- Opowiadanie: cyphrae - Zwinięty wymiar

Zwinięty wymiar

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Zwinięty wymiar

 

Odkąd pamiętam chciałem spojrzeć wstecz, w otchłań czasu… Czyż nie od zawsze było to jednym z pragnień człowieka? Czy nie zadawaliśmy sobie pytania: „skąd przyszliśmy” odkąd tylko potrafiliśmy zadać jakiekolwiek pytanie?

 

No dobrze… Może nie od zawsze. Może tylko od momentu, w którym poziom naszego rozwoju pozwolił na to, byśmy zaczęli się nad tym zastanawiać. Nadszedł po prostu taki czas, że stopień pofałdowania ludzkiej kory mózgowej umożliwił konstruowanie myśli innych, niż tylko tych dotyczących jedynie przeżycia kolejnego dnia.

 

Pozwolił? A może zmusił? Może wcale nieprzypadkowa droga ewolucji, jaką podążył Wszechświat, prowadziła nieuchronnie do powstania myśli abstrakcyjnych, myśli wątpiących i szukających? Może wyprodukowanie istoty pragnącej poznać zamysł Boga i cud stworzenia jest i było od zawsze jedynym i nadrzędnym celem natury? Może chodzi tylko o to, by w końcu prawdę ostateczną wypowiedzieć na głos, by słowo ciałem się stało?

 

Dawniej wszystko to tłumaczyli szamani, czarownicy. Zaczęli oni spoglądać w niebo i szukać odpowiedzi na pytanie kim jesteśmy wobec wszechświata. We współczesnym świecie miejsce to zajęła nauka. Archeologowie odnajdywali szczątki naszych praprzodków, kosmologowie pytali, jak powstały warunki, aby ci mogli się w ogóle pojawić. Zawsze chcieliśmy sięgnąć głębiej, przyjrzeć się dokładniej. Archeologia datuje swoje wykopaliska metodą węgla C14, astronomowie zaglądają we Wszechświat sprzed trzynastu miliardów lat. Chcemy to wszystko jakoś opisać, zrozumieć, umieścić na skali. Czy jesteśmy przez to bliżej ostatecznych odpowiedzi? Wszak każda odpowiedź poza oczywistą funkcją opisania jakiegoś skrawka rzeczywistości sprawia, że stają przed nami setki nowych pytań. Kiedy na nie odpowiemy? Czy kiedyś w ogóle? Wciąż próbujemy. Może nie wszyscy in persona, ale wszyscy jako ludzkość.

 

 

* * *

 

 

Siedziałem i patrzyłem w niepodłączony, martwy instrument. Była to duża stalowa skrzynia z wystającymi na zewnątrz elektrodami. Zabezpieczały je klosze ze szkła żaroodpornego. Nadszedł czas ostatniej próby tego przeklętego urządzenia, które wielu uznało już za sukces. Dla mnie jednak była to porażka, zmarnowane kilka lat życia, niedokończony projekt.

 

Uruchamiałem urządzenie po raz ostatni przed oficjalnym zakończeniem prac. Nie było żadnych powodów by wskazania maszyny miały się różnić od tych wczorajszych. Od dawna nic w niej nie zmieniłem, co więcej nie miałem żadnego pomysłu na to, co można by jeszcze ulepszyć. Jednak człowiek liczy czasem na cud. Była to właśnie jedna z tych chwil, która, bardzo tego pragnąłem, miała wykazać że jednak się nie pomyliłem, że wszystko działa jak należy.

 

Włączyłem zasilanie. Na komputerze pojawiło się okno dialogowe. Podałem swój login i hasło. Elektrody nagrzewały się, hololasery zaczęły błyszczeć. Musiałem założyć maskę spawacza. Dopiero zza ciemnej szyby punkt, w którym zetknęły się wiązki pokazał swój kształt. Wcześniej był tylko plamą jasności, a teraz świetlistość przybrała wygląd trójkątnego pryzmatu, tyle tylko, że był to pryzmat wirtualny. Bezpośrednio pod nim znajdowała się tacka z niewielką dziurką – lufą działka neutrinowego. Na tą tackę położyłem kilka ziaren pszenicy znalezionych w jakimś egipskim grobie. Uruchomiłem działko i czekałem na odczyt. Elektrody buczały nieprzyjemnie. Po kilku sekundach w okienku wyników pojawiła się cyfra: -1826. Innymi słowy 1826-ty rok przed naszą erą. Dokładna data. Lepiej już nie można. To żadne przybliżenie uzyskiwane metodą węgla C14, to całkowicie precyzyjny wynik. Kolej na następny przedmiot. Tym razem kość stopy człowieka z rzymskiego grobu. Wiadomo, że pochowano go w 11 roku naszej ery. Wynik? Oczywiście 11 rok naszej ery. I zawsze równie precyzyjnie. No, prawie zawsze. Położyłem na tackę jeden z kręgów jakiegoś małego dinozaura. Wiadomo było, że zszedł z tego świata około osiemdziesięciu milionów lat temu. Jaki wynik? –7777. Było tak z każdą jedną rzeczą starszą niż 7777 lat. Do tej daty wszystko sprawdzało się wspaniale, jednak później cały system się wykładał. Przez ponad rok od uruchomienia chronopunktora próbowałem usunąć ten problem. Nic to nie dało. Czy położyliśmy na tackę próbkę ropy, skamieniałość drzewa, czy szczękę naszego praprzodka sprzed miliona lat, wynik zawsze był ten sam: -7777.

 

Jeśli zaś chodziło o datowanie nowszych artefaktów chronopunktor był bezbłędny. Miał więc stanowić doskonałe narzędzie dla archeologów. Pod warunkiem jednak, że nie zapragną przy jego pomocy spojrzeć w przeszłość głębiej, niż siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt siedem lat.

 

Wyłączyłem maszynę. Cud nie nadszedł. Koniec projektu. Zegar wskazywał godzinę 11:29. Miałem jeszcze pół godziny czasu do spotkania z Profesorem.

 

Założyłem ręce za głowę i przeciągnąłem się. Powiodłem wzrokiem po laboratorium. Wokół ścian pomieszczenia stały rzędy stalowych szaf. Niektóre miały przeszklone drzwi, inne za stalowymi bardziej zazdrośnie kryły swoją zawartość. Środek sali zajmowały trzy rzędy stołów zastawionych różną aparaturą. To właśnie tu przez ostatnie dwa lata spędzałem większą część mojego życia.

 

W końcu wstałem i wyszedłem na korytarz. Dotarłem do przeszklonych drzwi u jego końca i wyszedłem na taras, który pełnił funkcję palarni. Oparłem się o balustradę i zapaliłem papierosa. Paliłem spokojnie, patrząc tępo w dal, w jakiś nieokreślony punkt. Pierwszy raz od wielu miesięcy paliłem spokojnie, żadna nagła myśl nie kazała mi wracać do laboratorium. Odpaliłem kolejnego. Spojrzałem na zegarek. Mogłem już udać się na spotkanie.

 

Gabinet Profesora, urządzony był w stylu angielskiego klubu, a może raczej w stylu wyobrażenia o angielskim klubie. Podłogę pokrywał ciemny, bordowy dywan. Przy ścianach ustawiono drewniane, ciężkie i na pewno stare regały z książkami. Centralne miejsce gabinetu okupowało gigantyczne, mahoniowe biurko. Był też niewielki stolik do kawy i trzy fotele.

 

Profesor uśmiechnął się życzliwie.

 

– Wejdź, siadaj. – Szerokim gestem wskazał jeden z foteli. – Napijesz się kawy?

 

– Poproszę…

 

Złożył zamówienie przez interkom.

 

Usiadłem, a on wciąż stał za swoim biurkiem i patrzył na mnie. Miał już prawie siedemdziesiąt lat, ale wyglądał co najwyżej na pięćdziesiąt kilka. Ubrany był jak zwykle nienagannie, w szyty na miarę jednorzędowy czarny garnitur, czarną koszulę i stalowoszary krawat. Był wysoki i wyglądał na wysportowanego. Nie było po nim widać lat, które przeżył.

 

Ruszył w końcu ze swego miejsca, sunąc palcem wskazującym prawej ręki po obrzeżu biurka. Patrzył w podłogę. Szedł wolno, jakby chciał wykorzystać te kilka sekund na dopracowanie tego, co chciał mi powiedzieć.

 

Zatrzymał się nareszcie, uniósł głowę i wciąż uśmiechając się zaczął dosyć nieoczekiwanie:

 

– Co słychać?

 

Tak po prostu. Nic jeszcze o projekcie, tylko takie zwyczajne, ludzkie: „co słychać?”.

 

– Nieszczególnie, jeżeli mam być szczery… – Odparłem zgodnie z prawdą.

 

– Nie przesadzaj, to tylko praca…

 

– Właśnie dla mnie chyba nie tylko. Stała się na jakiś czas moim życiem.

 

– To błąd. Teraz tego nie rozumiesz, bo jesteś jeszcze młody, ale praca nie może być życiem. Jest jego częścią, ale chyba nie wartą tego, by nadmiernie ją powiększać. Nie żyjemy po to tylko, by pracować…

 

Sekretarka przyniosła kawę. Rozstawiła filiżanki na stole i odeszła.

 

Profesor zasiadł w fotelu naprzeciwko mnie.

 

– Dobrze… Widzę, że nie jesteś dziś szczególnie rozmowny. Przejdźmy zatem do rzeczy.

 

– Uhm…

 

– Zacznę od tego, że nie do końca potrafię ocenić wynik twojej pracy…

 

– Ja niestety potrafię dosyć precyzyjnie…

 

– …bo rozumiem twoje rozżalenie i niespełnienie jako naukowca. – Mówił dalej nie zwracając zupełnie uwagi na moje wtrącenie. – Sam nim w końcu jestem. Jednak jako dyrektor instytutu i menadżer muszę ci powiedzieć, że postrzegam jego wynik ostateczny jako sukces. Finansowy sukces, oczywiście.

 

– Nigdy przed Panem nie taiłem, że ta strona bycia naukowcem jest mi nieco obca. No, przynajmniej dopóty, dopóki otrzymuję wypłatę…

 

Uśmiechnął się. Nawet szczerze. Niewątpliwie, on nie miał tego komfortu, co ja. Musiał wykazywać się czasem czymś, co jest opłacalne w najbardziej codziennym znaczeniu tego słowa.

 

– Tak, czy siak twój projekt skończył się i mamy na twe dzieło zamówienia. Co dalej? Co planujesz teraz?

 

– Szczerze mówiąc nie mam żadnego nowego pomysłu… Myślałem o jakimś urlopie…

 

– Bardzo dobrze! Trzeba się, że tak powiem, czasem przewietrzyć. To każdemu dobrze robi.

 

– Profesorze… – Zacząłem nieśmiało.

 

– Tak?

 

– Chciałbym się Panu zwierzyć z pewnego marnotrawstwa czasu i pieniędzy.

 

Nic nie powiedział. Jedynie lekkim skinieniem głowy zachęcił mnie do kontynuowania.

 

– Tak naprawdę, to uważam, że ten projekt powinien się zakończyć prawie rok temu. Już wtedy osiągnęliśmy poziom, który obecnie uznajemy za efekt ostateczny.

 

– Przez cały ten czas wierzyłeś jednak, że potrafisz rozbić ścianę, przed którą się zatrzymałeś.

 

– I o to właśnie chodzi… Od dawna już nie wierzyłem, że mogę tą zagadkę rozwiązać…

 

– Więc co cię skłoniło do kontynuowania pracy?

 

– „Kontynuowanie” nie jest tu chyba najlepszym określeniem… Kontynuowanie już w samej nazwie zakłada istnienie ciągu dalszego, który tu, jak obaj wiemy, nie nastąpił. Ale chociaż ja sam poddałem się, to wierzyłem, że może inni dostrzegą coś, co ja przeoczyłem. Wypytywałem wszystkich, nawet pana. Dlatego tak często starałem się informować o postępach prac. A raczej o ich braku…

 

– Jak sam widzisz, ja również nie byłem stanie ci pomóc. Przyznaję jednak, że poświęciłem rozważaniom o chronopunktorze sporo czasu. Więcej może nawet, niż myślisz… – Profesor uśmiechnął się tajemniczo.

 

– Słucham? – Chciałem, by kontynuował.

 

– Innym razem. Dziś nie mamy na to czasu. Będzie jeszcze ku temu dobra okazja, a nie chciałbym się później powtarzać.

 

– Słucham? – Powtórzyłem, coraz bardziej zaintrygowany.

 

– Spokojnie… Przyjdzie czas… Dziś kończymy to tak, jak jest.

 

– Czyli przegraną….

 

– Księgowi nazwaliby to sukcesem.

 

– Dla mnie jednak efekt końcowy pozostanie porażką….

 

– Może potraktuj to chociaż jako połowiczny sukces? Nie bądź takim manichejczykiem. Poza czernią i bielą istnieje jeszcze na świecie nieskończona skala szarości, o innych barwach już nawet nie wspominając.

 

– Oczywiście. – Uśmiechnąłem się.

 

Zakończyliśmy rozmowę i pożegnaliśmy się. Ruszyłem do domu pocieszając się wizją rozpoczynającego się właśnie urlopu. Drogi do domu nie pamiętam. Szedłem wpatrując się w płyty chodnika, kostki bruku i inne nawierzchnie. Na miejscu poczułem się przytłoczony nadmiarem swobody. Nie chodziło o wolność w sensie ogólnym, a jedynie w kontekście oderwania się od myśli o chronopunktorze. Może trudno w to uwierzyć, ale po wizycie u profesora zamknąłem ten projekt ostatecznie, także w najodleglejszych zakamarkach mojego mózgu.

 

Zapaliłem papierosa i wyszedłem z nim na balkon. Paliłem wpatrując się w migający milionem kolorów nocny obraz miasta. Widziałem białe światła samochodów jadących w moją stronę i czerwone punkty tych oddalających się. Neony reklam błyskały i migały zasypując wilgotny półmrok mgłą kolorów. Metropolia mówiła do mnie dźwiękami tramwajów, klaksonami samochodów i syrenami karetek.

 

Nieco wyżej światła były głównie białe, pochodzące z mieszkań. Niektóre szyby połyskiwały sinoniebieskim kolorem, oznaczającym, że właściciel owego lokum właśnie ogląda telewizję. Jak mrówki w ogromnym mrowisku. Miliony mrówek ogarnięte swymi niepowtarzalnie wielkimi sprawami, które każdego wieczora znajdują opakowanie w czterech, nie do końca jeszcze często własnych, ścianach. Miliony nadziei, radości i rozpaczy. Miliony zamkniętych, nieudanych projektów.

 

Wyrzuciłem niedopałek i podszedłem do komputera. Wcale nie zamierzałem pracować. Interesowało mnie jedynie znalezienie miłych wczasów na złocistej plaży, nad błękitnym oceanem i z kiczowatą, krzywą palmą w zasięgu wzroku. Zgłębiałem oferty biur podróży. Znalazłem nawet kilka potencjalnie ciekawych, ale ponieważ zmogła mnie senność zapisałem jedynie linki do nich i położyłem się do łóżka nie dokonując rezerwacji.

 

Obudził mnie telefon. Dzwonił Profesor.

 

– Słucham… – Powiedziałem nie kryjąc nawet swego rozespania.

 

– Cześć!

 

– Dzień dobry…

 

– Kiedy wyjeżdżasz?

 

– Nie wiem jeszcze… Dziś, jutro, pojutrze… Naprawdę nie wiem.

 

– Byłbym zobowiązany, gdyby nie dziś. Chciałem cię zaprosić do siebie. Będę miał pewnego gościa. Nie chcę zdradzać nic więcej, przysięgam jednak, że gdybyś wiedział, po co cię zapraszam, to byłbyś zainteresowany.

 

– Jest pan tajemniczy.

 

– Więc jak?

 

– Będę.

 

– No to jesteśmy umówieni. O dwudziestej, OK?

 

– W porządku. Do zobaczenia.

 

– Na razie. – Rzucił wyraźnie zadowolony.

 

Nawet ów powiew tajemnicy nie był w stanie wyrwać mnie z urlopowego lenistwa. Jedyne czego pragnąłem, otrzymując to jednocześnie, to wszechogarniające poczucie wygody. I chociaż może wydawać się to dziwne, że jeszcze wczoraj tak bardzo zamartwiałem się niepowodzeniem, a dziś tak spokojnie mogłem się wylegiwać, to jednak uzasadnienie tego faktu jest banalnie proste. Zakończenie projektu, i przypieczętowanie zarazem jego klęski, zdjęło ze mnie brzemię konieczności ciągłych nad nim rozmyślań. Już dzień wcześniej czułem, że się prostuję, że rosnę. Tak jakby ktoś zdjął ze mnie kamień, którym byłem obarczony od dwóch lat. Czułem, że oczyszczam się wewnętrznie, łapię oddech, nieomal latam. Wiedziałem, że nowe pomysły nadejdą. Byłem optymistą wyzwolonym z okowów tego, co nierozwiązywalne. Spałem więc sobie w najlepsze nie myśląc już nawet o tajemnicy, którą obiecał mi Profesor.

 

Cały dzień leniuchowałem. Odnajdywałem się doskonale w tej bezczynności. Wieczorem wykąpałem się i pomaszerowałem na spotkanie.

 

Dom Profesora składał się z dwóch budynków. Poprzedni właściciel prowadził jakiś biznes i drugi budynek wykorzystywał jako magazyn. Przypuszczam, że to właśnie ten obiekt zadecydował o tym, że Profesor nabył tą nieruchomość. Mógł tu mieć własne, prywatne laboratorium.

 

Nacisnąłem przycisk domofonu przy furtce. Po usłyszeniu brzęczyka wszedłem na teren posesji. Drzwi domu były lekko uchylone, więc wszedłem do środka. Niewielki korytarz otwierał się na minimalistyczny hol, którego punktem centralnym była kolumna o przekroju kwadratu. W jej podstawie umieszczono kominek

 

W pobliżu kominka stał niewielki stół i kilka foteli. Na jednym siedział mój gospodarz, drugi zajmowała postać o ogromnej, rudej, kręconej czuprynie . Człowiek ów wyglądał raczej jak góra, był naprawdę wielki. Jego czarny strój oraz kolor fryzury przywodziły na myśl raczej wulkan z pióropuszem ognia, niż istotę ludzką.

 

Obaj wstali, by przywitać się ze mną. Uścisnąłem dłoń Profesorowi, który natychmiast przedstawił mi swego gościa. Olbrzym ów nazywał się Aleksander Pietrow i również był fizykiem, profesorem z Watykanu. Czy komuś Watykan dzisiejszych czasów kojarzy się z wybitnymi osobistościami świata fizyki? Mnie w każdym razie nie, dlatego też nie byłem nawet zdziwiony faktem, że nigdy nie słyszałem o owym naukowcu.

 

Usiadłem na jednym z foteli, a profesor postawił przede mną filiżankę kawy i kieliszek koniaku. Nie cierpię koniaku, ale nic innego mi nie zaproponowano. Widocznie panowie uznali, że każdy cywilizowany człowiek uwielbia ten specyfik.

 

Dopiero teraz zauważyłem, że Pietrow ma pod szyją koloratkę. A więc ksiądz – profesor – fizyk. Ciekawe…

 

– Jak tam na urlopie? – Profesor zaczął od czegoś niezobowiązującego.

 

– Super!

 

– To dobrze. Odrobinę się zrelaksowałeś, więc będziesz gotów na porcję nowej wiedzy o chronopunktorze.

 

– Tego projektu już nie ma…

 

– Ale jest urządzenie.

 

– To już bez znaczenia. – Rzeczywiście, dla mnie nie miało to już znaczenia.

 

– Być może, ale poczekaj jeszcze zanim wydasz ostateczny wyrok.

 

– Co takiego chce mi pan powiedzieć?

 

Nie musiałem nawet kryć zaciekawienia – po prostu nie było go we mnie. Wszystko, co Profesor chciał mi o moim dziele powiedzieć, mogło zostać wyartykułowane w czasie trwania projektu. Skoro jednak nie zostało to powiedziane, to za pewnik przyjmowałem, że nie ma o czym gadać. Tak więc sądziłem raczej, że jestem tu po to, by opowiedzieć Pietrowowi o przebiegu eksperymentów, którymi jako fizyk mógł być przecież zainteresowany. Sądziłem, że jestem tu raczej prelegentem, niż słuchaczem. Myliłem się jednak.

 

– Profesor Pietrow nie jest tu przypadkiem…

 

– Domyślam się.

 

– Myślę, że lepiej będzie, jak na dalszą część rozmowy udamy się gdzie indziej.

 

Ruchem głowy Profesor wskazał, byśmy podążyli za nim i skierował się do przeszklonych drzwi wychodzących na ogród. Poszedł w stronę laboratorium.

 

Jeżeli miałbym mieszkać na terenie tej posiadłości, to zdecydowanie chciałbym przebywać w tym budynku. Trudno sobie wyobrazić, że laboratorium może być bardziej przytulne niż dom. Tu jednak tak było. I wcale nie chodzi o to, że było szczególnie przyjemnie urządzone. Rzecz raczej w tym, że dom był tak niemiły, iż w porównaniu z nim każdy inny punkt naszego globu wydawał się być stworzonym do sielanki rodzinnej.

 

Weszliśmy do środka. Profesor zapalił światła i poprowadził nas w stronę najdalszej części pomieszczenia. Podszedł do jednego ze stołów, na którym stało coś, czego jednak nie mogłem dostrzec, gdyż było przykryte plandeką.

 

– Zanim odsłonię, to „coś”, chciałbym, abyś zerknął na to.

 

Podał mi kilka zbindowanych kartek. Spojrzałem na nie bez słowa. Były to kserokopie jakichś starych zapisków i rysunków. Wyglądało to dokładnie tak, jak dajmy na to, szkice maszyn latających wykonane przez samego Leonarda.

 

– Tak, to Leonardo. – Odezwał się w końcu Pietrow.

 

Zerknąłem na niego przelotnie i dalej wpatrywałem się w rysunki. Były tam jakieś kable, elektrody i inne elementy wyposażenia elektrycznego, których wszak nie powinno być na rysunkach z czasów przedelektrycznych.

 

– To nie może być Da Vinci. – Powiedziałem. – W jego czasach kable nie istniały.

 

– Otóż to! – Pietrow uśmiechnął się szeroko. – Problem jednak w tym, że to jest kopia z oryginału. Nie ma co na ten temat dyskutować, bo Watykan już dawno temu przeprowadził badania autentyczności tych notatek.

 

– Jakoś nigdzie nie widziałem wzmianki o tym, jakoby Leonardo parał się doświadczeniami z elektrycznością, a myślę że te zapiski „zelektryzowałyby” co niektórych.

 

– Niewątpliwie. Jednak nie zostały nigdy opublikowane. Zaręczam ci, że oryginał istnieje. Co więcej, gdybyś mi nie wierzył, to jestem w stanie zaprosić cię na wgląd weń.

 

– Nie… W porządku. Wierzę. Szukam tylko możliwości jakiegoś logicznego uzasadnienia tego, co właśnie widzę….

 

Nie ukrywam, że frapowało mnie to. Odrzucałem jednak z całą stanowczością myśl, że patrzę na szkic urządzenia zasilanego prądem. Próbowałem sobie raczej wyobrażać, że kable, to jakieś węże z wodą. Spojrzałem na Profesora i Pietrowa z nie najmądrzejszym chyba wyrazem twarzy.

 

– Dobrze. Więc od początku… – Profesor najwyraźniej postanowił wyłożyć w końcu karty na stół. W tym przypadku stół laboratoryjny.

 

– Poproszę…

 

Teraz byłem już zainteresowany tym spotkaniem.

 

– W skrócie wygląda to tak, że wpadł nam kiedyś w ręce ten szkic i dla zabawy postanowiliśmy na jego podstawie zmontować urządzenie, które przybrało ten oto wygląd…

 

Mówiąc to Pietrow podszedł do stołu, zrzucił plandekę i oczom moim ukazał się…

 

– Chronopunktor! – Krzyknąłem.

 

– Właśnie…

 

– To nie dość, że nie rozwiązałem zagadki tego urządzenia, to jeszcze ktoś skonstruował je przede mną…

 

Mój głos nie brzmiał zapewne radośnie. Popełniłem plagiat. Nieświadomie, ale jednak. Nie byłem wynalazcą tego urządzenia. Nie pierwszym w każdym razie.

 

– Nie przejmowałbym się na twoim miejscu. – Rzekł Profesor. – Nigdzie o tym nie pisaliśmy, nie mogłeś nic na ten temat wiedzieć. Co więcej, my tego urządzenia nie wymyśliliśmy. Wykonaliśmy je tylko na podstawie rysunków. Ty wynalazłeś je samodzielnie. Przestań się umartwiać i przyznaj sam przed sobą, że jednak jesteś niezły….

 

– No dobrze… – Coś innego nie dawało mi spokoju bardziej, niż fakt zdublowania cudzego odkrycia. – Jak jednak mógł to urządzenie skonstruować Leonardo w czasach, gdy nie było elektryczności?

 

– No właśnie. Też nad tym myśleliśmy. Być może jednak w jakiejś formie była? Istnieją przecież naczynia wyłożone blachą miedzianą, które wielu poszukiwaczy tajemniczości chce postrzegać jako starożytne baterie… Ale w sumie nie to jest chyba istotne. Bo bez względu na to, czy w czasach powstania tych szkiców urządzenie uruchomiono, czy też pozostało tylko jakąś wizją Leonarda, to jednak na podstawie jego rysunków zbudowaliśmy to co widzisz przed sobą…

 

Mówiąc to Pietrow wskazał na maszynę.

 

Czy to był żart? Czy panowie profesorowie drwili sobie ze mnie? Może wymyślili sobie taką zabawę, by osłodzić mi w ten pokrętny sposób porażkę? Nie mogłem w to uwierzyć. Żaden z nich nie wyglądał na żartownisia.

 

– Jeżeli masz ochotę… – Profesor wysunął w moją stronę rękę, w której trzymał jakiś zeszyt. – …to możesz sobie przejrzeć nasz dziennik, w którym zapisywaliśmy postępy naszego doświadczenia. Mogę ci jednak powiedzieć od razu, że nie znajdziesz w nim nic, czego byś jeszcze nie wiedział. Doszedłeś do tego samego punktu co my. –7777. To wszystko, co osiągnęliśmy. Po jakimś czasie, z powodu braku dalszych postępów przerwaliśmy pracę nad urządzeniem.

 

– Czemu więc, nie powiedział mi pan tego wszystkiego dwa lata temu? – Poczułem żal, że pozwolono mi zmarnować tyle czasu.

 

– Widzisz, uważam, że masz wielki umysł…

 

– Dziękuję… – Burknąłem.

 

– To nie komplement, wielu naukowców już widziałem i mam prawo tak sądzić. Jesteś póki co jak nieoszlifowany diament, ale twój czas nadejdzie… Wracając jednak do sedna sprawy byłem niemal pewien, że posuniesz się dalej niż my. Póki co, ta zagadka przerosła również i ciebie. Niby wszystko w tych urządzeniach gra, a jednak poza rok 7777 przed naszą erą cofnąć się nie można…

 

– Możemy kontynuować w domu? – Zapytał Pietrow, którego olbrzymie ciało było już zapewne zmęczone staniem.

 

– Chodźmy. – Profesor zapraszającym gestem wskazał kierunek.

 

Wróciliśmy do domu i zasiedliśmy ponownie przy stole. Profesor postawił butelkę koniaku, który teraz nie wydawał mi się już tak niesmaczny.

 

Tym razem ja zagadnąłem pierwszy:

 

– Więc, podobnie jak ja, porzuciliście ten eksperyment?

 

– Ja porzuciłem i zająłem się innym pracami, sam wiesz jakimi, natomiast profesor Pietrow brnął, to chyba dobre określenie, w to dalej. Wprawdzie nigdzie nie publikował na ten temat, ale zaczął korespondować z niejakim profesorem Porcellim z akademii papieskiej. I tak po pewnym czasie został zaproszony do Watykanu, gdzie akademia zaproponowała mu środki na kontynuowanie prac.

 

– Watykan raczej nie słynie ze szczególnych osiągnięć w fizyce… – Uśmiechnąłem się cierpko.

 

– Zdziwiłbyś się… – Odpowiedział spokojnie Pietrow. – Podobnie, jak za dawnych czasów Watykan wspiera naukę. I to dosyć hojnie.

 

– Tak, tylko chyba kiedyś wspierał tych naukowców, których odkrycia potwierdzały to, co głosił kościół.

 

– No cóż, nie odbierajmy mecenasom prawa do wyboru nurtów, które chcieliby poprzeć finansowo. USA chętnie wesprą naukowca pracującego nad nową bronią, Watykan wesprze kogoś, kogo odkrycia mogą prowadzić do potwierdzenia słów Pisma.

 

– I dostrzegli w Panu kogoś takiego?

 

– Właśnie. W pewnym sensie ja i ta maszyna jawiliśmy się jako dar z nieba. I w rzeczywistości darem takim chyba się staliśmy.

 

– Bo….?

 

– Sam tylko pomyśl… Bierzesz próbkę ropy, czy węgla. Kiedy powstała? 7777 lat p.n.e. Kości dinozaura? 7777 p.n.e. I tak dalej. Wszystko, co odpowiednio stare powstało w tym samym momencie. Do czego to prowadzi?

 

– Do punktu, w którym odbył się akt stworzenia. – Palnąłem bez namysłu.

 

– Właśnie! Mamy akt kreacji!

 

– Też chyba dobrze patrzyli na to, że coś takiego odkrył uczony – duchowny.

 

– Nie byłem wówczas duchownym… Dopiero pod wpływem wniosków płynących z mojej pracy uwierzyłem.

 

– No dobrze, ale po co miały powstać te wszystkie kości dinozaurów, inne starocie i wszelkie prawa, które wciąż odkrywamy jako ludzkość?

 

– To trudne pytanie, ale ja uważam, w uproszczeniu oczywiście, że po to abyśmy poprzez to mogli odkrywać pierwotną myśl Stwórcy, a gdy już ją odkryjemy…

 

– To będzie koniec świata, sąd ostateczny i takie tam…? – Naprawdę nie mogłem się powstrzymać.

 

– Właśnie, bo skoro nauka zbliżyła się tak bardzo do opisania momentu kreacji, to może…

 

– To dosyć intrygujący sposób myślenia, ale do mnie jakoś nie przemawia. Przyznam się, nie wspominałem nigdy o tym Profesorowi, ale przez ostatni rok miałem sporo czasu na przemyślenia i również doszedłem do pewnych wniosków…

 

– Wiedziałem! – Profesor aż podskoczył z radości. – Wiedziałem, że masz jeszcze nie jedno na ten temat do powiedzenia. Czułem, że nie możesz zdobyć się na odwagę, bo nie jesteś dość pewny siebie. Stąd to spotkanie. Wiedziałem, że, jak to mówią, pękniesz!

 

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Nikt z nas nie jest całkowicie wolny od próżności…

 

– Słuchamy, słuchamy! – Ponaglał Profesor, który również, czułem to, wolałby usłyszeć nieco mniej mistyczne wyjaśnienie zagadki, która, jak się okazało, jemu także przez wiele lat nie dawała spokoju.

 

– Więc… – Nie powinno zaczynać się wypowiedzi w ten sposób, ale było to pierwsze słowo, jakie ślina przyniosła mi na język. – Kombinowałem tak… Wyszedłem od tego, podobnie chyba, jak profesor Pietrow, że urządzenie jest całkowicie udane, a skoro tak, to czemu daje wyniki takie, jakie daje? Stwierdziłem więc, że świat nasz, z naszego jednak tylko punktu widzenia powstał 7777 lat p.n.e.

 

– Sam więc widzisz do czego to prowadzi! – Pietrow uśmiechnął się.

 

– Ja jednak jakoś, nie zacząłem od razu mieszać w to boga. Wymyśliłem taką oto konstrukcję: zgodnie z teorią względności nie ma czegoś takiego, jak czas absolutny. Czas może być, a nawet jest, inny dla każdego obserwatora. Tak więc my obecnie przeżywamy jego upływ w tempie, według nas, rzeczywistym. Minuta jest dla nas minutą, godzina godziną, rok rokiem i tak dalej. Ale czas jako jeden z wymiarów może ulegać zwinięciu i ja uważam, że im dalej cofamy się w przeszłość, tym bardziej czas jest zwinięty. Oczywiście dla nas tylko, jako jego obserwatorów. Dla faraona egipskiego, w jego czasach, godzina również była godziną, a dinozaur, w swoich czasach, żył te swoje pięćdziesiąt lat. Na przykład oczywiście, bo nie wiem ile żyły dinozaury.

 

– Czemu więc jest tak, że wszystkie rzeczy i istoty bardzo stare powstały niejako w jednej chwili, a czasy wspomnianych przez ciebie faraonów, ciągnęły się według wskazań chronopunktora w rzeczywistym już dla nas tempie?

 

– Powiedziałem już, że z naszego punktu widzenia, im dalej w przeszłość, tym czas jest upchany ciaśniej. Tak więc pierwsze miliardy lat życia wszechświata upłynęły w ułamku sekundy, a potem poszczególne okresy były coraz dłuższe, aż kilka tysięcy lat temu to zwinięcie czasu staje się dla nas niezauważalne. Chyba, że udałoby się udoskonalić chronopunktor… Wtedy, być może, stwierdzilibyśmy, że rok w czasach faraonów miał o kilka godzin mniej, niż obecnie. Podkreślam jednak, że jedynie z naszego punktu widzenia.

 

Cieszyłem się, że w końcu to powiedziałem, niemal wykrzyczałem. Co więcej, zostałem wysłuchany. Profesor był ze mnie niewątpliwie dumny.

 

– Jest to koncepcja podobna nieco do wielowymiarowego wszechświata, gdzie pozostałych wymiarów nie dostrzegamy, bo są zbyt ciasno zwinięte… – Zauważył.

 

– Tak… – Kontynuowałem myśl Profesora. – Jednak przestrzeń w tych zwiniętych wymiarach może być nieskończona.

 

– Ale zauważ… – Włączył się Pietrow. – …że w swych rozważaniach dochodzisz jednak do punktu, który miał miejsce 7777 lat p.n.e. Do punktu, w którym coś się wydarzyło. Kreacja właśnie.

 

– Równie dobrze mógł to być nasz dobry znajomy: wielki wybuch. W tym kontekście moja teoria nie stoi w sprzeczności z całą obecną fizyką, tyle tylko, że dochodzi element zwiniętego ciasno czasu. Nie jest to jednak problem, bo jest on zwinięty tylko wówczas, gdy to my właśnie jesteśmy obserwatorami. W swoim czasie, płynął tak, jak obecnie.

 

Pierwszy raz mówiłem o tych przemyśleniach głośno. Nigdy jakoś nie mogłem się odważyć. Łatwiej przyszło mi przyznanie się do błędu i porażki. Słysząc to, co sam powiedziałem czułem, nie ukrywam, dumę, że myśl tak przewrotna zrodziła się w mojej właśnie głowie.

 

– Tak, czy inaczej… – Oponował Pietrow – …cofamy się jednak do punktu, możesz go nazywać osobliwością. I co dalej? Wszystko powstało właśnie w tym jednym momencie.

 

– Chyba, że nie… Mam jeszcze coś. My ten moment opisujemy jako punkt, ale skoro czas zacieśnia się coraz bardziej, gdy zmierzamy w stronę jego domniemanego początku, to może być też tak, że będzie się zwijał wciąż bardziej i bardziej, tak że temu procesowi nie będzie końca i otrzymamy wtedy czasoprzestrzeń bez początku, jednak niemożliwą dla nas do zaobserwowania poniżej pewnej granicy…

 

Zapanowała cisza. Niewątpliwie to co powiedziałem bliższe było Profesorowi. Jednak to Pietrow odezwał się pierwszy.

 

– Jako fizyk nie mogę odrzucić tego, co powiedziałeś. Przyznaję, że ja o tym w ten sposób nie myślałem…

 

– Ale to tylko jedno z możliwych wyjaśnień. Inne może być takie, że zwyczajnie aparat nie działa tak, jak powinien. Albo może nawet działa poprawnie, ale z jakichś powodów jego czułość jest ograniczona do takiego czasu.

 

– Widzisz… Jest jeszcze inny problem. Otóż to co ja zaproponowałem, jest tak samo potwierdzalne doświadczalnie, jak i twoja koncepcja. Innymi słowy jest niepotwierdzalne. – Skonstatował Pietrow.

 

Temat zakończył Profesor:

 

– Innymi słowy, na chwilę obecną możliwa jest każda teoria. I w przenośni i dosłownie. Bo może jest też tak, że obaj macie rację? Może świat podąża jednocześnie wszystkimi możliwymi torami?

 

Zgodziliśmy się z tym obaj, bo koniak, który wraz z wypitymi kieliszkami stawał się coraz smaczniejszy, nastroił nas na zgodność.

 

Chociaż od tego spotkania minęło już kilka lat, w ciągu których wszyscy trzej zastanawialiśmy się nad każdym z zaproponowanych rozwiązań, to sprawa pozostaje nadal tajemnicą.

 

Chronopunktor służy setkom archeologów, o ile nie pragną przy jego pomocy badać przeszłości bardziej odległej, niż 7777 lat p.n.e.

 

Nigdy więcej nie rozmawiałem z profesorem Pietrowem, wiem jednak, że nie utracił wiary w swoją teorię i nadal szuka potwierdzających ją argumentów. Ja jednak wciąż jestem przywiązany do swojego punktu widzenia.

 

Intensywnie pracuje też nad tym Profesor, tak więc może sprawa znajdzie jakieś rozwiązanie? Biorąc pod uwagę czas jaki upłynął od napisania tego tekstu, może nawet już jest rozwiązana?

 

Koniec

Komentarze

Rozwlekle nieciekawe.

O matko, niby bez akcji, ale jakie wciągające. Nawet udało mi się zrozumieć tę teorię o czasie. Sformułowanie "zwinięcie czasu" trafiło do mojej wyobraźni i rozjaśniło ją. Bardzo mi się podobało.

Jest kilka powtórzeń i błędów w zapisie dialogów, ale to pryszcz!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No to miło, że się komuś podobało :-) , chyba po to się pisze... Pozdrawiam

Mnie się też podobało.

Co do teorii zwiniętego czasu - jeśli obserwowana czasoprzestrzeń zależna jest od tego, w którym miejscu czasoprzestrzeni znajduje się obserwator, to ta granica możliwości obserwacyjnych powinna być zmienną i przesuwać się wraz z obserwatorem. Przykładowo, jeśli w jednym roku ta granica ustalona jest na 7777 rok p.n.e., to już w następnym powinna być na 7776 p.n.e. Z opowiadania wynika, że ta bariera jest stała w czasie, więc nie zależy od momentu dokonywania obserwacji. Wychodzi więc, że jednak duchowny ma bardziej wiarygodną teorie.

Pozdrawiam

   Cały pierwszy akapit można spokojnie usunąć.

Unfall - super uwaga. Myślę, że teraz tego nie poprawię, ale podrzuciłeś mi pomysł na dalszy ciąg tej historii. Tak naprawdę na dwa alternatywne dalsze ciągi: 1 - profesorowie zrobili ostatni test w tym samym roku i wiedzą, że ta granica się przesuwa, 2 - wg. mnie ciekawszy, zmierzający ku teorii Pietrowa. Wielkie dzięki! Mam teraz inne pomysły ale postaram się do tego wrócić :-)

RogerRedeye - zgadzam się z Tobą, ale ten tekst jest już jakiś czas ze mną i jakoś się nie mogłem zmusić, żeby to zrobić... Głupie przywiązanie. Muszę namówić żonę do korygowania moich tekstów - ona nie miałaby skrupułów. Rzeczywiście, czasem mniej znaczy więcej...

   Generalba zaaada jest jednak taka --- im tekst jesr bardziej zwarty, tym lepiej. Co wcale  nie oznacza, że musi  być krótki.

Dość interesujące, ale też trochę naiwne. To znaczy naiwne jest, że bohater w pojedynkę skonstruował taki aparat i to mieszanie do tego Da Vinci. Podobny pomysł spotakałem w znakomitej powieści Somozy "Zyg zag", jeśli nie czytałeś, to polecam.

W tekście znalazłem błąd, że jakoby urządzenie było sukcesem, a przecież rzecz nie może być sukcesem, a co najwyżyj  - próba albo przedzięwzięcie zakończyło się sukcesem.

Przeczytałem. Pozwolę sobie pokręcić nosem.

Metoda datowania chronopunktorem musi się zasadniczo różnić od metody np. z użyciem C14. Tzn. czy czas jest równy czy pozwijany, w tym drugim przypadku o żadnej dacie granicznej nie może być mowy, wszak pozostajemy w tym samym układzie odniesienia i atomy, jak się rozpadają, wiemy. Na czym polega więc różnica? Jedyne sensowne wyjaśnienie jest takie, że postuluje się jakiś liniowy czas nadrzędny, wedle którego odmierza się ów czas-muszlę. Rozwiązanie jest to nie najlepsze z dwóch powodów. Po pierwsze wpada się w pułapkę preeinsteinowskiego myślenia o wszechświecie z nieodłącznym pytaniem: "a co było przed początkiem czasu?", które nie ma sensu. Po drugie niemożliwość zbudowania takiego urządzenia jest dość oczywista. Z powodu sprzężenia czasu z materią każda cząstka chronopunktora jest "skażona" takim a nie innym układem czasowym, układem czasu-muszli, nie czasu absolutnego. (No chyba, że zakłada się także istnienie jakichś pozaczasowych cząstek, ale tego w tekście nie ma). Innymi słowy bez rozgmatwania sprawy jakimiś hochsztaplerskimi sztuczkami, powinna ona być doświadczalnie nie do udowodnienia.

 

Inna rzecz to przyczyna zwijania się czasu. Rozmawiają bądź co bądź naukowcy, padają fizyczne argumenty, odniesienia do teorii względności. (...) i ja uważam, że im dalej cofamy się w przeszłość, tym bardziej czas jest zwinięty. (Por. A ja uważam, że jednorożce mają miękką w dotyku sierść.) Słowo "uważam" można by z powodzeniem zastąpić innym: "wierzę". Mało naukowym. Jak wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje? Czas ma "muszelkowy" kaprys? Zostaje zmieniony w wyniku grawitacyjnego zaburzenia czegoś? Dylatacji względem czegoś? Czego? Znowu wypływa problem czasu absolutnego i pozaczasowej materii.

 

Na koniec uwaga natury osobistej. Naprawdę nie lubię. Nie lubię tego typu prób "godzenia" światopoglądów. Zawsze to wychodzi naiwnie. No.

 

(Tak nawiasem mówiąc, z tym biblijnym zwielokrotnieniem siódemki trzeba by wziąć poprawkę na to, że któryś historyk rąbnął się z postawieniem przecinka między erami --- w angielskim to widać: BC niekoniecznie oddaje "before Christ", kilka lat błędu. Tak dla uwiarygodnienia...)

Dzięki. Ja nie godzę światopoglądów, u mnie wiara zawsze przegrywa. Ciekawe są Twoje uwagi o czasie. Dzięki

Pewnie dlatego żem ujął to godzenie w cudzysłów. Bardziej chodziło mi o sposób postawienia problemu niż o końcowe rozwiązanie.

Teorie tego rodzaju zawsze mnie interesowały tak też jest i teraz. Ciekawe zestawienie odmiennych punktów widzenia.

A co do komentarza: " u mnie wiara zawsze przegrywa" - Einstein powiedział kiedyś, że jak ktoś zostaje naukowcem to pierwszy łyk z kielicha wiedzy powoduje utratę wiary, ale na dnie czekana niego BÓG. Czytając wypowiedzi wielu znanych naukowców odkrywam, że cos w tym jest.

W takim ujęciu - zgoda. Jeśli to "coś" ma być bogiem Spinozy - fajnie. U mnie przegrywa tradycyjne ujęcie wiary, ale ostatecznie każdy autor przedstawia swoje przemyślenia... Dzięki za przeczytanie i komentarz.

To mogła być ciekawa koncepcja, ale początek wydaje mi się przegadany. A właściwie łatwo zgadnąć, jaki będzie pierwszy twist. Skoro dla mnie pomysł z kreacją był oczywisty, to tym bardziej musiał na niego wpaść naukowiec przez dwa lata zajmujący się projektem. I przez większość tekstu czeka się, aż wreszcie zacznie o tym mówić…

Pod warunkiem jednak, że nie zapragną przy jego pomocy spojrzeć w przeszłość głębiej, niż siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt siedem lat.

Plus dwa tysiące z hakiem…

Babska logika rządzi!

Zwinięcie czasu trafiło też do mojej wyobraźni i zobaczyłam rolkę taśmy gotową do umieszczenia w kasie sklepowej. I zdaje mi się, że chyba nie o to chodziło.

W tekście jest trochę błędów i usterek, np. Bóg napisany małą literą, kropki stawiane po wielokropkach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka