- Opowiadanie: fbqba - Kirił Konstantynowicz - Łowca cz.1

Kirił Konstantynowicz - Łowca cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kirił Konstantynowicz - Łowca cz.1

Dzień chylił się ku końcowi. Wyjątkowo czerwone słońce, zwiastun nadchodzących mrozów, chowało się ponad ośnieżonymi wierzchołkami strzelistych modrzewi okalających staromodny drewniany dworek stojący na skraju lasu. Dworek ten, niewyróżniający się się w zasadzie niczym na tle innych dworków, zbudowany był z pomalowanego na biało sosnowego drewna, które to drewno sprowadzono na specjalne życzenie właściciela aż z gór. Ścięte w połowie stycznia drzewa, już kilkanaście dni później zabrano do tartaku, skąd, odpowiednio spreparowane, spławiono je w dół rzeki w okolicy końcówki lutego, tak aby można było rozpocząć budowę jak tylko ustąpią ostatnie zimowe mrozy. Wszystko to działo się osiemdziesiąt lat temu, kiedy z południowego frontu powrócił do rodzinnego Glanenburga uhonorowany dziesiątkami odznaczeń, weteran rozlicznych wojen Jegor Marsiejenko mający wówczas nie więcej jak czterdzieści pięć lat. Cichy i zamknięty w sobie mężczyzna niemalże od razu wykupił dziesięć tysięcy ośmin ziemi co jako równowartość ośmiu milionów sążni budziło powszechny podziw i zdumienie ludzi, którzy nieprzyzwyczajeni byli do towarzystwa takich bogaczy jak on. Widać było w tym pobożnym podziwie ciemnotę lokalnego ludu, któremu brak było podstawowej nawet wiedzy, chociażby o tym, że nawet na wcale nie tak oddalonej północy czy zachodzie, rozciągały się włości dziesiątki czy setki razy większe, będące przecież częścią ich kraju. To właśnie Jegor stał się założycielem i fundatorem Glanenburga jaki znano obecnie, miasta transportu i handlu w którym przecinały się rozliczne szlaki handlowe i które liczyło sobie około szczęściu tysięcy mieszkańców. Smutnym było, że jedynym wspomnieniem po owym dobrodzieju była jedynie pamiątkowa tablica na tyłach ratusza, ów podupadający dworek oraz prawnuk Jegora który go zamieszkiwał. Kirił Konstantynowicz, bo tak się on właśnie nazywał, był niemalże idealną kopią swojego pradziada. Potężnej budowy, o ciele zahartowanym przez mróz i wicher, porywczy a przy tym niezwykle chłodny i bystry, sprawdzający się doskonale zarówno w roli taktyka jak i szeregowego rębajły. Wiele rzeczy mówiono o nim w okolicznych gospodarstwach, a każda nowa plotka wydawała się jeszcze bardziej niewiarygodna od poprzedniej. W niektóre trudne było uwierzyć nawet największym fantastom, inne zaś sprawiały wrażenie więcej niż prawdopodobnych. Sam Kirił nie przejmował się nimi zbytnio, zwłaszcza, że żadna z nich nie szkodziła mu nawet w najmniejszy sposób. Dość powiedzieć, że niektóre z niesamowitych opowieści sam wymyślał a następnie za pomocą rozlicznej siatki znajomych i przyjaciół zakorzeniał je w spragnionych sensacji umysłach lokalnego plebsu. Jednym z takich właśnie plotkarzy był lichwiarz i hochsztapler Rottenberg, znany w całej chyba okolicy z niesamowicie lotnego umysłu, który pozwolił mu na zdobycie niewyobrażalnej wręcz fortuny, którą chętnie pożyczał wszystkim którzy go o to prosili. Pożyczki te były oczywiście oprocentowane w sposób sprytnie podstępny, sprawiający że prędzej czy później Kliment Rottenberg stawał się oficjalnym posiadaczem całego majątku niczego nie podejrzewającego biedaka.

I to właśnie Kliment, odziany ciężkie, wilcze futro zbliżał się do białego dworku, podpierając się przy tym stylową laską i gwiżdżąc jedną ze starych, ludowych melodii. Ogromny, brązowy pies jakby znikąd pojawił się na kamiennej ścieżce i ujadając szaleńczo ruszył w stronę przybysza.

 

–Witalij ! – Roześmiał się mężczyzna – Jak się miewasz piesku? Stęskniłeś się za wujaszkiem Klimem ?

–A któż mógłby za tobą tęsknić złodziejski diable !?

–Ach ! – Rottenberg wzniósł w niebo swoją bogato upierścienioną dłoń i spojrzał na Kiriła Konstantynowicza, który właśnie pojawił się na ganku, przywiedziony zapewne szczekaniem swojego ulubionego towarzysza – Jak dobrze jest słyszeć głos przyjaciela !

–Jak dobrze jest słyszeć brzęk twojego złodziejskiego mieszka, który niczym anielska muzyka wypełnia moje zbolałe uszy! – Rechot Kiriła, chociaż przepełniony nieskrywanym nijak sarkazmem, miał w sobie coś ciepłego i w pewien pokrętny sposób urzekająco braterskiego.

–Nie spytasz co mnie sprowadza? – Zapytał lichwiarz rzucając psu ogromny kawał surowego mięsa.

–Wiem dobrze po co przyszedłeś. Zapewne jak zwykle przywiodły cię tutaj interesy.

–W rzeczy samej – Kliment uśmiechnął się szeroko – Zawsze podziwiałem twoje umiejętności zdobywania informacji.

–Chcesz abym odnalazł dla ciebie Michaiła Peperkonowa. czyż nie?

–Po raz kolejny masz rację.

–Za darmo? – Tym razem to Kirił się uśmiechnął a jego blada, surowa twarz, skryta za opadającymi na nią kosmykami czarnych włosów, wydała się nagle o kilka lat młodsza.

–Mam dla ciebie zaliczkę.

–Jak rozumiem wypijemy ją razem, podczas gdy będziesz wyjawiał mi szczegóły?

–Jeśli chcesz – Mężczyzna skinął głową – Chociaż obawiam się, że to może być dla mnie troszeczkę za mocne. Wiesz, że mam słabą wątrobę.

–Prawdziwy mężczyzna wychyla sztaf na jeden raz.

–Zawsze to mówisz.

–Taka jest prawda.

–Prawda jest taka, że tylko ty potrafisz wypić cały sztaf duszkiem.

–Właśnie to buduje moją legendę! – Obydwaj się roześmiali, żaden z nich nie miał wątpliwości co do przydatności dobrej opinii.

 

Wnętrze dworku nie było w żaden sposób wyjątkowe. Z pewnością nie dla lichwiarza Rottenberga, którego mieszkanie śmiało mogłoby konkurować z pałacami książąt i hrabiów. Kirił nie był jednak człowiekiem który lubował się w bogatych, pełnych przepychu wystrojach, chociaż zapewne jego definicja bogactwa różniła się diametralnie od tej którą posługiwali się zwykli ludzie. Nic więc dziwnego, że starannie wypastowana podłoga przyozdobiona była skórami wilków, dzików i niedźwiedzi, a nad kamiennym kominkiem w którym radośnie trzaskały płonące bukowe polana, widniała spora kolekcja rozmaitej broni białej: od mieczy przez wekiery i korbacze, aż do potężnych halabard i młotów których jeden cios mógłby rozłupać czaszkę chronioną nawet najtwardszym hełmem.

 

–Michaił Peperkonow… – Powtórzył z zamyśleniem Kirił kiedy obydwaj usiedli już przy ciężkim, drewnianym stole. Był to stół zwyczajny, z gatunku stołów które zwykło się widywać w domostwach każdego co bogatszego kupca. Wykonany z czerwonego dębu, przez jednego z Cechowych Mistrzów Glanenburga, Jurnika Robosiejenkę, prezentował się okazale, aczkolwiek nie na tyle imponująco aby wzbudzić zachwyt czy chociażby podziw dla kunsztu jego wykonawcy. Był zwyczajnym stołem i chyba nawet fakt, że to właśnie na nim poczęty został Kirił nie czyniło go wyjątkowym – Czy to nie ten sam Peperkonow, którego córka nie dalej jak w zeszłym roku wydała się za młynarza Torofkę?

–Dokładnie ten sam! – Ucieszył się Kliment, chociaż nie do końca wiadomo było co wprawiło go w dobry nastrój: wiedza przyjaciela, czy tez może napełniona przezroczystym płynem szklanka, którą właśnie mu podsunięto?

–No więc mówisz, że ci się… Zdarowie!… Zgubił?

–W rzeczy samej – Mężczyzna przechylił naczynie, i krzywiąc się ostentacyjnie pociągnął solidnego łyka – Wiesz, że to nie leży w mojej naturze, ale popytałem tu i tam.

–I czego się dowiedziałeś ?

–Mówią, że go strzyga dopadła… albo wilkołak.

–Bzdura ! – Kirił Konstantynowicz wlał sobie do ust zawartość kolejnego kubka – Nie ma wilkołaków! W każdym razie nie w okolicy.

–Takiś pewien ? – Zaperzył się lichwiarz – Słyszałeś o Iwanku ? Tym co to podobno był kuzynem brata stryjecznego garncarza Griegoryja Partchykowa.

–Słyszałem – Odparł przekornie tamten.

–No i ? Powinieneś wiedzieć, że dzieciak był wilkołakiem z krwi i kości.

–Ano. Tylko, że Iwanek nie żyje od przeszło pół roku.

–Słucham ?!

–Nie słuchaj, tylko przyjmij do wiadomości, że wilkołaków w okolicy nie ma.

–Kirił przyjacielu czy ty ubiłeś Iwanka !?

 

Niewmuszonym, jakby całkowicie niechętnym gestem, Kirił Konstantynowicz wskazał na wiszący za jego plecami ciemno szary wilczy łeb o nienaturalnie wydłużonym pysku. Oczy miał otwarte a w rozszerzonych z przerażenia źrenicach malował się obraz jakiejś niewypowiedzianej ulgi. Nawet całkowicie rozszarpane ucho, uszkodzone prawdopodobnie przez jedną z pistoletowych kul wydawało się wręcz epatować uczuciem szczęścia jakie przepełniło krew bestii na chwilę przed jej śmiercią.

Koniec

Komentarze

Lżejsza wersja masakry w dzień świętego Walentego, a nie tekst literacki... 

Poniższe uwagi nasunęły mi się po przeczytaniu pierwszych siedmiu zdań opowiadania. Nie chcę wiedzieć, co mogłoby się zdarzyć po przeczytaniu całego tekstu.

 

„Wyjątkowo czerwone słońce, zwiastun nadchodzących mrozów, chowało się ponad ośnieżonymi wierzchołkami strzelistych modrzewi okalających staromodny drewniany dworek stojący na skraju lasu.” – Proszę mi wytłumaczyć to przedziwne zjawisko, gdy zachodzące, czyli zniżające się, słońce, chowa się ponad wierzchołkami drzew, miast skryć się za nimi.

 

„Dworek ten, niewyróżniający się się w zasadzie niczym na tle innych dworków, zbudowany był z pomalowanego na biało sosnowego drewna, które to drewno sprowadzono na specjalne życzenie właściciela aż z gór. Ścięte w połowie stycznia drzewa, już kilkanaście dni później zabrano do tartaku, skąd, odpowiednio spreparowane, spławiono je w dół rzeki w okolicy końcówki lutego, tak aby można było rozpocząć budowę jak tylko ustąpią ostatnie zimowe mrozy.” – Nie znam się na ciesielstwie, ale gdybym chciała budować dla siebie dom z drewna, sosna byłaby ostatnim materiałem, na który zdecydowałabym się.

Gdyby ten hipotetyczny dom chciano mi zbudować z końcem ustania ostatnich mrozów, z drewna ściętego w połowie stycznia, to nie zgodziłabym się nawet na zrobienie mi trumny z tego materiału.

Dlaczego budowano dworek z drewna sosnowego, mając w zasięgu ręki strzeliste modrzewie?

Kto i w jaki celu spaprał cały dworek, malując go na biało?

„Cichy i zamknięty w sobie mężczyzna niemalże od razu wykupił dziesięć tysięcy ośmin ziemi co jako równowartość ośmiu milionów sążni budziło powszechny podziw i zdumienie ludzi, którzy nieprzyzwyczajeni byli do towarzystwa takich bogaczy jak on. Widać było w tym pobożnym podziwie ciemnotę lokalnego ludu, któremu brak było podstawowej nawet wiedzy…” – Tutaj nabrałam podejrzeń, że Autor robi sobie z czytelników jaja jakieś, nieprzyzwoicie się z nas natrząsając. Od kiedy powierzchnię ziemi mierzy się jednostkami objętości i długości.

 

Czy Autor założył, że tymi rewelacjami obudzi w czytelnikach powszechny podziw i zdumienie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

autor mógł mieć na myśli sążnie kwadratowe. co do reszty uwag regulatorów się jednak zgodzę. opowiadanie strzela sobie samo w stopę tymi ciesielskimi dygresjami, bo nudne to strasznie. no chyba, że to początek powieści i wszystko obliczone jest na trochę inny tryb czytania. dialog mi się podoba.

dorjee, istotnie, masz rację. Dziękuję.

Mając nową wiedzę o sążniach kwadratowych i ośminach, wycofuję zarzut wobec Autora, jakoby jaja sobie robił i do własnej ignorancji, w tej materii, się przyznaję.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, szkoda nie przeczytałaś całego, bo wtedy mogłabyś zasugerować jak poprawić resztę. A ja z chęcią bym z takiej rady skorzystał bo w końcu chodzi o to, żeby cały czas poprawiać swój styl.

Przyznaję, że to zdanie ze słońcem troche nie wyszło. Chodziło mi głównie oto, że w momencie dziania się akcji, ono było jeszcze ponad wierzchołkami, ale zachodziło. Obiecuje poprawę.

 No a teraz dworek. Spieszę ze wyjaśnieniami. Po prostu miałem taką ułańską fantazję, mieć biały dworek z sosny. No a teraz troche bardziej szczegółowo. Otóż do budowy domu, sosna nadaje sie zdecydowanie bardziej niż modrzew. To raz. Nawet teraz używa sie sosny do budowy konstrukcji drewnianych budynków. Po drugie, wycinanie lasu prowadzi do niedowracalnych zmian w ekosystemie w skali lokalnego mikroklimatu. To logiczne, że jeśli ma sie wybór: narobić na swój trawnik, albo na trawnik dwie ulice dalej, to wybiera sie drugą opcję. Po trzecie: nie uważam, żeby malowanie dworku na biało nazywać od razu spapraniem go. Mimo wszystko farba to jest pierwsza linia obrony przed różnorakimi uszkodzeniami, próchnicą itp. Dworek został pomalowany w ramach zapobiegania niszczeniu. A na biało. Bo tak. 

 Sążnie istotnie miały być kwadratowe, ale to jakoś tak nie brzmi, więc doszedłem do wniosku, że takie drobne przekłamanie nie będzie zbytni bolesne. 

Ostatecznie: Autor nic nie założył, bo Autor nie jest od tego, żeby zakładać cokolwiek. Każdy sobie to interpretuje jak mu się podoba, i ja nic mu nie narzucam. Tym co próbowałem pokazać był raczej powszechny podziw i zdumienie jakie wyżej wymienione fakty wywoływały tam. Wśród Lokalnej Społeczności.

Dorjee, dziękuje za wzmiankę o sążniach. Nie nazwałbym tego jeszcze początkiem powieści, ale jest to początek sporego opowiadania, które mam nadzieję będzie sie powiększać. I które cały czas strzela sobie w stopy takimi dygresjami, nie tylko ciesielskimi. W zasadzie fabuła, chociaż istniejąca, i rozbudowana ( mam nadzieję ) to tylko pretekst do mnóstwa rozmaitych wstawek z dziedzin tak róznych jak : piwowarsto, kowalstwo i rolnictwo.

fbqba, to ładnie że napisałeś wyjaśnienie. Teraz rozumiem, dlaczego mogłam odczytać tekst niezgodnie z Twoimi intencjami.

 

Obszernie opisałeś kwestię dworku, ale według mnie, wyznanie – „Po  prostu miałem taką ułańska fantazję…” tłumaczy wszystko.

Natomiast nie mogę podzielić Twojego poglądu w sprawie trawnika: „To logiczne, że jeśli ma sie wybór: narobić na swój trawnik, albo na trawnik dwie ulice dalej, to wybiera sie drugą opcję.” Otóż ja wybieram trzecią opcję i w ogóle nie robię na trawnik. :-)

 

Skoro wyrażasz chęć skorzystania z mojej pomocy, w najbliższych dniach postaram się przeczytać Twój tekst. Jeśli będę mieć jakieś uwagi, wypiszę je.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Obiecałam. Przeczytałam. Do końca.

Uważam, że budujesz zbyt skomplikowane zdania i gubisz się w gąszczu przedziwnych sformułowań, a to utrudnia czytanie i zrozumienie tekstu. Niektóre zdania czytałam kilkakrotnie i zastanawiałam się, co też miałeś na myśli.

Zbyt wiele uwagi poświęcasz nieistotnym drobiazgom, które szczegółowo opisujesz, nie wiadomo po co – np. dębowy stół.

Nie mogę nic powiedzieć o treści, bo po kilku opisach i jednej rozmowie trudno cokolwiek przewidywać.

Z tego co przeczytałam wnioskuję, że lubisz pisać o drewnie.

 

 „…budziło powszechny podziw i zdumienie ludzi, którzy nieprzyzwyczajeni byli do towarzystwa takich bogaczy jak on.” – Bogaci obszarnicy nie byli towarzystwem dla ciemnego ludu.

 

„Widać było w tym pobożnym podziwie ciemnotę lokalnego ludu któremu brak było podstawowej nawet wiedzy, chociażby o tym, że nawet na wcale nie tak oddalonej północy czy zachodzie, rozciągały się włości dziesiątki czy setki razy większe, będące przecież częścią ich kraju.” – Moim zdaniem podziw był nabożny. A lud był ciemny i brakowało mu podstawowej wiedzy, bo nie był nigdy kształcony.

 

„To właśnie Jegor stał się założycielem i fundatorem Glanenburga jaki znano obecnie…” – Nieprawda. Skoro był założycielem Glanenburga, to wcześniej miasto nie istniało. I musiało minąć dużo czasu, aż stało się takie, jakie nam opisujesz. Nie od razu Glanenburg  zbudowano.  

 

„…miasta transportu i handlu w którym przecinały się rozliczne szlaki handlowe i które liczyło sobie około szczęściu tysięcy mieszkańców.” – Niech już ten Glannenburg będzie sobie miastem transportu i handlu, choć ja bym powiedziała, że w mieście kwitł handel obwoźny, ale błagam o przybliżenie mi pojęcia, ilu tam było mieszkańców. Bo teraz około szczęściu tysięcy to dla mnie, mniej więcej tyle, co od tej palmy w … ;-)

 

„Smutnym było, że jedynym wspomnieniem po owym dobrodzieju była jedynie pamiątkowa tablica na tyłach ratusza…” – Powtórzenie.

Ja napisałabym: To smutne, ale wspomnieniem po dobrodzieju była tylko pamiątkowa tablica na tyłach ratusza.

 

„Kirił Konstantynowicz, bo tak się on właśnie nazywał…” – Zbędne on.

 

„Dość powiedzieć, że niektóre z niesamowitych opowieści sam wymyślał a następnie za pomocą rozlicznej siatki znajomych i przyjaciół zakorzeniał je w spragnionych sensacji umysłach lokalnego plebsu.” – Dość niezgrabne, delikatnie mówiąc, to zdanie.

Ja napisałabym: Niektóre plotki sam wymyślał, opowiadał licznym, gadatliwym znajomym, a ci rozpowszechniali je wśród okolicznych mieszkańców.

 

„…zdobycie niewyobrażalnej wręcz fortuny, którą chętnie pożyczał wszystkim którzy go o to prosili.” – Myślę, że nikomu nie pożyczał swojej fortuny, bo w niedługim czasie byłby biedakiem.

 

„Pożyczki te były oczywiście oprocentowane w sposób sprytnie podstępny, sprawiający że prędzej czy później Kliment Rottenberg stawał się oficjalnym posiadaczem całego majątku niczego nie podejrzewającego biedaka.” - Sprytny i podstępny to synonimy.

Sokoro pożyczkobiorcy, jeden z drugim, stracili majątki na rzecz Klimenta, inni powinni być ostrożniejsi i nie dać się tak łatwo oszukać.


„I to właśnie Kliment, odziany ciężkie, wilcze futro…” - …odziany w ciężkie…

 

„–Witalij !” – Po myślniku spacja, przed wykrzyknikiem bez spacji.

Ten błąd jest we wszystkich dialogach, nie będę jednak wypisywać wszystkich zdań.

 

„–A któż mógłby za tobą tęsknić złodziejski diable !?” – Autor powinien zdecydować, czy Kirił zadaje pytanie, czy wykrzykuje zdanie.

 

„Rechot Kiriła, chociaż przepełniony nieskrywanym nijak sarkazmem…”nijak jest zbędne.

 

„Zapytał lichwiarz rzucając psu ogromny kawał surowego mięsa.” – Skąd Kliment nagle wziął mięso? Wcześniej wspominasz, że podpierał się stylowa laską, ale nic nie piszesz, by niósł jakiś pakunek. Ogromny kawał surowego mięsa pewnie nie był schowany w kieszeni futra. No chyba, że w woreczku foliowym. ;-)


„Michaiła Peperkonowa. czyż nie?” – Po kropce, nowe zdanie zaczynamy wielką literą.

 

„Nic więc dziwnego, że starannie wypastowana podłoga…” -  O ile wiem, dawniej podłogi były woskowane, nie pastowane.

 

Był to stół zwyczajny, z gatunku stołów które zwykło się widywać w domostwach każdego co bogatszego kupca. Wykonany z czerwonego dębu, przez jednego z Cechowych Mistrzów Glanenburga, Jurnika Robosiejenkę, prezentował się okazale, aczkolwiek nie na tyle imponująco aby wzbudzić zachwyt czy chociażby podziw dla kunsztu jego wykonawcy. Był zwyczajnym stołem…” – Powtórzenia. Skoro dwa razy zaznaczasz, że to zwyczajny stół, czemu poświęcasz mu tyle uwagi?

 

„…i krzywiąc się ostentacyjnie pociągnął solidnego łyka…” - …pociągnął solidny łyk

 

„…Kirił Konstantynowicz wlał sobie do ust zawartość kolejnego kubka …” – Zbędne sobie. Wszak wiadomo, że nie poił Klimenta. Skąd wziął się kubek, skoro wcześniej podano szklanki.

 

Niewmuszonym, jakby całkowicie niechętnym gestem, Kirił Konstantynowicz wskazał na wiszący za jego plecami ciemno szary wilczy łeb o nienaturalnie wydłużonym pysku.” – Ja napisałabym: Kirył wskazał gestem ścianę za swymi plecami. Wisiał na niej ciemnoszary wilczy łeb o nienaturalnie wydłużonym pysku.

 

„Nawet całkowicie rozszarpane ucho, uszkodzone prawdopodobnie przez jedną z pistoletowych kul wydawało się wręcz epatować uczuciem szczęścia jakie przepełniło krew bestii na chwilę przed jej śmiercią.” – Zupełnie nie umiem sobie wyobrazić, jak uczucie szczęścia przepełnia krew do tego stopnia, że udziela się całkowicie rozszarpanemu uchu, aż zaczyna ono epatować.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka