- Opowiadanie: domek - Nie w tą stronę

Nie w tą stronę

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie w tą stronę

Byłem wkurzony. I to bardzo.

Wszystko zaczęło się od paru niewinnych, acz jeno z pozoru, kuksańców, które za chwilę przerodziły się w potężne kopniaki i razy. Skulony na ubłoconym bruku nawet dzielnie znosiłem serie ciosów dopóki, dopóty z nosa nie buchnęła mi krew, podeszwa buta nie rozcięła łuku brwiowego, a genitalia nie spuchły jak po ukąszeniu osy, od któregoś z nierozważnych ciosów jakimś ciężkim przedmiotem. Wówczas czarna rozpacz mnie dopadła i jąłem rugać swych siepaczy, ale skutku nie wywarło to żadnego.

Wreszcie, kiedy obili mnie jak tłuczone prosię, zawlekli na wóz, rzucili na deski i ciemną płachtą odcięli dostęp do światła. Tak więc przez blisko godzinę leżałem w ćmie zupełnej, ledwie zachowując przytomność. Całe ciało pulsowało okropnym bólem, jakiego nigdy przedtem nie miałem okazji poznać. Ale na szczęście albo ku jego braku było mi dane napotkać ludzi, którym zapoznawanie leży w zakresie obowiązków i idzie łatwo i przyjemnie. Lecz tylko dla nich. Dla mnie zgoła mniej.

Terkot kół dobiegał gdzieś z oddali, krew biła mi do uszu, z czasem traciłem wszelką orientację. Gdy w końcu wóz zatrzymał się, usłyszałem pokrzykiwania małej grupki ludzi, a potem bez kozery bynajmniej wyrzucono mnie na piach. Zakasłałem i dostałem z buta.

Następnie dwóch wyrwidębów pociągnęło mnie po ziemi za obie nogi, tak iż jechałem dupą po ziemi, bawiąc się kolejnych zadrapań, wszak które nic nie znaczyły względem napuchniętych jajec. Zdałem sobie sprawę, że szoruję po mokrej trawie, którą pewnie niedawno skropił jesienny deszczyk. W drodze znowuż dopadł mnie krztuszący kaszel i czyjś szorstki głos kazał uciszyć, jak to się wyraził, '' zafajdaną niemotę’’. Rychło oszacowałem kogoż tamten miał na myśli, gdy poczułem jak mój brzuch cofa się pod uderzeniem nahaja, zrównując niemal z żebrami. Zacisnąłem zęby, by nie wrzasnąć i odetchnąłem z ulgą, kiedy ci dwaj na powrót ruszyli przez łąkę w stronę ciemnego boru, jaki dostrzegłem kątem podbitego oka.

– Na bary go!

Jeden z olbrzymów złapał mnie za kołnierz, szarpnął i przewiesił przez potężne ramię. Wznowiliśmy, można by rzec, wędrówkę, różnica, przyjemna, nie przeczę, choć nie do końca, polegała na tym, że nie raniłem już ni pleców, ni pośladków pod szorstkim, nieprzyjemnym gruntem, zaś ów szkopuł polegał na zapachu bijącym spod pachy wyrwidęba, który mnie dźwigał. Zdało mi się, że zbladłem znacznie i cudem jakimś powstrzymałem odruch wymiotny. Na szczęście.

Zagłębialiśmy się w gęsty las, a z każdą następną minutą robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Głowa kołysała mi się przy każdym kroku osiłka, usta wyschły na wiór. Z boku słyszałem pozostałych towarzyszy tej mało lubej przechadzki do mrocznego lasu, którzy dawali znać o sobie rozmaitymi bluzgami, jakich wonczas nasłuchałem się jak nigdy wcześniej, a i poznałem kilka nowych, nie znanych mi zupełnie i raz jeszcze ponuro uświadomiłem sobie, że zapoznawanie to ich specjalność. Ale o tym już wspominałem.

Po jakimś kwadransie żywego marszu zatrzymaliśmy się. To znaczy oni się zatrzymali, ja przy okazji.

– Postawcież go na ziemi!

Ordynans wykonany został natychmiast. Lecz w nieco dziwny sposób. Ale do tego się już przyzwyczaiłem, co i rusz zadziwiony przez mych ‘’kompanów’’.

Podniosłem głowę z poziomu ściółki leśnej, na której leżałem rozpłaszczony. Jakby przez mgłę obaczyłem kilkunastu ludzi, podzielonych na dwa szeregi. Ktoś ze stojących w szyku po mojej stronie wystąpił do przodu i odezwał się. Był to ten, który wydawał dyrektywy.

– Panie Sulgatz – powiedział, a osoba w przeciwnym szeregu poruszyła się nieznacznie – Jakeśmy się dogadali: bratanica twa w zamian za tego tutaj chłystka. Chłystek, wszak nada się akuratnie. Ha!

Do czego się nadam, nie byłem pewny. Więcej, nie miałem zielonego pojęcia.

Pan Sulgatz podszedł do mnie, kucnął i wierzchem dłoni otarł me zakurzone czoło. Potem powoli oblizał spierzchłe wargi i uśmiechnął się lubieżnie. Nawet bardzo.

Dlatego byłem wkurzony.

***

Związano mnie, chociaż dolegający ból paraliżował me ciało równie skutecznie, i zatargano do zagajnika, gdzie skubało trawę kilka wierzchowców. Pan Sulgatz zarządził, by niejaki Jan Miśniak sprawował nade mną pieczę. Ów wysoki, spokojny rycerz z ciemnym wąsem wskoczył na kulbakę i wziął mnie przed siebie. Nie był to nazbyt wygodny środek transportu, ale uzmysłowiwszy sobie ilość siniaków i obrażeń jakich mi nie poskąpiono, nie oponowałem, tylko pokornie wyczekałem, aż pochód wyruszy.

Stało się to niebawem. Konwój stanowiło łącznie dziewięciu rycerzy i dwóch pachołków. Para feudałów jechała w przedzie, za nimi pan Sulgatz w szpalerze czterech zbrojnych, dalej Jan Miśniak pospołu ze mną, zaś pochód zamykało znowuż dwóch wojaków. Pachołkowie kroczyli z boku, ledwie dotrzymując tempa. Z jakich przyczyn owy Sulgatz otaczał się taką eskortą, nie myślałem nawet zgadywać. Kimże był i do czego jestem mu potrzebny również nie wiedziałem, choć obawy miałem bardzo rozmaite. Uzasadnione ponad to.

Kiedy wyjechaliśmy z lasu na gościniec dostrzegłem stojący opodal wóz zaprzężony w kolebki. Zbliżyliśmy się doń, a pan Sulgatz rzekł:

– Panie Janie, wy do Barutowa podążajcie, chłystka na wóz, by wam poręczniej się jechało, tudzież mi do panów Glausha oraz Ścirza pilno, potem sami wiecie gdzie i po co. Bywajcież!

Pożegnanie krótkie nastąpiło, a po nim pan Sulgatz z eskortą oddalił się traktem w kierunku wschodnim chyba, bom orientację stracił, a ja ponownie znalazłem się na wozie, czując się jednakże jakobym był pod nim.

Woźnica siedzący na koźle strzelił z bicza, fura ruszyła ciężko. W tyle słyszałem jednostajny stukot kopyt, z czoła dolatywały obelżywe słowa, jakimi posługiwał się stangret w celu określenia swego nastroju zapewne.

Gdybym ja miał użyć słów będących odzwierciedleniem mego humoru, nikt by nie chciał ich usłyszeć.

***

– Oj, nie zazdroszczę ci, przyjacielu, nie zazdroszczę.

W rzeczy samej, nie było czego zazdrościć. Wiedziałem o tym ja oraz Jan Miśniak, który siedząc na zwalonym pniu z dobrze widzianą w blasku ognia facjatą uśmiechał się ironicznie.

– Wdzięczny żem wam jest za słowa otuchy – parsknąłem, kręcąc głową. Rycerz też pokręcił. Przecząco.

– To wcale nie miały być słowa otuchy – powiedział, a ja poczułem się jeszcze gorzej – Wierzaj mi, w niezły kał żeś wdepnął i ani mi się śni cię pocieszać. Ot co.

Odwróciłem wzrok w drugą stronę. Trzaskało, z ogniska sypały się iskry, płomienie tańczyły wesoło, rytmu ich pląsom nadawał wicher wiejący z zachodu. Furmanka stała jakieś dziesięć sążni od nas, karosz Miśniaka prychał czasami, a woźnica, stary, obleśny bibosz stał pod drzewem, z jedną ręką opartą na pniu, drugą przytrzymywał kuśkę. W milczeniu przyglądałem się rozgwieżdżonemu niebu. Ale tylko pozornie.

Bowiem myślami byłem zupełnie gdzie indziej. Nadal myślałem o erotycznych, wręcz pedalskich upodobaniach pana Sulgatza. Na którego łaskę byłem zdany.

– Pan Sulgatz – podjąłem niepewnie – Pan Sulgatz… Czy on jest…

– Gejem? – rycerz rozszyfrował mnie, odetchnąłem z ulgą rad, że mnie wyręczył. Na krótką jeno chwilę. – Owszem. Pan Sulgatz lubi sobie czasami pogwałcić, lecz nie bójcie się. Wyście do czego innego przeznaczeni.

– Do czego, jeśli można wiedzieć.

– Nie moja to brożka – wykrzywił wargi w paskudnym uśmiechu. Wnioski nie napawały optymizmem. – Dowiecie się w swoim czasie.

– Zaś teraz – dodał po chwili, weselszym już głosem. – Pożywcież się i napijcie, póki chęć was jeszcze nie odeszła.

Jan Miśniak widać wiedział jak obrzydzić życie człowiekowi, ani chybi czynił to nuże po wielokroć i wciąż sprawiało mu to sporą satysfakcję.

Rycerz podał mi okowity, wypiłem raczej ku potrzebie, niźli ochocie. Bo ta z wolna jęła mnie opuszczać, jak sam feudał raczył mnie ostrzec. Podał znowu. I tym razem nie odmówiłem. Za trzecim też.

Kiedy topiłem swe smutki w alkoholu, do ogniska chwiejnym krokiem zbliżył się woźnica, bełkocząc coś pod nosem. Zatoczył się i upadł.

Miśniak częstował. A ja nie odmawiałem.

– Jużci…

– Nie żałujcie, cny Janie.

Jan Miśniak nie żałował. Przeciwnie, hojny był niesłychanie.

– Nazajutrz z rana – powiedział za chwilę – Trza będzie ruszyć w drogę. A wyście narąbani jak patefon. Pan Sulgatz ze skóry mnie obedrze, aczci coś spieprzę. Pojmujecie?

Potrząsnąłem irytująco głową.

– Tedy dość chlania – zarządził rycerz, zaś ja nie przeciwstawiałem się. Bowiem powróz wciąż krępował mi nogi.

Odchyliłem głowę, popatrzyłem tępo w ciemne niebo, na którym niby miliony małych światełek lśniło morze gwiazd. Z boku dobiegło ledwo słyszalne ‘’kurwa mać’’ urżniętego furmana, Jan Miśniak beknął jak skończony cham i prostak. Westchnąłem i nie wiedząc kiedy pogrążyłem się w głębokim śnie.

***

– Giń! – wrzask Jana Miśniaka zbudził mnie bardzo raptownie. – Giń, psi synu!

Rycerz natarł na łachmytę w poszarpanym odzieniu, który z kozikiem w dłoni prezentującym się wyjątkowo zabawnie w porównaniu z bastardowym mieczem wojaka w pełnej zbroi, cofał się, nie spuszczając wzroku z połyskującej klingi.

Chciałem wstać, ale zapomniałem o tym, że jestem jeńcem. Pana Sulgatza.

– Nędzna kreaturo!

Jedno cięcie, świst powietrza, krótki, naprawdę krótki pisk i ciało walące się na ziemię jak worek ziemniaków. Pauper leżał bez ruchu w zielonej trawie z poderżniętym gardłem i wciąż z nożykiem w trupiej ręce.

– Macał mnie po dupie – wyjaśnił niewinnie Jan Miśniak, widząc oburzone spojrzenia moje i woźnicy; moje dlatego, że zabił człowieka, powożącego zaś dlatego, iż go zbudził o świcie. – Zboczeniec albo złodziej.

***

Do zamku pana Sulgatza, umiejscowionego na Baranim Wzgórzu, opodal jeziora Malowniczego, dotarliśmy o zmierzchu. Strzeliste wieże grodu godziły wysoko w niebo z wolna pokrywające się różą i czerwienią zachodzącego Słońca. Do szerokiej, żelaznej bramy wiodła kręta drożyna, wijąca się pomiędzy dzikimi wierzbami porastającymi zbocze Baraniego Wzgórza.

– Jesteśmy – rzekł Miśniak, gdy furmanka pięła się pod górę i nie bez trudu wcale, o czym świadczyły, jak zwykle zresztą, specyficzne epitety, jakimi nieustannie posługiwał się fiakier siedzący na koźle. – Jesteśmy w Barutowie, na Baranim Wzgórzu. W grodzie pana Sulgatza. I jego małżonki.

***

Gościna, to nie było właściwe określenie mego tygodniowego pobytu na zamku w pięknej okolicy jezior, stawów, dolin i wzgórz mieniących się ogromem barw górskich kwiatów, łąk i lasów iglastych, tak cudnie pachnących.

Problem polegał jeno na fakcie niezmiernie istotnym, ba, powiedziałbym że kluczowym, wręcz świętym. Wszystko to, ową przyrodę, piękno natury, jaka szczególnie mocno ingerowała w okolice Barutowa, a więc i posiadłości pana Sulgatza, znałem tylko i wyłącznie z teorii. Z praktyki zgoła mniej. A raczej wcale.

Spędzałem długie dni w kwadratowej komnacie w jednej ze strzelistych wież cytadeli, do której przez wąskie okienko pod stropem wdzierało się niewyraźne światło. Miałem też wrażenie, że wraz z mym przybyciem, w grodzie postanowiono uczynić ścisły post, bowiem dzień w dzień mój posiłek składał się z czerstwego chleba i czystej wody. Ale w końcu uświadomiłem sobie, i chyba nie było to wielką sztuką, że owo umiarkowanie w jedzeniu i piciu dotyczyło zwłaszcza mnie.

Minęło parę dni od mojego przybycia na Baranie Wzgórze, kiedy odwiedziło mnie dwóch pachołków, bynajmniej nie w celu prowadzenia tak wielce brakującej mi konwersacji, lecz po to, by zaprowadzić, choć bliższe prawdzie byłoby tu stwierdzenie ‘’zawlec’’, do mrocznych lochów, gdzie czekał już na mnie pan Sulgatz.

– Witajcież, przyjacielu – uśmiechnął się serdecznie, i najwyraźniej nie przejąwszy się brakiem odpowiedzi z mojej strony, kontynuował swe powitanie. – Miło żeście raczyli zaszczycić mnie swą obecnością w tak ważnym, zarówno dla was, jak i mojej osoby dniu, który może się okazać przełomowym w dziejach nauki i świata.

Ktoś parsknął, spojrzałem w tamtym kierunku i dopiero teraz dostrzegłem stojącą w rogu kobietę z burzą płomiennorudych włosów.

– Najdroższa – pan Sulgatz zwrócił się do niewiasty, jakby zmęczonym głosem. – Ileż mam ci jeszcze razy powtarzać, że tym razem się uda. Że dziś twój wspaniałomyślny małżonek, wielki człek, człek uczony i o erudycji nie małej, dokona za chwil parę czegoś, co na zawsze zmieni życie tylu ludzi na świcie. Czemu nadal w to wątpisz? Nie dowierzasz moim pomysłom, uparcie uważasz, że skończy się to fiaskiem?

– Bo skończy się – odparowała kobieta pana na Baranim Wzgórzu. – Jak zwykle zakończy się to klapą. Szkoda, że kosztem tego biednego człowieka.

– Bajdurzycie! – zakrzyknął Sulgatz, machnął lekceważąco ręką i przyjrzał mi się z bliska. – Macie szczęście. Jesteście, przyjacielu, wielkim szczęśliwcem. Przysłużycie się nauce, odbędziecie niezapomniana podróż, zobaczycie wiele ciekawych rzeczy. Kurczę, sam chciałbym być na waszym miejscu.

Kazał posadzić mnie na krześle, które wyniósł z ciemności potężnie zbudowany sługus, a następnie ustawił się za mną, wciskając mi na głowę żelazną obręcz.

– To niebezpieczne – syknęła pani Sulgatz.

– Gówno prawda – odpowiedź męża była krótka i stanowcza.

Po chwili przymocowano mnie do krzesła ciężkimi łańcuchami, zakneblowano usta.

– Gotowyś? – spytał stojący z tyłu pan Sulgatz i nie czekając na potwierdzenie poprawił mi na głowie obręcz, która coraz mocniej mnie uciskała.

– Zwariowałeś do reszty – rudowłosa żywym krokiem opuściła lochy i poczułem się jeszcze bardziej zagrożony.

– To wielka chwila – ton pana na Baranim Wzgórzu był wyniosły i majestatyczny. – Zaiste wielka chwila dla nas wszystkich. Możecie być dumni, albowiem wy pierwej poznacie odległą przyszłość. Zbadajcie wszystko, obaczcie jak świat będzie wyglądał za tysiąc lat i kiedy wrócicie opowiecie wspaniałą historyję swego życia. Zazdrościć wam będą wasze syny, wasze wnuki… Ja będę wam zazdrościł. Ach, jakież macie szczęście.

Nagle poczułem się bardzo słabo, żołądek podszedł mi pod samo gardło. Wnet oblałem się zimnym potem, straciłem czucie w nogach. Przełknąłem głośno ślinę. Jakiś zasrany wynalazca brał mnie za królika doświadczalnego.

Obręcz jęła wpijać mi się w czaszkę, ból rozsadzał głowę. Nagle lochy zasnuły się gęstą, białą mgłą. Krew zaszumiała w uszach, miałem wrażenie, że umykam z tego świata. Nie czułem już strachu, lecz paraliżujący okropny ból, który wzmagał się i wzmagał. Zebrało mi się na wymioty, kiedy zacząłem wirować w jakiejś obcej przestrzeni, zacisnąłem zęby i powieki, dobrowolnie poddając się szalonemu wirowi, aż w końcu zdałem sobie sprawę, iż moje stopy uderzyły o twardy i pewny grunt.

Czyż jednak ‘’pewny’’?

Raczej nie.

A na pewno nie, gdy rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem, że otacza mnie niezmierzona pustynia, w dali dzikie lasy. Nieznośny żar lał się z nieba. Niespodzianie długi i szeroki cień padł na miejsce, w którym stałem lekko zdezorientowany. Odwróciłem się, powiodłem spojrzeniem ku górze. I strumyk ciepłego moczu pobiegł mi po nodze, krew zaś zamarła w żyłach.

Z wysoka spozierała na mnie para wielkich oczu należąca do potężnej bestii z morderczymi szponami.

Raz jeszcze w głowie zabrzmiały słowa pani Sulgatz, a potem pana Sulgatza.

– To niebezpieczne.

– Gówno prawda.

Gówno prawda, że gówno prawda, panie Sulgatz – pomyślałem, widząc długie kły szczerzące się ku mnie.

Gówno prawda.

Koniec

Komentarze

Tę fabułę zniszczył język. Trzeba więcej czytać, przyglądać się, jak piszą inni, uczyć. To jest do zrobienia. Bez tego ani rusz. Każda historia polegnie.
Pozdrawiam. 

Pomysł dobry, tylko tak jak wyżej, język. Podobały mi się niektóre opisy, naprawdę szacun. Aha, tak według mnie, lepiej prezentowały by się krótsze zdania.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka