- Opowiadanie: L.L. - DROGA USŁANA KAPSLAMI

DROGA USŁANA KAPSLAMI

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

DROGA USŁANA KAPSLAMI

dla pijących i niepijących :)

 

 

 

Powietrze unoszące się nad metropolią do cna przesiąkło dymem i duchotą. Był początek lata, kto mądry, już dawno uciekł z miasta na wieś, w góry lub nad słoneczne morze. Wakacje dawały przecież tyle wspaniałych możliwości. Niektórzy jednak nie mogli opuścić betonowego lasu. Nie posiadali nigdzie krewnych bądź nie utrzymywali z nimi kontaktu, nie mieli sił, by zorganizować sobie jakiś wyjazd, albo wreszcie ich kieszenie świeciły pustkami, więc nawet zwykła przejażdżka autobusem na zielone tereny podmiejskie nie wchodziła w rachubę.

Do tej ostatniej grupy osób zaliczał się Jacek, student pierwszego roku kulturoznawstwa. Owszem, odkąd skończyła się sesja na uczelni, marzył o tym, by poopalać się na plaży w Chałupach, pooddychać bieszczadzkim powietrzem czy popracować wiosłami na kajaku, jednak obecna sytuacja materialna nie pozwalała mu na taki luksus. Naprawdę, kiedy każdy grosz jest na wagę złota, a dorywcze prace sezonowe nie niosą ze sobą oczekiwanych zarobków, mało kto myśli o wakacjach.

Pozostawały wtedy inne rodzaje rozrywek, godne zblazowanego i zmęczonego rokiem studenta. Choć z tym znużeniem, to różnie bywało, ponieważ zazwyczaj w czasie, kiedy jego współlokator z akademika uczył się do kolokwium, Jacek wolał zarywać noce grając w WoWa na starym komputerze, pamiętającym jeszcze zamierzchłe czasy liceum.

Dzień był bezwietrzny, gorący i na dodatek nic nie zapowiadało zmiany morderczej pogody. Lodówka świecąca przeraźliwie pustką wygnała Jacka na zewnątrz, na zakupy. W sklepie monopolowym naprzeciwko studenciaka nabył kilka nieśmiertelnych zupek w paczce, puszkę dietetycznej coli i jakiegoś taniego owocowego loda. W sam raz, by przeżyć kolejny upalny dzień. Upalny i co gorsza – piekielnie nudny. Dopiero wieczorem mógł mieć wątłą nadzieję na wspólny wypad do pubu, oczywiście pod warunkiem, że któryś ze znajomych ulituje się nad jego biednym portfelem i postawi mu kolejkę lub dwie.

Smętne rozmyślania przerwał niecodzienny widok. Na wycieraczce tuż przed drzwiami do pokoju znajdowało się coś arcydziwnego – ktoś postanowił zafundować mu skrzynkę browarów. Bez żadnej karteczki, liściku czy czegokolwiek w tym stylu. Ale to już było nieważne – po prostu Jacek wyszedł z założenia, że ktoś sprawił mu prezent. I dobrze, w końcu należało mu się. Zaraz jednak zdał sobie sprawę z faktu, z jak bardzo dziwnym zjawiskiem ma do czynienia. Pojemnik nienaruszonego alkoholu? Tutaj, w akademiku, w jednym z najbardziej zapijaczonych budynków w promieniu setki kilometrów? Nie do pomyślenia! Choć Jacek musiał przyznać, że z drugiej strony akademik w letnim okresie świecił pustkami, więc miał przynajmniej jakieś logiczne wytłumaczenie na podorędziu. Słabe, bo słabe, ale zawsze. Kiedy obserwował nieufnie znalezisko, wpadła mu do głowy kolejna myśl. Skrzynka na pewno sporo ważyła – a co jeśli jest własnością jakiejś studentki, która nie dała rady wtaszczyć jej na kolejne piętro, więc zostawiła ją na ziemi i pobiegła szukać jakiegoś jelenia do pomocy?

Na pewno. Chłopak z zadowoleniem, że przekonał sam siebie, szybko wydobył z kieszeni telefon, wybrał z książki adresowej numery i zaczął obdzwaniać znajomych. Zawsze tak dziwnie się działo, że kiedy alkohol był na składzie, od razu znajdowało się grono nagle oddanych przyjaciół, skłonnych porzucić wszystkie zajęcia i pędzić przez miasto na złamanie karku. Jacek zdawał sobie z tego doskonale sprawę, ale akceptował taki stan rzeczy. To przypominało pewnego rodzaju inwestycję – on stawiał dzisiaj, kiedy los się do niego uśmiechnął, a w niedalekiej przyszłości mógł z całą pewnością liczyć na rewanż. I tylko to się teraz liczyło, wszak nie od dziś wiadomo, że na studiach najważniejsza jest zabawa. Nawet w wakacje.

Z miną osoby, która właśnie trafiła szóstkę w totka, szybko porwał skrzynkę i wniósł do pokoju, obowiązkowo zamykając za sobą drzwi na klucz. W razie, gdyby znalazł się właściciel piw.

Tyle, że nikt taki się nie pojawił.

 

 

Fosforyzujące wskazówki budzika wskazywały, że było już dobrze po drugiej. Ile dokładnie, tego Jacek nie potrafił określić, gdyż kłęby dymu roznoszące się po całym pomieszczeniu skutecznie ograniczały ostrość widzenia. Chłopak potrząsnął pośpiesznie głową, by się otrzeźwić. Musiało to z boku wyglądać przezabawnie, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Każdy pochłonięty był tym, co sprawiało mu największą radość w końcowym stadium imprezy. Czyli krótko mówiąc: współlokator Łysy i paru znajomych z polibudy koczowało przy oknie i paliło fajki, a może i wielbioną przez wielu Mary Jane, gdyż po stoliku nieopodal turlały się lufki, a kilka warstw bibułki ścieliło podłogę. Wysłużona kanapa zajęta była przez dziewczynę z ekonomika, pogrążoną w pijackim letargu, dalej przy archaicznym magnetofonie majstrowało dwóch kumpli z roku, a sądząc po odgłosach dobiegających z łazienki, ktoś nieźle musiał zmieszać sobie trunki.

Właśnie, kiedy wszyscy już się zebrali, wyszło na jaw, że znaleźli się dobroczyńcy, którzy przynieśli co nieco ze sobą, toteż prócz butelek po piwie znalezionym przez Jacka, wszędzie walały się smukłe, opróżnione flaszki czystej. Czyli większość mieszała. Cudnie. Kiedy wyobraził sobie, kto to wszystko rankiem posprząta, aż rozbolała go głowa. Pocieszył się, że do jutra został jeszcze szmat czasu.

Nagle ktoś chwycił go za ramię. Jacek obrócił się i zamrugał oczami, próbując zogniskować nietrzeźwe spojrzenie na twarzy mężczyzny. Nie znał gościa, pewnie przylazł tu z kimś znajomym, a on już nawet tego nie pamiętał.

– Staaary, świetna impreza, mówię ci to ja – wskazał na siebie palcem – prawdziwy weteran. Chwała filozofowi, który odkrył, że miarą szczęścia są właśnie promile.

– Więcej nie piję – zadeklarował nagle Jacek, czując, jak w żołądku zachodzi reakcja między etanolem, chińskimi zupkami z paczki a nie najświeższymi chipsami. Prawie nikt z siedzących obok nie zareagował – studenci nad ranem składali podobne przysięgi średnio kilka razy w tygodniu. Nieznajomy albo o tym nie wiedział, albo był tak zalany w sztok, że nie potrafił już skojarzyć faktów.

– Staaary, weź no, nie pieprz głupot – powiedział, przybierając autentycznie zdumioną minę. – Musiałeś słyszeć na ten przykład, że pijane dziewczyny łatwiej doprowadzić do orgazmu, niż do domu. Staaary, picie to same plusy, mówię ci.

Jacek miał już w gardle odpowiedź, kiedy jego uwagę przykuł toast.

– Udało się! No to panowie, osoba godna pije do dna!

– Co jest? – zdołał tylko wydukać, nim w chwilę później uderzyła go fala dźwięku. Naprawa starego magnetofonu poszła kumplom lepiej po pijaku, niż na trzeźwo (Polak w końcu potrafi!), a laidbackowe brzmienia zza oceanu z lat 70’ i 80’ eksplodowały w uszach Jacka z natężeniem młota pneumatycznego. Ktoś wrzasnął, kto inny podskoczył ze strachu i zbił kilka butelek, a głowa chłopaka nie wytrzymała już dłużej i wyłączyła wszystkie receptory zmysłów.

Obudził go dopiero chłód wody z kranu, chluśniętej obficie przez spanikowanych znajomych z polibudy, chwiejących się ledwo na nogach. Co dziwne, w pokoju panowała niczym niezmącona cisza, a cała reszta była pogrążona w śnie. Albo udawała, że śpi.

Tymczasem kumpel podsunął mu pod nos garść białych, niewinnie wyglądających tabletek.

– Musimy to gdzieś schować! Szybko!

– Co to, kurwa, jest? – zapytał Jacek wściekłym tonem, czując, jakby wewnątrz czaszki galopowało stado słoni.

Odpowiedziały mu jedynie zdezorientowane spojrzenia obecnych i głośne pukanie u drzwi. Jacek rozejrzał się szybko, ale Łysy nie znajdował się nawet w zasięgu wzroku.

– Otwierać! Policja! Stoimy tu już piętnaście minut! – rozległ się krzyk. Chłopak jeszcze raz popatrzył na przyjaciół, ale oni rozłożyli tylko bezradnie ręce.

– Mieliście tego tu nie przynosić. Ja się w to nie mieszam. Spuść tabletki w kiblu i już.

– Pojebało cię? Wiesz, ile dałem za to gówno? Niech każdy wsunie na wszelki wypadek po jednej w skarpetkę. Nie będą tam przecież patrzeć, co innego w mieszkaniu… Ostrożności nigdy za wiele.

Jacek popatrzył na niego przez chwilę ze złością, ale od czego w końcu są przyjaciele. Westchnął, wziął jedną pigułkę i schował. Klnąc pod nosem, podniósł się z trudem, po czym ruszył w stronę źródła hałasu, zataczając się na wszystkie strony i podpierając o meble.

Zamek szczęknął, a w szczelinie między drzwiami a framugą ukazała się owalna twarz z czapeczką z daszkiem. Jej właściciel uśmiechnął się krzywo na widok Jacka i bez zaproszenia wślizgnął się do mieszkania.

– Dzielnicowy Rylski i posterunkowy Matkowiak – przedstawił siebie i towarzyszącą mu górę mięśni, przypominającą jak żywo bezwolne golemy z gier RPG. – Mieliśmy donos o zakłócaniu ciszy nocnej i wulgarnych krzykach. Będziemy musieli spisać protokolik…

Słowa dzielnego stróża prawa spotkały się z głuchym milczeniem oraz z otępiałymi, ale i pełnymi nienawiści spojrzeniami.

– Panowie, może ktoś mi chociaż powie, kto jest właścicielem tego… ekhm… – chrząknął dzielnicowy, spoglądając z nieodgadnionym obliczem na zarzyganą podłogę – lokum?

Ci, którzy stali najbliżej Jacka, odsunęli się mimowolnie pod ścianę. Chłopak odniósł niejasne wrażenie, że to chyba koniec imprezy.

 

 

Gdyby nie fakt, że alkohol szumiał przyjemnie w głowie, Jacek z pewnością czułby wstyd z racji umieszczenia go w izbie wytrzeźwień. Ale póki co, było mu wszystko jedno. Nawet policjanci wydawali się być całkiem przyjemni i sympatyczni. Słowem – pełna kultura. Tylko mała sala z twardą pryczą, w której zamknęli go po odwiezieniu całej wstawionej paczki na komisariat, mogła wzbudzić pewną niechęć.

Minuty umykały w błyskawicznym tempie. Wkrótce Jacek zupełnie stracił rachubę czasu i zapadł w błogą drzemkę. Wydawać się mogło, że ledwie co przymknął powieki, a zaraz obudził go głośny, bliżej nieokreślony zgrzytliwy dźwięk.

Otworzył oczy. Przez moment sądził, że nadal śni. To musiały być jakieś omamy, halucynacje. A przecież on sam niczego nie brał, nie wąchał ani nie palił. Jezu Chryste! Na stoliku stała wąska Butelka po piwie i wpatrywała się w niego małymi, żółtobrązowymi i okrągłymi oczkami, wyzierającymi wprost z etykiety. W tej chwili Jacek poprzysiągł sobie, że nie tknie już więcej alkoholu. I to była szczera obietnica. Naprawdę!

Przez chwile mierzyli się spojrzeniami. Człowiek i puste naczynie. Zabiję Łysego, pomyślał Jacek, na pewno coś dosypał mi do browaru, żeby mieć ubaw. Niech no ja go tylko dorwę!

Starając się nie myśleć o tym, co zrobi współlokatorowi, młodzieniec obrócił się i wbił głowę w twardy materac, chcąc jak najszybciej zasnąć i zapomnieć o całym tym bagnie, w jakie się wplątał.

– Hola – usłyszał za sobą wzburzony, piskliwy żeński głosik, przypominający jazgot starych straganiar na Stadionie Dziesięciolecia. – Grzecznie to tak wypinać się dupskiem na rozmówcę?

– Zamknij się! Zniknij i zostaw mnie w spokoju – warknął chłopak i zakrył dłońmi uszy na znak, że nie chce słuchać. – Jesteś tylko przewidzeniem.

– Sam wyglądasz, jak takie jedno wielkie przewidzenie – zripostowała Butelka oburzonym tonem.

– Mów czego chcesz i wynoś się!

– Spokojnie, po co te nerwy? Złość piękności szkodzi. Masz, strzel sobie na zdrowie, to ci przejdzie.

Jacek poczuł nagle bolesne kłucie w boku. Spod ramienia wystawała znajoma zielona puszka.

– Skąd to się wzięło? Chcesz mnie otruć? Czym… A raczej kim ty u licha jesteś?

– Nie marudź – zniecierpliwiła się Butelka. – Ten napój to i tak halucynacja, jak uznałeś na początku naszej rozmowy, więc idąc twoim logicznym, ludzkim tokiem rozumowania, w żadnej mierze nie może ci zaszkodzić. A chyba nie odmówisz piwka, no nie?

A co tam, pomyślał Jacek, rad, że nie musi szukać żadnego wytłumaczenia. Otworzył puszkę, ciszę przerwał syk ulatniającego się gazu. Życie od razu stało się lepsze, a na twarzy chłopaka wykwitł szeroki uśmiech, odganiający troski minionego dnia.

– Zatem… kim jesteś? – ponowił pytanie, rozkoszując się chmielowym aromatem.

– Hm… – Butelka przez moment sprawiała wrażenie, że szuka odpowiedniego słowa. – Jestem… jakby akwizytorem. Przynoszę ci pewną ofertę.

– Tak? – zapytał łagodnie Jacek. Od chwili, kiedy został obdarowany browarem, jego nastrój uległ diametralnej poprawie. Nic nie robi tak dobrze na kaca, jak kolejny, dobrze schłodzony trunek.

– Czy słyszałeś kiedyś o Drodze usłanej kapslami?

– A co to niby w ogóle jest? I gdzie prowadzi? Do wesołego miasteczka czy do cyrku?

– Nie żartuj sobie, to poważna sprawa. Droga wiedzie do miejsca, w którym schłodzone, słodowe piwo o bursztynowej barwie i goryczkowym smaku leje się nieograniczonymi strumieniami – powiedziała Butelka, a etykieta pojaśniała jej z emfazą. – I to zupełnie za darmo!

Oczy Jacka zaświeciły się jak żarówki; wyzierały z nich głód i fascynacja zarazem. Rzekłby kto, że chłopak przypominał teraz Golluma, zastygłego w uwielbieniu na widok swojego skarbu, albo imperatora Palpatine’a, wpatrującego się lubieżnie w postać młodego Skywalkera.

– To musi być piękne miejsce – stwierdził, kiedy jego myśli uspokoiły się dostatecznie. – Po prostu Raj! Utopia Tomasza Morusa! Chciałbym kiedyś tam się znaleźć…

– Nie ma problemu – wyraźnie ucieszyła się Butelka. – Musisz tylko to opróżnić – wskazała na stos puszek, który nagle zmaterializował się w kącie. – Pij, pij, by wyzwolić potrzebną energię, a jak skończysz, to otworzy się przejście.

 

 

Jacek przebudził się nareszcie i z ulgą stwierdził, że to były tylko sny. Miejscami przyjemne, miejscami mniej, zakończone cudowną wizją idealnego świata, ale zawsze tylko sny. Lekki wiaterek muskał jego wąską twarz, wykręcając i bawiąc się czarnymi lokami. Chłopak musiał zasnąć na dworze, a party w akademiku i mistyczna butelka po piwie wydawały się być tylko chorymi wytworami wyobraźni. Tak czy siak, wniosek nasuwał się jeden – powinien trochę ograniczyć melanżowanie, by nie budzić się już więcej na ławce na placu.

Przetarł zaspane oczy i z krzykiem podskoczył jak oparzony. Obok niego z założonymi na etykiecie rękami siedziała Butelka i wpatrywała się w niego z nieukrywaną złością,

– No nareszcie. Na piece hutnicze, przez godzinę nie mogłam cię dobudzić. Żebym wiedziała, że masz taki słaby łeb, wybrałabym kogoś innego.

Jacek poczerwieniał na twarzy ze złości, ponieważ nikt nie miał prawa kwestionować jego możliwości przyswajania etanolu do organizmu. W pierwszej chwili też spanikował, że zdarzenia, które uważał za sny, były prawdziwe, ale zaraz potem pomyślał o zaoferowanej mu Arkadii i uspokoił się od razu.

– Dobra, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – powiedziała dziarsko Butelka, jak gdyby wiedziała, o czym chłopak myśli. – Najważniejsze, że jesteś już po naszej stronie. A dalej, co ma być, to będzie. A będzie dobrze – dodała z pewnością i lekkim uśmiechem.

– Cholera – mruknął Jacek, rozglądając się na boki. Dopiero teraz, kiedy minął szok na ponowny widok gadającego szkła, dotarło do niego na dobre, gdzie się znajduje.

Niebo przybrało dziwny, niecodzienny, wściekle bordowy kolor, toteż trudno było określić, czy to dzień, czy noc. Wszędzie unosiła się delikatna, rdzawoczerwona mgiełka, żadne z licznych, poskręcanych drzew stojących w parku nie miało liści. Wznoszące się tu i ówdzie samotne pnie przypominały prędzej ubogie strachy na wróble, niż zwykłe rośliny. Dookoła zieleńca majestatycznie sterczały wysokie kamienice z brudnymi ścianami, po prawej niewyraźnie rysował się nienaturalnej wielkości wiadukt, a szeroka szosa za płotem sprawiała wrażenie opustoszałej. Dookoła wznosiły się hałdy śmieci i odpadków, skąd roznosił się ohydny smród.

Takie swawolne, surrealistyczne pomieszanie Dalego i Picabii, pomyślał Jacek. Wreszcie wiedza nabyta w ciągu dwóch semestrów studiowania mogła zostać wykorzystana. Tyle, że nawet ustalenie, jakimi epokami i twórcami inspirował się szaleniec, który stworzył to miejsce, nic mu nie dało.

Jednakże zdewastowany, wykrzywiony nieco przystanek tramwajowy utwierdził go w przekonaniu, że kiedyś już to wszystko widział. Okolica mimo zmian zdawała się dziwnie znajoma.

– Gdzie ja jestem? – spytał niepewnie, pełen złych przeczuć.

– W Piekle – powiedziała Butelka takim tonem, jakby to było oczywiste. – Tacy niegrzeczni chłopcy jak ty zwykle kończą w Piekle, prawda?

– Ale jak…? To przecież Warszawa! Tyle, że… jest inna, niż zazwyczaj. Tak wygląda Piekło?

– Widocznie to miasto miało największy odsetek przestępczości w kraju – odparła Butelka, a Jacek obdarzył ją nienawistnym spojrzeniem, gdyż przez chwilę odezwały się w nim uczucia patriotyczne. – Spokojnie, tylko się nie wkurzaj. To jest jak najlepsze miejsce do poszukiwań Drogi. Tak cudowne miejsca mogą znajdować się tylko w Piekle, prawda?

– A ta mgiełka? – wskazał ciemnoczerwoną powłokę, która otulała wszystko wokół.

– Żadna tam mgiełka, tylko opary z kotłów piekielnych. Gdzieś tu w pobliżu mają swoją fabrykę.

– Kotły piekielne? – powtórzył Jacek. – Zaczynam żałować, że się zgodziłem.

– No dobra, już dobra. A więc słuchaj, ja mam kilka spraw do załatwienia, możesz pokręcić się trochę po okolicy. Najlepiej będzie, jak spotkamy się za godzinkę gdzieś w punkcie orientacyjnym. Wiem, idź na wschód i zatrzymaj się w pierwszym McDonaldzie, który stanie na twej drodze.

Bez jaj, pomyślał Jacek, czując się jak w jakimś tanim filmie przygodowym klasy C. Nie wypowiedział jednak wątpliwości na głos, ponieważ zabrzmiałoby to jeszcze głupiej. Zamiast tego zapytał:

– A co ty będziesz robić w tym czasie?

– Muszę załatwić mapę, żeby znaleźć Drogę. Bez niej ani rusz. Pasuje? I pamiętaj na wypadek, gdybyś się zgubił: talerze satelitarne porastają wieżowce od południa.

– OK – odpowiedział Jacek i nim się obejrzał, jego towarzyszki już nie było. Zaklął cicho pod nosem, jak to miał zresztą w zwyczaju, otrzepał spodnie i skierował się wąskimi, opustoszałymi uliczkami w stronę centrum. Kamienice, które mijał, straszyły zdezelowanym wyglądem, wiele okien było zabitych deskami. Pordzewiałe szyldy i tablice reklamowe spoglądały na niego z melancholią, gdzieś w oddali tliło się przerywane światełko sygnalizacji świetlnej na opustoszałej jezdni. To musiała być jakaś iluzja, Piekło przybrało pewnie znaną formę, żeby Jacek nie czuł się zagubiony. Innego logicznego wytłumaczenia nie znalazł. O ile w ogóle można było w tym miejscu mówić o logice.

Nie uszedł jednak daleko, gdyż po chwili zatrzymał go agresywny głos.

– Hej, ty tam! Stój!

Jacek obrócił się i ujrzał kroczące ku niemu szybkim tempem istoty. Każda z nich, wysoka na dwa metry, szeroka w barach i ubrana w ortalionowy dres, wpatrywała się w niego z nienawiścią. Z nad ramion sterczały im skrzydła zakończone ciemnymi zgrubieniami, a pod ostrymi, lekko zakręconymi rogami kryły się czarne niczym smoła oczy. Pewno diabły. I na dodatek, sądząc po zielonych szalikach i czapeczkach, kibice stołecznego klubu.

– Skroimy go? – zapytał jeden z nich, zaciskając palce na kiju bejsbolowym.

– O… Oszalałeś? – zająknął się ten stojący z tyłu, patrząc po kolei na pozostałych. Kończyny drżały mu z przerażenia. – Jest nas tylko pięciu, a on jest sam. Nie mamy odpowiedniej przewagi.

– Może i tak, mój drogi Mefisto – rzekł największy, chyba przywódca bandy. – Ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Na ogień piekielny, nie możemy dopuścić, by obcy pałętali się po naszym mieście! Ty – zwrócił się do Jacka. – Za kim jesteś w Diabelskiej Ekstraklasie?! Gadaj ino szybko!

– Za… Za naszymi!

– Uff – wymsknęło się Mefistofelesowi. – Nie będziemy musieli jednak walczyć…

– Brawo, od razu wiedziałem, żeś swój chłop. No dobra, brygado, zwijamy się do najbliższego pubu! Rozumiesz stary, po każdej ustawce jak ta, trzeba porządnie zatankować, żeby mieć siły do kolejnych starć. – Przywódca poklepał Jacka po plecach i grupa poszła dalej. Chłopak jeszcze długo słyszał kibicowskie śpiewy. Doprawdy, Piekło niewiele różniło się od codzienności, stwierdził niemal ze smutkiem.

Pod Pałacem Kultury i Nauki na stercie starych szmat siedział kolejny diabeł. Młodzieniec zaczął się nawet zastanawiać, czy w Piekle nie ma już innych mieszkańców. Ten wyglądał jednak inaczej, niż tamci, których spotkał prędzej. Był nieogolony, skrzydła zwisały smętnie na boki; wymiętą, podrobioną bluzę adidasa ubrudził jakimś smarem. Na szczęście nie miał na sobie żadnego szalika, ba, w dłoni stwora spoczywała puszka po tanim piwie. Znaczy się, swój chłop.

– Dobry – zagadnął Jacek, uśmiechając się niepewnie.

– Pochwalony – odrzekł diabeł przepitym głosem, który nasuwał skojarzenia z menelami koczującymi na dworcu centralnym. – Czego chcesz?

– Szukam Drogi

– A, to wspaniale, znam w Piekle każdy kąt. Nazywam się Lucyfer, dla przyjaciół po prostu Lucjan… – przerwał mu głośny ryk silnika. Po chwili z uliczki wyskoczyło kilka wielkich, czarnych, kierowanych przez diabły harleyów. Pisk opon sprawił, że Jacek poczuł gęsią skórę na całym ciele. Motorzyści pokręcili się przez parę minut po placu, zataczając wielgachne okręgi na kostce brukowej i puszczając z rur wydechowych ogromne chmury ciemnego dymu, po czym odjechali ze śmiechem i wulgarnymi okrzykami.

– Tak to jest, kiedy gówniarzeria dobierze się do zabawek – skwitował Lucyfer vel Lucjan z nieobecnym spojrzeniem. Wypiwszy łyk płynu, beknął i zwrócił się do Jacka. – A jak dorwę Borutę, który jest prowodyrem w tym całym towarzystwie, to mu rogi ukręcę. W Niebie coś takiego byłoby nie do przyjęcia.

– Wiesz, jak jest w Niebie? – spytał z ciekawością chłopak.

– Pewnie, miałem nawet stamtąd ofertę pracy, ale jak sobie pomyślę, że miałbym siedzieć w chmurach na zmywaku, to mnie krew zalewa. Już lepiej być władcą w Piekle, niż sługusem w Niebiosach.

Jacek pokiwał głową ze zrozumieniem, sam uczyniłby podobnie na miejscu Lucyfera.

– Słuchaj, skoro jesteś tu szefem, to musisz wiedzieć, gdzie znajduje się Droga usłana kapslami i co dokładnie mieści się na jej końcu.

– A jakże! Chętnie podzielę się mą wiedzą na ten temat, ale najpierw opowiem o Piekle. Pomoże ci to wszystko zrozumieć. Bo widzisz… – rzekł, czkając cicho, a chłopak zorientował się, że ma do czynienia z typem pijaczka – gaduły, któremu do szczęścia, rzecz jasna prócz puszki piwa, potrzeba jeszcze tylko grona wdzięcznych słuchaczy. – Bóg zbudował świat w sześć dni. Sprawił, że powstały lądy, woda, rośliny, a na końcu ludzie. Potem nastał dzień siódmy, kiedy On zdecydował się odpocząć po trudach pracy. Kiedy usiadł wygodnie na wielkim tronie utkanym z Jasności, poczuł, że czegoś mu brakuje. I wtedy stworzył alkohol, by móc świętować powstanie Ziemi.

– Ale jaki to ma związek z Piekłem?

– Na ogień piekielny, dajże mi skończyć. Wy, młodzi, jesteście strasznie niecierpliwi. Bóg pozwolił pierwszym ludziom zamieszkać w ziemskim Raju i kosztować, ile dusza zapragnie wszystkich trunków przezeń wyprodukowanych. Prócz jednego, zabronił im bowiem zbliżać się do Boskiej Gorzelni, gdzie produkował swoją ambrozję, niepowtarzalny alkohol, przeznaczony tylko dla Jego podniebienia! Uważał, że tylko On ma prawo do boskiego nektaru, a żaden śmiertelnik nie powinien nigdy zaznać jego smaku. Pewnego razu zdarzyło się jednak, że pewna niewiasta złamała zakaz i ukradła z Gorzelni butlę wybornej brandy, pędzonej przez samego archanioła Gabriela. Razem z ukochanym opróżniła naczynie i zapadła w głęboki sen, gdyż jej głowa nie była przyzwyczajona do picia wysokoprocentowych napojów. Tak też się stało, że kiedy Bóg spostrzegł braki w magazynie, ogarnął go wielki gniew i obłożył rodzaj ludzki straszliwą klątwą!

– Jaką?

– Każdy, kto zszedł na złą drogę poprzez wypicie chociażby łyka alkoholu, miał trafić do krainy pozbawionej piwa, wódki i innych dobrodziejstw z owej branży. I dlatego Bóg stworzył Piekło.

– Chwila, to się kupy nie trzyma. – Wymowne spojrzenie Jacka spoczęło na puszce piwa w ręce diabła.

– Od tych wydarzeń minął szmat czasu. Rozumiesz, On stał się mniej restrykcyjny i przestał zważać na Piekło, u nas rozkwitł czarny rynek i handel przez granicę. Wszystko jakoś się potoczyło, w każdym razie abstynencja ni prohibicja nam nie grożą.

– Rozumiem. Ciekawe, ale wróćmy do sprawy, bo się rozgadałeś, a czas nagli. Czy wiesz zatem, co znajduje się na końcu Drogi usłanej kapslami?

– Boska Gorzelnia, którą Bóg przeniósł w zaświaty.

– Ta sama, o której opowiadałeś? Ta, w której Bóg pędził bimber? – zdziwił się chłopak.

– Nie inaczej.

– Niemożliwe. A czy Bóg nie pilnuje jej przed obcymi?

– Przez ponad milion lat naprodukował tyle alkoholu, że starczy mu i wszystkim aniołom do końca świata. Dlatego podczas budowy nowej infrastruktury wywalił Gorzelnię z Nieba i umieścił w zaświatach, by nie zabierała niepotrzebnie miejsca.

– A dlaczego wy, diabły, z niej teraz nie korzystacie?

– Bo nie możemy opuścić bram Piekła. Ale ty możesz, jesteś tu tylko… gościem. Przynajmniej do czasu… – dodał Lucyfer pod nosem. Jacek pokiwał głową, trawiąc usłyszane informacje. Obudziła się w nim jeszcze większa ochota do odnalezienia Drogi i Gorzelni oraz zasmakowania tych wszystkich delicji. Nie ma co, czart narobił mu jeszcze większego apetytu. Już miał odjeść, kiedy zdecydował się nagle zadać ostatnie pytanie. W końcu nieczęsto ma się do czynienia z równie zacną personą.

– Powiedz mi jeszcze, czy nie wstyd ci trochę przed twoim podwładnymi, że chlejesz tak tutaj na widoku, na samym środku Piekła? U nas na Ziemi takie zachowanie mimo wszystko spotkałoby się z ogólną pogardą. Nie lepiej pić już w jakimś ustronnym zakątku?

– Stary… – Na twarzy Lucyfera zagościł szeroki uśmiech, a oczy zaiskrzyły tajemniczym błyskiem. – Uwierz mi, lepiej być znanym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem. Ot, co.

 

 

McDonald, o dziwo, był pierwszym miejscem, które utrzymywano we względnym porządku i dobrym stanie, czym wyróżniało się na tle okolicznych budynków. Pewnie mają restrykcyjne przepisy BHP, pomyślał Jacek. Musiał też przyznać, że stojący obok Night Club, reklamowany wielkim, fosforyzującym napisem: „Porzućcie wszelką nadzieje, wy, którzy tu wchodzicie” wyglądał równie obiecująco. Nie miał jednak czasu na równie błahe przyjemności.

Skrzypnęły drzwi, a w nozdrza uderzył go znajomy zapach oleju i frytek. Wreszcie można było powiedzieć, że poczuł się jak w domu. Nie chciał psuć tego wrażenia, więc nie podszedł nawet do lady, by zobaczyć, co tu serwują. Już z daleka widział na migoczących ekranach, że pewnie jakieś big kanapki z kotem albo mięsem z truposza. Wolał usiąść przy najbliższym stoliku i posiedzieć w spokoju.

Czekając na Butelkę doszedł do wniosku, że w sumie w tym Piekle nie jest wcale aż tak źle. Ba, gdyby udało mu się dotrzeć do Boskiej Gorzelni, mógłby rozkręcić tutaj jakiś biznes. Szmugiel alkoholu do Piekła na wielką skalę, a jeśliby zaistniała możliwość handlu ze światem żywych, to już w ogóle byłoby idealnie. Do tego jakaś strefa bezcłowa, kumple z roku zajmowaliby się dystrybucją w kraju i za granicą, może nawet zdobyliby monopol w branży. Skoro Pablo Escobar był baronem narkotykowym, to Jacek stałby się baronem piwnym. A jeszcze lepiej ogólnoalkoholowym.

Miłe planowanie przerwało przybycie Butelki w chwilę później. Wytrzepała z błota trzewiki i rozsiadła się wielkopańsko za stołem, patrząc na wszystkich z wyższością, jakby była co najmniej jakimś magnatem kresowym Rzeczypospolitej z czasów demokracji szlacheckiej.

– Co ci jest? – spytał na powitanie Jacek.

– Nic. Przed chwilą ścigało mnie dwóch czarcich synów. Chędożył ich wszystkich zawszony pies – odwarknęła ze złością.

– A czemu niby cię gonili?

– Za długi. Wiesz, jak jest, każdy lubi się czasem zabawić, tyle, że potem nie ma z czego oddać, a żyć trzeba. Ale nie szkodzi, w sumie i tak nie lubię diabłów – dodała, widząc, że Jacek już otwiera usta, by ją pocieszyć.

– Masz mapę? – zagaił chłopak po chwili milczenia.

– Pewnie. – Wskazała na nawigację samochodową z przystawką i kawałkiem zbitej szyby. – Nie było lekko, ale dałam radę.

– Słuchaj, przecież skoro ty to organizujesz, to powinnaś chyba wiedzieć, gdzie leży ta cała Droga, co nie? – rzekł Jacek, patrząc niepewnie na porysowany ekran GPSa.

– A ty myślisz, że ja co tydzień szukam Drogi z kimś innym? Prąd cię poraził? Jesteś przecież Wybrańcem. Tym jedynym spośród wielu, którzy ręce by dali sobie uciąć, byleby znaleźć się teraz na twoim miejscu.

Młodzieniec mimowolnie pokraśniał z dumy i pokiwał głową z przekonaniem. Naraz postanowił pochwalić się Butelce tym, co odkrył.

– A i wiem, co dokładnie znajduje się na końcu tej mistycznej Drogi, którą usiłujemy odnaleźć. Zasięgnąłem języka tu i ówdzie i usłyszałem ciekawą historię o Boskiej Gorzelni…

– Tak? – przerwała mu szybko. – Dowiedziałeś się? A co?

– No o jej powstaniu i w ogóle. Nie bój się, nie zmieniłem zdania, nadal znalezienie osławionej bimbrowni i skosztowanie boskich trunków jest moim największym marzeniem.

– Hmm… Zatem odpada element zaskoczenia, ale z drugiej strony to wiele upraszcza, nie będziemy musieli marnować teraz czasu na zbędne wyjaśnienia.

– Ale wydaje mi się, że zaświaty są dość daleko stąd. Będziemy wędrować pieszo? Jak się tam dostaniemy?

– Jak to jak? – Butelka wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia, jak gdyby Jacek pochodził z głuszy i nie znał środków komunikacji podmiejskiej. – Pojedziemy autobusem. Na bilety mi jeszcze starczy. To co, zbieramy się?

Jackowi nie musiano dwa razy proponować. Pragnienie było w nim wielkie.

 

 

ZAŚWIATY 19 KM. Taki oto miły napis na popękanej tablicy, który dostrzegli w jakieś dwie godziny po wyjeździe z miasta, pozwolił Jackowi zorientować się, ile jeszcze czasu będą jechać do granicy. Co dalej, o tym Butelka nie pisnęła ani słowa, a im bardziej zbliżali się do celu, tym mniej mówiła, aż w końcu umilkła na dobre.

Wreszcie chłopak nie wytrzymał i przerwał zadumanie towarzyszki, która kiwała się na siedzeniu w rytm monotonnego warkotu silnika. Warto też dodać, że powoli zaczynały ogarniać go pewne wątpliwości. Ta sytuacja wyglądała tak strasznie dziwne, że nie mogła być nawet snem. Tylko w takim razie czym? Sam nie wiedział, w co wierzyć. Wydawało mu się, jakby był częścią jakiegoś groteskowego Truman Show.

– Słuchaj, powiedz mi, jak to się stało, że mnie wybrałaś? To znaczy, czemu to robisz? Co tobą kieruje? Dlaczego w ogóle umożliwiono wybranemu człowiekowi ujrzeć cud Boskiej Gorzelni?

– Coś ty taki ciekawski? – Padła pełna irytacji w głosie odpowiedź. – Nie możesz, nie wiem… popodziwiać widoczków za szybą?

– Nie ma tam nic interesującego – odrzekł Jacek zgodnie z prawdą, ponieważ krajobraz opustoszałych łąk i pastwisk dawno mu się znudził. – A ciekawość po prostu leży w ludzkiej naturze.

– No niby – skwitowała Butelka. – Zrozum, to tak samo, jakbyś zapytał psa, czemu szczeka? Łapiesz? Taki już mój los i nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Po prostu do tego zostałam stworzona, by raz na tysiąclecie umożliwić komuś z rodzaju ludzkiego obcowanie z niebiańskimi napitkami. Jak wspominałam, to nagroda dla szczęśliwców. Tym samym opowiedziałam na wszystkie pytania.

– Dość ogólnikowo…

– Słuchaj, jak nie chcesz – zdenerwowała się dziwnie – to jeszcze możemy wszystko odkręcić, a na twoje miejsce weźmiemy kogoś innego. Masz takiego kumpla, Łysego, prawda? Też ma ciekawe archiwa…

– Dobra, dobra – przerwał Jacek ze złością, nie dopuszczając do siebie nawet myśli, by Łysy mógł go zastąpić. Zbyt mocno pragnął odnaleźć Boską Gorzelnię i skosztować wyśmienitych trunków, żeby zawrócić w takim momencie. – Już nic nie mówię. Będę milczał jak grób.

Jak powiedział, tak uczynił. Nie odezwał się nawet wtedy, kiedy autobus zatrzymał się z piskiem opon na przystanku w jakimś grajdole i kiedy Butelka powiodła go polną ścieżką, zerkając co chwila na GPS.

– Zaraz dojdziemy na miejsce – rzekła wreszcie po pół godziny marszu Butelka, kiedy wyrosła przed nimi pionowa ściana lasu. – Według mapy jeszcze jeden zakręt i staniemy przed największą przeszkodą. Musisz pokonać żubra.

– Spoko – odpowiedział Jacek pewnym tonem. – Jedno piwo, co to dla mnie.

Towarzyszka podróży spojrzała na niego z powątpiewaniem w oczach.

– Nie o takiego żubra chodzi – rzekła krytycznie i zamilkła. Po pokonaniu kilkunastu kroków i ominięciu wyjątkowo bujnego zagajnika pełnego rozłożystych drzew, ukazał im się leśny domek. Wyglądał zwyczajnie, żeby nie powiedzieć przeciętnie. Ściany były z ociosanych bali, dach pokrywała blacha, a ceglasty komin dumnie sterczał na szczycie. Ciekawość wzbudzała jedynie budka z opuszczonym na dróżkę szlabanem.

– Hola! Jest tu kto?! – zawołała butelka. Głos, zwielokrotniony przez echo, brzmiał i brzmiał. Po dłuższej chwili drzwi rozwarły się z hukiem. Z mieszkania wygramolił się wielki, zwalisty i owłosiony potwór. Takie przynajmniej było pierwsze skojarzenie Jacka. Kiedy jednak jego wzrok padł na krótkie, zakręcone rogi i małe oczka, dostał olśnienia. I zląkł się – miał przecież pokonać żubra – strażnika. Pod kasztanową sierścią zarysowywały się potężne mięśnie.

– Nie panikuj – mruknęła towarzyszka. – Nie będziesz musiał go przecież znokautować. Wystarczy, że przepijesz. Tylko w ten sposób okaże się, czy jesteś naprawdę godzien odnaleźć Drogę usłaną kapslami.

– A co, jeśli mi się nie uda?

– Zostaniesz w Piekle i będziesz musiał sobie poszukać jakieś roboty. Nie ma zmiłuj.

– Dobra, dobra, bez takich gróźb. – Chłopak poczuł przypływ nowych sił. Przetrwał już przecież tyle imprez i melanży, że nawet mistyczny żubr wydawał mu się niestraszny. – Zatem do dzieła!

Podeszli bliżej. Wielkolud popatrzył na nich ze znużeniem.

– Widzę, że kolejny śmiałek ma zamiar skończyć jak tamci – rzekł basowym głosem i wskazał na ciała leżące w bezładzie za chatą. Wśród poległych Jacek zobaczył biznesmenów w marynarkach i z neseserami w dłoniach, osiwiałych profesorów z przekrzywionymi okularami na nosach czy też zwykłych meneli. Młodzi yuppie, nowobogacka burżuazja, klasa robotnicza, młodzież – słowem od wyboru, do koloru. Wszyscy zdawali się być pogrążeni w pijackim półśnie.

Jacek spojrzał ze złością na Butelkę, ale ta tylko uśmiechnęła się i bezradnie rozłożyła małe rączki. Czuł się oszukany, gdyż przekonywała go przecież, że on jest jedynym Wybrańcem, mogącym odnaleźć Boską Gorzelnię. Nie było jednak czasu na dyskusję.

– Wszyscy oni nie dali rady i jeszcze się leczą – wytłumaczył beztrosko gospodarz. – Jaką bronią chcesz walczyć?

– A co proponujesz?

Żubr otworzył drzwi do budki ze szlabanem. Okazało się, że w środku znajdował się barek.

– Oto mój arsenał. Mam tu na podorędziu różne rodzaje oręża. Od lekkiej broni białej, poprzez działa średniego zasięgu, aż po ciężki kaliber. – Mówiąc wskazał na puszki piwa stojące na samym dole, potem wzrok spoczął na pękatych butlach wina i koniaku, a na koniec objął czule łapą flaszkę czystej.

– Co zatem wybierasz? – spytał groźnie strażnik.

– Trudny wybór. – Jacek dość długo wahał się nad decyzją. Wreszcie postanowił stoczyć bój w konkurencji, którą znał dobrze od podszewki. Lepsza znana i opanowana broń, niż jakieś tam drogie Johny Walkery czy Jacki Danielsy. – Wezmę gorzką żołądkową.

Żubr mruknął coś pod nosem w odpowiedzi, rozłożył ekwipunek na pieńku i wziął się za polewanie, umożliwiając tym samym Jackowi chwilę na przygotowanie psychiczne.

W prehistorii ludzie pierwotni polowali całymi dniami na zwierzynę, a ten, kto okazał się najlepszym łowcą i ubił najtłustszego mamuta, cieszył się zarazem największym szacunkiem i uwielbieniem płci przeciwnej. Kilka tysięcy lat później, w starożytnej Grecji, najważniejszą personą był z kolei każdy osobnik, który do perfekcji opanował retorykę i pięknym słowem potrafił przekonać innych do swych racji. W kolejnym milenium prym wiedli ci, którzy dzierżyli korony na głowach i nadanym przez Boga mieczem karali wrogów i grzeszników. W następnych epokach przykłady do naśladowania znów się zmieniły. Czczono wtedy przeróżne osoby. Od małych wzrostem, ale wielkich osobowością generałów poczynając, poprzez znowu niskich i zaślepionych rasową eksterminacją przywódców, na celebrytach i ich rodzinach kończąc. Teraz jednak było zdecydowanie prościej. Przynajmniej w niektórych kręgach. Dziś wśród stada samców w młodym wieku na największe uznanie zasługiwał po prostu ten, kto posiadał najmocniejszą głowę i ostatni zsuwał się pod stół w trakcie melanżu. Dlatego Jacek nie obawiał się pojedynku. Po wielu starciach o dominację w grupie miał już spore doświadczenie i wiedział, że jest dobry w tym fachu.

Żubr nie podzielał jednak jego optymizmu, pewnie nie przewidywał długiej potyczki. Uśmiechał się krzywo, a z oczu wyzierało lekceważenie. Jacek poczuł przypływ świeżych sił, spostrzegając brak szacunku u przeciwnika. Coś mu jednak nie pasowało, kiedy omiótł wzrokiem pole przyszłej bitwy.

– A popita? – spytał nagle. Wielkolud popatrzył na niego tylko z politowaniem i uniósł kieliszek.

– Żubr nie wielbłąd, napić się musi – rzekł strażnik sentencjonalnie. – No, łykniem, bo odwykniem!

I zaczęło się.

Kolejka za kolejką, żołądkowy napar wchodził jak nigdy. Żubr pił z szybkością ferrari, Jacek zaś starał się nie pozostać w tyle. Czuł się niczym cysterna podłączona do wielkiego tankowca o niezmierzonej przestrzeni zbiorników. Słyszał bulgotanie w żołądku, palące gorąco rozchodziło się w przełyku z każdym łykiem i wyżerało wnętrzności.

Chłopak szybko zdał sobie sprawę, że jego szanse topnieją w zatrważającym tempie. Podczas kiedy organizm młodziaka odczuwał już wyraźnie stan upojenia, strażnik wydawał się dopiero rozpoczynać libację. I nic dziwnego, z taką masą mógłby chlać bez przerwy jeszcze z tydzień. Kiedy w oka mgnieniu znikła pierwsza flaszka, Jacek poczuł napływającą falę paniki. Jeśli przegra, dołączy do pozostałych i będzie pewnie przez wieczność leczył kaca.

W żadnym wypadku nie mógł na to pozwolić. W głowie, co prawda mocno już zamroczonej, ale nadal w miarę sprawnej, zakiełkował pewien pomysł. Szczęściem przypomniał sobie w porę o tym, że ma jeszcze asa w rękawie. A dokładniej mówiąc – w skarpetce.

Teraz pozostała mu tylko modlitwa, by pęcherz wielkoluda dał o sobie jak najszybciej znać. Żubr jednak siedział jak zaczarowany i chciał jak najszybciej zakończyć pojedynek, widząc, że Jackowi braknie sił. Chłopak w desperacji sam poprosił o chwilę przerwy, by skoczyć w krzaki i ulżyć żołądkowi. Strażnik skrzywił się z obrzydzeniem i, Stwórcy niech będą dzięki, odszedł również w las.

Jacek tylko na to czekał. Otarł usta z żółci i galopem rzucił się do pieńka służącego za stolik. Drżącą ręką wysunął ze skarpetki pigułkę gwałtu od kumpla z polibudy i rozpuścił w kieliszku przeciwnika. Teraz wystarczyło nie stracić przytomności i obserwować rozwój sytuacji.

Po powrocie potwora walka rozpoczęła się na nowo. Tyle, że w ciągu upływających minut jego wzrok stawał się coraz bardziej niewyraźny. W pewnej chwili musiał nawet podeprzeć głowę wielgachną łapą, a Jacek wiedział już, że mieszanka wódki i chemii potrafi położyć nawet żubra z zaświatów. Wkrótce olbrzym zwalił się na podłogę, wywracając pieniek i zbijając szkło.

Jacek w ogóle nie zareagował. Spróbował stanąć prosto, ale niezbyt mu się to udało. Był jednak tak podniecony, że nawet zapomniał nawrzucać Butelce za to, że go okłamała. Z otępiałym umysłem minął szlaban i powlókł się w dalszą wędrówkę.

Powiedzieć, że szedł leśną ścieżką, to zdecydowanie za dużo. On ledwie zataczał się na całej szerokości drogi, zabierając przy tym więcej miejsca, niż kombajn jadący z rozłożonym nagarniaczem. Świat wirował przyjemnie, drzewa uśmiechały się doń promiennie, a krzaki szeleściły radośnie. Nim chłopak na dobre zdołał się rozpędzić, las już się skończył. Ostatnie poskręcane sosny zostały w tyle, podobnie zresztą jak monumentalne bukszpany wielkości wieżowców i niesamowicie grube dęby. Zniknęła dzika gęstwina, za plecami zostawili przerośnięte krzewy i kępy ostrej trawy. Nagle umilkł wszechobecny dotąd szept liści i pomruk wiatru, zupełnie jakby ktoś odłączył zasilanie.

W powietrzu czuć było nieokreślone napięcie. Cisza przed burzą.

Przed Jackiem rozpościerała się ogromna i rozległa równina. Pustkowie. Żadnych drzew, kamieni, głazów, słupów telegraficznych ani nawet reklamy upiornego McDonaldu. Nic prócz wąskiej ścieżki, wiodącej ku odległej linii horyzontu. Kiedy podszedł bliżej i stanął na jej skraju, okazało się, że szlak wysypany jest różnokolorowymi kapselkami zebranymi chyba z całego świata.

A więc wreszcie byli na miejscu.

– Przeszedłeś kawał drogi – podsumowała Butelka z niekłamanym uznaniem w oczach. – Do celu podróży został jednak jeszcze ostatni etap. Czy wstąpisz na ścieżkę?

Jacek był zdeterminowany. Gdyby kumple z akademika mogli go teraz zobaczyć, to pewnie umarliby z zazdrości. Postawił pierwszy krok i poczuł, jak diabelsko ostre kapsle przebijają podeszwę adidasa i wpijają się w stopę. Widział krew wyciekającą z buta, ale nie zwrócił na to uwagi.

Butelka śmiała się pod nosem, natomiast chłopak zdecydowanie ruszył dalej.

Boska Gorzelnia i Raj czekały.

 

Błogą, senną ciszę przerwał wściekły wizg aparatu telefonicznego. Mężczyzna otworzył oczy po pierwszym sygnale, ale zwlókł się z łóżka dopiero po kilku minutach przeraźliwego dzwonienia i ruszył przez mieszkanie wolnym krokiem z nadzieją, że ktokolwiek postanowił go niepokoić, rozmyśli się, nim wyrwany ze snu doczłapie do przedpokoju. Kiedy dźwięk melodyjki nie ustawał, mężczyzna porwał ze stołu telefon i wdusił zieloną słuchawkę.

– Szefie…? – usłyszał w słuchawce zdenerwowany, kobiecy głos. – Mamy problem.

– Tak?! – warknął zaspanym głosem, nadal wściekły, że ktoś ośmielił się go obudzić.

– Jeden z naszych… pacjentów, którego patrol przywiózł w nocy w stanie nietrzeźwym…. Zamknęliśmy go w izolatce, a kiedy przed momentem włączyliśmy podgląd, żeby sprawdzić, jak się czuje, to okazało się, że…

– Że co?

– On po prostu umarł – powiedziała drżącym głosem. – Wygląda tak, jakby po prostu zapił się na śmierć. Ale to przecież niemożliwe. Czym by się doprawił, powietrzem?

– Cholera! Trzeba to natychmiast zgłosić i napisać raport. Cholera! Czekajcie, za pół godziny będę na miejscu.

Dyrektor izby wytrzeźwień odłożył słuchawkę i sklął szpetnie denata oraz jego rodzinę do pięciu pokoleń wstecz. A potem pobiegł do garderoby i zaczął się szybko ubierać.

 

 

Akurat jak na złość nigdzie nie było widać żadnej latarni, od których aż kłębiło się na skwerze niedaleko starówki. I gdzie tu sprawiedliwość? Na szczęście księżyc łaskawie oświetlał wysypaną żwirkiem drogę przez miejski park.

Kamil odszedł na chwilę od gromady kumpli, okupujących tradycyjnie starą ławkę na osiedlowym zieleńcu. Za potrzebą skierował się między drzewa, rosnące gęsto obok stawu z łabędziami. Nie zważając na dwóch spacerowiczów przechadzających się alejkami, rozpiął rozporek i szybko ulżył pęcherzowi. Kiedy tak stał i wpatrywał się w wodę odbijającą księżycową poświatę, jego wzrok przykuła nagle prostokątna skrzynka, leżąca na brzegu stawu.

Podszedł bliżej i przyjrzał się znalezisku. Nie wyglądało podejrzanie, dlatego z ciekawości uniósł pokrywę i pisnął z radości. Wewnątrz znajdowało się na oko ze trzydzieści butelek piwa. A niech to! Chłopaki się ucieszą! Szykowała się cudowna noc.

Już chciał chwytać tę cudowną, magiczną skrzynkę i zanieść do kumpli, by podzielić się z nimi dobrą nowiną, kiedy nocną ciszę przerwało głośne chrząknięcie. Co dziwniejsze, dobiegało ono jakby z wnętrza pudła. Kamil z przekonaniem, że tylko mu się przesłyszało, podniósł butelkę leżącą na wierzchu i uniósł ją na wysokość oczu.

– Czołem! – powiedziała dziarsko, wytrzeszczając małe, paciorkowate oczka. Na etykiecie wykwitł szeroki, przyjacielski uśmiech. – Czy słyszałeś kiedyś o Drodze usłanej kapslami?

wrzesień – styczeń 2010

Koniec

Komentarze

Urokliwe, ale i chorobliwe zwidy. ;-)
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka