- Opowiadanie: madeliene94 - Kamień Snów : Rozdział I. Pierwszy lot.

Kamień Snów : Rozdział I. Pierwszy lot.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kamień Snów : Rozdział I. Pierwszy lot.

Słońce chyliło się ku zachodowi, oddając ostatnie promienie słoneczne. Niebo było przejrzyste, nie zanosiło się na deszcz. Powietrze przesycone było zapachem lasu. Dookoła słychać było ciche pokrzykiwania ptaków. Okolica nie była szczególnie wesoła. Wszędzie naokoło wkopane były nagrobki. Stare, nowsze, obrośnięte i te zadbane. Cmentarz był na oko starej daty, naprawdę miał około trzystu lat. Dawno nikt nie obcinał tutaj rozrośniętych teraz krzewów. Dróżka wiodąca w stronę mogił była zarośnięta przez dość wysoką trawę.

 

Młoda blondynka stała nad jednym z okazałych grobowców. Była prawdopodobnie jedyną osobą przebywającą wówczas w nekropolii. Po jej policzkach ciekły łzy, których nikt nigdy nie widział na jej niewinnej twarzy. Po śmierci matki obiecała sobie, że nigdy nie będzie pokazywać swoich słabości.

 

Po jej plecach przebiegł dreszcz. Wiedziała już, że nie jest tutaj sama. Obróciła się o 1800 i zauważyła grupkę osób idącą w jej stronę. Nikogo nie była w stanie rozpoznać, bo wszyscy mieli na twarzach znajome jej maski z długim nosem i otworami na oczy. Wzięła głęboki wdech i zamrugała kilka razy oczyma w przerażeniu. Zaczęła szybko biec w przeciwnym kierunku.

 

– I tak nam nie uciekniesz, Elizabeth Westwood. Dopadniemy Cię, jeśli nie dzisiaj, to kiedy indziej! – krzyknął jeden z nich i wszyscy rzucili się w pościg za dziewczyną.

 

Elizabeth biegła nie zwracając uwagi na pokrzywy pod jej stopami i haczącą się ciągle plisowaną spódniczkę. Ledwo łapała powietrze, ale mknęła dalej, bo wiedziała, że portal jest już blisko. Przeskoczyła pień, leżący na jej drodze i zobaczyła wreszcie Drzewo. Wrogowie dreptali jej po piętach, ale nie miała zamiaru się poddawać. Była kilkanaście metrów przed portalem, kiedy zacisnęła powieki i pomyślała o swoim domu. Poczuła ulgę, kiedy na całym ciele poczuła mrowienie, charakterystyczne dla teleportacji.

 

Otworzyła oczy i zauważyła, że znajduje się już na znanej jej polanie, pod Drzewem Teleportacji. Kamień spadł jej z serca, bo wiedziała, że Oni tutaj nie mają wstępu. Skierowała się w stronę dużego domu, bardzo starego. Miał jakieś cztery piętra, ponieważ musieli ich wszystkich gdzieś upchnąć. Starszyzna stwierdziła, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Kilkuset Adulescenów, mających dar, w jednym domu.

 

Pewnym krokiem skierowała się w stronę budynku. Na zewnątrz zobaczyła wiele osób, odbywających treningi. Kiedy ją zauważyli, pomachali jej serdecznie, na co się uśmiechnęła i odwzajemniła gest. Kiedy wchodziła na ganek w oddali zauważyła Bena, próbującego uporać się z ciosami zadawanymi przez KE(Kukła Edukacyjna – dop. Aut.). Uśmiechnęła się pod nosem, witając siedzących na ganku Petera i Julie. Otworzyła drzwi frontowe i uchyliła się zwinnie, tym samym unikając czołowego zderzenia z piłką treningową, która latała w tę i wewtę.

 

– Wybacz Ellie! – krzyknął z końca korytarza Kurt. Jego błękitna skóra była cała zadrapana, czarne włosy przyklejały się do czoła.

 

– Nic się nie stało – odpowiedziała dziewczyna, kierując się w stronę kuchni. Minęła kilka osób, z którymi się przywitała. Miała nadzieję spotkać tam Xawiera, któremu miała zdać raport z całej wyprawy. Energicznym krokiem weszła do salonu, który był jak zwykle zapełniony przez ludzi. Pierwszą rzeczą, a może raczej istotą rzucającą się w oczy był wielkolud, Tom, siedzący na podłodze i czytający jakąś ogromną książkę.

 

– Hej, Ellie! Xawier Cię szukał! – powiedział olbrzym.

 

– Właśnie do niego idę – odrzekła Elizabeth i skierowała się do kuchni, która była również przepełniona. Przy bardzo długim stole siedziało kilkanaście osób, kilka coś pichciło, niektórzy latali ponad ich głowami. Tuż pod sufitem lewitował Xawier, prężny mężczyzna o jasnych włosach i ciemnych oczach. Rozmawiał z Kate, dziewczyną– kotem, która wznosiła się w powietrzu tuż obok niego.

 

– Xawier! – krzyknęła Elizabeth, by przekrzyczeć hałas, jaki panował w pomieszczeniu. Spojrzał w jej stronę i pomachał do niej ręką, i przepraszając Katherine, skierował się w stronę blondynki. Zawisnął tuż nad ziemią, uśmiechając się do niej beztrosko.

 

– I jak? – zapytał nie owijając w bawełnę.

 

– Nie pytaj – westchnęła i odwróciła wzrok.

 

– Czyli?

 

– Jakby to powiedzieć… Byłam u Morrisa, dał mi ten kamień, o który prosiłeś i kazał Cię pozdrowić.

 

– Czyli wszystko poszło zgodnie z planem…

 

– Nie zupełnie. Wiem, że mi zakazałeś, ale… Poszłam na grób mojej matki. Musiałam! Tak dawno tam nie byłam – westchnęła, widząc minę blondyna.

 

– I co dalej? – zapytał marszcząc brwi z nietęgą miną.

 

– I… Wygnańcy mnie namierzyli…

 

– Że co?! – krzyknął tak głośno, że kilka osób się obejrzało.

 

– No… Bardzo uważałam przy teleportacji, kiedy wracałam od Morrisa też starałam się nie rzucać w oczy…

 

– Widocznie komuś się rzuciłaś! Wiesz przecież, co mogło Ci się stać.

 

– Ale nie stało! – odrzekła dziewczyna z wyrzutem.

 

– Ale mogło. A wiesz, co by to znaczyło…

 

– Wiem… Że musielibyście o mnie walczyć…

 

– No właśnie. A tego byś chyba nie chciała.

 

– Nie…

 

– Więc nie rób więcej takich głupot – powiedział i pogłaskał ją po włosach. – Daj mi kamień… – powiedział, na co dziewczyna sięgnęła do kieszeni spódniczki i wyjęła niewielkie zawiniątko. Rozłożyła materiał na dłoni i im oczom ukazał się całkiem ładny kamyk. Był zielonkawy z przebłyskami brązu.

 

– Do czego służy? – zapytała zaciekawiona Ellie.

 

– To Kamień Snów. Na jutrzejszym Wiecu się dowiesz – powiedział. – A teraz idź na trening, poćwiczyć latanie. Poproś Zooey o pomoc, ona jest w tym dobra. Moja najlepsza uczennica musi umieć latać – powiedział, uśmiechnął się i odleciał w stronę Kate.

 

***

 

Po ciężkim treningu z Zooey, wesołą brunetką o zielonych oczach, Elizabeth skierowała się do swojego pokoju. Zastała w nim tylko Kate. Była ona uroczą dziewczyną-kotem. Miała jasnobrązowe, długie włosy, puszysty ogon i sterczące uszy. Swoim kształtem oczy przypominały dwa migdały i były koloru fiołkowego.

 

– Hej, Ellie. Słyszałam o Twojej dzisiejszej przygodzie – zagadnęła ciekawsko.

 

– Przygodą bym tego nie nazwała – odpowiedziała, zamykając drzwi.

 

– No weź. Opowiedz coś. Naprawdę są tacy straszni, jak wszyscy mówią?

 

– Kiedyś Ci przecież o nich mówiłam, Kate…

 

– Wiem, ale jestem ciekawa, czy nadal noszą te straszne maski.

 

– Tak… I nadal tak wolno biegają – zaśmiała się Ellie. Kate zachichotała, cicho mrucząc.

 

– A gdzie Taylor i Ronnie?

 

– Poszły do biblioteki poszukać czegoś na jutrzejsze zajęcia.

 

– Czemu wszyscy tak bardzo podniecają się tymi zajęciami?

 

– To ty nic nie wiesz? – zapytała zdziwiona kotka, która była ze wszystkim na bieżąco.

 

– Nie – odparła znudzona Ellie, siadając na swoim łóżku.

 

– Ponoć na te zajęcia przyjdzie sam Patrick Holwey.

 

– Naprawdę?

 

– Tak. Czy to nie wspaniałe? – zapiszczała z wrażenia.

 

– No pewnie. Jestem jego wielką fanką.

 

– Wiem. Masz zamiar wziąć od niego autograf, czy coś?

 

– Bez przesady… Nie mam zamiaru przed nikim się płaszczyć. A zwłaszcza nie przed kimś kogo podziwiam od lat.

 

– No tak… Ty i ta Twoja duma. Nie możesz jak normalna dziewczyna podejść do niego i go zagadnąć, tylko jak zwykle robisz jakieś durne podchody…

 

– Nie prawda!

 

– Właśnie, że prawda!

 

– Wcale, że nie!

 

– Wcale, że tak!

 

– Nie!

 

– Tak!

 

– Nie! – krzyknęła Elizabeth i rzuciła w przyjaciółkę poduszką.

 

– Tak się chcesz bawić? No dobra! – powiedziała wyzywająco Kate i wzięła swojego jaśka w obie ręce i podbiegła do przeciwniczki, okładając ją poduszką. Tamta nie była jej dłużna i oddawała tym samym. Śmiały się w niebogłosy, co chwile przewracając.

 

Ktoś otworzył drzwi i włożył głowę do środka. Był to Kurt. Któraś z dziewczyn rzuciła w niego puchem, na co krzyknął tylko:

 

– Dlaczego nie mówiłyście, że robicie bitwę na poduszki? Przyszedłbym wcześniej! – zawołał i wziął poduszkę, którą przed chwilą oberwał, przyłączając się do walki. Okładali się jeszcze przez dziesięć minut, śmiejąc się beztrosko i po chwili wszyscy trzej padli na łóżko, zmęczeni bitwą.

 

Byli w równym wieku, mieli po siedemnaście lat. Dogadywali się bardzo dobrze, właściwie mogli nazywać się przyjaciółmi. Znali się od wczesnych lat dzieciństwa, kiedy tylko znaleziono u nich dar. Wszyscy trzej przeniesieni zostali do Kwatery Głównej i tam właśnie się poznali. Co prawda nie od razu zostali przyjaciółmi, ale po jakimś czasie.

 

Ktoś zapukał do drzwi. W wejściu stał zziajany Ben, trzymając w ręku dużą paczkę chipsów. Brązowooki szatyn uśmiechnął się widząc przyjaciół i wszedł do środka. Usiadł na łóżku Kate.

 

– Co tu się stało? – zapytał, wskazując na pierze leżące na podłodze.

 

– Mieliśmy małą walkę na poduszki – westchnął Kurt, prostując się i siadając obok Bena. Dziewczyny również usiadły.

 

– Patrzcie, co mam! – zawołał szatyn, machając woreczkiem przed ich oczami.

 

– Skąd masz? – jęknęła Kate, oblizując wargi na myśl o słonym smaku chipsów cebulowych.

 

– Arraine wróciła przed chwilą z miasta… Przywiozła jedzenie na cały miesiąc – odparł, rozdzierając paczkę. Wszyscy czterej zaczęli pałaszować jedzenie, miło gawędząc. Po chwili dołączył do nich olbrzym Tom, który ledwo zmieścił się w drzwiach, przynosząc kolejne trzy paczki chipsów.

 

– Słyszeliście, że idziemy do Kwatery Głównej… pieszo? – zapytał, siadając na posłaniu Ronnie, które ledwo wytrzymało ciężar wielkoluda.

 

– So? – zapytał Kurt z buzią pełną chrupek.

 

– No tak… – westchnął Tom.

 

– Ale jak oni sobie to wyobrażają? – Ellie zmarszczyła brwi.

 

– No właśnie nie wiem… KG(Kwatera Główna – dop.aut.) jest siedem godzin drogi stąd. Będziemy szli cały dzień i może nawet spóźnimy się na Wiec – powiedział Tom, drapiąc się po głowie.

 

– No to kicha… – westchnął Ben, wstając z miejsca. – Pójdę porozmawiać z Xawierem. Może źle coś zrozumiałeś – powiedział do Toma, klepiąc go po kolanie(bo nie mógł wyżej sięgnąć). Skierował się do wyjścia.

 

– Jak myślicie, o czym będzie Wiec? – zagadnęła Kate, kiedy zapanowała niezręczna cisza.

 

– Ja mówię, że będzie o tym co zawsze. „O bezpieczeństwie pośród naszego gatunku” – zaintonował Kurt, udając Marka Stevensa, który prowadził Wiec. Tom zaśmiał się.

 

– Albo o nowych zmianach w prawie… – zaproponowała Kate.

 

– A może nas zaskoczą i będzie o czymś zupełnie innym – pomyślała na głos Elizabeth.

 

– A co? Miałaś jakąś wizję? – zapytał Kurt, wymachując rękami i mówiąc tajemniczym głosem. Po chwili wybuchnął śmiechem, podobnie jak Tom.

 

– Hej, przecież w końcu coś przepowiem… – westchnęła urażona Ellie, krzyżując ręce.

 

– Wybacz, ale jeszcze żadna z Twoich „przepowiedni” się nie sprawdziła – powiedział Kurt.

 

– Tak, wiem. Ale jestem jeszcze młodą wieszczką, więc kiedyś chyba mi się uda.

 

– Zawsze kiedy mówisz wieszczka, przypomina mi się jedna z Twoich przepowiedni – powiedział Tom żartobliwie, na co razem z Kurtem zaczęli śmiać się w niebogłosy. – Kiedyś powiedziałaś mi, że wyczuwasz, że Kate odnajdzie jakiegoś jednorożca, czy coś, a nic takiego się nie stało – powiedział, opanowując napad śmiechu.

 

– Nie martw się, kochanie. Kiedyś w końcu Ci się uda – powiedziała Katherine, obejmując ją ogonem.

 

– Tylko kiedy – westchnęła Ellie, opierając łokcie o kolana.

 

– Kiedyś na pewno – uśmiechnęła się kotka, spoglądając morderczym wzrokiem na chłopaków, którzy pokładali się ze śmiechu. – Wynocha! – krzyknęła.

 

– Co? – zapytali oboje, zbici z tropu.

 

– Wynocha – powtórzyła Kate, wstając i mrużąc oczy.

 

– Ale czemu? – zapytał Kurt, robiąc słodką minkę.

 

– Nie pytaj głupio, tylko po prostu stąd wyjdź!

 

– Będziemy grzeczni! – jęknął Tom.

 

– Nie interesuje mnie to. Wyjazd!

 

– No dobra… Ale my tu jeszcze wrócimy. Ellie pewnie to przewidzi – zaśmiał się Kurt, przechodząc jak duch przez ścianę. Tuż za nim, przez drzwi, wyszedł Tom, machając im wielką ręką na pożegnanie.

 

– Nie przejmuj się tymi idiotami… Wiesz, że tylko się z Tobą droczą.

 

– Wiem… Ale głupio się czuję, że jestem inna. Nie umiem latać, tak jak inni, nie przepowiedziałam niczego sensownego. Może nie jestem z Waszego świata.. Pamiętasz Victora Upper?

 

– Tak, a dlaczego?

 

– Myśleli, że należy do Naszego świata, ale tak nie było i musieli wymazać mu pamięć. I trafił do Domu Dziecka w Yorku.

 

– Wiem… Ale ty jesteś z Naszego świata! Na zajęciach radzisz sobie dużo lepiej od innych. Zresztą wiesz dobrze, że u wieszczek dar ukazuje się później niż u innych.

 

– Tak, ale co jeśli naprawdę jestem inna i wyczyszczą mi pamięć i nie będę niczego stąd pamiętać i nie będziemy mogły się przyjaźnić?

 

– Przestań tak mówić! Jesteś taka jak my, to widać gołym okiem.

 

– Ale…

 

– Nie ma „ale” – powiedziała Kate, siadając obok Ellie i obejmując ją ramieniem. – Jesteś jedną z nas – rzekła, uśmiechając się do niej. Po kilku minutach zjawiły się Taylor, wysoka blondynka o szarych oczach i Ronnie, szatynka o czarnych oczach.

 

– Co tak siedzicie? – zapytała Taylor, zgarniając ze swojego łóżka puch.

 

– Kurt i Tom znowu naśmiewali się… wiecie z czego – westchnęła Kate.

 

– Nie przejmuj się, Ellie – powiedziała wesoło Ronnie. – Moja matka jest wieszczką i u niej dar odnaleźli dopiero kiedy miała osiemnaście lat. Masz jeszcze czas.

 

– Tak wiem… Ale po prostu czuję się inna. Wszyscy tutaj umieją latać, nawet nowicjusze umieją, a ja nie!

 

– Nie przejmuj się… Wszystko się ułoży – powiedziała Taylor, siadając obok.

 

– Dzięki – westchnęła Ellie, opierając głowę na ramieniu blondynki.

 

Resztę wieczoru spędziły na plotkowaniu, co było dla nich charakterystyczne. Kate i Ronnie wiedziały wszystko o wszystkich, nawet jeśli nie było to prawdą i choć w domu mieszkało około trzystu osób, znały wszystkich z imienia i nazwiska.

 

Dla Elizabeth było to dość komiczne, ponieważ jej nie interesowały tego typu sprawy, podobnie zresztą jak starszą od niej o trzy lata Taylor. Wolały poświęcać czas na treningi, czy zgłębianie wiedzy teoretycznej, co nie znaczyło, że były nudne.

 

Nadeszła wreszcie pora kolacji, więc wszystkie cztery skierowały się do kuchni. Przemierzyły dwa piętra w dół schodami, które swoją drogą były w kiepskim stanie. Kate prawie wpadła w dziurę, którą zrobili George Michels i jego przyjaciele, podczas jednej z ich nocnych eskapad. Kotka zwinnie przeskoczyła dziurę, lądując na posadzce.

 

Kiedy wreszcie dotarły do jadalni, zasiadły na swoich stałych miejscach. Większość domowników dawno zajęła już swoje miejsca i pałaszowała podane na dużych talerzach różnorakie potrawy. Nadziewane pierożki, chleb kukurydziany, pomidorowe krążki z serem. Wszystko pachniało wyśmienicie, aż chciało się jeść.

 

Ellie i jej przyjaciółki nałożyły wszystkiego po trochu na porcelanowe, stare talerze, ze staromodnym wzorem w kwiaty. Każda z nich nalała sobie trochę soku groszkowego, który był ohydny, ale, jak mówiła Arriane, dodawał dużo siły i energii, co było bardzo przydatne w treningach.

 

Xawier oraz Arriane, siedzący u szczytu stołu, wstali i poprosili o ciszę.

 

– Chcemy tylko coś Wam oznajmić – krzyknął Xawier, kiedy nikt nie zwrócił uwagi na ich prośby. I to jednak nie poskutkowało. Spojrzał znacząco na Arriane, która uśmiechnęła się do niego. Po chwili zamieniła się w ogromnego feniksa, ziejącego ogniem, na co wszyscy wybałuszyli oczy i zamilkli. Kiedy zobaczyła, że zapanował spokój, wróciła do swojej pierwotnej postaci.

 

– Dzięki, Arriane – westchnął blondyn. – No więc. Jak już mówiłem, chcę Wam coś ogłosić. Jutro, jak wiecie, wyruszamy do Birmingham na Wiec. Proszę Was o spokój! – krzyknął, kiedy na Sali znów zapanował rumor.

 

– Wybacz, Xawier, ale Wiec zawsze odbywał się w Plymouth – zauważył trafnie Jackob Furgery.

 

– W tym roku mamy małe zmiany ze względu na bezpieczeństwo – wtrąciła Arriane. Była ona wysoką, zgrabną kobietą, około dwudziestu pięciu lat, miała długie do kolan brązowe włosy i tego samego koloru oczy. Nosiła owalne okulary z fioletowymi oprawkami.

 

– To znaczy? – zapytała jakaś dziewczyna.

 

– Nie możemy więcej powiedzieć, jutro wszystkiego się dowiecie – powiedział Xawier.

 

– Wyruszamy o godzinie szóstej i jeśli ktoś się spóźni, nie poleci – powiedziała kobieta. W pomieszczeniu rozległy się szmery ludzi.

 

– Ale ponoć mieliśmy iść na pieszo – powiedział Tom, obgryzając dookoła pieczonego kurczaka.

 

– A kto Ci to powiedział? – zapytał Xawier, uśmiechając się zawadiacko. – W każdym razie, polecimy, bo to najszybsza droga. Możecie jeść – powiedział i oboje z Arriane usiedli na swoich miejscach i również zajęli się konsumpcją jedzenia.

 

Elizabeth rozwarła tylko usta w niemym zdumieniu, gdy dowiedziała się, że polecą. Była tak zawiedziona jak jeszcze nigdy. Nie umiała latać, więc zapewne zostanie w domu. Dziewczyny spojrzały tylko na nią ze współczuciem i poklepały ją po ramieniu, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Ale ona wiedziała, że jeśli zostanie przegapi być może najważniejszy Wiec w historii. Nie wiedziała skąd, ale miała przeczucie, że to, co zostanie tam ustalone zmieni właściwie wszystko w ich dotychczasowym życiu. Musiała tam być, ale nie wiedziała jak mogłaby się tam dostać.

 

Wstała od stołu i wyszła z pomieszczenia jako pierwsza, nawet nic nie zjadła. Straciła ochotę na cokolwiek, a zwłaszcza na słuchanie opowieści jak wspaniale będzie na Wiecu. Wyszła na zewnątrz, by się przewietrzyć. Było już całkowicie ciemno, więc wzięła pierwszą-lepszą kurtkę z przedsionka, gdy stwierdziła, że na dworze jest chłodno. I nie myliła się. Skierowała się w kierunku jej ulubionego wzgórza, na którym rosły wrzosy– ulubione kwiaty jej matki. Usiadła na samej górze, owijając się szczelniej nakryciem. Akurat dzisiaj była pełnia księżyca, a na wzniesieniu było ją szczególnie widać. Światło Srebrnego Globu padało jakby prosto na nią. Nie mogła powstrzymać łez, choć wiedziała, że to bezsensowne, bo i tak nic tym nie zmieni. Musiała jednak uronić kilka kropel słonych łez, by poczuć się choć trochę lepiej. Tak bardzo cieszyła się, że wreszcie zobaczy prawdziwą naradę starszyzny, bo wcześniej nie miała na nią wstępu ze względu na zbyt młody wiek. A teraz, kiedy wreszcie mogła zobaczyć na własne oczy, o czym rozprawiają przez całą dobę najstarsi z rodu, coś musiało pokrzyżować jej plany.

 

Ktoś usiadł koło niej, obejmując ramieniem. Spostrzegła, że to Ben, który właściwie zawsze pomagał jej w najtrudniejszych momentach jej życia. Mogła na niego liczyć, nie ważne jak bardzo nabroiła.

 

– Nie martw się – powiedział pocierając jej ramię ręką.

 

– Nie martwię – powiedziała słabym głosem.

 

– Płakałaś?

 

– Skąd – szepnęła, ocierając wilgotne policzki.

 

– Przede mną nie musisz udawać.

 

– Wiem. Dzięki, że jesteś – powiedziała i przytuliła go.

 

– Zawsze będę.

 

– Mam taką nadzieję.

 

– Xawier kazał Ci przekazać, że mówiąc, że polecimy miał na myśli, że polecimy papiliami(coś w rodzaju samolotu – dop.aut.) – powiedział uśmiechając się sam do siebie. Spojrzała na niego z wyrzutem.

 

– Czemu wcześniej nie powiedziałeś? – zapytała uśmiechając się do niego.

 

– Bo dawno mnie nie przytulałaś – odpowiedział i również się uśmiechnął. Przytuliła go ponownie, na co pogłaskał ją po włosach.

 

– Przepraszam. Ostatnio jakoś nie mam dla Ciebie czasu – powiedziała wzdychając.

 

– Fakt, trochę zaniedbujesz starego przyjaciela.

 

– Przepraszam… Postaram się jakoś to wszystko tak zaplanować, żeby mieć dla Ciebie czas. Po prostu ostatnio Xawier wymyśla mi coraz to nowsze misje, chyba mnie sprawdza.

 

– Chciałby żebyś poszła w jego ślady i też była Ducherną(osoba, która czyta w duszach ludzkich– dop.aut.).

 

– Wiesz z czym to się wiąże?

 

– Wiem… Ale on pokłada w Tobie wielkie nadzieje.

 

– Ja sama w sobie też pokładam nadzieje, że w końcu uda mi się przelecieć chociaż trzy metry bez zderzenia z ziemią…

 

– Nie jest tak źle…

 

– Nie? Dzisiaj o mało nie zabiłam Zooey Smith – powiedziała, na co chłopak zaśmiał się cicho. – To nie jest śmieszne! Naprawdę mogłam jej coś zrobić…

 

– Wiesz, zadziwiasz mnie. Masz w sobie tak wielki dar, jak połowa naszego domu razem wzięta, ale po prostu w siebie nie wierzysz i to jest Twój jedyny problem. Nie to, że nie umiesz latać, czy że nie umiesz zbyt trafnie wieszczyć, ale brak wiary w swoje umiejętności. Jeśli chcesz się nauczyć latać, powiedz sobie w myślach, że umiesz latać, i że nie przyjmujesz innej opcji do wiadomości. Zobaczysz, że na pewno Ci się wtedy uda.

 

– Wątpię – powiedziała zasmucona i wyprostowała się, tym samym wyrywając się z jego uścisku.

 

– I takie jest właśnie Twoje podejście. Od razu skazujesz siebie na porażkę. Nie mów, że nie możesz. Powiedz, że Ci się uda i zobaczysz efekty.

 

– Ale ja tak nie umiem…

 

– Nadeszła pora, żebyś nauczyła się doceniać samą siebie. Jeśli się tego nie nauczysz, do niczego w życiu nie dojdziesz… – powiedział i wstał.

 

– Co ty robisz? – zapytała marszcząc brwi.

 

– Wstawaj. Nauczę Cię latać – powiedział ciągnąc ją za obie ręce.

 

– Chyba oszalałeś! Nie dam rady. Nie teraz.

 

– To niby kiedy? Albo dziś, albo nigdy – powiedział stawiając ją na równe nogi. Poprawiła kurtkę i ustawiła się prosto. – Dobrze. Teraz weź głęboki oddech i pomyśl o czymś, co Cię uszczęśliwia.

 

Pomyślała o swoich przyjaciołach, o domu, o lekcjach, o wesołych sytuacjach, które jej się przydarzyły.

 

– Gotowa? Dobra… Teraz powiedz sobie na głos, że Ci się uda.

 

– Nie zrobię tego…

 

– Dlaczego? Musisz to zrobić. Proszę Cię. Chociaż spróbuj.

 

– No dobra. Uda mi się – powiedziała obojętnie.

 

– Musisz w to włożyć więcej serca.

 

– Uda mi się – powiedziała bardziej przekonująco.

 

– To jeszcze nie to.

 

– Uda mi się! – powiedziała zamykając oczy i uśmiechając się do siebie. Po chwili poczuła, że traci grunt pod nogami. Rozłożyła ręce, śmiejąc się w głos. Otwarła oczy i spostrzegła, że unosi się jakieś trzy metry nad ziemią. Ben poszybował ku niej, szczerząc się do niej.

 

– Widzisz! Udało się – powiedział, łapiąc jej obie ręce i ciągnąc w lewo. – Teraz poćwiczymy skręcanie, dobrze?

 

– Jasne – powiedziała ciągle się uśmiechając. Trzymała kurczowo ręce chłopaka, skręcając delikatnie w prawo i lewo. Po chwili wylądowali na ziemi. Rzuciła się chłopakowi na szyję, mocno go ściskając.

 

– Mówiłem, że Ci się uda!

 

– To dzięki Tobie – powiedziała, odklejając się od Bena.

 

– To Twoja zasługa, ja tylko natchnąłem Cię do działania.

 

– W każdym razie, dziękuję – powiedziała ponownie go przytulając.

 

– Chodźmy już do środka, bo robi się zimno – powiedział, ciągnąc ją za rękę w stronę domu.

 

Następnego dnia obudziła się około piątej, po prawie nie przespanej nocy. Była tak podekscytowana nową umiejętnością, że nie mogła zmrużyć oka. Od razu opowiedziała wszystko przyjaciółkom, które po otrzymaniu dobrych wieści rzuciły się na nią, tym samym zwalając z nóg. Kiedy podniosła się na łóżku, zauważyła, że Taylor już nie śpi. Siedziała na parapecie, czytając jakąś strasznie grubą księgę, oprawioną we włoską skórę.

 

– O, obudziłaś się – powiedziała z uśmiechem blondynka. – I jak się czujesz po swoim pierwszym locie? – zapytała wesoło, zeskakując na ziemię.

 

– Wyśmienicie… Tylko głowa trochę mnie boli – westchnęła, składając posłanie.

 

– To normalne… Radzę Ci zacząć się powoli pakować, bo mamy jeszcze tylko godzinę – powiedziała Taylor.

 

– Zupełnie zapomniałam, że będziemy tam trzy dni… – jęknęła Ellie, wyjmując spod łóżka starą walizkę swojej mamy. Otworzyła ją po raz pierwszy od kilku lat, bo nigdy nie opuszczała domu na tak długo. Zobaczyła, że w środku jest kilka zdjęć z dzieciństwa i list pożegnalny matki. Uśmiechnęła się sama do siebie, patrząc na zabawne fotografie. Włożyła wszystko do szafki nocnej ustawionej obok łóżka. Z dużej, dwudrzwiowej szafy wyjęła mundurek, który składał się z plisowanej spódniczki, ciemnych podkolanówek, białej, koszulowej bluzki, zawiązywanych lakierków i szarego swetra z herbem, na którym widniał wąż i orzeł. Było to godło ich domu. Każdy dom, w którym mieszkali Adulescenowie miał swoje logo. Dom Lwa i Motyla, Foki i Kozła, Psa i Żółwia, Niedźwiedzia i Glisty, oraz wiele innych. Domy były rozrzucone po całej Anglii. Na Wiecu mieli znaleźć się wszyscy uczniowie Domów, znajdujących się w Królestwie.

 

Po półgodzinie Wszystkie dziewczyny były już spakowane, co najbardziej opornie szło Kate, bo wstała o 5.20. Zeszły schodami do hallu, w którym było już kilkadziesiąt osób z walizkami. Po chwili przyszli Xawier i Arriane. Na ostatnią chwilę, czyli o 5.55 zjawili się Kurt, Ben i Tom, którzy taszczyli ze sobą trzy, wielkie walizy.

 

– Co wy tam macie? – zapytał podejrzliwie Xawier, uśmiechając się do nich.

 

– Rzeczy niezbędne do przetrwania – odpowiedział Kurt, podśmiechując się pod nosem.

 

– Czyli? – zapytała Arriane, podchodząc do nich.

 

– Czyli ubrania, kosmetyki, książki, poduszki, piłki treningowe, śpiwory, karimaty i…

 

– Po co Wam piłki treningowe? – zapytała Arriane, rozumiejąc podstęp wychowanków.

 

– Tak… Tak sobie… Żeby porzucać… I w ogóle – wykręcał się niebiesko skóry, lecz Xawier od razu nakazał je wyciągnąć, bo wiedział, że chłopcy mają zamiar naprowadzić je na przeciwników z Domu Niedźwiedzia i Glisty.

 

– Nie chcieliśmy zrobić im krzywdy… Tylko troszeczkę postraszyć, nic więcej – powiedział Tom.

 

– Myślicie, że oni nie wiedzą, do czego służą piłki treningowe? – zapytała Arriane, śmiejąc się. Po chwili ciszy odezwał się znowu Kurt.

 

– Pss… Nie. Przecież… Ekchem… No, wiemy, że wiedzą, ale no… może… może oni mają inne… inne w obsłudze – wybrnął Kurt, mrugając oczyma nerwowo.

 

– Obsługa wszystkich działa tak samo – powiedział Xawier jakby to nie było oczywiste.

 

– Ale widocznie obsługa Waszych mózgów działa inaczej – powiedziała Arriane, na co połowa grupy wybuchła śmiechem. – Koniec tych pogaduszek. Czas się zbierać – powiedziała donośnym głosem i wszyscy skierowali się na podwórze, na którym podstawione były już papilia, które były upozorowane na orły, tak by ludzie myśleli, że to zwykły ptak. Był tylko jeden, z którego po chwili wysiadł ekscentryczny pilot.

 

– Witam wszystkich! – krzyknął tak głośno, że kilka osób z przodu podskoczyło. – Zapraszam do środka – powiedział już spokojniej, jednak nadal gorączkowo gestykulował.

 

Ellie usiadła przy oknie, tuż obok niej zasiadł Ben, którego po chwili zrzuciła Kate. Uśmiechnęła się beztrosko do chłopaka, który obrzucił ją urażonym spojrzeniem. Po paru minutach, kiedy wszyscy zajęli już miejsca, drzwi się zamknęły, a papil wzbił się w powietrze, powodując u pasażerów niemałe zdumienie. Wszyscy starali się dopchać do okien, by zobaczyć jak najwięcej, ponieważ żadne z nich nigdy wcześniej podróżowało takim środkiem transportu. Kiedy wylecieli poza granice hrabstwa Dorset, wszyscy zobaczyli wysokie pagórki oraz góry, którymi większość osób siedzących w papilu była zachwycona. Od dawna nie widzieli czegoś podobnego, ponieważ rzadko podróżowali.

 

Wycieczka mijała dość szybko w miłym gwarze. Obecność na Wiecu obowiązywała osoby postawione wyżej od oblata, czyli mające ponad 16 lat. Takich osób w ich domu było stosunkowo niewiele, bo około siedemdziesięciu. Reszta to nowicjusze i rektorzy, którzy pozostali w Kwaterze pod opieką Marka i Josephine, którzy mieli już tytuły kamerlingów, więc mogli zaopiekować się najmłodszymi z rodziny.

 

Około godziny piętnastej byli już na terenie Birmingham, wylądowali na jednym z odległych pół, gdzie nikt nie mógł ich zauważyć. Resztę drogi musieli przemaszerować pieszo. Od centrum dzieliły ich jakieś trzy kilometry.

 

– Błagam Was! Pamiętajcie tylko, że za chwilę znajdziemy się pośród normalnych śmiertelników, którzy nie wiedzą o Naszych specjalnych zdolnościach. Proszę: nie latać, nie używać swoich mocy magicznych, nie używać żadnych przedmiotów związanych z Naszym światem, starać się nie mówić o Wiecu, nie zwracać na siebie zbyt szczególnej uwagi. Po prostu zanim dojdziemy do Muzeum Miejskiego zachowujcie się jak normalna, nudna angielska szkoła z internatem, która przyjechała na wycieczkę, dobrze? – rozkazał stanowczo, na co wszyscy pokiwali głowami i ruszyli w drogę z bagażami tam, gdzie mieli dowiedzieć się o czekającym ich losie.

Koniec

Komentarze

>> Słońce chyliło się ku zachodowi, oddając ostatnie promienie słoneczne. Niebo było przejrzyste, nie zanosiło się na deszcz. Powietrze przesycone było zapachem lasu. Dookoła słychać było ciche pokrzykiwania ptaków. Okolica nie była szczególnie wesoła. Wszędzie naokoło wkopane były nagrobki. Stare, nowsze, obrośnięte i te zadbane. Cmentarz był na oko starej daty, naprawdę miał około trzystu lat. Dawno nikt nie obcinał tutaj rozrośniętych teraz krzewów. Dróżka wiodąca w stronę mogił była zarośnięta przez dość wysoką trawę.<<

Nie mam najmniejszej ochoty robić dzisiaj łapanki błędów. Ale to opowiadanie jest idealnym wzorcem jak nie należy pisać! Najważniejszym elementem każdego opowiadania jest początek. Powinno zachęcać czytelnika, by przeczytał tekst. Musi być poprawnie napisany, to znaczy bez błędów; zdania dopieszczone maksymalnie jak się tylko da. A tutaj, u Ciebie – na samym początku aż 7 razy powtórzyłaś słowo „być”.

 

>> Obróciła się o 180 (stopni: przyp. mkmorgoth) i zauważyła grupkę osób idącą w jej stronę. Nikogo nie była w stanie rozpoznać, bo wszyscy mieli na twarzach znajome jej maski z długim nosem i otworami na oczy. Wzięła głęboki wdech i zamrugała kilka razy oczyma w przerażeniu. Zaczęła szybko biec w przeciwnym kierunku.<<

Pomijam już, że liczebniki zapisujemy w beletrystyce SŁOWNIE, a więc nie: 180 stopni, tylko: sto osiemdziesiąt stopni. W ogóle tak się nie pisze, że ktoś obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Tylko prostu: obrócił się i kropka.

 

Końcówka tekstu, jasno dała mi do myślenia, że mam do czynienia z opowiadaniem napisanym pod wpływem oczytania, a co gorsza (i oby tak nie było) zerżnięcia pomysłu z książek o przygodach Harry’ego Pottera. Dlaczego? O to dowody:

 

>> (…) Pamiętajcie tylko, że za chwilę znajdziemy się pośród normalnych śmiertelników, którzy nie wiedzą o Naszych specjalnych zdolnościach. << --- Normalni śmiertelnicy = Mugole, zaś specjalne zdolności – tu chyba chodzi o magię, bo poniżej można wyczytać:

 

>> Proszę: nie latać, nie używać swoich mocy magicznych, nie używać żadnych przedmiotów związanych z Naszym światem, starać się nie mówić o Wiecu, nie zwracać na siebie zbyt szczególnej uwagi. << --- Czyli mamy jakieś rekwizyty do latania (np. miotły), i przedmioty używane przez czarodziejów.

 

>> Po prostu zanim dojdziemy do Muzeum Miejskiego zachowujcie się jak normalna, nudna angielska szkoła z internatem, << --- aluzja do Szkoły Magii, jakim był Hogwart?

 

Nie mam nic przeciwko czerpania inspiracji z ulubionych książek, czy od ulubionych Autorów. To najlepsza nauka na początku. Ale należy unikać kopiowania pomysłów. Bo to już jest plagiatem.

 

Co do samego opowiadania: tekst ma przewagę dialogów nad opisami. Zaś dialogi brzmią sztucznie, a tekst przez to jest przegadany. Ogólnie, co mogę doradzić: zacznij czytać coś z górnej półki, jakiś klasyków, od których nauczysz się pisać poprawnie. Jeśli masz mniej niż osiemnaście lat, to wszystko jeszcze przed Tobą. A jeśli więcej, to... kaplica. Natomiast nie zrażaj się, ćwicz pisanie, dużo czytaj. Pozdrawiam

 

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

mkmorgoth


"jakiCHś klasyków, od których nauczysz się pisać(...)"!!:) 

A poza tym się zgadzam ze wszystkim, co napisałeś. Jeśli chodzi o czerpanie inspiracji-czasami mamy do czynienia z tekstami, w których autorzy bawią się konwencją i przerabiają pomysły w różnych celach-wyśmiewając coś, grając schematami itd., ukazując wręcz, skąd te pomysły są. I czym intelignetniejszy i bardziej oczytany odbiorca, tym więcej nawiązań wychwyci. Tak jest np. u Pratchetta. Ale to zupełnie inna bajka, oczywiście. :) Pozdrawiam:)

"inteligentniejszy", rzecz jasna:) 

   No, z tym: " A jeśli więcej, (niż osiemnaście lat) to... kaplica." nie należy przesadzać. Człowiek uczy się non stop, więc dlaczego nie miałby opanować sztuki pisania po przekroczeniu osiemnastki...  

   Opowiadanie należy poddać dokładnemu przeglądowi i równie dokładnej korekcie. Tą koniecznością nie należy się zrażać --- początki mało komu idą jak po maśle.

Pierwszy akapit niezwykle zniechęca do dalszego czytania... 

"Słońce chyliło się ku zachodowi, oddając ostatnie promienie słoneczne. Niebo było przejrzyste, nie zanosiło się na deszcz. Powietrze przesycone było zapachem lasu. Dookoła słychać było ciche pokrzykiwania ptaków. Okolica nie była szczególnie wesoła. Wszędzie naokoło wkopane były nagrobki. Stare, nowsze, obrośnięte i te zadbane. Cmentarz był na oko starej daty, naprawdę miał około trzystu lat. Dawno nikt nie obcinał tutaj rozrośniętych teraz krzewów. Dróżka wiodąca w stronę mogił była zarośnięta przez dość wysoką trawę."

I dalej też na prwno jest dużo czasownika "być"...  Naprawdę nie ma innych?

Właśnie, AdamKB ma rację! Dlaczego kaplica dla tych, co już przekroczyli osiemnastkę? To smutne byłoby okropnie...

:-)   Wydało się, że masz więcej lat?   :-)

Jakoś tak wyszło:) Nie wypadało milczeć w takiej sytuacji:)

Faktycznie z tą "kaplicą" przesadziłem i to bardzo mocno. Przepraszam, ale nie raz tak człowieka poniesie, że plecie takie głupoty, że szkoda gadać.

 

Chociaż to moje "gburowate" słowo, użyłem tylko dlatego, że całkiem niedawno przeczytałem opowiadanie 19-latka, napisane rewelacyjnie. No i niepowinienem przekreślać żadnej osoby powyżej 18 lat, ani poniżej. Każdy jest inny. I jednemu wychodzi to lepiej, drugi musi troche nad tym pracować. Także Autorko nie łam się, tylko bierz się do roboty.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nie przejmuj się, po prostu chyba większość z nas tutaj już przekroczyła magiczną osiemnastkę. Autorka tekstu, póki co, milczy, ale jeśli cyferka przy nicku to rok urodzenia, nie ma się czym przejmować. A co do pisarskiej dojrzałości, to masz rację, wiek czasami nie ma znaczenia. Jeszcze sto lat temu, jeśli ktoś debiutował w wieku trzydziestu lat, to było to postrzegane jako "późny debiut". 

Moi drodzy, widzę, że wiele krytyki napłynęło w komentarzach, ale to nawet lepiej- wiem, co mam poprawić. :) Co do mojego wieku, to niedawno skończyłam 18 lat i jak napisał AdamKB: "człowiek uczy się non stop". Przepraszam za tak wiele błędów, bo szczególnie nie liczyłam na pochlebne opinie, co do opowiadania, więc wcale się nie dziwię. Chciałam prostu gdzieś to wstawić, by ktoś to ocenił. Opowiadanie od dłuższego czasu zalegało gdzieś w pamięci mojego komputera i praktycznie nikt poza mną nie miał do niego dostępu. 

Dziękuję za liczne uwagi, będę mądrzejsza na przyszłość (taki mam bynajmniej zamiar). 

Aha, i tak dla ścisłości drogi Panie/Pani mkmorgoth: być może odniosłam mylne wrażenie, ale chyba nieuważnie czytałeś moje opowiadanie. Nie starałam się czerpać żadnej treści z żadnej książki, wręcz przeciwnie. Próbowałam stworzyć coś, co nie będzie nawiązywało do niczego innego. Mówiąc "nudna, angielska szkoła z internatem" nie miałam na myśli żadnej Szkoły Magii, tylko to, iż mają się oni zachowywać jak zwyczajni śmiertelnicy ze szkoły z internatem. Proszę mi wybaczyć moją krytykę, być może Pana/Panią uraziłam, ale na prawdę nie nawiązuję do niczego, co zostało już kiedyś stworzone. 

Nowa Fantastyka