- Opowiadanie: Rogacz - Gęste powietrze

Gęste powietrze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gęste powietrze

 

Leżał krzyżem, twarzą zwrócony do chłodnej, drewnianej podłogi. Wyschnięte łzy na obrzeżach oczu drażniły go przy każdym mrugnięciu. Nie miał motywacji do ich otarcia – jakikolwiek ruch przypominał mu, że żyje.

 

Zbliżała się północ. Bladopomarańczowe światło latarni miejskich przebijało się pomiędzy żaluzjami i zdobiło sypialnię jasnymi paskami. Albert z niezwykłą lekkością podniósł swoje ogromne, muskularne, ponad dwumetrowe ciało. Jego siła nie była wprost proporcjonalna do jego wzrostu i masy, była znacznie większa. Chwycił masywne, dębowe krzesło niczym plastikowy taborecik i postawił je przy ścianie, w miejscu gdzie wcześniej wbił pod sufitem gruby, metalowy hak. Zwisał tam z niego pleciony grubym sznurem stryczek. Mężczyzna podszedł jeszcze na chwilę do okna i spojrzał na świat przez żaluzje jak przez więzienne kraty, których widmo nad nim krążyło. Lekka mgła sprawiała, że w łunach bijących od latarni zdawało się być coś magicznego. Jak gdyby jakiś ukryty przekaz, czy może odpowiedź na dręczące go pytanie: „Co się ze mną dzieje?”.

 

Albert wpatrywał się kilka minut w rozmyty obraz parkingu osiedlowego, po czym spojrzał na zegarek i głośno westchnął, mając nadzieję, że ktoś gdzieś usłyszy męki w tym odgłosie. Usiadł na krześle, zamknął oczy i ukrył bladą twarz w ogromnych, szorstkich dłoniach. Jego oddech stawał się coraz szybszy. Szeroka pierś rosła i malała groźnie, jakby mężczyzna szykował się do ataku. Tymczasem płytkie oddechy zaczęły być przerywane nieregularnymi drganiami, początkowo wywoływanymi płaczem, a potem cienkim i złośliwym chichotem. O ile płakaniu Alberta towarzyszyły naturalne dla jego postury niskie odgłosy, tak chichot był niewiarygodnie wysoki i jakby odbijał się echem w potężnym ciele mężczyzny. Przy kolejnym napadzie śmiechu Albert podniósł twarz, na której zawitał wredny uśmiech. Szeroko otwarte oczy wściekle płonęły. Powieki często mrugały.

 

Nagle po pokoju rozległ się dźwięk budzika. Twarz mężczyzny zmieniła się w mgnieniu oka w statyczną i smutną. Ognie w oczach zgasły, za to powstałe na czole krople potu migotały niczym małe gwiazdki. Albert oprzytomniał i spojrzał na zegarek. Upewnił się, że za dwie minuty północ. W pośpiechu wszedł na krzesło, zwrócił się plecami do ściany i otulił szyję sznurem.

 

Przeżegnał się i wyszeptał cicho:

 

– Wybacz mi, Boże. Dłużej nie mogę.

 

***

 

– Jeszcze, kurwa, ta pierdolona mgła! – wrzasnął Rodryg i walnął ze złości w kierownicę samochodu. Jechał bardzo powoli, gdyż widoczność była niemal zerowa.

 

Od dziecka klął jak szewc i od dziecka wiecznie marudził, więc nawet gdyby sytuacja nie była stresowa, mgle i tak by się oberwało. W samochodzie panował bałagan, który można by porównać z „ładem” panującym w kontenerze na śmieci. Rodryg nie trudził się nawet, żeby strząchnąć popiół z papierosa do popielniczki.

 

Długie, czarne, lekko kręcone włosy zasłaniały jego profil. Wystawał zza nich tylko chudy, orli nos, oświetlany co chwilę przez trzymany nieustannie w ustach, żarzący się papieros. Wypuszczany nozdrzami dym dodatkowo ograniczał widoczność. Mężczyzna spojrzał na zegarek, znajdujący się na desce rozdzielczej, po czym zaklął i wyrzucił peta przez okno. Pochylił ciało w stronę przedniej szyby, zmarszczył brwi i nieśmiało dodał gazu. Ruchu na szczęście nie było prawie wcale, więc mógł sobie pozwolić na brawurową, przy takich warunkach pogodowych, jazdę. Nie miał zresztą wyjścia, zbliżała się północ.

 

Księżyc zdawał się być większy niż zwykle. Wyzwolony z cienia Ziemi, dumnie toczył się po niebie. Przez mgłę wyglądał jak jedna z kulistych latarni oświetlających parking, na który właśnie zajechał niewielki samochód.

 

Pojazd zatrzymał się gwałtownie, zajmując praktycznie dwa miejsca parkingowe. Rodryg, nie gasząc silnika, wyskoczył z niego w pośpiechu. Pobiegł w stronę bloku, a czarny płaszcz powiewał i łopotał za nim niczym bandera. Z daleka wyglądał jak nocna zjawa. Gdy wbiegł do klatki, nerwowo wyciągnął z kieszeni pognieciony kawałek papieru i odczytał z niego kod do domofonu. Na drugie piętro dostał się błyskawicznie, skacząc po schodach jak kozioł. Zatrzymał się przy drzwiach z numerem osiem. Zapukał nerwowo i mocno. Odetchnął lekko po tym sprincie, ale wnet stracił oddech, gdy drzwi otworzył mu dwumetrowy, łysy „kulturysta”, ubrany jedynie w dresowe spodnie.

 

Gospodarz nawet nie zapytał o co chodzi i tylko wpatrywał się w ponurą, wysuszoną twarz nieznajomego. Chciał widzieć w nim swojego Anioła Stróża, ale posępny nastrój i ciemna aura przybysza kłóciły się z tą koncepcją. Czekał zatem na wyjaśnienia.

 

Tymczasem Rodryg odzyskał dech. Spojrzał w smutne oczy olbrzyma, potem na zaczerwienioną szyję. Po chwili namysłu wyciągnął do niego kościstą dłoń, na której leżała czerwona pigułka.

 

Albertowi było już wszystko jedno. Chwycił tabletkę i połknął bez zastanowienia.

 

– Usiądź lepiej – powiedział szorstkim głosem Rodryg.

 

Słuchając rady chudego chłopaka, Albert usiadł na podłodze przy ścianie. Zaraz po tym mgła już ogarnęła cały jego świat. Osunął się na parkiet jak martwy.

 

– Jak ja Cię, kurwa, wsadzę do samochodu? – zamruczał do siebie Rodryg i zamknął drzwi.

 

***

 

Gdy Albert się obudził, przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje. Szybko jednak rozpoznał, że leży w swojej kuchni, na chłodnej podłodze z terakoty. Zmyliło go tylko to, że z idealnie czystego pomieszczenia przemieniła się w chlew.

 

Pośrodku tego bałaganu drzemał przy okrągłym stole chudy, długowłosy brunet. Ubrany był w czarne dżinsy i czarny bezrękawnik. Na krześle za jego plecami zwisał (również czarny) płaszcz. Albert przypomniał sobie co się stało.

 

– Przepraszam – zawołał cicho i niepewnie, jakby mu było głupio budzić gościa.

 

Rodryg podniósł głowę, jakby ważyła ze sto kilo, i otworzył szeroko oczy. Mrugnął dwa razy, po czym spojrzał na zegarek i mlasnął z niezadowolenia.

 

– Już powinniśmy być, kurwa, w połowie drogi – powiedział z wyrzutem. Zachrypnięty głos potęgował wrażenie złowrogiego warczenia. – No ale skąd miałem, kurwa, wiedzieć, że jesteś pierdolonym orkiem!

 

Albert otworzył szeroko oczy. Nie wiedział za bardzo jak ma zareagować. Podniósł się powoli z podłogi.

 

– Sory – dodał po chwili Rodryg. Być może wzrost rozmówcy skłonił go do wyjaśnienia, że jest po prostu złośliwym zgredem. – Musisz się przyzwyczaić. Nic do Ciebie nie mam… Jeszcze. – Uśmiechnął się krótko, ale tak że nie było wiadomo, czy to przypadkiem nie złudzenie.

 

– Co mi jest? – zapytał Albert.

 

Siedzący na krześle mężczyzna nie odpowiedział od razu. Wyciągnął z kieszeni wiszącego płaszcza papierosy i skierował paczkę w stronę mięśniaka. Ten odmówił, kiwając głową, więc Rodryg wzruszył ramionami i sam odpalił fajkę. Zaciągnął się głęboko, odchylił głowę do tyłu i wypuszczał powoli dym nosem, wydając z siebie cichy pomruk zadowolenia.

 

– Nic ci, kurwa, nie jest – odparł nagle, a dym wydobywał mu się z ust. – To świat jest popierdolony… Skrzywdziłeś kogoś? – zapytał, wbijając wzrok w olbrzyma. Ten w odpowiedzi spojrzał ze strachem na swoją obrączkę. – Przykro mi – powiedział Rodryg jakby nie swoim głosem, po czym chcąc rozładować atmosferę, uderzył ręką w stół i krzyknął: – Nic to! Czas spierdalać.

 

– Nie powiesz mi co się dzieje?

 

– Nie teraz. I tak byś nic nie zrozumiał. Ja nie zrozumiałem dopóki nie zobaczyłem. Zjedz coś i ubieraj się. Jedziemy.

 

– Gdzie?

 

– Nieważne gdzie. Ważne, że już tu, kurwa, więcej nie wrócisz. Gdzie jest twoja żona?

 

Przerażony Albert spojrzał w surowe, ciemne oczy Rodryga.

 

– W piwnicy.

 

– Ok.. Musimy ją jakoś zabrać do samochodu i wywieźć. Oficjalnie, od teraz, oboje zaginęliście. Możesz wyjebać telefon, zapomnieć o internecie i zacznij już myśleć nad nowym imieniem. Chyba, że chcesz dokończyć to, co planowałeś, a w gazetach będą pisać Zagryzł żonę, a potem się powiesił.

 

– Nie. Nie mam już nic do stracenia. Chcę wiedzieć czemu to zrobiłem.

 

***

 

To był pogodny, wczesny poranek. Mgła zniknęła, a jesienne słońce podkreślało złociste barwy liści porozwieszanych na drzewach i tych już zdobiących pobocza autostrady. Ciemna Skoda Felicia sunęła szybko po „trzypasmówce”, udając sportowy samochód. Siedzący na miejscu pasażera Albert, zagadał po pewnym czasie do kierowcy.

 

– Możesz mi choć troszkę rozjaśnić sytuację? Bo zaraz zgłupieję, jak się nie dowiem gdzie jedziemy i za ile tam będziemy. I o co tu chodzi?

 

– Widzisz –odparł Rodryg, strzepując popiół z papierosa pod nogi i po chwili dodał: – Świat nie jest do końca taki jak się wszystkim wydaje. To znaczy w sumie jest, ale nie tylko taki… Czyli to co widzisz jest prawdziwe, ale jest jeszcze coś, czego się, kurwa, zobaczyć nie da, a wisi w powietrzu i można się tym na przykład zarazić.

 

– Tak jak ja się zaraziłem? Nie zwariowałem? Jak mnie znalazłeś?

 

– Pomału, kurwa! Jedno pytanie, jedna odpowiedź! Ale niech Ci będzie… Tak. Nie. Jest u nas taki jeden, co wyczuwa, że tak powiem, zarażonych.

 

Albert czuł się jak dziecko, które dopiero zaczęło mówić i zadaje tysiące durnych pytań. Wpatrywał się w wystający zza czarnych włosów nos Rodryga, oczekując wyczerpujących odpowiedzi.

 

– Jak wyczuwa? Nosem? – zapytał, zdając sobie sprawę, że to było właśnie takie durne pytanie.

 

Rodryg spojrzał na niego, jakby chciał mu telepatycznie przekazać, żeby zaczął myśleć zanim się odezwie.

 

– Nie, kurwa, dupą! – odparł i spojrzał z powrotem na drogę. Uśmiechnął się pod nosem, ale tego już Albert nie zobaczył, bo zasłona z dymu i włosów zakrywała twarz kierowcy.

 

Po chwili niezręcznego milczenia Rodryg westchnął i dodał:

 

– Załóżmy, że ludzki mózg to swego rodzaju układ scalony. Jest procesor, pamięć ram i inne gówna, a świadomość to taki jakby system operacyjny. Chodzi mi o to, że to mechanizm. Biomechanizm, ale mechanizm. Czasy mamy takie, że od tych wszystkich bezprzewodowych telefonów, internetów, wi-fów, satelitów, GPSów i całej masy elektronicznego gówna, przesył danych jest niemal wszędzie. Rozumiesz? Jedziemy teraz przez miliony danych, które wiszą w powietrzu. Ludziom coraz ciężej się oddycha… I wyobraź sobie, że znalazł się jakiś zjebany, choć genialny, haker, którego matka chyba nie kochała, i stworzył wirusa, który atakuje mózgi. Właściwie to kilka wirusów.

 

– Ale dlaczego akurat mój mózg zaatakował?

 

– O! I to jest, kurwa, dobre pytanie. Atakują ludzi ufnych, żeby nie powiedzieć naiwnych, bo oni nie mają naturalnego antywirusa. Ich mózgi są bardziej otwarte… W ogóle to jest wszystko tak pojebane, że niedługo będą czytać w myślach i programować nas jak chcą. Rozumiesz? Myk, i jesteś kurą w ludzkim ciele. Enter i zamieniasz się w mordercę. Ktoś pisze na klawiaturze, a Ty wymawiasz jego słowa. Mówię ci, to dopiero początek. Myślisz, że dlaczego w Stanach chcą wszędzie wi-fi darmowe zrobić? Żeby mieć pełną kontrolę. Oni już wiedzą, że to wszystko lada dzień będzie możliwe, więc się przygotowują. Nie oddycha Ci się ciężej niż dziesięć lat temu?

 

– Czyli jak mnie znalazłeś? – zapytał zdezorientowany Albert.

 

– Mamy swojego hakera. Wykrywa wirusy.

 

– A może mnie wyleczyć? – Oczy olbrzyma zaświeciły z nadziei.

 

– Tak – odparł krótko Rodryg i dodał: – Twój wirus jest dość łagodny, choć patrząc na ciebie, to może jednak nie… Nazywamy go Wilkołak, bo uruchamia się o północy i robi z ciebie dziką bestię.

 

– A skąd wie, że jest północ?

 

Rodryg znowu spojrzał na Alberta, jakby się upewniał czy mówi serio, czy nie. Zauważył, że jednak tak.

 

– Oblicza sobie. To akurat nie jest zaawansowana technologia.

 

– Mhm. – Albert znów poczuł się głupi. – Ale on zaczyna już parę minut przed północą…

 

– Uruchamia się jak normalny program komputerowy, a potem jeden mały psikus i wariujesz. Twój na szczęście się wyłącza.

 

– Aha. A czy działa to w drugą stronę? Czy ten haker może sprawić, że będę mądrzejszy?

 

Rodryg znów spojrzał na osiłka, ale tym razem zaskoczony.

 

– Nie – odparł. – Jeszcze nie. Dużo łatwiej jest zgłupieć niż zmądrzeć, a taki wirus musi być bardzo lekki, żeby mózg go szybko przyjął. Zresztą ludzie głupieją i bez wirusów. Chodzi sobie taki Andrzej do fabryki, wiesz, żona, dzieci, normalne życie. Dzisiaj z nim gadasz o samochodach, a jutro on udaje samochód… A widziałeś kiedyś, żeby ktoś nagle zmądrzał?

 

Albertowi dały do myślenia słowa Rodryga, a on tymczasem zjechał z autostrady w las. Porozrywany przez korzenie drzew asfalt, przypominał makietę pasma górskiego. Starą Felicią trzęsło niemiłosiernie. Rozrzucone po całym samochodzie rzeczy grzechotały o siebie tak, że dalsza dyskusja nie miała sensu.

 

Minęła godzina zanim samochód zjechał z asfaltowej drogi w polną. Ta zdawała się być prawie nie uczęszczana, o czym świadczyć mogła dość wysoka trawa pomiędzy wyżłobionymi koleinami.

 

Po kilku kilometrach Rodryg zatrzymał się przy starej, drewnianej chacie z dachem ze strzechy. Wyłączył silnik, wysiadł z samochodu i dał znać Albertowi, żeby poszedł za nim. Ogromny mężczyzna z trudem wygramolił się z nieproporcjonalnego do niego auta, które wyglądało przy nim jak zabawka.

 

– Kaczor, tu Rodryg! – zawołał brunet w stronę domu.

 

Albert dopiero teraz poznał imię swojego tajemniczego „szofera”. Zresztą pewnie nie było prawdziwe.

 

– Kaczor! – zawołał ponownie, gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi.

 

Podszedł powoli do wejścia, nacisnął klamkę i lekko uchylił drzwi.

 

– ŁAAAA!!! – wrzasnął głos ze środka i ktoś rzucił się Rodrygowi z rękami na szyję.

 

Serce Alberta podskoczyło do gardła i ścisnęło mu krtań, jednak odruchowo już biegł na pomoc towarzyszowi. Tymczasem Rodryg, jak gdyby nigdy nic, tylko kopnął w krocze napastnika, który zwinął się po tym z bólu na podłodze.

 

– Nigdy ci się, kurwa, nie uda – powiedział do wątłego chłopaka o szerokich i wypukłych ustach. Wyrzucił peta i wszedł do środka.

 

Albert podążył za nim nieśmiało, ledwo mieszcząc się w futrynie. Kaczor otworzył usta z wrażenia. Szybko się podniósł i cofnął o krok.

 

– N-na z-zdjęciu n-nie wyglądałeś n-na t-takiego d-dużego – wyjąkał, uśmiechając się głupawo. – M-możemy już j-jechać.

 

– Gdzie mamy jechać? – zapytał Albert. – Nie możesz mnie teraz wyleczyć?

 

– N-nie b-bardzo. – Kaczor spuścił wzrok na podłogę. – P-potrzebuję m-mocnego…

 

– Potrzebuje mocnego komputera, a tutaj nie ma prądu – wtrącił Rodryg.

 

– G-gdybyście p-przyjechali o…

 

– Tak wiem, miałbyś jeszcze wystarczająco naładowaną baterię. Nie ma co drążyć, jedziemy do mnie.

 

***

 

Kawalerka, do której zajechali, nie należała prawnie do Rodryga. Było to mieszkanie jego babci, która zaraziła się Ptakiem i skoczyła z okna. Zginęła na miejscu. Kaczor jechał wtedy do niej z pomocą, niestety nie zdążył. Tak poznał Rodryga i zaczęli współpracować. Opowiedzieli Albertowi o tym, że wirus nie może się uaktywnić kiedy człowiek śpi albo jest pod wpływem silnych środków odurzających. Powiedzieli też, że całkowicie można się go pozbyć tylko wtedy, kiedy jest aktywny. Musieli zatem czekać do północy, a gdy ta się zbliżała, przywiązali Alberta do krzesła i założyli mu słuchawki na głowę.

 

– U-usuniemy g-go t-telegramem – spróbował zażartować Kaczor.

 

***

 

Sierżant Okucki wyprowadzał właśnie swojego owczarka przedsenny spacer. Maszerowali chodnikiem w stronę parku, gdy nagle coś przykuło uwagę psa. Podszedł do zaparkowanej przy chodniku ciemnej Felicii i zaczął intensywnie obwąchiwać bagażnik.

 

– Co jest, Sabian? – spytał Okucki.

 

Pies w odpowiedzi szczeknął dwa razy.

 

– Trup? – zdziwił się sierżant.

 

Szybko chwycił za telefon i zadzwonił na komendę, prosząc o dyskretne wsparcie.

 

Okucki wiedział do kogo należał samochód. Lubił jego właścicielkę, ale ona już nie żyła, więc sprawa zaczęła dodatkowo śmierdzieć. Po chwili namysłu, zadzwonił jeszcze raz, żeby zapytać o dokładny adres pani Jadwigi.

 

Ponieważ miał przy sobie broń, nie czekał na funkcjonariuszy i udał się w stronę bloku. Domofonem zadzwonił do innego mieszkania i poprosił o otwarcie drzwi. Wszedł razem z Sabianem na czwarte piętro, zatrzymał się przy drzwiach po lewej i zaczął podsłuchiwać.

 

Przez stare, nieszczelne drzwi słychać było płakanie mężczyzny i jakieś niewyraźne głosy. Okucki naszykował broń, po czym delikatnie delikatnie nacisnął klamkę. Ćwiczył to tysiące razy. O dziwo drzwi były otwarte, ale na nieszczęście zaskrzypiały. Sierżant zatem pchnął je gwałtownie i kucnął w progu, połowę ciała mając jeszcze za ścianą. Ujrzał młodego, przestraszonego chłopca, złowrogo wyglądającego, chudego mężczyznę, który wydał mu się dziwnie znajomy, i płaczącego, przywiązanego do krzesła olbrzyma. Widząc, że nikt nie jest uzbrojony, i mając w polu widzenia całą kawalerkę prócz łazienki, wszedł do mieszkania, celując w Rodryga.

 

– Policja! Na kolana! – wrzasnął takim głosem, że mało kto by się sprzeciwił. – Sabian, pilnuj! – rzucił do psa i poszedł zobaczyć czy ktoś jest w łazience.

 

– O k-kurczę – wyjąkał cicho Kaczor.

 

Rodryg nic nie mówił, a Albert płakał i śmiał się histerycznie na przemian. Okucki podszedł do niego i zdjął mu słuchawki.

 

– Już dobrze – powiedział. – Zaraz cię rozwiążę.

 

– N-niech p-pan t-t-tego n-nie r-robi – wyjąkał chłopiec.

 

– Zamknij mordę, szczylu! Nie wiem co wy tu robicie, ale macie nieźle przejebane. Już ja się o to postaram.

 

Sierżant sięgnął po nóż leżący na blacie aneksu kuchennego i zaczął przecinać liny wiążące Alberta.

 

– Niech pan tego nie robi – wycharczał Rodryg, – on jest chory.

 

– Sam jesteś chory!

 

Wtem po mieszkaniu rozległ się nieprzyjemny dźwięk gongu zegara wahadłowego. Okucki rozproszył się i spojrzał w jego stronę. Wybiła północ. Albert podniósł powoli głowę, a Rodrygowi, na widok jego twarzy, zjeżyła się skóra i ciarki przebiegły po plecach. Był to zupełnie inny człowiek. Zazwyczaj łagodne i spokojne oczy zmieniły się w iskrzące i przeszywające. Brwi marszczyły się z nienawiści. Zęby świeciły złowieszczo. Pięści się zaciskały. Ciało całe wrzało.

 

Trwało to ułamek sekundy, ale dla Rodryga czas stanął w miejscu. Widział już tylko zmasakrowane zwłoki żony Alberta.

 

I było coś takiego w płonących oczach olbrzyma, że nawet Sabian skulił ogon i nie śmiał spojrzeć w nie ponownie.

 

Nagle olbrzym zamachnął się na policjanta i wytrącił mu broń z ręki. Na to jednak wierny pies już zareagował. Rzucił się, warcząc, na napastnika. Ten jednak, jakby miał szósty zmysł, odwrócił głowę w jego stronę, gdy był jeszcze w locie, i chwycił go wielką łapą za gardło. Zacisnął dłoń i rzucił Sabianem o ścianę jak szmacianą kukiełką. Okucki zamarł. Coś w nim pękło. Łzy stanęły mu w oczach. Skoczył wnet w stronę psa, nie patrząc już na to, co się dzieje i nie zważając na to, co się stanie. Jeżeli miał zginąć, chciał się jeszcze przytulić do swojego najlepszego przyjaciela.

 

Olbrzym jednak zmienił obiekt zainteresowania i spojrzał chciwie na Kaczora, który zdawał się być nieobecny.

 

– Uciekaj – powiedział klęczący obok niego Rodryg, po czym wstał i zaczął odwracać uwagę Alberta, skacząc chaotycznie po pokoju. – Uciekaj, kurwa! – wrzasnął.

 

Chłopiec ocknął się i zerwał na równe nogi. Rzucił się do ucieczki, ale instynkt łowcy, który teraz był zakorzeniony w mózgu Alberta, nakazał mu rzucić się na uciekającego. Kaczor zdołał zrobić dwa kroki, gdy ogromne ciało przygniotło go do podłogi.

 

Padł strzał. Potem drugi. Trzeci. Czwarty. Po oddaniu strzałów, załzawiony policjant opadł na kolana i zaczął szlochać jak małe dziecko.

 

Rodryg podbiegł do podziurawionych zwłok. Spróbował je podnieść, ale bez skutku. Zsunął je więc z małego ciała Kaczora i zobaczył jak ten dławi się własną krwią. Patrzył tak na niego przez chwilę i poczuł się, jakby mu cały świat serce ucisnął.

 

– I c-co t-teraz? – jąkał się chłopak, wypluwając krew z każdym słowem.

 

– Wszystko będzie dobrze – odparł Rodryg, patrząc mu w oczy. – Nic ci nie jest – dodał i przytknął rękę do jego przegryzionej krtani.

 

– Z-znajdź g-go, p-proszę.

 

To były ostatnie słowa Kaczora. Rodryg zdusił łzy i czekał cierpliwie na aresztowanie, opierając głowę na piersi kolegi…

Koniec

Komentarze

może być

Czekam z niecierpliwością na krytykę :) I to niejest ironia. Na prawdę chcę wiedzieć, co powyżej jest źle, a co nie.

Pozdrawiam.

O, jak szybko. O_O

*naprawdę :/

Ogólnie nieźle, choć do wielu rzeczy możnaby się przyczepić.

Pierwszy fragment prawie mnie odrzucił, potem nawet mnie wciagnęło, zakończenie takie sobie (pomijając fakt, że aż się prosi o ciąg dalszy). Język momentami całkiem zgrabny, w innych bije po oczach.

Żadna ze mnie polonistka, żeby błędy językowe wytykać, ale już w pierwszym akapicie zazgrzytały mi:
- zmina, drewniana podłoga - jakoś termin "zimna" bardziej pasuje mi do kamiennej posadzki, niż do parkietu, choć oczywiście wystarczy przejść boso po panelach, żeby odkryć, że do ciepłych nie należą. Po prostu jakoś mnie ten zwrot uderzył.
- zaschnięte łzy - nie wiem jak łzy mogą zaschnąć w oku, a nawet jakby im się udało, to raczej by nie uwierały.
- Zwisała tam z niego pleciona grubym sznurem szubienica. - o ile mi wiadomo, to szubienica jest całkiem sporą konstrukcją, najczęściej drewnianą. Pewnie chodziło Ci o stryczek lub pętlę wisielczą.

- w rozmyty i cichy parking osiedlowy - czemu parking był rozmyty? Albert okularów nie ubrał? Czy okan miał tak upaćkane? Nota bene, sam parking chyba nie może być rozmyty, tylko jego obraz.

itd. Może ktoś się pokusi o dlasze wyliczanie.
Acha, i popiół się strząsa, ewentualnie strzącha, a nie strząchiwuje.

Pozdrawiam.

O, dzięki.

Parking rozmyty przez mgłę, faktycznie źle to ująłem.

Łzy mogą zaschnąć na powiekach, i o to mi chodziło. Zaraz coś tam podmienię.

Jeszcze raz dzięki za uwagi.

Pozdrawiam.

"Zaschnięte na obrzeżach oczu łzy drażniły go przy każdym mrugnięciu. Nie miał motywacji do ich otarcia" - Pomijając fakt, że łzy raczej wysychają, niż zasychają, dziwi mnie fakt, jak mogły go drażnić przy mruganiu, skoro oczy miał cały czas zamknięte.

Zgadzam się z Sylwien - niezłe, choć tekst niedopracowany. Fabuła byłaby nawet ciekawa, ale przez zakończenie, z którego nic nie wynika, jej potencjał jest niewykorzystany. Jeśli to część czegoś dłuższego, to ok.

Pozdrawiam

Ok., poprawiłem łzy na wyschnięte, ale nie napisałem nigdzie, że oczy są ciągle zamknięte. Jeśli chodzi Ci o  "...jakikolwiek ruch...", to mruganie tutaj potraktowałem jak oddychanie. Czyli coś, co dzieje się automatycznie i bezwarunkowo.

Opowiadanie to jest w zasadzie improwizacją i potoczyło się inaczej niż myślałem. Też nie jestem do niego przekonany, ale nie chciałem brnąć w tę historię dalej z klapkami na oczach. Dlatego zamieściłem je tutaj, gdyż nie wiedziałem już za bardzo co w nim zmieniać, co poprawiać, itp.. Trochę to może pójście na łatwiznę, bo otrzymuję darmowe redagowanie, ale co zrobić... Albo tak, albo głupoty pisać dalej ;)

Dzięki za komentarz.

Pozdrawiam :)

"Nie miał motywacji do ich otarcia" - przepraszam, mój bład. Przeczytałem otwarcia, zamiast otarcia i dlatego przyjąłem, że oczy były zamknięte. Późno już, oczy się same zamykają. ;)

Podoba mi się postać Rodryga, ale reszta jest niezbyt dopracowana. Brakuje rozsądnej konfrontacji rzeczywistości z przedstawioną wizją świata. Policjant trąci takim deus ex machina, a zakończenie też w zasadzie donikąd nie prowadzi.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka