czerwienią szminki. Pokój nie wypełnił się subtelną, lecz zarazem odurzającą wonią olejku różanego. Będąc zupełnie szczerym, muszę przyznać, że poniosła mnie trochę fantazja, bo to nawet nie była „ona”. Chciałbym, aby tamtej nocy pojawiła się u nas taka piękność, wpadając mi w ramiona i prosząc o wybawienie od sadystycznego męża-hazardzisty. Wtedy sytuacja od początku byłaby klarowna.

Zamiast mojej jasnowłosej femme fatale w drzwiach stanął ten przeklęty gość. Szemrany typ w tanim garniturze. Miał osobliwe, nieregularne rysy twarzy i pozlepiane włosy. Natychmiast zauważyłem również, że prawą kieszeń jego marynarki obciążała ukryta w środku spluwa.

 

– Chyba pan pomyliłeś piętra – zasugerowałem, mierząc mężczyznę wzrokiem. – Mam rację?

 

Facet stał przez chwilę zakłopotany, ale w końcu ocknął się i cofnął o pół kroku, by przeczytać litery na zewnętrznej stronie drzwi.

 

– Nie, ja d-do detektywa – wyjaśnił. Głos miał drżący, niepewny.

 

– Ach, w takim razie przepraszam. Proszę wejść, usiąść sobie. Napije się pan czegoś?

 

– Ba-bardzo chętnie. Dziękuję.

 

Gdy mężczyzna mnie minął i spoczął na krześle przed moim biurkiem, obróciłem się, nalewając whiskey do trzymanych niezgrabnie w jednej dłoni szklanek. Odstawiłem butelkę, wlepiłem wzrok w Göeringsbauma i na sekundę zbliżyłem do oczu dwa palce, by dać mu do zrozumienia, że ma trzymać rękę na pulsie.

 

– Nie dzwonił pan do nas, prawda? – rozpocząłem dialog z gościem. – Czy mogę w takim razie spytać o pańską godność?

 

– Yyy… John. N-nazywam się John Smith.

 

– John. Smith. – Wręczyłem mężczyźnie szklaneczkę i usiadłem w fotelu. – Wyjątkowo popularne nazwisko w kręgach detektywistyczno-kryminalnych, że tak powiem. Bez obrazy, oczywiście.

 

Po czole mojego podejrzanego klienta spłynęła wąska strużka potu. Otarł ją wierzchem drżącej dłoni, a następnie pociągnął z kieliszka długi łyk alkoholu.

 

– Ja, naturalnie, nazywam się Northtown – kontynuowałem. – A to mój wspólnik, Göeringsbaum.

 

– M-miło mi – mężczyzna zwrócił się do Henry’ego, który, niby to nie zwracając na nas szczególnej uwagi, wykonał tylko minimalny gest dłonią.

 

– Tak, skoro uprzejmości mamy za sobą, to zamieniam się w słuch. Co pana sprowadza w moje progi?

 

Gość wahał się przez kilka sekund, by ostatecznie rzucić krótko:

 

– Trzeba r-rozwikłać zagadkę cz-czyjejś śmierci.

 

– Zagadkę czyjejś śmierci – powtórzyłem za nim, po czym przepłukałem gardło whiskey. – Brzmi to bardzo… zagadkowo.

 

Żart był kiepski, wiem. Co gorsza nikomu z obecnych w pokoju nie było w tamtym momencie do śmiechu. Przechyliłem się do przodu, wyjmując z brustaszy paczkę papierosów. Wetknąłem szluga do ust i przypaliłem go z pomocą złotej, grawerowanej zapalniczki. Należała do Henry’ego, ale ten wiecznie rzucał palenie i nie skarżył się, gdy ją pożyczałem.

 

 

– Proszę mówić dalej. Kto umarł? Jak? Dlaczego? Szczególnie odpowiedź na to ostatnie pytanie byłaby wielce pomocna.

 

 

– Cz-czy poczęstowałby mnie p-pan papierosem? – poprosił facet, ignorując moje zapytania.

 

 

– Jasna sprawa – zgodziłem się, a przez myśl przeszło mi, że może gość przyszedł tu zapalić, zjeść i napić się przed wizytą na kolejnym piętrze. Przyznaję, że byłem już tego wieczora odrobinę wstawiony i różne rzeczy przychodziły mi do głowy.

 

 

Wychyliłem się ponad biurkiem, oferując mężczyźnie upragnionego papierosa. Zapach stęchłego potu, który poczułem, wzmógł moją tęsknotę za wymarzoną, jasnowłosą dziewczyną. Przed oczami stanął mi obraz ulotnej mgiełki perfum, których skrzące się cząsteczki przywierały do delikatnej, brzoskwiniowej skóry mojej piękności. Kolejny wdech szybko rozwiał tę przyjemną wizję.

 

 

Zapalałem klientowi papierosa i w blasku płomienia mogłem lepiej przyjrzeć się jego twarzy, dotychczas okrytej półmrokiem panującym w biurze. Można by powiedzieć, że był po prostu szpetny, ale to stwierdzenie nie oddałoby istoty sprawy. Oblicze mężczyzny było krzywe, jakby zmienione. Jedna kość policzkowa znajdowała się trochę wyżej od drugiej, lewy kącik ust z lekka opadał. Na całokształt jego brzydoty składało się wiele takich skaz i niedoskonałości.

Zamknąłem zapalniczkę i na powrót opadłem wygodnie w fotelu. Poczułem ulgę, nie musząc dłużej patrzeć w zaropiałe oczy klienta.

 

 

– Porozmawiajmy o pieniądzach – wypalił mój gość, totalnie zbijając mnie z tropu.

 

 

– Ekhem! – zakasłałem. – To chyba moja kwestia… Ale nie będę się spierał. Porozmawiajmy.

 

 

– Dziesięć t-tysięcy. Czy to wystarczy?

 

 

Mocno zaciągnąłem się papierosem, próbując nie dać po sobie poznać jakie wrażenie wywarła na mnie zaproponowana suma. Dziesięć tysięcy. A to dobre. Podczas gdy ja powolutku wypuszczałem z płuc obłok gęstego dymu, tamten nerwowo ćmił szluga, czekając na odpowiedź.

 

 

– Taaak, myślę, że to akurat powinno pokryć koszty fachowego, sprawnie przeprowadzonego śledztwa – odparłem, jakby od niechcenia. – Wciąż jednak nie podał pan żadnych szczegółów. Ktoś zginął, tak? Kto to był?

 

 

– B-będę musiał zapłacić z-z góry. – Ponownie zostałem zignorowany przez dziwnego mężczyznę, który sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

 

 

Göeringsbaum drgnął na krześle, gotowy zareagować w razie kłopotów, lecz uspokoiłem go wymownym spojrzeniem. Klient wyjął rękę zza pazuchy i pośród chaosu mojego biurka pojawiła się beżowa koperta. Bardzo gruba, beżowa koperta.

 

 

– Klient, nasz pan – zgodziłem się, rozpakowując paczkę. – Czy to już koniec kwestii finansowych? Rozumie pan, że chciałbym wiedzieć co właściwie mam zrobić.

 

 

– Musi się pan dowiedzieć wszystkiego o zmarłym – powiedział zadziwiająco pewnie mój rozmówca. – Wszystkiego.

Faktem jest, że pozwoliłem się wtedy rozproszyć pieniędzmi. Wpatrywałem się w pokaźny plik zielonych banknotów. Napawałem ich zapachem, delektowałem miękkim szelestem. Oszołomiony alkoholem i radością płynącą z otrzymania takiej sumki, ledwie dosłyszałem następne słowa klienta:

 

 

– Przepraszam za bałagan…

 

 

– Kurwa, padnij! – wrzasnął mój partner, rzucając się pod biurko.

 

 

Huknęło. Oślepił mnie błysk światła. Ułamek sekundy później rozległ się łoskot uderzenia czegoś ciężkiego o klepki podłogi. Zapadła głęboka cisza.

 

 

Göeringsbaum leżał bezpieczny pod stolikiem. Ja nadal zezowałem na banknoty trzymane przed czubkiem nosa, siedząc w fotelu. Najwyraźniej żywy. Pokiwałem z niedowierzaniem głową i dopiero po chwili podniosłem wzrok. Naprzeciwko mnie nie siedział już tajemniczy facet w poplamionym garniturze. Leniwie spływająca po ścianie plama krwi rzucała jednak pewne światło na to gdzie mógł on zniknąć.

 

 

– Żeż w mordę! – krzyknął Henry i sprawnie wypełzł spod biurka. – Widziałeś to?!

 

 

– Jak strzelił sobie w łeb? Umknęło mi…

 

 

– Nie o tym mówię! – zaprzeczył i przestąpił ponad niewidocznym z mojego miejsca ciałem, by podejść do okrwawionej ściany. Zdjął z niej odpustową ramkę skrywającą wycinek z gazety.

 

 

– Upieprzył mózgiem pamiątkę z mojej pierwszej sprawy! – jęknął zbulwersowany.

 

 

Wspominałem coś o problemach psychicznych Göeringsbauma? Jego kręgosłup moralny przypominał sznurówkę, zaś słowo „empatia” było mu zupełnie obce. Lecz to nie czas na takie wywody.

 

 

– Pozostawię to bez komentarza – stwierdziłem i podszedłem do ciała.

 

 

Przyklęknąłem na krawędzi rosnącej kałuży krwi i popatrzyłem zamyślony na trupa. Na klienta. Jego puste oczy odwzajemniały spojrzenie. Leżał poskręcany, targany słabymi konwulsjami, z jedną nogą wciąż spoczywającą na siedzeniu krzesła. W ręku ściskał .38-kę, z której lufy wydobywała się tańcząca smuga dymu. Powinienem zdobyć się teraz na coś poetyckiego o śmierci i umieraniu, ale brak mi weny, a facet u moich stóp wyglądał jeszcze żałośniej, niż wówczas, gdy wchodził do mojego biura.

 

 

– Przeszukaj go i obejrzyj – nakazałem partnerowi. – Potem dzwoń po koronera.

 

 

– Bierzemy to?! – zdziwił się Henry.

 

 

– Nie wiem. Na razie muszę się napić.

 

 

* * *

Koniec

Komentarze

   Nie można wyjąć z butonierki paczki papierosów... Należalo sprawdzić, czym jst butonierka. Nie dziwię się, że ci okropni redaktorzy nie chcieli przyjąć tego opowiadanka. Po tym zdaniu dałem sobie spokoj z czytaniem.  

   Pozdrówko.

No proszę, człowiek codziennie się czegoś uczy. Dzięki, poprawiam.

Jeśi dobrze pojąłem jest to fantastyczna opowieść o paleniu papierosa? W drugiej części dowiemy sie, że mialy dziwny smak, czy tak?

Jak dla mniej opowieść zaczyna się ciekawie. Może i dobrze, że nie jestem, aż tak inteligentny jak poprzednicy, bo nie mógłbym czerpać przyjemności z czytanego tekstu. W tym fragmencie raczej nie ma nic z zakresu fantastyki, lecz jak autor wspominał to jest część opowiadania. Co będzie dalej zobaczymy.

Nie jestem redaktorem, ani polonistą tylko zwykłym szarym człowieczkiem czytającym książki i przyznam, że mnie to naprawdę zaciekawiło. Czekam na kolejne części ;)

Pozdrawiam. 

Przed pojedynczym "ani" nie stawiamy przecinka. Jest to zaraza na tym portalu, która przenosi się z opowiadań na komentarze...

Opowiadanie mnie znudziło niemal od razu, ale ja nie znoszę historii detektywistycznych.

Zaciekawia - to bardzo dobre określenie, które zawiera w sobie pewną taką nienachalną nutę pochwały dla autora. Pisane troszkę nonszalancko w Chandlerowskim  stylu, ale to raczej na plus, byle tylko z tym stylem nie przesadzić bo stanie się groteskowe.

Nowa Fantastyka