- Opowiadanie: StargateFan - Start wahadłowca Discovery

Start wahadłowca Discovery

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Start wahadłowca Discovery

Colton C. Anthonson siedział w dobrze sobie znanym sanitarnym pomieszczeniu, wypatrując techników. Nie jadł niczego prócz dietetycznej papki od ponad dwóch dni i zrobiono wszystko, co się dało, by nie odczuł gastrycznych problemów podczas startu oraz lotu. Pozostawało już tylko czekać. Naprzeciwko siedziała Tammi Ross, ładna, młodsza odeń astronautka i inżynier lotu, z którą miał dziś wyruszyć. Uśmiechali się blado do siebie, nic nie mówiąc, wyczekując w napięciu, a Colton jak zwykle sprawiał wrażenie nieobecnego, zamykając się jeszcze mocniej pod jej napastliwym, dziwnym spojrzeniem. Ona jednak nic sobie z tego nie robiła i ciągle patrzyła w jego niesamowicie zimne, niebieskie oczy, którymi uciekał.

 

W końcu rozpoczęto procedury, pozwoliwszy kosmonautom ubrać się w pomarańczowe jednoczęściowe kombinezony aerodynamiczne, zapinane na suwak i rzepy. Były to uniformy szczelne i chroniące przed wahaniami termicznymi, lekko bufiaste i do granic funkcjonalne, acz nadal wygodne.

 

Ktoś przepchał się przez gąszcz pracowników i robił zdjęcia, flesze sypały się przez kilka chwil po pomieszczeniu, a potem tylko natrętnie klepano ich po plecach, żartowano i nieodmiennie zachwalano, co przerodziło się w zbiorowy, solenny bełkot. Technicy i nawigatorzy śmiali się i dyskutowali swobodnie o wynikach meczy baseballowych, a naukowcy czynili notatki z bardzo pompatycznymi wyrazami twarzy; kilkanaście osób w strojach lub kitlach z naszywką NASA okrążyła Anthonsona i Ross, zupełnie jakby byli cyrkowymi małpami. Ale Colton starał się pozostać skupiony.

 

Następnie wcisnęli hełmy pod swoje pachy, bliźniaczo podobne do tych, w których wychodziło się w kosmos i po pamiątkowym zdjęciu wyprowadzono ich z centrum badawczego na betonową gładź kosmodromu; gdzieś w oddali nad drzewami unosiły się trzy helikoptery, a opodal gromadzili się gapie i fotoreporterzy, stojąc przed wielkim naziemnym zegarem odliczania. Zakrzyknęli coś wspólnie gdy astronauci pojawili się w zasięgu wzroku i tylko Tammi pomachała w tamtą stronę.

 

Colton wypatrywał już dolnopłatowego orbitera, który trwał w pozycji spoczynkowej bodąc niebo, a jego niewielkie, nachylone pod kątem czterdziestu pięciu stopni skrzydła typu delta i stroszący się niby pióropusz statecznik, łyskały ostrym odblaskiem popołudniowego słońca; po poszyciu kadłuba pełzła mgiełka parującej wody. Monstrualny wysięgowy czop nakrywał żelazny szpikulec Zewnętrznego zbiornika paliwa, którego dysze ziały teraz zwojami szarej kłębiastej pary.

 

Nieobudowana dźwignica przeniosła astronautów na sam szczyt konstrukcji do włazu głównego. Cały ten łomocący z monotonią syk i szum zostały zdławione przez hermetyczność przedziału załogowego, gdy tylko ich wewnątrz zatrzaśnięto. Przypominał kanciastą puszkę. Był po brzegi wypełniony aparaturą, a liczne guziki wystające nawet ze ścian i sufitu wyglądały jak szczelna siatka drogich kamieni. Spędzili tam jeszcze długie dziesięć minut nim cokolwiek zaczęło się dziać, natomiast Colton w międzyczasie poruszał suwakami, a Tammi wciskała różnobarwne przyciski konsoli nad głową, cierpliwie słuchając przy tym bazy i ich pytań.

 

– Wspomaganie steru?

 

– Sprawdzone…

 

– Gniazda przejściowe do wlotu paliwa?

 

– Sprawdzone…

 

Zbliżało się. Ekipa techniczna po raz ostatni weryfikowała sprawność systemów komputerowych na pokładzie wahadłowca, wcześniej wgrano zapasowe oprogramowanie awaryjne. Anthonson i Ross wymieniali drobiazgowe spostrzeżenia z centrum kontroli lotów, ażeby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Tammi opowiedziała nawet jakiś głupi i żałosny żart – wszystkich rozbawił, w końcu atmosfera była niezwykle napięta: już teraz trzymali się kurczowo podłokietników i zapominali niemal o oddychaniu.

 

– Trzydzieści sekund do startu – rozbrzmiało wreszcie w głośnikach, a zegar odliczania ruszył. Rozpoczęła się automatyczna sekwencja startowa, dysze zdzieliły ziemię jęzorami dymu, żelazny czop uniósł się wolno, a potem wniknął w kraciaste cielsko wyrzutni startowej.

 

Oboje przeżywali to już kilka razy, ale nie można tego było porównać z niczym innym, z niczym ziemskim, i być może właśnie dlatego adrenalina za każdym razem powodowała, że krew odchodziła z mózgu i ze spiętych kończyn. Żaden astronauta nigdy by się do tego nie przyznał, ale istotnie rozważania o panicznym wyskoczeniu z fotela i rezygnacji kłuły fundamenty zdrowego rozsądku i teraz wcale nie było inaczej. W końcu to zawsze będzie pęd w nieznane, nie ważne, jak daleko uda się dotrzeć.

 

Kontroler rozpoczął finalne odliczanie: dziesięć, dziewięć, osiem…

 

Trzy ogromne, tulące się do siebie rufy drgnęły, silniki na paliwo ciekłe wypluły iskry, później słupy światła, które jak dwie gigantyczne stopy uderzyły ziemię i prawie rozdygotały statek. Zawtórowały im dwie rakiety dodatkowe na paliwo stałe STS, sycząc wściekle jak spętane węże; ptaki zerwały się w popłochu nad taflę pobliskiej wody.

 

…Pięć, cztery – główne silniki uruchomione…

 

Czerwony pierścienisty ogień wylotowy młócił z charkotem w podłoże, uwolniwszy niewyobrażalną temperaturę i destrukcyjny potencjał, a dysze pulsowały opętańczo ulegając rezonansowi; gigantyczny pocisk płomieni pognał na wszystkie strony dymiące fale piachu.

 

…Trzy, dwa, jeden – zapłon!

 

Discovery wzniósł się ciężko, ogromne ognie przykryły grunt rubinowym, tańczącym płaszczem; odczuć dał się ostry zapach paliwa wodorowego i sproszkowanego aluminium. Smoliste, kłębiaste chmury i pył oplotły część orbitera i monstrualne rusztowanie, podobne w swej zwalistości do konstrukcji platformy wiertniczej, a syk silników rozgorzał, gdy wahadłowiec przekraczał pierwsze sześć metrów. Przedział załogowy oscylował, a oni czuli, jakby żołądek boleśnie nabijał się na kręgosłup; cały korpus skleił się z fotelem i ciężko było wziąć choćby jeden głęboki oddech pod ciężarem tego niewidzialnego, napierającego z siłą ponad sześciu grawitacji młota.

 

Po centrum badawczym NASA poniosły się gromkie brawa i wiwaty, telewizja nadawała o udanym starcie wahadłowca.

 

Leciał, i już w momencie opuszczenia doku ważył trzy i dwie dziesiąte tony mniej niż wahadłowiec Columbia. Udoskonalenia były skuteczne, a staruszek niezawodny, rozpoczynając swą czterdziestą jubileuszową i ostatnią misję.

 

– Rock’n’roll Discovery! – astronauci usłyszeli w słuchawkach, a potem informowano ich już o pułapie i wzroście mocy silników w skali procentowej: – Stały ciąg. Dwadzieścia procent mocy silników SSME na trzydziestym kilometrze, i zwiększcie.

 

– Houston, przyjąłem.

 

– Możecie zostawić wizję, jeśli chcecie – powiadomił kontroler i astronauci zdecydowali się zostawić wizję, mimo że było już bardzo jasno.

 

Rakiety dodatkowe pracujące równolegle z silnikami orbitera, służące do kumulacji odrzutu, odpadły od kadłuba na czterdziestym piątym kilometrze; zaczepy zwolniły się i posypały dookoła, dosłownie o krok przed tym, kiedy Discovery przepadł w wełnie obłoków, niesiony pomarańczowo-błękitną, krzaczastą tęczą płomieni i ryku. Za nim powietrze ciął śnieżnobiały słup chmury kondensacyjnej, gruby i nieprzenikniony, który po kilkunastu minutach zniknął, zawinąwszy się sierpowato z wiatrem w opar.

 

Wahadłowiec zostawił za sobą zielone wzgórza Ameryki i szare rozgałęzienia miast majaczące w snopach spalin, ocean Atlantycki szklił się nawet na granicy widzenia; następnie sina zasłona stratosfery zakryła widok z okien kokpitu. Wszechobecny błysk słońca runął na nich – wtedy front orbitera wyglądał z dala niby grot nagrzanego do czerwoności szpontonu – a wirująca, ogoniasta ściana kanarkowego pałania pokryła dziób i przepierzyła drgające powietrze na obie jego strony.

 

– Przesłońcie wizję – zacharczało i kontroler z ledwością przebił się przez gigantyczny, niesiony echem hałas i dudnienie.

 

Wniknęli ospale w czarny bezmiar kosmosu. Ogień umilkł i zdawał się już gwałtownie słabnąć, strzałki spokojnie wkroczyły na kolejny sektor skali, komputer zapiszczał, a wykresy na ekranach falowały. Anthonson i Ross unieśli czarne rękawice przytwierdzane do stroju obręczami i spuścili szyby wierzchnie hełmów, wykonane z przyciemnionego tworzywa sztucznego napylonego cienką warstwą złota, by uniknąć utraty wzroku przez silne promieniowanie ultrafioletowe.

 

Colton nie myślał o niczym. Wszedł w ten bezosobowy stan pilota, który na radość może sobie pozwolić dopiero wtedy, gdy usadzi samolot na płycie lotniska. Wyznawał jednak zasadę, że największym zwycięstwem jest wygrać i wyjść z tego bez cienia uśmiechu, wierzył, iż to świadczy o sile charakteru i pewności siebie. Wciąż więc nie wymienili się między sobą choćby jednym słowem, ulegając ciszy wewnętrznej i nie tracąc skupienia przed ostatnim krokiem.

 

Zwolnili zaczepy, gubiąc z podpodłogowym chrzęstem Zewnętrzny zbiornik paliwa i jęli za drążki steru, zwiększając moc silników pokładowych SSME do stu procent. Kokpit znów zadrżał, błyszcząc od góry do dołu w jaskrawej plamie słońca.

 

– Houston, tu Colton Anthonson, manewr przebiegł bez problemu, powtarzam: wszystko przebiegło pomyślnie – rozbrzmiał metaliczny głos Anthonsona. – Osiągnęliśmy dostateczną prędkość.

 

– Tu Houston, przyjęliśmy – zaszemrało w słuchawkach. – Pozdrówcie od nas ISS. Bez odbioru.

 

Anthonson obrócił mechanicznie głowę zakutą w wielki hełm i popatrzył w złocistą szybkę Ross. Siedziała wyprostowana i najwyraźniej oglądała wyświecający przed nimi firmament wszechświata, tak piękny teraz, krystalicznie czysty i pełen smutnej głębi, jakiej nikt nigdy nie będzie w stanie doświadczyć z powierzchni Ziemi. Pamiętał jak powtarzała, że ów widok jest najpiękniejszą nagrodą, wartą trwogi przed śmiercią przy samym już starcie, wartą strachu przed eksplozją, czy też przeciążeniem wskutek nieprawidłowego spuszczenia rakiet pomocniczych. I że nigdy nie żałowała tego mrożącego krew w żyłach strachu bo wiedziała, że ten cud i słabo migocące gwiazdy czekają i chcą być oglądane.

 

Obróciła głowę. Roześmiali się do siebie nie widząc nawet swoich twarzy, bez widocznego powodu, z samej radości bycia szczęściarzami, i ułożyli się jak najwygodniej pod stelażem blokującym, który spełniał rolę niezwykle twardych pasów bezpieczeństwa.

 

– Czyż nie pięknie? – spytała empatycznie Ross, śledząc wzrokiem kształty Wielkiego Wozu.

Koniec

Komentarze

Szczerze powiedziawszy, jestem kompletnym laikiem, jeśli chodzi o sprawy związane z kosmonautyką. Dlatego też nie mogę zweryfikować zawartych tu informacji, niemniej, wszystko brzmi sensownie, więc wierzę na słowo, że rzeczywiście jest tak, jak piszesz. 

Tak więc, za wykonanie i koncept nota zdecydowanie dobra. 

Niestety, ciekawe wykonanie nie pociąga za sobą ciekawej fabuły, a to już jest problem. No, może nie tyle problem, co po prostu czułbym się bardziej przekonany do tego tekstu, gdyby zasadniczo coś się w nim działo.

Niestety, z wcześniej komentującym mogę się zgodzić tylko w tym, że mam podobne pojęcie o kosmonautyce. Dla mnie prawie nic nie brzmi sensownie, dlatego uważam, że to co przeczytałam nie jest dobre.

Opisanie własnymi słowami tego, co można zobaczyć podczas transmisji startu lotu załogowego, moim zdaniem, nie jest interesujące, mimo że Autor niewątpliwie chciał dobrze, wyszło niestety tak sobie. Uważam, że zabójczy jest grafomańsko-kiczowaty styl stosowany przy niektórych opisach, że przytoczę: Wszechobecny błysk słońca runął na nich – wtedy front orbitera wyglądał z dala niby grot nagrzanego do czerwoności szpontonu – a wirująca, ogoniasta ściana kanarkowego pałania pokryła dziób i przepierzyła drgające powietrze na obie jego strony.

Myślę, że nie udało mi się wyłapać wszystkiego, co należałoby poprawić.  

 

Ona jednak nic sobie z tego nie robiła i ciągle patrzyła w jego niesamowicie zimne, niebieskie oczy, którymi uciekał. – Czy ucieczkę Coltona własnymi oczami, można  porównać do ucieczki dziurką od klucza, co praktykował Mefistofeles w karczmie Rzym? ;-)

 

…flesze sypały się przez kilka chwil po pomieszczeniu, a potem tylko natrętnie klepano ich po plecach, żartowano i nieodmiennie zachwalano… – Jakieś kosmicznie amerykańskie te flesze, bo nie tylko umiały się sypać, to jeszcze można ich było – tych fleszy – zachwalać i po plecach poklepać. A gdzie indziej, zwykłe flesze, tylko błyskają. ;-)

 

…a naukowcy czynili notatki z bardzo pompatycznymi wyrazami twarzy… – Dlaczego naukowcy,  wielce z pewnością uzdolnieni, dorabiali notatkom twarze z bardzo pompatycznymi wyrazami? A u nas można najwyżej komuś gębę dorobić. ;-)

 

kilkanaście osób w strojach lub kitlach z naszywką NASA okrążyła Anthonsona i Ross, zupełnie jakby byli cyrkowymi małpami. – Kitel to też strój, więc praktycznie wszyscy byli w strojach. Jak to możliwe, że kilkanaście osób, okrążyła? ;-)

Dlaczego Autor uważa, że kilkanaście osób w strojach, które okrążyła dwie osoby, są zupełnie jak małpy cyrkowe? ;-)

 

Następnie wcisnęli hełmy pod swoje pachy, bliźniaczo podobne do tych, w których wychodziło się w kosmos… – Nie znam się na kosmonautyce, ale dobrze wiedzieć, że w kosmos wychodzi się w pachach. A może pachami. A może pod pachami. Już sama nie wiem... ;-)

 

…i po pamiątkowym zdjęciu wyprowadzono ich z centrum badawczego na betonową gładź kosmodromu… – Różne uroczystości, różne ich oprawy. By odebrać Oscara gwiazdy kroczą po czerwonym dywanie, a kosmonauci są wyprowadzani i idą po pamiątkowym zdjęciu. ;-)

 

…który trwał w pozycji spoczynkowej bodąc niebo… – Jeśli będąc w spoczynku bódł niebo, to nie chcę wiedzieć co robił, kiedy stawał się aktywny. ;-)

 

…nakrywał żelazny szpikulec Zewnętrznego zbiornika paliwa… – Czym zewnętrzny pojemnik paliwa zasłużył na pisanie jego nazwy wielką literą?

 

Cały ten łomocący z monotonią syk i szum zostały zdławione przez hermetyczność przedziału załogowego, gdy tylko ich wewnątrz zatrzaśnięto. – Czy syk i szum zatrzaśnięto w hermetycznym przedziale załogowym, bo zachowywali się zbyt głośno? ;-)

 

Anthonson i Ross wymieniali drobiazgowe spostrzeżenia z centrum kontroli lotów – Musieli mieć fenomenalną, wręcz fotograficzną pamięć, by móc sobie powymieniać drobiazgowe spostrzeżenia poczynione w pomieszczeniu, które jakiś czas temu opuścili. ;-)

 

…dysze zdzieliły ziemię jęzorami dymu… – Dym to gaz. Ja nie wahałabym się napisać wprost, że dysze zdzieliły ziemię bąkami dymu. ;-)

 

…adrenalina za każdym razem powodowała, że krew odchodziła z mózgu i ze spiętych kończyn. – Myślę, że w stresowej sytuacji, adrenalina sprawia, iż dzieje się wręcz odwrotnie – bicie serca jest przyspieszone a ciśnienie krwi wzrasta i dociera ona do mózgu i do kończyn.

 

…rozważania o panicznym wyskoczeniu z fotela i rezygnacji… – Właśnie się dowiedziałam, że można jednocześnie wyskoczyć z fotela i rezygnacji. ;-)

 

…a oni czuli, jakby żołądek boleśnie nabijał się na kręgosłup; cały korpus skleił się z fotelem… – Było ich dwoje, oboje czuli, ale tylko to, co działo się z jednym żołądkiem i z jednym korpusem? ;-)

 

jęli za drążki steru… – Jąć, to inaczej zacząć.

Pewnie miało być: …ujęli drążki steru…

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pod pachy swoje wcisnęli hełmy, hełme takie same, jak ów hełmy, w których wychodziło się w kosmos - czy teraz nie zatraciłaś kontekstu?

flesze sypały się przez kilka chwil po pomieszczeniu, a potem tylko natrętnie klepano ich po plecach, żartowano i nieodmiennie zachwalano - gdyby klepano flesze, a nie bohaterów, tedy zauważyłabyś 'klepano je po plecach'.

a oni czuli, jakby żołądek boleśnie nabijał się na kręgosłup; cały korpus skleił się z fotelem - przyznaję się.

który trwał w pozycji spoczynkowej bodąc niebo - nie chodzi o to, co robi, gdy jest w pozycji aktywności. Tak czy siak kłuje to niebo. Chodzi o to, jak widzi go t-e-r-a-z Colton. To co, gdy ktoś Ci opowie, że widział samochód, który pięknie się błyszczał w salonie, to się zaśmiejesz i stwierdzisz: uhuhu! To nie chcę myśleć jak błyszczy, emanuje i świeci, gdy jedzie drogą!...?

Anthonson i Ross wymieniali drobiazgowe spostrzeżenia z centrum kontroli lotów - sądzę, że przygotowywali się tyle miesięcy (wcześniej lat), że są w stanie siadając w kokpicie zauważyć coś odmiennego.

 

I tak ogólnie, to nie rozumiem, co Ty do mnie mówisz, mam wrażenie, jakby wjeciał tutaj jakiś kaduk i zaczął mieszać we wszystkim; sądzę, że szukasz dziur na siłę.

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

"I tak ogólnie, to nie rozumiem, co Ty do mnie mówisz" - Widzisz, jak byś potrafił poprawnie konstruować zdania, to nie tylko rozumiałbyś, o czym pisze Regulatorzy, ale w dodatku Regulatorzy nie miałaby o czym pisać. 

"Następnie wcisnęli hełmy pod swoje pachy, bliźniaczo podobne do tych, w których wychodziło się w kosmos" - Gdybyś napisał - "Następnie hełmy, bliźniaczo podobne do tych, w których wychodziło się w kosmos, wcisnęli pod pachy" - wtedy nikt by nie pytał, dlaczego wychodzili w kosmos w pachach. Inna rzecz, że raczej nie da się wyjść w kosmos już w nim będąc. Kosmonauci opuszczają swój statek i wychodzą w przestrzeń kosmiczną, ale w kosmosie przebywają bez względu na to, czy pozostają w swoim statku, czy na zewnątrz. To tak jak z samochodem stojącym na parkingu. Możesz w nim siedzieć i możesz z niego wysiąść, ale nadal przebywasz na parkingu.

Co do tego, kto jest laikiem w kosmonautyce - jesteśmy pewnie nimi wszyscy, włącznie z autorem. Tyle, że nam wolno, a autorowi nie, bo skoro coś opisuje, to jego obowiązkiem jest sprawdzić dostępne w temacie informacje. Sprawdził, które silniki są na paliwo stałe, a które na ciekłe, ale niewiele więcej. W przeciwnym razie wiedziałby, że żaden "ogień wylotowy" nie "młóci w podłoże", bo pod wieżą startową jest specjalny kanał, wypełniany w momencie startu ogromną ilością wody i że "gigantyczny pocisk płomieni" nie "gna na wszystkie strony dymiących fal piachu", tylko kłęby pary wodnej.

Wczoraj widziałem w tym miejscu długie opowiadanie, zacząłem je czytać, ale przerwałem. Dziś chciałem dokończyć, ale znalazłem tylko mały fragment tekstu z opisem startu promu kosmicznego. Dzięki wycięciu reszty zniknęła fabuła. W dodatku nie jest to już fantastyka.

Pozdrawiam

 

 

Uznałem, że taka ilość tekstu nie jest potrzebna, skróciłem do jakiegoś fragmentu, żeby poczekać, jakie będą opinie.

Niestety wszystkich błędów nie jest się w stanie wyłapać i chyba nigdy to wykonalne nie będzie, w książkach też jest sporo błędów logicznych i zgrzytów. 

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

Poza tym, napisałem, że to hełmy w których wychodzi się w kosmos, a nie hełmy, w których jest się w kosmosie. A więc tak samo nawiążę do Twojego przykładu z samochodem, jest się na parkingu, ale na parking wychodzi się np. w spodniach.

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

    Inkryminowane zdanie na pewno nie brzmi dobrze, a szczerze powiedzawszy, brzmi bezsensownie...

    "Następnie wcisnęli  pod  pachy hełmy ---  osłony głiwy,  bliźniaczo podobne do tych, w których wychodziło się w kosmos  --- i po pamiątkowym zdjęciu wyprowadzono ich z centrum badawczego na betonową gładź kosmodromu; gdzieś w oddali nad drzewami unosiły się trzy helikoptery, a opodal gromadzili się gapie i fotoreporterzy, stojąc przed wielkim naziemnym zegarem odliczania."

    Myślnik jest ciekawą formą sposobu konstruowania zdania, i warto z niego w sposób przemyślany korzystać.

Pod pachy swoje wcisnęli hełmy, hełme takie same, jak ów hełmy, w których wychodziło się w kosmos – czy teraz nie zatraciłaś kontekstu? – Tu nie ma kontekstu. Jest natomiast źle zbudowane zdanie, z kilkoma powtórzeniami, literówką i niewłaściwie użytym wyrazem, którego znaczenia Autor chyba nie rozumie.

Po „ulepszeniu” zdania nie wiem, czy pod swoje pachy wciskali hełmy, czy pod pachy wciskali swoje hełmy. Po przecinku informujesz, że hełme takie same… – i mnie żal robi się hełme, bo takie samotne one, takie jedne.

Dalszym ciągiem „poprawionego” zdania …jak ów hełmy…, mącisz mi w głowie, chyba złośliwie i z premedytacją, do tego stopnia, że już nie wiem o ilu hełmach mówimy. Zaimek ów, określa bowiem  coś / kogoś pojedynczego, a ty piszesz …ów hełmy…, i ja myślę, że znowu piszesz o takie same hełme, bo gdybyś miał na myśli dwa hełmy, napisałbyś jak owe hełmy.  

 

flesze sypały się przez kilka chwil po pomieszczeniu, a potem tylko natrętnie klepano ich po plecach, żartowano i nieodmiennie zachwalano – gdyby klepano flesze, a nie bohaterów, tedy zauważyłabyś 'klepano je po plecach'.” – Tedy rzeknę: Gdzie napisałeś, że klepano kosmonautów?

Nowy akapit rozpoczynasz zdaniem: Ktoś przepchał się przez gąszcz pracowników i robił zdjęcia, flesze sypały się przez kilka chwil po pomieszczeniu, a potem tylko natrętnie klepano ich po plecach, żartowano i nieodmiennie zachwalano, co przerodziło się w zbiorowy, solenny bełkot. –  Dowiadujemy się, że ktoś, nawet nie fotograf, robił zdjęcia używając lampy błyskowej, a flesze sypały się. Takie posypane flesze potrzebują pocieszenia i wsparcia, więc używszy niewłaściwego zaimka ich, zamiast je – zauważyłam, że dla Ciebie, to nie jest sprawa istotna – były klepane po plecach, a nawet żartowano, by je pocieszyć i zachwalano, by czuły wsparcie.

Nikt nie przewidział, że wszystko skończy się zbiorowym, uroczyście podniosłym i obowiązkowo rzetelnym – bo to oznacza wyraz solenny – bełkotem.

Autorze, pewnie popełniam jakiś błąd, może solennie bełkoczę, ale ja tu nie dostrzegam kosmonautów.    

 

który trwał w pozycji spoczynkowej bodąc niebo – nie chodzi o to, co robi, gdy jest w pozycji aktywności. Tak czy siak kłuje to niebo. Chodzi o to, jak widzi go t-e-r-a-z Colton. To co, gdy ktoś Ci opowie, że widział samochód, który pięknie się błyszczał w salonie, to się zaśmiejesz i stwierdzisz: uhuhu! To nie chcę myśleć jak błyszczy, emanuje i świeci, gdy jedzie drogą!…? – Jeśli piszesz, że orbiter trwał w pozycji spoczynkowej, to rozumiem, że był nieruchomy. Jeśli jednak dodajesz, bodąc niebo, to informujesz mnie, że wykonywał, mimo wszystko, jakiś ruch. Wolno mi więc wyobrazić sobie, do czego taki orbiter jest zdolny, gdy zostanie uaktywniony.

Mimo, że podkreślasz Chodzi o to, jak widzi go t-e-r-a-z Colton, nie zabrania to mojej wyobraźni snuć fantazji, co może być  p-o-t-e-m.

Nikt z tych, których znam, nie powie mi, …że widział samochód, który pięknie się błyszczał w salonie… Usłyszę, ewentualnie, że widział w salonie samochód który pięknie błyszczał, a ja, być może, pomyślę, że ktoś wykonał dobrą robotę, polerując go na błysk. Przykład z autem nie jest dobry, bo mówisz o samochodzie, który stoi i błyszczy. Błyszczenie nie wywołuje u mnie wrażenia ruchu.

 

  Anthonson i Ross wymieniali drobiazgowe spostrzeżenia z centrum kontroli lotów – sądzę, że przygotowywali się tyle miesięcy (wcześniej lat), że są w stanie siadając w kokpicie zauważyć coś odmiennego.”  – I pewnie masz rację, ale skąd ma to wiedzieć, nieobeznany z procedurami i systemami przygotowań, laik.

Przykro mi, że – jak sam wyznajesz – masz problemy z czytaniem ze zrozumieniem.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeżu potrójnie kolczasty... Kontroler się przebił przez hałas i dudnienie... Biedny telekinetyk...   

Fatalnie napisane. Przykro mi, jak cholera przykro, ale kłamać nie zamierzam: fatalnie napisane. Owszem, znać dobre chęci Autora, lecz umiejętności jeszcze nie dorównują zamiarom. Co w tej sytuacji pozostaje? Fura lektur, żeby zobaczyć i zapamiętać, jak to robią inni. Och, przepraszam, sprostowanie: jak to robili inni, klasycy --- bo tylko od nich można i warto się uczyć.

Kim są dla Ciebie klasycy?

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

Asimov, Clarke, le Guin, Lem, Strugaccy, Zajdel... --- i jeszcze wielu innych. Nie tylko fantastów. Może się zdziwisz, ale od Sienkiewicza, Prusa, Kossak-Szczuckiej dużo można zaczerpnąć dobrych przykładów... Trudno tak "na ślepo" podpowiadać, nie wiem, co preferujesz, więc tylko ogólnie podałem przykłady --- przecież możesz popytać nauczycielki, jeśli jeszcze się uczysz, bibliotekarki...

Stanowczo, pachy, w których wychodzi się w kosmos, należą do moich faworytów. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Akapit pierwszy: To oni się w końcu do siebie blado uśmiechali czy ona rzucała mu napastliwe spojrzenie? o.O Napastliwość to dość mocna cecha (postawa?) i nie wyobrażam sobie łączenia jej z uśmiechaniem się do siebie… Z kolei uciekanie „zimnymi” oczami też jakoś nie gra. Nie chodzi o jakieś wielkie rzeczy, po prostu wydźwięk słowa „zimne” nie współgra z wymową określenia „uciekał”. Sprawa – moim zdaniem – do przemyślenia.

 

Akapit drugi: piszesz oczywistości. Mowa o kombinezonach dla kosmonautów, raczej logiczne, że będą choćby szczelne i chroniące przed temperaturami. Albo nie miałeś czym wypełnić tekstu, albo traktujesz czytelnika jak kretyna, jeśli uznałeś za konieczne rozpisanie tych cech.

 

Trzeci akapit: no ja Cię przepraszam, ale jeśli wysyła się ludzi w kosmos, to chyba WSZYSCY powinni być skupieni. Szczególnie technicy i nawigatorzy, bo mają tam zapewne w kij odpowiedzialnej roboty. Wysyłają ludzi w kosmos, na bogów! W ogóle nie kupuję tej sceny.

 

Akapit czwarty: okej, przy wychodzeniu w kosmos w pachach popłakałam się ze śmiechu. ^^ Przepraszam. To po prostu jedno z TYCH potknięć. xD Z takich, co to aż żal je poprawiać, bo wyobraźnia działa przy nich cuda. ^^

 

Piąty akapit: nawet ładny opis. :)

 

Szósty akapit: ogólnie to trochę brzmi, jakby bohaterowie wsiedli, mieli jeszcze dziesięć minut, więc ot tak se zaczęli majstrować przy tych suwakach i przyciskach, rekreacyjnie, żeby ręce czymś zająć. :P Domyślam się, że jednak nie do końca tak to miało być? ^^ Jakby narrator ogólnie wiedział, jak to powinno wyglądać, ale nie miał bladego pojęcia, w jakim celu oni mieliby to robić – więc opisał bez sprawdzenia. I wyszło niegramotnie.

 

Start… Hmm, no próbujesz jakoś ciekawie opisać ten start, ale wyszło dość mdło. Pomijając błędy merytoryczne, na które już Ci zwrócono uwagę, ja w tym nie czuję żadnego napięcia. Nie wiem… Ogólnie kosmiczne przeżycia, starty, lądowania i przeloty, moim zdaniem najdoskonalej opisywał Clarke, więc pewnie wszystko, co nie jest takie jak u niego, będzie mnie nudzić. Nie wykluczam, że to moje zwichrowanie. ;] W każdym razie prześlizgnęłam wzrokiem po tym opisie i jakoś mnie to zupełnie nie ruszyło.

 

Nie wiem, jak ten tekst wyglądał przedtem, ale w tej chwili fabularnie zupełnie się nie sprawdza jako samodzielna całostka. To wstęp do czegoś – a sądząc po długości tego wstępu, to „coś” powinno być mocno rozbudowane, żeby to miało sens. Nie mówię, że nie można napisać miniatury o starcie wahadłowca. Ale jeśli już się na coś takiego decydujesz, musi być w nim cokolwiek interesującego: oryginalnego, nowatorskiego, nie wiem… Tutaj jest tylko to, co każdy pewnie dziesiątki razy widział w telewizji. Choć napisane całkiem zgrabnie, może poza paroma niechlubnymi wyjątkami. ;) Szkoda, że słabuje treść, bo forma mi się - zazwyczaj - podoba.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia:)

Dzięki bardzo za konstruktywną krytykę. Właściwie te 'kosmiczne pachy' też zaczynają mnie bawić ;) Bywa. Z tego co wnioskuję, to nie mam problemu jako tako z napisaniem czegoś, bardziej szwankuje pewien rodzaj skupienia przy opisywaniu podstawowych działań, a'la, że zatrzasnęli hałas i dudnienie w kokpicie, a taki błąd jest kwestią nieforunnie postawionego słowa. Następnym razem skupię się ile sił. 

 

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

I to jest dobre postanowienie, i tak trzymaj. Powodzenia.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wybaczcie za początkowy wybuch negatywnych emocji, po prostu łatwo mnie sfrustrować :D Ale bardzo cenię pomoc, dziękuję raz jeszcze.

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

Reportaż, relacja (tak zresztą sugeruje tytuł) bardziej niż opowiadanie, ot trakie dla pasjonatów technicznych gadżetów. Jakoś mnie nie ujęło.

Nowa Fantastyka