- Opowiadanie: dandee - Dyktando

Dyktando

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dyktando

Kiedy przechodzi się korytarzem poniżej serwerowni, gdzieś w jego połowie, nagle cichnie echo kroków. Dźwięk pojawia się ułamek sekundy później i do samego końca pozostaje irytująco niedopasowany do tempa marszu. Robert zawsze obraca się w tej chwili asynchronicznej ciszy i patrzy, kto idzie za nim. Instynktowna reakcja pobudzona ukłuciem strachu. Sposób na duchy.

 

Trzeba dojść do drabinki łączącej pokłady i zejść nią w łącznik serwisowy. Robert znika w króliczej norze i przeciska się przez plątaninę ustrojstwa, które z pewnością w razie awarii pomogłoby naprawić mnóstwo rzeczy, gdyby ktokolwiek się na tym znał. Rzecz w tym, że Robert jest tylko pilotem. Kiedyś prehistoryczni ludzie potrzebowali głównie kamieni oraz utwardzanych w ogniu dzid. Kiedy coś się popsuło, zawsze był pod ręką następny kamień i prosta gałąź do ułamania. Przeprowadzając analogię do realiów lotów kosmicznych, otrzymujemy Roberta, który potrafi tylko rzucać kamieniami.

Na samym końcu znajduje się pomieszczenie zabezpieczone włazem, na którym niezwykle starannie farbą niezmywalną i nieścieralną napisano „Keep out. High voltage. Danger.” Właz ten został przez Roberta potraktowany palnikiem plazmowym, sonicznym czymś tam, akumulatorowymi nożycami oraz starym, dobrym łomem. Niezależnie od okoliczności, zawsze znajdzie się jakiś kamień.

Robert dowiedział się o tym miejscu we śnie. To był piaty miesiąc dryfu i większość czasu wypełniał mu wtedy letarg. Ojciec obudził go i przeprowadził całą drogę do zamkniętego pomieszczenia. Robert siedział tam kolejne trzy dni, aż zrozumiał, że za tym włazem jest jego tata.

 

 

W środku nie pali się żadne światło i nie ma zbyt wiele miejsca, zwłaszcza dla Roberta, który jak przystało na pilota ma całe imponujące metr czterdzieści, nawet doliczając skafander próżniowy i hełm. Tylko klawiatura ma podświetlenie i malutki wyświetlacz. To w zupełności wystarcza. W widmowym blasku sączącym się spod jego dłoni Robert może porozmawiać z ojcem.

„Robert, to ty?”

– Tak, tato.

„Co dla mnie masz?”

– Konstantynopolitańczykównowianeczka.

„Od przodu, czy od tyłu?”

– Od tyłu.

„Akzcenaiwonwókyzcńatiloponytnatsnok”

– Bardzo dobrze, tato. Nic się nie pogorszyło od ostatniego razu.

„Ty też, synku, dobrze sobie radzisz. Zero literówek.”

– Staram się, chociaż coraz bardziej słabnę.

„Jesteś twardy. Moja krew. Zdążysz.”

– Mam taką nadzieję, tato.

 

 

Robert wpisuje kolejne linijki kodu. Część ekraniku, w której pisze jego ojciec pozostaje pusta. Do tej pracy potrzeba skupienia. To precyzyjna robota w samym jądrze systemu operacyjnego statku. Kiedy czuje, że już więcej nie da rady, nie ryzykuje, przerywa, wywołuje tatę.

– Tato.

„Tak?”

– Pytanie kontrolne.

„Strzelaj.”

– Stół z powyłamywanymi nogami.

„Stół z połyłamyłanymi nogami.”

– To powinno być łatwe, tato.

„Przecież dobrze napisałem: stół, nie stuł.”

– Nie w tym rzecz. Błędy się namnażają. Przechodzą poza kontrolą. Nie masz o nich pojęcia, więc nie musisz ich poprawiać. Będzie ich coraz więcej, a ty wciąż będziesz robił nowe, bo dla ciebie wszystko jest dobrze, bez różnicy.

„Jestem chory. Czy ja umieram?”

– Nie, tato. Nie bardziej niż ja.

 

 

Robert jest zbyt zmęczony, żeby sprawdzać wszystko linijka po linijce. Będzie trzeba zacząć pisać od początku. Od zera.

– Tato?

„Tak, Róbercie”

– Nie naprawię cię. Przepraszam. Muszę zacząć od nowa.

„Roburcie, odpócznij. Spróbójesz ze świe… ze źwierzym zapsem sił.”

– Już jesteś poważnie uszkodzony, tato.

„Pozwul hoziasz mi napsadź kilka zdań poprawnie. Dopże?”

– Dobrze. Kilka. Nie obiecam ile to będzie. Nie wiem, czy w ogóle zadziała.

„Dziekóje”

Trwa to zbyt długo, ale Robert chce pozwolić tacie wypowiedzieć się dokładnie. Odejść z godnością.

„Robercie”

– Tak?

„Dlaczego ja, a nie ty?”

– Za mało pamięci. Mogę wpisać ograniczony konstrukt. Siebie samego po prostu się boję. Nie chcę tam tkwić.

„Dlaczego”

– Kocham cię, tato. Tęskniłem.

„Dlaczego?”

– Chciałem mieć kogoś w tej trumnie.

„Nie chcem umierać.”

– Nie martw się, tato. Napiszę cię od nowa.

Koniec

Komentarze

"większość czasu wypełniał mu wtedy letarg" - w letargu można się znajdować, popaść w letarg, ale raczej nie można się zajmować letargiem, tak aby wypełniał on czas.

"przeprowadził całą drogę do zamkniętego pomieszczenia" - raczej poprowadził

"Robert siedział tam kolejne trzy dni, aż zrozumiał, że za tym włazem jest jego tata." - to zdanie w kontekście poprzedniego jest dla mnie kompletnie bez sensu

 

Pomysł jest bardzo ciekawy, wykonanie już gorsze. Trochę za bardzo niejasna jest sytuacja na statku. Nie rozumiem, dlaczego Robert siedzi odgrodzony od ojca (pomijam już, że pierwszy akapit niejako przeczy temu, że w ogóle tkwi w zamknięciu - no chyba że czegoś nie łapię).

 

Pozdrawiam.

Generalnie pomysł interesujący, ale nie wiem czy do końca zrozumialem. Wirtualny ojciec - przyjaciel, przydana osoba w samotnosci.

Niejasny ten tekst. Brakuje szerszego kontekstu. Dlaczego są od siebie odizolowani? Gdzie lecą, po co?

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Pierwszy tekst zachęcił mnie do zerknięcia tu.

Nie nadążam, ale czuję, że mi się podoba

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Szkoda kontekstu, ale samo w sobie jest przejmujące. Podobało się.

Nowa Fantastyka