- Opowiadanie: Blaskin - Mgła nad doliną

Mgła nad doliną

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mgła nad doliną

Askan uważnie odmierzał kroki i liczył w pamięci, ile ich przebył od ostatniego znaku. W ręku trzymał wiklinowy koszyk wypełniony owocami drzew rosnących w pobliżu osady. Nie było ich już dużo w miejscu, do którego zazwyczaj chodzili, a to oznaczało, że niedługo powinni znaleźć nowe. Mężczyzna wzdrygnął się na samą myśl o czymś takim.

Kiedy dobił w myślach do sześćdziesięciu czterech, podniósł wzrok i podszedł jeszcze pół kroku bliżej, bo Mgła nie pozwalała mu odczytać znaku. Dwadzieścia cztery w lewo. Wykonał szybki zwrot i szeptem licząc kroki, podążył w kierunku osady.

Przed nim rozciągała się Mgła. Za nim też. I wszędzie wokół niego. Wpisywała się w obraz codziennego życia jak sen czy regularne posiłki. Była tu zawsze, obejmowała jego świat od chwili, kiedy wysłał mu pierwsze przerażone spojrzenie. Nawet najstarsi ludzie mieszkający w wiosce nie pamiętali czasów bez Mgły. Opowieści, którymi raczyli młodszych w wilgotne, zimne noce również milczały o dniach bez tego bielma na oczach. I Askan także brał Mgłę za coś zwyczajnego. Bo to tak jak gdyby negować istnienie słońca czy ziemi. Ona istniała. Każdy to wiedział. I była wszędzie.

Wciskała się przez szczeliny w deskach i wpełzała do domów, koczowała w jaskini, w której chowali żywność, zamazywała trakty, myliła kierunki. Nawet teraz Askan widział jedynie rzeczy znajdujące się o kilka stóp przed nim. Końcówki palców u nóg umykały już jego oczom. Co więcej, nie widział siebie od pasa w dół. Bo tam była Ona. Kłębiła się dookoła, jakby tylko czekając na jeden przebłysk szaleństwa, jeden akt rozpaczy. I czasem nawet Askan myślał o tym, by po prostu rzucić się w Mgłę, oddać się zapomnieniu, zagubić w tej nieprzeniknionej bieli. Słyszał o wielu takich przypadkach. Ludzie najzwyczajniej wbiegali w tę śnieżną otchłań i już nie wracali – nie mogli odnaleźć drogi do domu. To z tego powodu budowano znaki. Przynajmniej zbieracze czy myśliwi nie gubili się we Mgle.

Askan poczuł pod nogami twardszy grunt, a to oznaczało, że znajdował się już w bezpośrednim sąsiedztwie osady. Ludzie częściej tędy chodzili, a więc ziemia była lepiej ubita. Po chwili dotarły do niego także szepty. Dotarł do niego też ten specyficzny rodzaj ciszy, który ogarniał przerażonych ludzi i budował wokół nich kokon, nie pozwalając im wydostać się na zewnątrz. Szeptano, aby głos nie został usłyszany, aby jakiś tajemny wróg nie wykorzystał zdobytych w ten sposób informacji przeciwko ludziom z osady. Szeptano, aby ukryć się przed Mgłą.

Jakiś niewyraźny kształt niemal otarł się o Askana. Człowiek. A to oznaczało, że znajdował się już w osadzie. Odbił mocno w prawo i po chwili natrafił na drewnianą ścianę domu. Po tak długim czasie nauczył się już rozpoznawać konkretne chaty po wielkości szczelin, sposobie wbicia gwoździ czy wyżłobieniach w drewnie. Ta była czwarta od wejścia do wioski. Przeszedł tak jeszcze kawałek, cały czas trzymając się ścian, aż wreszcie trafił na odpowiednią chatę i wszedł powoli do środka.

Ludzie z wioski nie potrzebowali drzwi. Mgła zapewniała wystarczającą prywatność. Oczywiście, w stosunku do innych osób, bo sama zdawała się tę prywatność w jakiś sposób naruszać. Zdawało się, że Ona cały czas obserwuje, podgląda i w pewnym stopniu stara się nawet manipulować zgromadzonymi w domach ludźmi.

We wnętrzu chaty panowała ta sama gęsta biel. Askan ledwo widział stojącą tuż obok szafę.

– Jesteś? – wyszeptał gdzieś w kierunku, w którym powinno znajdować się wnętrze domku.

– Jestem – odparł jego współlokator wciśnięty prawdopodobnie gdzieś w kąt.

Matrak nie lubił słów. Według niego każde wypowiadane zdanie dawało Mgle przewagę, wiedzę, której nie powinna otrzymać. Nie chciał jej podarować tej satysfakcji, więc najczęściej milczał. To był jego sposób obrony przed Mgłą. Choć może obrona to w tym wypadku zbyt wielkie słowo. To raczej stwarzanie iluzji, że w tej sprawie można cokolwiek zrobić. Askanowi zawsze wydawało się, że Matrak chciałby rzucić się w biel z jakimś kawałkiem metalu i siekać opary bez litości, licząc, że niby zwierzę rozpadną się one na kawałki pod wpływem żelaznego ostrza. Ale wiedział, że nie może walczyć, że tego okupanta należy znieść, przeczekać, choć zapewne on nigdy nie odejdzie.

Askan wymacał we Mgle stolik i położył tam koszyk ze swoim dzisiejszym zbiorem. Czuł się zmęczony. A właściwie bardziej przytłoczony, przygięty ciężarem kłębiących się wokół oparów. Westchnął przeciągle.

Wszedł głębiej i napotkał pełne zrozumienia spojrzenie Matraka. Jego przyjaciel bez słowa wstał z pryczy i usiadł na krześle znajdującym się parę kroków dalej. Mieli taką niepisaną umowę. Jeden z nich zawsze czuwał, by w razie niebezpieczeństwa ochronić swego towarzysza, choć żaden nie wiedział, jak miałoby takie niebezpieczeństwo wyglądać.

Sen.

 

***

 

Leżał na szpitalnym łóżku. W ciasnym pomieszczeniu zgromadziła się cała jego rodzina wraz z lekarzem i pielęgniarką. Wszyscy uśmiechali się jak do pamiątkowej fotografii, a jego córki tuliły się do siebie w radosnym uścisku. Wszyscy patrzyli na niego z uśmiechem i łzami wzruszenia drgającymi pod powiekami

– Obudziłeś się, najdroższy. Nareszcie się obudziłeś. – kobieta przypadła do łoża i poczęła cicho łkać w kołdrę.

– Gdzie…? Co się ze mną działo?

– Śniłeś wielki straszny sen. Ale to już koniec, obudziłeś się i jesteś tu, z nami.

Żona podniosła głowę i zajrzała Askanowi w oczy. Mężczyzna zobaczył w jej spojrzeniu zimowy śnieg, światło choinkowej lampki, zapach domowego ciasta, dotyk świeżo skoszonej trawy i nieme cierpienie, które pojawiło się tam po jego zaśnięciu. Ale dostrzegł też coś jeszcze. Z początku wydawało mu się to tylko niemożliwym do pojęcia wyobrażeniem, jakimś złudzeniem optycznym, żartem losu, błyskiem klatki filmowej wyrwanej z innego czasu i z innego życia. Ale to powoli rosło, pęczniało, wypełniało już niemal całą gałkę oczną. Mgła. Teraz widział ją wyraźnie. Twarz żony zaczęła się powoli rozmywać, bo wypełzała z niej biała otchłań, wlewając w jego serce przerażenie i rozpacz. Pokój znikał cicho, kiedy Ona ponownie obejmowała świat we władanie.

Pokój przeistaczał się w to, co znał od dawna. Paradoksalnie dało mu to trochę spokoju. Widział już tylko rozmyte kontury ludzi, których być może kiedyś znał, być może kiedyś byli mu bliscy, teraz lub w innym życiu. A być może wcale nie istnieli. Nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. Tylko w głowie rozbrzmiewało powtarzające się jak echo paniczne wołanie:

– Zbudź się!

– Zbudź się!

– Zbudź się!

 

***

 

– Zbudź się!

Obudziło go delikatne szarpnięcie i kiedy otworzył oczy, ujrzał pochyloną nad sobą surową i jakby wysuszoną twarz Matraka. Twarz, która zawsze wyrażała tę samą chłodną obojętność. I teraz pozornie też tak było. Ale Askan zbyt dobrze znał swego współlokatora. W kącikach błękitnych oczu czaiło się coś, o co nigdy by go nie podejrzewał. Przerażenie. Strach tak ogromny, że ledwo mieścił się w tym jednym małym człowieczku.

– Zbudź się, Askan – szarpnięcie się powtórzyło.

– Co się stało? – spytał mężczyzna, unosząc się na łokciach.

– Askan, stało się coś strasznego. Nie ma już dla nas ratunku. To koniec, Askan, rozumiesz?! Koniec!

Ten człowiek, ten wiecznie niezłamany twardziel, płakał teraz jak dziecko, wtulając się w ramiona swego przyjaciela. Coś w nim pękło, coś umarło, coś sprawiło, że nie mógł już dłużej panować nad sobą, bo Mgła panowała nad nim. Tak, Mgła. Askan wiedział, że chodziło o Nią. Bo o cóż innego? Jaka inna rzecz na świecie była w stanie tak sponiewierać tak silnego człowiek, jakim był bez wątpienia Matrak?

– Na pewno jest coś, co można zrobić. Tyle razy nam się udawało, uda się i teraz.

– Askan, nie rozumiesz. Z tym nic się nie da zrobić. Nawet jeśli… wyjdź na zewnątrz, Askan. Wyjdź i zapadnij się w otchłań. Jest tylko Ona. Nic innego. Nie ma świata, jest tylko Ona! Nic nie ma!

Matrak odskoczył od legowiska i sądząc po odgłosie kroków, wybiegł z chaty. Askan rzucił się za nim, nawołując i błagając. Wiedział, co chciał zrobić jego przyjaciel. I nie mógł na to pozwolić.

Jednakże tuż po wyjściu z domu otoczyły go kroki. Ludzie schodzili zewsząd, kroczyli we wszystkich kierunkach. Jakby cała wioska nagle postanowiła się przespacerować. Askan w desperacji rzucił się za jakimś przypadkowym odgłosem, ale powodujący go człowiek tylko zamajaczył mu na granicy widzialności, a sam mężczyzna wpadł na jakiś drewniany słup. Odskoczył od niego i rozejrzał się po okolicy.

Był to jeden ze słupów informujących o położeniu podróżującego względem wioski. Tyle że te słupy były wszędzie. Askan z niedowierzaniem kroczył przed siebie i cały czas miał w polu widzenia przynajmniej trzy. Wiedział, co to oznaczało. Chaos. Zagubienie we Mgle. Białą otchłań toczącą się po ciałach zagubionych w labiryncie znaków. Zrezygnował już zupełnie z pogoni za Matrakiem. W jego głowie zrodził się nawet pomysł zgoła odwrotny – by pobiec w pustkę bez celu, odwrócić się od tego wszystkiego, gnać nie zatrzymując się, bo bieg zabijałby myśli, więc Askan biegłby i biegłby aż zupełnie utraciłby siły. I wtedy musiałby się zatrzymać, przyjąć myśli z powrotem do siebie, umierać ze świadomością świata wokół niego. Tego bał się najbardziej, tej ostatecznej fazy szaleństwa, która już nie była szaleństwem, a chłodnym przypomnieniem i bezgłośną rozpaczą. Mgła go wzywała, ale on bał się spojrzeć w jej oczy, bo podejrzewał, co tam zobaczy. Acz póki nie wiedział na pewno, mogło być inaczej i to dawało mu jakąś absurdalną nadzieję na poprawę, na cud, na spokój.

– Nie dam ci tej satysfakcji – wycedził przed siebie, ale jakoś bez przekonania.

Bo Askan w gruncie rzeczy wiedział, że Mgła już tę satysfakcję osiągnęła, że upajała się każdą jego myślą, każdym kolejnym krokiem w kierunku szaleństwa, ale i każdym krokiem w kierunku przeciwnym, jakby cieszyła się, mogąc dręczyć go swoją chłodną obecnością.

Askan szedł wśród zamętu drewnianych znaków i wyłączył myśli. Słuchał tylko odgłosów wokół siebie i słyszał je bardzo wyraźnie. Jego zmysły wyodrębniały każdy z nich, nadając mu niesamowitą ważność, której w gruncie rzeczy nie posiadał.

Słyszał niewinne pytanie dziecka: „Mamusiu, co się stało?” i odpowiedź tak nieszczerą, że nawet dwutygodniowy brzdąc by to wyczuł: „Nic, kochanie, nic się ni stało”. „Nic” tak pozbawione wiary, że zdawało się czymś o wiele mniejszym niż motyl zamknięty we wnętrzu dłoni. Wypowiedź zadziałała zupełnie odwrotnie, bo dziecko pojęło, że oto stało się coś strasznego i nawet jego rodzice nie są w stanie temu zapobiec, że to coś im zagrozi, pożre ich, pochłonie.

Ktoś wrzeszczał. Strasznie tupał i sądząc z odgłosów, biegał między znakami po całej wiosce. Co jakiś czas dało się też usłyszeć głuchy łomot i trzask łamanego drewna, kiedy ten szaleniec wpadał na kolejny słup.

Kilka osób wznosiło modły do Ukrytych Bogów. Z niewielkiej odległości dochodził Askana jakiś rozpaczliwy chór głosów, który wzywał z niebios pomocy. Niebiosa jednak były przysłonięte przez lata świetlne białej agonii i nie wiedziały, gdzie mają szukać świata.

Patrząc na to wszystko z boku, można by pomyśleć, że oto mieszkańców osady napadło jakieś zbiorowe szaleństwo, jakaś straszna choroba niszcząca umysł i teraz biegali dookoła bez celu, bez zastanowienia. Ale zastanowienia było w tej sytuacji aż za wiele. Bo kiedy myśli znajdowały sposób, by jakoś się zebrać, okazywało się, czym są i co przepowiadają. Wtedy należało je zgasić, rozpędzić w jakiejś bezrozumnej czynności, nie dać ciału choć chwili wytchnienia, aby w ten sposób zmęczyć też umysł, wyłączyć go choć na chwilę. Ale rozum prędzej czy później dobierał się do głosu i przychodziła rozpacz jeszcze większa i szaleństwo jeszcze dobitniejsze, bo oto wiadomo już było, na co skazani zostali ludzie z wioski. Może dlatego tak łatwo chwycili tę zgubną nadzieję, która miała za chwilę rozbrzmieć.

Zagrzmiał róg. Nie było w tym żadnego ładu, żadnego konkretnego sygnału. Brzmiało to tak, jakby jakiś muzyk nagle zaczął wygrywać na nim fragmenty wszystkich znanych sobie melodii w zupełnie przypadkowej kolejności. Zadziałało. Ten przedziwny śpiew szaleństwa był już czymś, jakimś punktem zaczepienia, na którym od biedy można się było oprzeć. Askan ruszył przed siebie, goniąc ten ulotny odgłos. Chciał, żeby to trwało wiecznie. Mógłby w nieskończoność tak iść i słuchać bezsensownej melodii, po prostu iść, nie zatrzymywać się, nie myśleć. Nadałby wtedy swojej czynności pozory sensowności, choć przecież w gruncie rzeczy wiedział, że sens był w tej chwili czymś tak odległym jak słońce. Ale szedłby. Robiłby coś. Trzymałby tę myśl, myśl, że nie wszystko jeszcze stracone, że można coś jeszcze zrobić, by uniknąć samotnej śmierci we Mgle.

Tymczasem ludzie schodzili ze wszystkich stron. Niektórzy przybiegli już na miejsce i nerwowo przebierali nogami na placu, z którego dochodziła muzyka. I tylko to irytujące szuranie ludzkich stóp dało się usłyszeć. Co jakiś czas ktoś pociągał nosem. Czekano aż ktoś się odezwie, a wszyscy woleli, by chwila wyczekiwania nie była zbyt długa, by nie powróciły szalone myśli, by wreszcie przyzywający zabrał głos i powiedział, że nic się nie stało, że to tylko chwilowe. Każdy chciał, by ktoś przytulił go jak dziecko, uspokajał, koił zszargane nerwy. Każdy pragnął, by grajek wreszcie przemówił, by wyłożył jakiś sensowny plan, a w tej chwili sensowne wydawało się każde działanie, które nie było staniem.

– Moi drodzy – odezwał się głos wioskowego lekarza.

Ludzie skupili się w coś w rodzaju okręgu. Askan bardziej to wyczuwał niż wiedział. Poza tym ktoś wcisnął mu w dłoń swoją skostniałą rękę i kurczowo trzymał, ale mężczyzna nie mógł rozpoznać kto to taki.

– Moi drodzy – zaczął ponownie grajek, ale nie przychodziło mu do głowy nic innego.

– Moi drodzy – powtórzył po raz trzeci i zamilkł.

Chwila ciszy niebezpiecznie się przeciągała. Askan czuł ogromne napięcie w tych ludziach, napięcie, które lada chwila mogło przerodzić się w umysłowy koszmar. I przerodziło się.

Ktoś wrzasnął. Nie był to właściwie okrzyk bólu, okrzyk człowieka krojonego na kawałki czy obdzieranego ze skóry. To raczej krzyczała osoba, która właśnie się zorientowała, że coś ją tej skóry pozbawiło.

Klamka zapadła. Ludzie z dzikim wrzaskiem na ustach i pustką w umyśle rzucili się we wszystkich kierunkach. Wiatr dął złowrogo, kiedy Askan biegł, łącząc się z innymi w tym spontanicznym akcie szaleństwa, biegł, uciekając gdzie popadnie przed jakimś tylko sobie znanym wrogiem, biegł, próbując zapomnieć, dlaczego biegnie.

Ciężko wyobrazić sobie coś bardziej przerażającego od tego niekończącego się biegu w białych oparach, tego transu fizycznego wysiłku, którego nikt nie chciał porzucić. Askanowi wydawało się, że mijały lata, choć nie zdziwiłby się, gdyby ktoś mu powiedział, że trwało to mniej niż minutę. Świat zniknął. To co zostało, opierało się tylko na stawianiu kolejnych kroków i zachowaniu równowagi. Oczy się tu nie przydawały, więc Askan kazał im zatonąć. Dawało mu to jakąś dziwną przewagę nad Mgłą – możliwość wyłączenia jej z obiegu swoich zmysłów pozwalała mu sądzić, że może się jej pozbyć, kiedy tylko będzie chciał. Ale w gruncie rzeczy Mgle to odpowiadało. Bo jeśli odsunęła kogoś od myślenia i poznania i spowodowała, że począł tonąć sam w sobie, to czyż nie było to jej sukcesem? Askan wmawiał sobie jednak, że nim nie jest i to dawało mu namiastkę spokoju.

Bieg stawał się coraz bardziej urywany i niepewny, a kilka razy mężczyzna wpadł już na drewniany słup, drzewo czy po prostu potknął się o jakąś nierówność terenu. Zmęczenie przychodziło szybciej, niżby tego chciał, a wraz z nim pędziła też myśl o tym, że kiedyś trzeba będzie się zatrzymać. Świadomość nieubłaganie poczynała zastępować szaleństwo. I mówiła, że najchętniej zgasłaby w biegu, bez konieczności padania na ziemię i otwierania oczu.

Askan wykrzesał z siebie ostatnie pokłady woli i rozpędził się do niezwykłej szybkości. Los tego dnia mu sprzyjał. Tuż przed nim wyrosło ogromne drzewo, które nie sposób było ominąć. Z niesłychaną wdzięcznością przyjął uderzenie w chropowatą korę i osunął się w ciemność.

 

***

 

Askan nawet nie mierzył, tylko wypalił gdzieś w tę znienawidzoną otchłań bieli, po czym szybko schował się do okopu, by przeładować broń. Obok niego ponad setka żołnierzy robiła dokładnie to samo. Ładowali, wstawali strzelali, ładowali, wstawali, strzelali i tak w kółko, w nieskończoność. Część padała na ziemię i zwijała się z bólu, choć z ich ran nie sączyła się krew, choć rany w ogóle nie istniały.

Mgła była coraz bliżej. Szła na nich ławą, co krok przełamując kolejną granicę, a siły obrońców nieubłaganie się kończyły. Ginęli jak muchy, chociaż ze strony przeciwnika nie padał żaden strzał. Jedna tylko strona tej wojny atakowała i tylko jedna otrzymywała rany. Nie było w tym strzelaniu za grosz sensu, bo Mgła zdawała się wcale na to nie reagować, ale przynajmniej oni wiedzieli, że coś robią, że próbują.

A może to prostu kolejny sposób na popełnienie samobójstwa? Może. W głowie Askana huczała tylko jedna myśl: by wreszcie z tamtej strony padł zabójczy strzał, by powalił go przeszywający ból, by mógł odejść spokojnie do krainy, gdzie Mgła jest tylko dalekim wspomnieniem. Ale strzał nie nadchodził.

Za to liczba żołnierzy topniała w zastraszającym tempie. Askan nie widział już obok siebie żadnego żywego człowieka, tylko z daleka dobiegało do niego dudniące echo sojuszniczych wystrzałów. Ale te również odzywały się coraz rzadziej, aż wreszcie i one zamilkły.

Bał się wstać. Nabity karabin ściskał w drżących rękach i tulił do piersi. Został sam. Sam, w okopie pełnym trupów i ze świadomością o zbliżającym się wrogu. Cicho, tak by Mgła go nie usłyszała, nałożył bagnet. Policzył w myślach do pięciu. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery…

Wstał. Mgła była tuż przed nim, a on został ostatnim obrońcą tego bastionu straceńców. Wypalił prosto w otwartą paszczę śnieżnobiałej bestii, ale odpowiedziała mu tylko przejmującą cisza. Zagłuszyć ją! Nie dać jej zapanować. Wyskoczył z rowu i popędził na Mgłę z uniesionym bagnetem. Chciał tylko, by ten potwór już go zabił, by wreszcie dokonał dzieła. Ale to się nie stało.

Spadał. Tam już nie było ziemi, bo Mgła ją pożarła, pochłonęła. Spadał więc w nieskończonej bieli, bez jakichkolwiek emocji, jakiejkolwiek myśli. A przede wszystkim bez nadziei, że ta otchłań może kiedyś się skończyć. Z jego gardła wyrwał się nieziemski okrzyk bezsilności człowieka i powoli zmieniał się w świat. Coś z niego powstawało. Jakby tak wyglądał pierwszy dzień stworzenia. Pojawiła się iskra. Szukała czegoś, co mogłaby podpalić, by zapłonęła tak dawno niewidzianym ogniem. Wokół nic nie było, ale cóż z tego, skoro ona jeszcze nie zgasła?

 

***

 

Obudził się pośród bieli i ciszy. Czoło pulsowało jeszcze tępym bólem, ale dawało mu to przynajmniej świadomość istnienia ciała. Powoli uniósł się na łokciach i wymacał dłońmi wilgotną trawę, na której tańczyły pojedyncze kropelki wody. Wstał, przyjmując powoli powracającą pamięć o tym, co zdarzyło się jeszcze tak niedawno.

Krzyknął. Wydało mu się jednak, że jego głos utonął gdzieś we Mgle, tak jakby dźwięk znikał w niej razem ze spojrzeniem. Nic mu nie odpowiedziało. Od razu zaniechał w myślach poszukiwania innych ludzi z wioski. Równie dobrze mógł trafić na nich przypadkiem, o ile jeszcze żyli. Świadome szukanie nie różniło się prawie wcale od nieświadomego, poza tym, że stwarzało iluzję sensu w tym bezsensownym położeniu.

Przeszedł parę kroków i natrafił na miękki mech. Stopy Askana stąpały po nim bezszelestnie i jakoś lekko, jakby nie należały już do tej rzeczywistości, jakby unosiły się nad ziemią. Nachylił się i spostrzegł, że nie pomylił się wiele. Jego nogi nie dotykały już ziemi, ale unosiły się delikatnie nad nią, jakby robiły to zawsze. Mężczyzna spróbował wykonać krok, ale tym razem nie do przodu, a do góry.

Szedł. Nie było w tym żadnego sensu, ale Askan szedł po Mgle. Mijał już korony drzew i wciąż nie ustawał. Nie myślał w tej chwili o tym, co robi, bo wydawało mu się, że jeśli zacznie się nad tym zastanawiać, to coś rozmyje się, przepadnie, ukaże swoją nierealność. Miał też jednak wrażenie, że była to jedna z bardziej realnych rzeczy, jakie ostatnio mu się przytrafiły.

Askan przystanął i rozejrzał się. Teraz jego świat naprawdę ograniczał się do Mgły. Zniknęły drzewa, trawa, ziemia i cały świat poza Mgłą. Jakby nigdy nie istniał. W jakiś sposób poczuł, że w tej jednej chwili ma nad Mgłą swego rodzaju władzę. Władzę, która czyniła go czymś na kształt Boga.

 

 

***

 

Askan poczuł tylko, że ktoś owinął go szczelnie w jakiś gruby materiał. Wszelkie możliwe ruchy zostały skrępowane, mógł tylko lekko poruszyć końcówkami palców u nóg. Pod plecami czuł szorstki chłód kamienia. Czuł również, że leży na jakimś podwyższeniu, że może się z niego zsunąć i wtedy wszystko jakoś samo się rozwiąże. Zaczął więc wiercić się i szamotać, by przesunąć się w stronę domniemanej krawędzi. Po krótkiej chwili zaciekłej walki udało mu się spaść na twarde kamienne podłoże, złamawszy sobie przy okazji żebro. Jedynym plusem tej sytuacji było porwanie się kokonu z płótna.

Wygrzebał się powoli ze swojego niedoszłego więzienia i sycząc z bólu, rozejrzał powoli po otoczeniu. Znajdował się w niedużej pieczarze, której centralną część stanowił postument, z którego właśnie się stoczył. Reszta jaskini została naturalnie uformowana przez skały.

Zdziwiło go jedno. Pod ścianą stała mała samotna świeca, której ogień był w tej sytuacji największą pomocą, choć mógł wydawać się niepozorny. W ciemnej jaskini nawet nikły płomień stawał się nieocenionym skarbem. Podszedł do niej i chwycił ją w ręce, a dłonie po chwili wypełniło rozkoszne ciepło. Patrzył na nią z czymś w rodzaju wdzięczności zastanawiał się, kto ją tu przyniósł i dlaczego jeszcze nie zgasła. Nie wiedział.

Odłożył ją delikatnie na swoje miejsce i postanowił pomyśleć nad wydostaniem się z tego mrocznego miejsca. Dokładnie w chwili, kiedy jego mózg przecięła ta spontaniczna myśl, głośny chrzęst oznajmił mu, że ktoś odsunął kamień zastawiający wejście. Do środka wpadło kilka rozrzedzonych promieni słonecznych. Na zewnątrz nie było nikogo.

Wyszedł i stanął oko w oko z Mgłą, jedynym świadkiem jego zmartwychwstania. Wisiała tam, oczekując go. Czekała jak na brata, którego chce odprowadzić do domu, czekała jak na przyjaciela. Podał jej rękę. Co w końcu miał do stracenia? Najwyżej umrze jeszcze raz. Zawsze można umrzeć jeszcze raz.

Lecz w tej chwili poraziła go niesamowita myśl. Zostawił wyciągniętą do niego rękę i puścił się biegiem na oślep wzdłuż nieprzebranych pokładów bieli.

W tej chwili Askan zrozumiał świecę.

 

***

 

Samotny chłopiec sunął wąską uliczką między wielkimi formami z kamienia, które mogły być blokami, ale jakieś dziwne przeczucie wskazywało, że tak nie jest. To jakby ktoś pociągnął dwa gigantyczne mury tuż obok siebie, dając jedynie wąskie przejście dla pojedynczej osoby pomiędzy nimi. W tym pustym miejscu między ścianami betonu marzł samotny chłopiec. Samotny chłopiec był tak samotny jak tylko może być samotny samotny chłopiec. Bo jak inaczej można się czuć, mając po obu bokach nieskończony mur, a za plecami i przed sobą nieskończone nic?

Samotny chłopiec marzł. Szedł do przodu tylko po to, żeby jakoś rozruszać skostniałe stopy, choć sprawiało mu to ból. Każdy ruch palcami był gwoździem wbitym w otwartą dłoń. Powoli umierał w marszu.

Samotny chłopiec znalazł zapałkę. Jak coś takiego mogło znaleźć się na tej nieskończonej drodze ubitej ziemi? Nie było to ważne.

Samotny chłopiec podpalił zapałkę, a jego palce na moment wypełniły się rozkosznym ciepłem. Lecz po chwili do głowy dotarła przerażająca myśl, że zapałka zaraz zgaśnie, zabierając ze sobą swoje święte ciepło. I powróci mróz, powróci niemożność ruchu, a śmierć nadal będzie sunęła za nim swym dostojnym krokiem. Samotny chłopiec zapragnął najmocniej w życiu. Zapragnął, żeby zapałka nie zgasła.

Samotny chłopiec spojrzał na swoją dłoń i zobaczył, że ten niepozorny kawałek drewna już się w niej nie mieści. Zapałka rosła. Po chwili samotny chłopiec musiał oprzeć ją o ziemię jak włócznię, bo inaczej nie potrafił jej utrzymać. Potem oparł ją o betonową ścianę, ale ona dalej rosła i rosła i wydawało się, że wychyliła swą niepozorną główkę ponad mur. Samotny chłopiec wciąż widział wyraźnie jej płomień, choć ten oddalał się wraz ze szczytem zapałki, który teraz tonął gdzieś w chmurach.

Kiedy drewienko znalazło się ponad chmurami, a płomień nadal był doskonale widoczny, samotny chłopiec pojął, że oto trzyma w dłoni przedziwne słońce na patyku. Uśmiechnął się pod nosem. Było mu ciepło.

 

***

 

Askan szedł.

Nie zauważył nawet, kiedy pod nogami zabrakło mu gruntu i zsunął się kilka metrów po jakiejś pochyłości. Jego stopy skosztowały wody. Wody! Znalazł się w jakimś jeziorze, morzu, oceanie, kałuży. Nie miało to teraz większego znaczenia.

To nagłe odkrycie pobudziło w nim ciekawą myśl, by to wszystko po prostu zakończyć, umrzeć i zobaczyć, co jest dalej. Myśl stała się postanowieniem, a postanowienie czynem. Wypłynął trochę dalej, na głębszą wodę, a słodki chłód wlał się w jego ciało. Rozkoszował się przez chwilę tym stanem, po czym zanurkował i począł płynąć coraz głębiej i głębiej. Organizm zbuntował się szybciej, niż przypuszczał i po chwili Askan już wracał w stronę powierzchni. Za późno. Światem zaczęła rządzić niemożność oddechu. Zanim zgasła w nim wszelka świadomość, pomyślał, że dobrze by było, gdyby teraz coś się okazało.

 

***

 

– Bardzo się boję, wiesz?

– Czego się boisz?

– Boję się, że jestem człowiekiem. Boję się, że jest świat.

– Dlaczego boisz się tego wszystkiego? Możesz bać się Mnie.

– Ciebie? Co jest w Tobie przerażającego?

– Samotność. Pustka.

– Brak nie jest straszny.

– A co jest straszne?

Ja jest straszne. Bardzo.

 

***

 

Ciężkie fioletowe chmury zawisły nad miasteczkiem, sprawiając, że wydawało się, jakby noc nigdy stąd nie odchodziła. Choć może akurat w tym mieście nigdy nie było dnia. Może w tym świecie nie było słońca. Może i tak.

Jedynym dźwiękiem, który rozlegał się w całym miasteczku, był stukot pojedynczych par butów uderzających pospiesznie o bruk. Poza tym było tak cicho, jakby na ziemi nie mieszkał już żaden człowiek. Odgłos dudniących kroków dochodził zewsząd. Askan uwierzyłby każdemu, kto powiedziałby mu, że dźwięk pochodzi od niego.

Na centralnym placu zgromadziła się mała grupka dzieci. Stały w bardzo nieszczelnym okręgu i niepewnie spoglądały na siebie nawzajem. Przebierały nerwowo nogami, rzucały ukradkowe spojrzenia i czekały na jakiś ruch, który wciąż nie nadchodził. Nurtowało je tylko jedno. Nie wiedziały, które z nich jest berkiem.

Oczekiwanie przeciągało się w nieskończoność. Nikt nie chciał przełamać impasu, żeby reszta nie wzięła go za berka. Po chwili niezdecydowania wszyscy rozbiegli się w przeciwnych kierunkach, a Askan czuł tylko uderzający w niego pęd powietrza i słyszał liczne kroki na bruku. Miasteczko wypełniło się odgłosem ucieczki. Askan też uciekał. Pędził przed siebie, bojąc się zerknąć za plecy, by nie okazało się, że berek już go dogania, że za moment położy rękę na jego łopatkach.

Askan przystanął. Ona tam była. Kłębiła się w wąskich uliczkach tego ponurego miasteczka i przychodziła z martwych stepów rozciągających się za bramami osady. Powoli, powoli zajmowała kolejne przestrzenie, gasząc przy okazji coraz mniej liczne odgłosy kroków na bruku.

Wtem ktoś złapał Askana za rękę.

– Berek – powiedział chłopiec o kruczoczarnych włosach.

Askan wpadł w panikę. Nie miał pojęcia, co zrobić. Fakt, że był berkiem napawał go czymś więcej niż strachem. To było brzemię, którego nie mógł udźwignąć.

Histerycznie klepnął chłopca w ramię. Ten smutno pokiwał głową.

– Nie ma oddawanych – powiedział.

Askan zaczął biec na oślep w przypadkowym kierunku, by znaleźć kogoś, komu mógłby przekazać swoje brzemię zanim Mgła go znajdzie. Skręcał w boczne uliczki i przecinał samotne zaułki, goniąc dochodzący zewsząd pojedynczy odgłos kroków. Nie mógł go znaleźć. Sam odgłos był wszędzie, ale Askan dałby głowę, że w miasteczku już nikogo nie było. Ten ktoś, kto tędy przedtem biegł, zostawił po sobie dudniący w uliczkach odgłos kroków. Nie zabrał go ze sobą.

Askan skręcił w kolejną przerwę między budynkami, ale wpadł prosto na wychodzącą stamtąd Mgłę. Błyskawicznie obrócił się i zaczął biec w przeciwnym kierunku. Ona była tuż, tuż. Odbił w prawo i zobaczył chłopca stojącego na końcu ślepego zaułka. Włożył wszystkie siły w dobiegnięcie do tej ostatniej deski ratunku. Czuł, że dotknięcie kogoś w jakiś sposób mu pomoże, że stanie się coś, czego nie jest sobie w stanie wyobrazić, że to rozwiąże wszystkie problemy, zniszczy Mgłę, osłoni świat. Wystarczyło tylko sprawić, by ktoś inny stał się berkiem. Ostatkiem sił dopadł do chłopca i klepnął go w ramię.

Ten smutno pokiwał głową.

– Nie ma oddawanych – powiedział chłopiec o kruczoczarnych włosach.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Mgliście rozwlekłe i prowadzące do nikąd. Wydaje się, że autor jeśli miał pomysł, to albo nie potrafił go przekazać, bo ja go nie znajduję, albo pisał, bo miał trochę czasu i w końcu nie wiedział o czym pisze i pisał, pisał, pisał, aż sie sam znudził i postanowił zakończyć żeby się nie męczyć.

Bardzo ciekawe, prawie bez błędów. Tylko to jest powieść psychoanalityczna a nie fantastyka. To opis odczuć osoby leżącej w szpitalu po wypadku a nie opowiadanie fantastyczne.

Wreszcie jakiś ciekawy klimatyczny tekst. Ale przeczytam później.

"Ludzie z wioski nie potrzebowali drzwi." - tu przegiąłeś. ;)

"Jego zmysły wyodrębniały każdy z nich, nadając mu niesamowitą ważność, której w gruncie rzeczy nie posiadał." - to zdanie to bełkot i nie ma sensu.

"Niebiosa jednak były przysłonięte przez lata świetlne białej agonii" - jakiś taki niefortunny dobór słów w tym zdaniu, ani "agonia", ani "lata świetlne" mi tu nie pasują.

"teraz biegali dookoła bez celu, bez zastanowienia. Ale zastanowienia było w tej sytuacji aż za wiele. Bo kiedy myśli znajdowały sposób, by jakoś się zebrać, okazywało się, czym są i co przepowiadają. Wtedy należało je zgasić, rozpędzić w jakiejś bezrozumnej czynności, nie dać ciału choć chwili wytchnienia, aby w ten sposób zmęczyć też umysł, wyłączyć go choć na chwilę. Ale rozum prędzej czy później dobierał się do głosu i przychodziła rozpacz jeszcze większa i szaleństwo jeszcze dobitniejsze, bo oto wiadomo już było, na co skazani zostali ludzie z wioski." - przekombinowane na siłę, na granicy bełkotu.

O tekście mam zdanie identyczne jak gwidon - duży problem z przekazem zamysłu Autora. Zbyt mętnie piszesz momentami.

 

Pozdrawiam.

 

Ciekawy jest pomysł z mgłą. Sam tekst ciekawy niestety nie jest. Dłuży się i właściwie trudno powiedzieć, gdzie zmierza.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka