- Opowiadanie: clayman - Gwałt na historii

Gwałt na historii

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gwałt na historii

 

 

Skąpane w mroku rozdroża porastał niewielki zagajnik, gdzie wygodnie przycupnęła sowa, trawiąca pechową mysz. Zasnęłaby niechybnie zmęczona polowaniem, gdyby nie dwie postacie, które nadciągnęły z południa. Jedna wysoka i masywna, druga szczupła i długonoga. Nie dało się ich przegapić nawet w taką ciemnicę. Ów przybysze zarzucili na siebie białe płaszcze i postawili kaptury. Od pogańskich duchów straszących w okolicy odróżniały je jedynie wyszyte na piersiach krzyże i wiadro, które niósł chudszy z nich. Chudzielec rozglądał się niepewnie, podrygując na każdy najmniejszy szelest liści.

– Nie podoba mi się to, komturze – rzekł – oj, nie podoba.

Jego towarzysz nie zwrócił uwagi na te słowa. Zatrzymał się tam, gdzie krzyżowały się wąskie ścieżki. Upewniwszy się, że nikogo w pobliżu nie ma, zdjął kaptur, odsłaniając twardą, pełną ostrych rysów twarz i długie wąsiska.

– Czas uczynić Boskie dzieło – powiedział głosem równie dostojnym co wąsy, po czym przyklęknął na jedno kolano i przeżegnał się. – Bracie Günterze – odezwał się zaraz potem – bierzcie się do roboty.

Brat Günter zawahał się. Wpatrywał się w plecy swego komtura i wiadro pełne czarnej gęstej cieczy. Ledwie przekroczył wiek męski, nie był uczony w piśmie i nie zwykł podważać słów większych od siebie, ale tym razem wątpliwości zawładnęły jego sercem.

– Panie, nie jestem pewien…

– Nie ma mowy o pomyłce – uciął komtur. – Stoimy w miejscu kaźni Bruna z Kwerfurtu. Ta oto pogańska ziemia piła krew chrześcijańskich męczenników. Tu kazał nam się udać Anioł Pański, gdy wyswobodził nas z niewoli. Właśnie dzisiaj, szóstą noc po Wielkiejnocy. – Odwrócił się i spojrzał na młodzieńca. – Toć byłeś przy tym. Słyszałeś Słowo Boże. Teraz wylej krew fałszywych chrześcijan, by zmyć hańbę tej ziemi.

– Mości von Plauen – Günter nie rezygnował. Wiadro z krwią litewskich jeńców nieprzyjemnie ciążyło mu w dłoni, a jej zapach przyprawiał o mdłości. – Trzeci dzwon po północy, rozdroża, uświęcone miejsce męki. Za to, co robimy, papież nakazał na stosie palić. Toż diabła z piekła wywołamy lub jakiegoś pogańskiego demona. Herezja w najczystszej postaci.

– Patrzcie go – prychnął komtur – niewierny Tomasz odrodzony. Anioł cudów na jego oczach dokonał, wolność mu zwrócił, przyszłość przewidział, a ten dalej wątpi. Jeśliś wiary słabej, zamiast niej, rozumu użyj. Tłumaczył nam słusznie Anioł Pański w Bydgoszczy. Kim jest diabeł, jak nie aniołem upadłym, boskim sługą, który zadanie dostał grzeszników zebrać i trzymać daleko od oczu Pana? A kim są Polacy i Litwini, jeśli nie właśnie grzesznikami? Kiełkami pogańskiego nasienia? Zamiast ich chrzcić wodą, ogniem ich należało potraktować. Toć diabeł właśnie dlatego powołany do służby został. Kim jesteś, by wątpić w Plan Boży, który nasz Stwórca ułożył, co?

Pod ciężarem tych argumentów młody brat Günter poddał się. Prawdą było to, iż anioł rozciął łańcuchy złotą iskrą i wyzwolił ich z bydgoskiego lochu. Przyszłość takoż bezbłędnie przewidział. Po uwolnieniu skierował ich na drogę oddziałów zakonnych i razem, biorąc Polaków z zaskoczenia, zdobyli zamek. Mimo tego zwycięstwa wojna zaczynała fatalnie się układać. Bydgoszcz szybko utracono, a litewskie dzikusy odbiły Żmudź, którą Zakon Krzyżacki z takim trudem wcześniej wywalczył. Kilka dni po rozpoczęciu rozmów z Polakami śmierć poniósł przyjaciel Zakonu, król węgierski, Zygmunt Luksemburski, który zadławił się rybią ością, a jego przyrodniego brata Wacława, króla czeskiego, zagryzł własny ogar na polowaniu. Anioł przewidywał więcej nieszczęść, a druga połowa roku pańskiego 1410 miała być dla Zakonu czasem klęski i początkiem końca. Günter wiedział, że do tego dopuścić za wszelką cenę nie można. Nie wiedział tylko, że tą ceną będzie bratanie się z ciemnymi mocami.

Pobladły i wstrząśnięty przez dreszcze wyjął z sakwy niewielkie kropidło, które ukradł z Lötzen, i umoczył je we krwi. Zrosił krzyżujące się ścieżki, trawę i pnie drzew. Komtur zaś odchrząknął i głosem szorstkim jak piasek przemówił:

– Szatanie! Upadły Szemhameforaszu! Wzywam cię twoim prawdziwym imieniem! Grando, Abaddon! Przybywaj, by służyć!

Nagły podmuch wiatru wzbił w górę tumany kurzu. Brat Günter zasłonił twarz, wypuścił z dłoni kropidło i wiadro. Resztka czarnej krwi rozlała się mu na buty. Spłoszona sowa zerwała się do lotu z nienaturalnym wrzaskiem.

Deamonium abyssi! – nawoływał komtur, nie bacząc na to, co się dzieje. – Ofiomerfus! Nergal Eszmadaj! Contream sigillum!

Chmury rozstąpiły się, odsłaniając złotą tarczę księżyca. Powietrze przesycił odór podobny do zapachu palonego mięsa. Günter zakaszlał i krzyknął, gdy z jego stóp buchnął gęsty dym. Wszędzie tam, gdzie krew splamiła ziemię, zaczęły unosić się delikatne strużki dymu, niesione przez wiatr na wschód. Ogarnięty paniką brat zakonny począł skakać w kółko, próbując zrzucić buty, i drzeć się jeszcze głośniej.

Propagatio! – Komtur von Plauen rozpostarł ręce. Jego cień wił się i wydłużał. – Ligare! Insolubilis! My boscy słudzy, wzywamy cię prawdziwym imieniem! Przybywaj! Grando, Abaddon!

Wtem wszystko ucichło. Wicher ustał, drzewa nie szumiały już złowieszczo, a skropiona krwią ziemia przestała dymić. Brat Günter rozglądał się osłupiały. Oba jego buty leżały nieopodal. Nie wyglądały nawet na nadpalone. Günter bał się jednak do nich zbliżyć. Prędzej boso udałby się do Jerozolimy. Swąd palonego mięsa także zniknął. Rozdroża pachniały kwitnącym jeziorem, tak jak je zastali.

Wezwanego diabła brat Günter nigdzie nie uświadczył.

– Komturze, co się stało?

– Diabeł jest blisko – zawyrokował von Plauen przez zaciśnięte zęby. – Idzie nam jeszcze jedne blasphemare jako przynętę popełnić.

– Zlitujcie się, komturze. Nieszczęście sprowadzicie…

Ten jednak zamiaru słuchać nie miał.

A malo nos libera sed – wyrecytował komtur – in tentatiomem nos inducas et ne…

Günter zakrył uszy i począł modlić się w duchu do świętej Panienki, prosząc o ochronę. Nie wiedział, ile jeszcze będzie w stanie znieść, ale czuł, że granica jego wytrzymałości duchowej jest nad wyraz blisko.

Et in terra! – krzyczał komtur von Plauen – In caelo sicut tua voluntas fiat!

– „Ojcze nasz” od tyłu? – rozległ się nowy głos i trzask gałęzi. – Ile wy macie lat? Piętnaście?

Z brzozowego zagajnika wyłoniła się ciemna, podobna do cienia postać. Diabeł, pomyślał brat Günter, patrząc na czarną, upiornie wysoką i szczupłą sylwetkę. Lecz gdy księżyc oświetlił rzeczonego diabła, zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Przybysz wyglądał jak dziadyga, chudy i zmarnowany. Twarz miał wąską i pełną bruzd, nos garbaty, a siwe rzadkie włosy starannie zaczesane na bok. Ubiór, choć przedziwny, dodawał mu elegancji. Czarny, zapinany na guziki strój wydawał się ciasny i wygodny jednocześnie, jakby był drugą skórą. Narzucony był na białą jak śnieg koszulę. Pod szyją starzec zawiązał sobie czerwoną kokardkę.

Komtur von Plauen nie zwykł dziwić się zbyt długo. Natychmiast obnażył miecz do połowy.

– Gadaj kim jesteś, starcze! Günter, łap go, by nam nie uciekł!

Staruszek wcale nie sposobił się do ucieczki. Lekkim ruchem strząsnął z ramienia brzozowy listek, po czym podszedł do dwóch zakonników i obejrzał ich uważnie.

– Który to rok? – zapytał komtura.

– Co?

– Czemu zawsze trafiam na idiotów? – westchnął staruszek, odwracając wzrok w stronę brata Güntera. – Wyglądasz na takiego, co umie liczyć, chłopcze. Powiedz mi, który mamy rok.

– Eeee… tysiąc czterysta dziesiąty… panie…

– Piękny rok – przyznał staruszek, unosząc lekko siwe brwi. – Tylko co ja tu robię? – Wyjął z wewnętrznej kieszeni swego stroju niewielką, oprawioną skórą książkę i zaczął ją wertować strona po stronie. – To mi nie wygląda na Genuę ani tym bardziej na Mayapan. To mi wygląda na mieszanie w kontinuum i na pieprzone kłopoty, ot co. – Zamknął z trzaskiem książeczkę. – Dobra, miejmy to za sobą. Który z was, kretynów, mnie przywołał?

– Co?

– Zaciął się? Ehhh… dlatego nie cierpię średniowiecza. Ciemne wieki, ciemne umysły. Pewnie. Na tych tępogłowych imbecyli lepszy byłby płonący bicz, opady popiołu i siarki, latające pentagramy, trzy szóstki i siedmiogłowy smok wierzchni, ale spróbuj dosiadać smoka w jedwabnym garniturze…

Brat Günter wybałuszył oczy.

– Komturze, on mówi w językach! To chyba diabeł, któregoś wywołał, go opętał!

– Tak, widzę. – Komtur schował miecz. – Stało się tak jak obiecywał Anioł Pański. – Nabrał powietrze w płuca i wypiął dumnie pierś. – Diable, psi synu, czarci pomiocie, gadzi bladysynie, słuchaj mnie! Jesteś w mocy sług pańskich! Jam jest rycerz Heinrich von Plauen, komtur Schwetz i Nessau, i to jam cię wezwał na polecenie naszego Pana Stwórcy…

– Tak, tak – staruszek machnął dłonią – znam tę śpiewkę. Rycerze Chrystusa, Wojownicy Maryi Panny, Bojownicy Ducha Świętego, et cetera, et cetera. Oszczędź mi tego i mów, czego chcesz. Zostać Wielkim Mistrzem Krzyżackim? Byś był niezwyciężony w boju? Śmierci twojego sprzysiężonego wroga?

Heinrich von Plauen pragnął tego wszystkiego, lecz nie dał zwieść się na pokuszenie. Wypowiedział słowa, których nauczył go anioł.

Starzec najpierw zesztywniał, potem począł chrząkać, jakby tchu mu brakło, a na koniec zarechotał.

– Zdajesz sobie sprawę, co właśnie powiedziałeś? Nie, pewnie, że nie. Jesteś tylko zmanipulowanym błaznem, skąd możesz wiedzieć? – Ponownie wyjął swoją książeczkę i spojrzał na nią smutno. – To zmienia wszystko. Cały pieprzony plan… Rozumiesz, jakie to będzie miało skutki? Konsekwencje?

Komtur nawet nie próbował zrozumieć. Anioł przestrzegał, że przykazaniami diabła są wszystkie z siedmiu grzechów, a wśród nich szatan najbardziej upodobał sobie lenistwo i pychę. Do pracy należało zaganiać go jak litewskiego chłopa i lżyć jak psa.

– Róbże to, do czego stworzony zostałeś, świński bękarcie! – zagrzmiał. – Masz służyć zgodnie z wolą Pana albo… – umilkł. Czym mógł zagrozić diabłu? – Albo…

– Albo cię zmusimy – dopowiedział chowający się za jego plecami brat Günter.

– Tak! Zmusimy cię!

– Do niczego nie musisz mnie zmuszać – oburzył się starzec. – Zrobię dokładnie to, o co prosisz, choć to ty będziesz tego bardziej żałował, niż ja. I przestań krzyczeć z łaski swojej. Słuch mam całkiem dobry.

Spisanie cyrografu zajęło tylko chwilę. Komtur von Plauen i brat Günter złożyli podpisy pod niezrozumiałymi wersami, tak jak nakazał im anioł. Obaj poczuli się nagle lżejsi na duchu. Wykonali Boski rozkaz i uratowali Zakon przed klęską. Wątpliwości, które cały czas kryły się w sercu młodego Güntera, rozwiały się podobnie do kłębów dymu. Czuł się tak, jakby sam Duch Święty obdarzył go swą łaską. Kiedy myśleli, że to już koniec spółkowania z diabłem, ten podał im do podpisu jeszcze jeden arkusz. Pismo, które na nim widniało, choć było po niemiecku, nie wydawało się spisane ludzką ręką – było zbyt równe, te same litery były naprawdę identyczne, a słowa dzieliła taka sama przerwa. Na dole każdej strony znajdowała się okrągła pieczęć.

– A cóż to? – chciał wiedzieć komtur von Plauen.

– Zabezpieczenie – odparł starzec. – W skrócie to dokument stwierdzający, że to nie ja jestem winny naruszenia czasowego kontinuum i zmian, które przez to wynikną. Na drugiej stronie przyznajecie sobie pełną odpowiedzialność, oświadczając jednocześnie, że pojmujecie prawne konsekwencje i jesteście w dobrym zdrowiu umysłowym. Na dole jest klauzula o przetwarzaniu danych osobowych. Tego, jak nie chcecie, podpisywać nie musicie.

– Ale po cóż to wszystko?– Komtur wolał nie przyznawać, że większości z tego, co mówił starzec, nie pojął.

– Myślisz, że ponadczasowców przekonają moje piękne oczy, gdy dobiorą mi się do tyłka? Uwierz mi, oni nie zwykli się cackać. No już, miejmy to z głowy. Podpiszcie.

Podpisali.

***

– Siedemdziesiąt pięć tysięcy – wychrypiał marszałek Zbigniew z Brzezia pomiędzy łykami, klepiąc się po okrągłym brzusku. – Razem nas i Krzyżaków łącznie z najmitami ani chybi siedemdziesiąt pięć tysięcy. A niektórzy mówią, że może nawet siedemdziesiąt osiem. – Przechylił kielich i osuszył go do cna. Mokre wąsy zalśniły w blasku świec. – Doskonałe wino, wasza wysokość, doprawdy. Nie ma aby więcej? – zapytał, rozglądając się po reszcie.

Ciasnota i smród panowały w królewskim namiocie. Smród podróży, podniecenia i wina. Dzień był upalny, a wieczór tylko trochę chłodniejszy. Olbrzymi stół mapowy zajmował ćwierć miejsca pod impregnowaną tkaniną, tyleż co łoże i kufry z królewską garderobą. Piątce najmężniejszych Polaków i Litwinów oraz ich nietęgim głowom, które miały zapewnić zwycięstwo w jutrzejszej bitwie, było nad wyraz niewygodnie.

– Wolnego, marszałku – odezwał się książę litewski, Witold Klejsutowicz. Na naradzie zajął miejsce po prawicy króla i zdawał się przemawiać jego głosem. – Dokończcie myśl.

– O czym to ja… a no tak. Siedemdziesiąt pięć tysięcy luda, setka chorągwi. Takiej bitwy jeszcze nie było. Rycerstwo z całej Europy się zjechało, by być tego częścią. Żyjemy w historycznych czasach, a jutrzejszy dzień z pewnością pamiętany będzie długo. O polach Grunwaldu będzie się mówić przez następne pięćset lat. Albo i tysiąc! Oj, chwała nas czeka. I to wielka.

– Tylko jeśli wygramy – odrzekł kwaśno Zawisza Czarny Sulimczyk. Mówił mało i niechętnie, lecz zawsze rozważnie. Jego słowa rozbrzmiewały równie ciężko co zbroja, z którą nigdy się nie rozstawał. – Grunwald lepiej nam będzie wspominać przy kominku wraz z wnukami. A chwała zaiste dobra rzecz, lecz trupom na wiele się nie zda. Mój ojciec mawiał, by skóry na niedźwiedziu nigdy nie dzielić, zwłaszcza gdy ten niedźwiedź ma ponad trzydzieści tysięcy ostrych zębów.

Zbigniew z Brzezia tylko machnął ręką.

– Tam od razu zębiska. Przytępione te kły krzyżackie, powiadam wam. Przytępiliśmy je pod Bydgoszczą i na Żmudzi. Ich sojusznicy także wyczuli, co się szykuje, i chyłkiem porzucili sprawę krzyżacką. Niby zakon, a papież właśnie za nami się wstawił. Krzyżaków to się teraz w Rzymie wyklina jako agresorów. Mówią, że pokój łamią i do papieskich wyroków się nie stosują. Bez Luksemburczyków, Wacława i Zygmunta, święć Panie nad ich duszą, nikt im już w Europie z pomocą nie przyjdzie.

Milczący do tej pory król zaklął po litewsku, charknął i splunął dwukrotnie. Raz za Zygmunta, raz za Wacława. Nie było tajemnicą, że Jagiełło Luksemburczyków nie znosił.

– Wybaczcie mi, panowie – powiedział – poniosło mnie. Z tego Zygmunta to był kawał fałszywego skurwysyna. Listy piękne pisał, o przyjaźni posłów zapewniał i zarzekał wspomóc dobrym słowem i modlitwą. A w tajemnicy, kiedy tylko mógł, z Krzyżakami spiskował. Wyobraźcie sobie, że ten psubrat planował rozbiór naszych ziem. Dobrze, że mu ta ość w gardle stanęła. Jak mało kto zasłużył.

Ciszę, którą zapadła, odważył się przerwać Witold.

– Tak – odchrząknął. – Może wróćmy do rozmów o strategii? Czy ktoś obmyślił plan, by zapewnić nam przewagę?

– Co tu myśleć? – Marszałek Zbigniew wzruszył ramionami. – Tu już tylko działać nam idzie. Toć sprawa prosta. Z jednej strony my, z drugiej oni. Do świtu ustawimy linie i zjedziemy na nich, jak było mówione.

– Nie byłbym taki pewien krzyżackich zapewnień – rzekł skryty w cieniu Zyndram z Maszkowic. Choć jego przysadzista sylwetka była mało rycerska, przemawiał z werwą godną hetmana. – Z nimi trzeba być czujnym, oczy mieć z tyłu głowy. Niemcy to urodzeni kłamcy. Nie patrzcie tak na mnie, panowie, znam swoje pochodzenie. Dlatego wiem, co mówię. Krzyżacy kłamstwem zagarnęli te ziemie i kłamstwem będą chcieli je utrzymać. Mówił ich mistrz, że bitwa jutro? Skąd mamy wiedzieć, czy nie szykuje już podstępnego ataku?

– Nie szykuje – sprzeciwił się Zawisza. – Ulryk von Jungingen nie jest swym bratem, brak mu podobnego sprytu. To groźny wojownik, ale jego rozum kończy się wraz z czubkiem miecza. Zamiast myśleć, woli działać, tak jak niektórzy. – Spojrzał wymownie na Zbigniewa. Ten jednak tego nie zauważył, gdyż całą jego uwagę zaprzątnęła świeżo odnaleziony dzban z winem.

– Jednakże – wznowił po chwili Zawisza – pierwsi nie zaatakują. Krzyżacy aż tacy głupi nie są, pod słońce gnać szaleńczo nie będą. To my będziemy musieli jechać na nich, jak rzecze marszałek. Stawiam konia, że przygotują niespodzianki.

– Wilcze doły? – zapytał Zyndram z Maszkowic.

– Albo i coś więcej. Zapytajcie mnie jutro.

Zbigniew z Brzezia otarł czerwone usta i zasłonił je, by uprzejmie beknąć.

– Nikt nie wygrał bitwy, kopiąc dziury w ziemi – zauważył.

– Mniej godne czyny wygrywały wojny – sparował Witold, zerkając z ukosa na marszałka. – Rycerz Zawisza słusznie prawi. Atak o świcie ma swoje zalety, ale Krzyżacy właśnie tego się po nas spodziewają. Kroki, których przeciwnik wyczekuje, to kroki ku klęsce. Dlatego też powinniśmy uczynić coś zupełnie przeciwnego.

– To znaczy? – Zyndram z Maszkowic zmarszczył brwi.

– To znaczy nie atakować wcale. – Witold zakreślił palcem na mapie. – Ustawimy się tutaj, na wschód od Stębarka i Łodwigowa, w tychże lasach. Lecz zamiast atakować wraz wschodem słońca, poczekamy.

– Krzyżacy nie zaatakują – rzekł Zawisza, kręcąc głową. – Nie ma takiej siły. My będziemy czekać, oni tak samo.

– I o to chodzi – odparł tym razem Jagiełło. – Niech stoją w słońcu i się niecierpliwią. Niech się denerwują i przeklinają. Niech krzyczą i złorzeczą. Niech wdychają kurz i smażą się w swych zbrojach.

– Nim pierwsza krew się poleje – dodał Witold – ich zbrojni będą sapać jak psy. Nam pod drzewami słońce nie groźne. Zaatakujemy w południe, gdy dzień będzie najgorętszy.

Zawisza otworzył usta i zamknął je zaraz, gdy stało się dla niego jasne, iż cała ta narada jest tylko na pokaz, a wszystkie decyzje zapadły wcześniej między królem i Witoldem.

– Krzyżacy będą prowokować – ostrzegł Zyndram – wyzywać, szydzić i podjudzać. Ci z chłodną głową potrafią nerwy na wodzy utrzymać, ale wielu u nas takich w gorącej wodzie kąpanych, co na obrazę od razu miecz wyciągają. Ciężko będzie utrzymać dyscyplinę.

– Dlatego bitew nie dowodzi się z namiotów – powiedział Witold – lecz w polu z końskich grzbietów. Tu nasza i wasza rola, by utrzymać spokój w oddziałach. Ufam, że sobie z tym poradzicie.

Jakby na próbę tych słów, w obozie nastąpiło poruszenie. Zagrzmiał ryk rogu, niski i złowieszczy. Konie rżały niespokojnie, psy zawyły. Ludzie poczęli biegać z pochodniami i przekrzykiwać się nawzajem:

– Jeźdźcy! Jeźdźcy z zachodu!

Oraz:

– Atakują! Do broni!

Nie czekając na jakikolwiek rozkaz, Zawisza Czarny wybiegł na zewnątrz. Zyndram z Maszkowic podążył za nim. Zanim zniknął za połami namiotu, rzekł niby do siebie:

– A nie mówiłem?

Zawisza wrócił zaraz. Twarz miał zafrasowaną i dziwnie jak na siebie pobladłą.

– Co się dzieje? – pytał go Jagiełło. – Naprawdę atakują?

– Nie. – Rycerz z Grabowa pokręcił głową. – To nie Krzyżacy, jeno ich czescy najmici. Uciekają z krzyżackiego obozu. Podobno uciekli także zaciężni angielscy i francuscy. – Zniżył głos. – Słyszano, jak wołają…

Zbigniew z Brzezia klasnął uradowany.

– Ha! – Roześmiał się. – Wiedziałem! Psy węch mają dobry, wnet wyczuły zbliżającą się klęskę i teraz czmychają jak najdalej! Dobrze im tak! Zwycięstwo będzie nasze!

Jagiełło i Witold woleli wstrzymać się ze świętowaniem. Obaj dobrze wyczuwali, że Zawisza nie powiedział im jeszcze wszystkiego. Król gestem przywołał marszałka do milczenia.

– Co wołali, Zawiszo? Co się tam, na Boga, wyczynia?

– Ponoć zamordowano Ulryka von Jungingena.

***

Zabójczyni biegła przez las, ciągle na zachód. Od smaku krwi traciła zmysły. A krew była wszędzie. Na jej białych dłoniach, spodniach i twarzy. Wypłynęła z szyi Wielkiego Mistrza niczym czerwona rzeka. Gdy poczuła jej zapach, nie mogła się opanować. Niemal zapomniała, co było stawką.

Do krzyżackiego obozu przeniknęła bez trudności. Ze swoją gibką dziewczęcą figurą i gładką buzią o ciemnych oczach mogła uchodzić za kolejną markietankę, a takich przed bitwą nikt nie śmiałby odesłać precz. Nim przystąpiła do działania, dała pocieszenie piątce zbrojnym. Z trudem powstrzymała się przed wgryzieniem się w gardła, gdy sapali jej do ucha i targali włosy. Słyszała tysiące serc uderzających z gromadzącego się w obozie napięcia. To był prawdziwy sprawdzian jej słabnącej woli.

Dotarłszy do umówionego miejsca przy jeziorku, zabójczyni zatrzymała się i padła na kolana. Nie ze zmęczenia, lecz by uspokoić zew krwi. Czarne lustro wody mąciły niewielkie fale. Wiatr przyniósł ze wschodu zapach koni i strachu. Znaleźli go, pomyślała. Instynkt wołał, że musi wstać i biec dalej, szukać schronienia, póki nocy jej zostało. Po tym co zrobiła, zaroi się tu wkrótce od uciekających jeźdźców i pieszych. Nigdzie nie będzie bezpiecznie.

Uciszyła te głosy i czekała. Niektóre pragnienia były silniejsze niż inne, a zabójczyni nie pragnęła niczego tak bardzo, jak jeszcze raz zobaczyć słońce.

Nie wyczuła go, nie usłyszała bicia serca, nie wywąchała charakterystycznej ciężkiej woni kojarzącej się ze starą księgą. Potrafiła po zapachu rozpoznać płeć konia i wiek jeźdźca z odległości dwóch mil. Przy nim jednak zmysły ją zawodziły. Dopóki nie wyszedł z jeziornej gęstwiny, nie zauważyła jego obecności. Tak jakby dopiero się tam zjawił.

– Zrobiłaś to – stwierdził po niemiecku. Brzydki był z niego mężczyzna, niski, otyły i wyłysiały. W stroju polskiego chłopa wyglądał doprawdy żałośnie. Miał podwójny podbródek, garbaty nochal i grube, podobne do robaków wargi. Chociaż zdawał sobie sprawę, kim była, zachowywał się przy niej swobodnie. Wydawał się pozbawiony strachu i zabójczyni wiedziała, że nie jest to tylko poza. Zdumiewał ją rytm jego serca. Był równy jak kapiące z liści krople.

– Obiecałeś mi lekarstwo.

Dwa robaki wydłużyły się w uśmiechu.

– Moja droga, mówisz tak, jakbyś była chora. To nie grypa sprawia, że pragniesz krwi, tylko wampiryzm. To czyni cię tym, kim jesteś. Naprawdę myślisz, że bycie człowiekiem jest lepsze? Że lepiej nieustannie potrzebować powietrza, wody, jedzenia, niż kilku łyków krwi na tydzień? Chcesz zmienić swą siłę, szybkość, węch i słuch na zimno, głód i łzy?

– Obiecałeś…

– Tak – westchnął – obiecałem. Kim jesteś, gdy nie otrzymujesz obietnic?

Odebrała mu z rąk małą buteleczkę. Nie wypełniał jej eliksir, jak się spodziewała, tylko trzy różnokolorowe ziarenka wielkości paznokcia. Wysypała je sobie na ręce. Zielone i żółte pachniały mieszanką ziół, większości z nich nie rozpoznawała. Różowa zaś nie pachniała wcale.

– Co mam z nimi zrobić? – spytała.

– Żółtą i zieloną połknij i popij koniecznie wodą. Może być ta z jeziora. Różową połóż sobie pod język i czekaj aż się rozpuści. Efekt poczujesz niemal natychmiast.

Zabójczyni nie miała problemu z połknięciem ziarenek. Były śliskie i łatwo przeszły jej przez gardło. Brzydki mężczyzna nalegał jednak, by napiła się wody. Powiedział, że tabletki muszą się rozpuścić, a żołądek przez ten czas pewnie wysechł jej na wiór. Nie rozumiała, o czym mówi, lecz posłuchała go. Woda wydawała jej się obrzydliwa, tylko wzmogła głód krwi. Pocieszała się myślą, że niedługo będzie mogła raczyć się nią ze smakiem.

Wsunęła różowe ziarenko do ust i przykryła je językiem. Brzydki mężczyzna patrzył na nią z napięciem, przygryzając wargę. Jego serce wciąż stukało tym samym równym rytmem.

– Nic się nie dzieje – odezwała się po chwili. – To nie…

Zaczęło się od przyjemnego mrowienia w brzuchu, które zmieniło się w ciepło. Muskało delikatnie jej klatkę piersiową, wspinało się po rękach i nogach aż do opuszek palców. Ciepło odcinało ją od wyczulonych zmysłów. Zabójczyni przestała słyszeć uderzenia serc leśnych istot i brzydkiego mężczyzny. Obraz przed oczami zasnuła czerwona mgła.

Wtedy poczuła, jak zabiło jej własne serce.

– Ojej…

Brzydki mężczyzna cofnął się o krok.

– Tak jak mówiłem, moja droga…

Serce zabiło ponownie. Gorąca niczym wrzątek krew wypełniła jej żyły.

– …kim jesteś, gdy nie dotrzymujesz obietnic…

Krew parzyła, gotowała wnętrzności i mózg. Blada skóra błyskawicznie pokryła się różowymi bąblami. Próbowała krzyczeć, lecz z rozgrzanego gardła wydobyło się zaledwie westchnienie. Padła bezwładnie na ziemie, gdy wewnętrzny żar rozpuścił mięśnie i kości.

– …jeśli nie człowiekiem właśnie?

To, co zostało z zabójczyni, stanęło w ogniu.

***

Wkrótce obok brzydkiego mężczyzny bezgłośnie pojawił się drugi. Nieco wyższy i młodszy, nosił na sobie identyczne chłopskie giezło. Pod słomkowym kapeluszem wyrastały mu długie rdzawe włosy, które związał sobie w luźny kucyk.

– Wiesz co, Hank? – zagaił po angielsku, na co ten drugi podskoczył. – Chyba naruszyłeś zasady.

– Ja pierdzielę, nie strasz mnie tak! Zepsujesz mi kardioregulator. I jak niby naruszyłem zasady?

Nowo przybyły wskazał na płonące zwłoki wampira.

– Umawialiśmy się, że nikogo nie zabijemy. Przynajmniej bezpośrednio. Podałeś jej meltanium jako lek. Większość sądów w Ameryce posłałaby cię za kratki na piętnaście lat za morderstwo.

– Nie czepiaj się, Kenny. Za to, co robimy, jest gorszy rodzaj sądu i kara gorsza niż więzienie. Zresztą nie zmusiłem jej, by połknęła tabletki, dobra? Odpuściłem ci, gdy załatwiłeś Einsteinowi lobotomię. A wtedy sam operowałeś.

– Tylko asystowałem. Einstein przeżył.

– Jak można nazwać to życiem?

– Nie zmieniaj tematu, Hank. Zabiłeś wampira. Należą mi się dodatkowe punkty.

– Punkty? – powtórzył brzydki mężczyzna. – Kenny, błagam cię, choć raz przyjmij porażkę z godnością. Twój Mistrz Krzyżacki nie żyje, armia w rozsypce, najmici albo uciekną, albo przejdą na stronę Polaków, przychylni zakonowi możni z Europy gryzą ziemię, reszcie zapewniłem inne problemy. Sojusz polsko-litewski jest silniejszy niż kiedykolwiek. Byłeś zbyt bierny i przegrałeś tę rundę. Jutrzejsza bitwa będzie…

Przerwał mu stukot kopyt. Ziemia zatrzęsła się. Ptactwo poderwało się z drzew, łopocząc skrzydłami. Sądząc po dźwiękach jeźdźców musiało być dziesiątki. Brzydki mężczyzna zmarszczył brwi, gdy pojął, że nadciągają z zachodu, a nie ze wschodu.

– Kto to?

– To, mój przyjacielu – odparł młodszy – jest Heinrich von Plauen.

Jeźdźcy przemknęli kilkadziesiąt kroków dalej i zniknęli w lesie. Wiatr przyniósł ich krzyki:

– Armee Gottes! Armee Gottes!

Brzydki mężczyzna uśmiechnął się paskudnie.

– A więc jednak coś kombinujesz, Kenny. Nie myśl, że się tego nie spodziewałem. Jestem gotowy na wszystko.

– Przekonamy się, Hank. Przekonamy się.

Przez chwilę trwali w milczeniu.

– Ej – powiedział nagle młodszy z nich, kiwając głową w stronę ogniska – długo się będzie tak fajczyć?

– Jeszcze chwilę. Dlaczego pytasz?

– Przyniosłem kilka kiełbasek. Jesteś głodny?

– Jak już o tym wspomniałeś…

***

Za ich plecami wyrastał świt. Pierwsze promyki słońca gładziły pole bitwy. Na wschodzie mętny róż ustępował miejsca złotemu jak gloria blasku. Nocny cień odchodził w zapomnienie, odsłaniając krzyżacką armię. Stali w milczeniu, ich cienkie szeregi rozciągały się między licznymi pagórkami. Białe płaszcze na zielonych łąkach. Gdy słońce wzejdzie jeszcze wyżej, będą doskonałymi celami. Pozostałe chorągwie – głównie niemieckie – powiewały strachliwie, jakby spodziewając się porażki.

Mimo to król Władysław był zaniepokojony. Wraz z zaufanym orszakiem objeżdżał własne linie, by upewnić się, że wszystko gotowe, i obserwował z uwagą krzyżackie szeregi. Za mało ich, myślał. Wszystko zbyt dobrze się układa. Po śmierci Wielkiego Mistrza wynajęte przez krzyżaków wojska uciekły na zachód, a Czesi z lepszym nosem do interesów niezwłocznie przyłączyli się do Polaków i Litwinów. Dlaczego więc tu stoją? – pytał się król. Dlaczego nie uciekli do Malborka lub innych krzyżackich zamków? Dlaczego chociaż nie wysłali posła? Mamy lepszą pozycję i ogromną przewagę liczebną. Dlaczego Krzyżacy wciąż chcą walczyć?

Pytań było tak wiele, że nawet nie wiedział, na które powinien szukać odpowiedzi.

Nawet w świetle nowych wydarzeń Jagiełło i Witold nie zrezygnowali ze swoich planów. Większą część armii skryto w lasach, a królewską chorągiew umieszczono za jeziorem Lubień, chowając ją za centralną częścią sił, które stanowiło wierne sprzymierzonym rycerstwo z Czech i Śląska. Lewe skrzydło i ciężką jazdę powierzono marszałkowi Zbigniewowi z Brzezia, a prawe, wraz z całą siłą litewską i tatarską, Witoldowi. To właśnie książę miał zadać pierwszy cios, unieszkodliwić krzyżacką artylerię i rozciągnąć ich siły. Jeśli chodzi o umiejętność dowodzenia w polu, król nie ufał nikomu tak bardzo jak własnemu bratu.

Czy warto trzymać się strategii, gdy tak sytuacja się zmieniła? Widział król, iż jego ludzie niecierpliwią się, rwą się do bitki. Nasłuchali się do syta czeskich plotek o zamordowaniu Wielkiego Mistrza. Mówiono, że zabiła go sama Babilońska Nierządnica. Podobno pożarła mu jajca i popiła krwią, a po wszystkim wyrwała duszę z piersi i poniosła ją do piekła.

– Bóg jest z nami – śpiewali na te wieści Polacy. – Bóg jest z nami.

Z Krzyżakami nie ma go na pewno, pomyślał wtedy Jagiełło. Ale czy to od razu znaczy, że jest z nami?

– Wasza wysokość. – Jeden z towarzyszy króla wskazał na Krzyżaków. – Chyba chcą gadać.

Z białej linii oderwała się piątka jeźdźców i lekkim kłusem zbliżała się w stronę polskich sił. Jechali pod trzema sztandarami. W środku powiewał poselski proporzec, z lewej chorągiew Wielkiego Mistrza. Tej po prawej, przedstawiającej czerwonozłoty krzyż, ani Jagiełło, ani nikt z królewskiego orszaku nie rozpoznał.

– Sprowadźcie tu natychmiast księcia Witolda i Zawiszę Czarnego – rozkazał król. W duchu odetchnął z ulgą, że Krzyżacy zdołali odnaleźć rozwagę. Bitwa i śmierć nikomu nie była potrzebna, a w tak beznadziejnej dla Zakonu sytuacji warunki pokoju powinny być dla sprzymierzonych do przyjęcia. Dziwił się jednak, że tak szybko obrano nowego mistrza. W Zakonie nie było ściśle wyznaczonej linii sukcesji i spodziewać się można było swarów i walki o władzę. Uspokoiła go myśl, że nowy mistrz chce rozmawiać, a nie przelewać krew.

Krzyżacki orszak zatrzymał się w odległości strzały z łuku od centralnych sił u podnóża mikrego pagórka. Witold galopem dołączył do swego brata, a zaraz potem przyjechał również Zawisza i towarzyszący mu Zyndram z Maszkowic. Pod eskortą dwudziestu rycerzy i ryku rogu, pod chorągwią królewską, litewską i ziemi krakowskiej ruszyli na spotkanie krzyżackim emisariuszom.

– Wasza wysokość – odezwał się jeden z rycerzy, gdy byli niespełna dwadzieścia kroków od Krzyżaków. – Znam ja tego, co pod chorągwiami siedzi. Służyłem pod starostą bydgoskim, Januszem Grzymałą, gdy dalim mu łupnia pod Świeciem. To Henryk von Plauen.

– Co on tu robi? – zasępił się Witold. Wczorajsze meldunki doniosły, że komtur Świecia został w odwodzie bronić swoich ziem przed bydgoskim starostą.

– Dowiedział się, że Wielki Mistrz nie żyje i sam przybył zgłosić swe pretensje do tytułu – ocenił Zyndram z Maszkowic. – Jak widać skutecznie.

Piątka Krzyżaków przywitała ich zimnym milczeniem i równie chłodnymi spojrzeniami. Nie wysilili się nawet na kiwnięcie głową, o ukłonie nie wspomniawszy. Świeżo mianowany Wielki Mistrz trzymał się na koniu dumny jak paw, którego pióro zatknął sobie na czubku hełmu. Można by pomyśleć, że to on miał zamiar przyjąć kapitulację od Jagiełły.

Zamiast Wielkiego Mistrza, na czoło emisariuszy wysunął się chudy gołowąs na siwej klaczy. Jako jedyny z towarzyszy von Plauena nie trzymał sztandaru.

– Panowie – rzekł po polsku z niemieckim akcentem – macie zaszczyt stanąć przed Heinrichem von Plauenem. Der Gesalbte Gottes. Najgorliwszym z żołnierzy Chrystusa. Rada delegatów w swej mądrości obrała go dwudziestym siódmym Wielkim Mistrzem. – Zmarszczył brwi. – Który z was to król Jagiełło?

Król nie był pewien, czy młodzieniec sobie kpi czy wspaniałość królewskiego orszaku zawróciła mu w młodej główce.

– Jam jest – odpowiedział, zanim ktokolwiek zdążył się odezwać.

Młody Krzyżak odwrócił się w stronę swego mistrza. Wydawał się tracić pewność siebie. Warga mu drżała, a oczy zalśniły.

– Wielki Mistrz – odchrząknął – chciałby omówić z wami warunki kapitulacji.

Z królewskiego orszaku dało się słyszeć gniewne pomruki tych, którzy bitki z Krzyżakami nie mogli się doczekać. Król powstrzymał uśmiech i zerknął na Witolda. Ten niemal niezauważalnie kiwnął mu głową.

– Proszę – zachęcił młodzieńca Jagiełło. – Słuchamy.

– Ci, co rzucą broń, mogą wycofać się wraz z całym swym dobytkiem i żadna krzywda ich nie spotka. Nie tyczy się to czeskich najemników, którzy za swą zdradę muszą zapłacić śmiercią. Ten warunek nie podlega negocjacjom. Zakon bierze na wieczystą własność Ziemię Dobrzyńską oraz Żmudź, a do Pomorza przestaniecie rościć sobie pretensje. Zamki w Bydgoszczy, Netze, Flatau i Wałczu przechodzą pod nasze panowanie wraz ze wszystkimi ziemiami. Dokładną granicę wytyczymy wam na mapie. Dodatkowo opłacicie kontrybucję w wysokości stu tysięcy praskich gorszy i wyślecie do Maldborga dziesięciu szlachetnie urodzonych jeńców, siedmiu Polaków i trzech Litwinów krwi książęcej, choć Wielki Mistrz jest w stanie pójść tu na sensowne ustępstwo. Co roku będziemy zwalniać jednego z jeńców, jeśli warunki pokoju będą przez was przestrzegane. Poza tym…

– Czyś ty, synku – zawarczał Zyndram z Maszkowic, odzyskawszy mowę jako pierwszy – z oślim zadem na rozumy się zamienił? Szydzić się wam z poselskiego sztandaru zachciało? Ciesz się, że tu ludzie honoru, bo byś raz-dwa ten plugawy język stracił, a twa główka poleciałaby zaraz potem.

– Poza tym – młodzieniec przełknął ślinę – zobowiążecie się do przyjęcia chrztu ponownie z naszych rąk…

Dalsze słowa utonęły we wrzawie polskich rycerzy. Niektórzy nawet chwycili za miecze. Wyciągnęliby je i porąbali emisariuszy, gdyby nie Jagiełło, który uniósł dłoń do góry i ile sił w płucach wrzasnął:

– Spokój!

Cisza, która zapadła, pomogła mu myśleć, a miał nad czym. Zastanawiał się gorączkowo, o co Krzyżakom chodzić może z tak absurdalnymi warunkami. Czy tylko o obrazę? Toż to pewny sposób by doprowadzić do walki, a wygrać w polu nie mogli.

Szybko zrezygnował z odgadnięcia zamiarów von Plauena. Oblicze Wielkiego Mistrza było zacięte i niewzruszone, jak wyciosane z kamienia. Zbyt długo przeciągające się milczenie działało na niekorzyść. Jagiełło wiedział, że coś na tę potwarz, która miała tu miejsce, musi odpowiedzieć.

– Te warunki – Jagiełło splunął – są, krótko mówiąc, nie do przyjęcia. Mam za to inne. Wrócicie do siebie i jeszcze raz sobie wszystko przemyślicie. Tak na poważnie. Ja naprawdę pragnę pokoju, powiedz tak kolegiacie. Damy wam czas do południa, znajcie królewską łaskę. Liczę, że gdy spotkamy się wtedy, będziemy negocjować inaczej. – Król łypnął spode łba na von Plauena. – Najlepiej z dwudziestym ósmym mistrzem. Na tego więcej patrzeć zamiaru nie mam.

To powiedziawszy, uderzył konia piętami i popędził go w cwał z powrotem do lasów, do swojej armii. Królewski orszak podążył za nim, nie szczędząc Krzyżakom gniewnych spojrzeń oraz o wiele bardziej gniewnych przekleństw. Zawisza Czarny dogonił króla i zajął miejsce po jego lewej.

– Sprytnie, wasza wysokość – mruknął tak, by nikt poza Jagiełłą go nie słyszał. – Nie daliście się sprowokować i pohańbić honoru, wychodząc jednocześnie z twarzą. Wciąż zachowaliście szansę na ugodę. Co jednak, gdy Krzyżacy nie odzyskają rozumu?

– Wtedy – król spuścił głowę – damy im Grunwald.

***

15 lipca 1410 roku zapowiadał się wyjątkowo upalnie. Żar z nieba był jednak niczym w porównaniu z tym rozgrzewającym serce Heinricha von Plauena. Tym samym, które płonęło od pamiętnej kwietniowej nocy.

Chwila tryumfu zbliżała się z każdym oddechem.

– Bracie Günterze, gotów dopełnić Boski plan?

– Tak, Wielki Mistrzu. Nie sądzę jednak, by reszta naszej armii była gotowa do czegokolwiek innego niż ucieczka. Oni naprawdę spodziewali się pokoju z Polakami.

– Odegrają taką rolę, jaką wymaga od nich Pan. Nie martw się, Günterze. Gdy zobaczą cud, wiara i odwaga rozgrzeją ich serca.

– Amen, Wielki Mistrzu.

Tak. Amen.

Heinrich von Plauen pocił się i czekał.

***

– Może zagramy va banque? Co ty na to, Hank? Cała pula na tę jedną bitwę?

– Jak sobie życzysz, Kenny.

Uścisnęli sobie spocone dłonie i czekali.

***

Litwini mieli dość czekania. Niektórzy ostrzyli groty swych sulic, inni je tępili. Wszyscy za to przeklinali, dając upust paskudnemu nastrojowi. Błyszczące w słońcu krzyżackie szeregi urągały im samą obecnością. Małe koniki podzielały humory panów. Rżały gniewnie, kręcąc łbami, i ryły kopytami w leśnej ściółce. Skryte w zagajnikach wrony przeskakiwały między gałęziami. Ich posępne wołania odbijały się echem o pnie drzew. Gdy wyruszymy z szarżą, myślał Witold, wylecą do góry. Po bitwie spłyną na żer. Niezależnie od wyniku będą świętować.

– Książę – rzekł chorąży – Polacy śpiewają.

Witold też to słyszał. Niski, podobny do bzyczenia owadów pomruk wypełnił las swym echem. Dało się rozpoznać słowa:

 

„Twego dzieła Krzciciela, bożyce,

Usłysz głosy, napełnij myśli człowiecze.

Słysz modlitwę, jaż nosimy.

A dać raczy, jegoż prosimy…”.

 

– Na koń! – wrzasnął książę. – Do szarży!

Żołnierze nie potrzebowali dalszej zachęty. Śpiew Polaków mieszał się z odgłosami litewskich rogów, rżeniem koni i uderzeniami stali o stal. Wrony wzleciały go góry upstrzywszy jasne niebo czarnymi plamami. W górze ich skrzydła łopotały niczym chorągwie na dole. Spokojny dotąd, trwały jak mur szereg Krzyżaków zafalował.

– Wilno! – zakrzyknął Witold. – Walić w piechotę!

– Wilno! – odpowiedzieli Litwini. – Witold! Wilno!

Małe konie wylały się z lasu szarą falą. Tętent ich kopyt zlał się w jedno. Ziemia poczęła drżeć. W tej szarży trudno było doszukać się porządku. Litwini i Tatarzy mknęli przed siebie, wyprzedzając się nawzajem, i z każdą chwilą zyskując rozpęd. Każdy chciał jako pierwszy zadać cios, przelać niemiecką krew.

Witold skulił nisko głowę, tuląc ją do końskiej grzywy. W duchu odliczał sekundy pozostałe do pierwszej salwy krzyżackiej artylerii. Według jego obliczeń wystrzelą dwa razy, zanim zdążą zetrzeć się z ich piechotą.

Pięć. Cztery. Trzy. Dwa…

Zagrzmiał huk. W górę poleciały chmury czarnego pyłu, zakrywając krzyżacką armię na całej szerokości. Ziemia zatrzęsła się. Konie stawały dęba, zrzucając jeźdźców, inne padały na ziemię. Witold z trudem utrzymał się w siodle i zdołał uspokoić wierzchowca.

– Co się dzieje? – pytał, lecz nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Ci z litewskich jeźdźców, którzy utrzymali się na koniach, patrzyli wkoło nie rozumiejąc. Niebo sczerniało, jakby przykryte ciemną płachtą. Chmura pyłu, która wybuchła przed krzyżackimi wojskami, zbliżała się. Powietrze przesiąkł gryzący smród.

– Kraa! – skrzeczały wrony. – Kraa! Kraaaaaa!

Pył połknął ich niczym olbrzymia paszcza. Witold zakrył oczy. Kopał piętami konia, ciągnął za wodzę, chcąc odwrócić go i uciec, lecz zwierzę nie słuchało. Znów stanęło dęba, tym razem zrzucając litewskiego księcia ze swego grzbietu. Witold tylko cudem uniknął stratowania przez innego jeźdźca. Zataczając się jak pijany, zdołał podnieść się na nogi. Nie rozumiał, co się dzieje, gdzie są jego ludzie, dlaczego nagle zrobiło się tak ciemno. Szedł, nie wiedząc w którą stronę. Pył wgryzał mu się w gardło, każdy kolejny oddech stawał się torturą. Otoczyła go ścian dźwięku. Krzyk ludzi i kwik koni, ryk bólu i jęk strachu, wołania o pomoc i niskie, zwierzęce warkoty. Miał wrażenie, że widzi twarze, które natychmiast znikały w gęstej chmurze. Twarze pełne przerażenia. Twarze chodzących trupów.

– Książę! – słyszał krzyki. Tak odległe, że wydawały się dochodzić z innego świata. – Gdzie jest książę? Gdzie Witold?

– Boże, dopomóż!

– Co to jest?! Co to jest?! Aaaaaargh!!!

– Odwrót! Odwrót!

– Chryste! Nie! Nieeeeeee!!!

– Gdzie jest książę? Gdzie są Polacy?

– Książę nie żyje! Uciekać! Książę nie żyje!

– Panie, musimy uciekać.

Witold zamrugał. Ostatni z głosów rozbrzmiał tuż koło jego ucha. Wytężył wzrok, wpatrując się w czerń. Dostrzegł niewyraźną postać machającą mu dłonią przed oczami.

Dłoń spoliczkowała go.

– Książę! Szybko! – postać ciągnęła go za nadgarstek. Młody Litwin o wielkich jak kurze jaja oczach i twarzy ciemnej od brudu i krwi. – Nie mamy czasu.

– Gdzie są Krzyżacy? – Witold odzyskał część zmysłów. – Skąd atakują?

– To nie Krzyżacy…

Płonąca fioletem i czerwienią smuga przecięła ze świstem powietrze, lądując dziesięć stóp od księcia. Rozległ się niski, mrożący krew w żyłach pomruk, urwany krzyk i mokre mlaśnięcie. W górę trysnęło coś ciemnego. Litewski młodzieniec odciągał księcia, lecz Witold stał jak sparaliżowany. Patrzył, jak płonący kształt pełznie przez pył w jego stronę. Z początku wziął ten kształt za dzika. Był tak samo masywny, miał długi, nisko pochylony pysk i poruszał się na czterech krótkich nogach. Jednak żaden dzik nie miał rogów, zamiast kłów. Żaden dzik nie palił się na wszystkie odcienia czerwieni. Żaden dzik nie miał tak długiego jęzora ani tak wielu zębów. Żaden dzik nie patrzył na świat żółtymi, przesiąkniętymi złem ślepiami.

Żaden dzik nie potrafił tak wysoko skakać.

Witold poleciał w bok, gdy młodzieniec naparł na niego z całych sił. Płonący potwór rozwarł w locie paszcze tak szeroko, że jego pysk zmienił się w otoczoną sztyletami otchłań. Książę mógł tylko przyglądać się, jak stwór ląduje przed młodzieńcem, przekręca głowę w bok i zaciska szczęki wokół bioder. Uderzenie serca później, młodzieńców było dwóch. Ten od pasa w górę tkwił w paszczy potwora, ten od pasa w dół leżał obok księcia.

– Uciekać! – wrzeszczał ktoś w pobliżu. – Uciekać!

Tym razem Witold posłuchał.

***

– Błagam cię, Kenny. Powiedz mi, że tego nie zrobiłeś…

***

– Marszałku – głos króla pozbawiony był emocji – mówcie.

W oczach Zbigniewa z Brzezia wciąż tkwił strach, pozostałość tego, co widziały i czego zapomnieć nie mogły. Marszałek zgubił gdzieś swój hełm i laskę, atrybut piastującego urząd. Jednak to nie ta strata bolała go najbardziej.

– Wasza wysokość – jęknął – katastrofa, koniec świata. Litewska jazda zmasakrowana. Ruszyłem im z odsieczą, ale poniosłem dotkliwe straty. Chorągiew stracona. Tysiące zabitych. Ci, co nie zginęli w pierwszym starciu, rzucili się do ucieczki. Sam ledwo przeżyłem. Gdy Czesi i Ślązacy pojęli co się dzieje, rzucili broń i uciekli. Mało im to pomogło, bo mało u nich konnych, a pieszo nie mieli szans. Oj nie mieli… – Głos mu się załamał. – Demony, płonące jak żagiew… Takie szybkie… Biedny Zyndram… Nie wiadomo, co z Zawiszą… Katastrofa…

– Skąd one się wzięły? Skąd wylazło to plugastwo?

– Z piekła, panie – powiedział ktoś. – Cuchnęły siarką.

– Piekielne zastępy – podjął inny. – Biesy z otchłani. Koniec świata.

– Co robić? Co robić?

Tego Jagiełło nie wiedział.

***

Spod ziemistej chmury dało się już dojrzeć małe pożary. Znak, że biesy zatrzymały się w jednym miejscu na nieco dłużej. Zapewne po to, by posilić się trupami. Zapach siarki i przypalonych ciał mieszał się obrzydliwie w powietrzu.

– Kenny – odezwał się brzydki mężczyzna.

– Tak?

– Chyba czegoś nie zrozumiałeś, przyjacielu. Umknął ci cel, prawdziwy powód, dlaczego tak ryzykujemy. Motyw, dla którego zaczęliśmy podróżować w czasie, i zmieniać bieg wydarzeń.

– Zapewne mnie oświecisz – westchnął długowłosy.

– Robimy to z miłości do historii. Gdy kogoś kochasz, chcesz go dobrze poznać. Pojąć każdy aspekt istnienia, zrozumieć istotę i sens. Zgodziliśmy się, że nasze ruchy będą subtelne, że będziemy jak motyle, które machnięciem skrzydeł wywołują tornada. Grę i zasady wymyśliliśmy tylko po to, by nie było nam nudno.

– Do czego zmierzasz, Hank?

– Robimy to z miłości do historii. Ty… ty ją zgwałciłeś!

– Przesadzasz.

– Kenny, sprowadziłeś na świat pieprzony koniec świata. Przyspieszyłeś apokalipsę o sześćset lat…

– Sześćset dwa – poprawił długowłosy.

– Niech będzie sześćset dwa. – Brzydki mężczyzna machnął ręką, odganiając zagubioną iskrę. – Sprowadziłeś apokalipsę na świat, który nie ma ani technologii, ani wiedzy, by się przed nią obronić. Tylko po to, by wygrać jeden przygraniczny, niemal pozbawiony znaczenia spór o kawałek ziemi i urażoną dumę. Gdzie w tym subtelność?

– Jesteś niesprawiedliwy, Hank. Myślisz, że bez subtelności zdołałbym przekonać takiego pozbawionego wyobraźni półmózga jak Heinrich von Plauen, że anioł chce, by ten wywołał diabła, zaprzedał mu duszę i sprowadził na świat piekielną armię?

– Jak w ogóle mu się to udało?

Długowłosy wzruszył ramionami.

– Normalnie. Przeliczyłem stałe Gaussa, udając anioła w Bydgoszczy przekazałem van Plauenowi wyliczoną lokalizację węzłów i zdradziłem mu rytuał Williama Fausta wraz z zaklęciem łamiącym siedem pieczęci. Cud, że idiota wszystko spamiętał.

– Faust opisał rytuał związania Abaddona, by nikomu potem nie przyszło do głowy go wykonać.

– I nie wykonano go później, tylko wcześniej.

– Kenny, jesteś niemożliwy.

– Przestań – długowłosy tracił cierpliwość. – Przecież znałeś stawkę, musiałeś liczyć się z porażką. Czy strata wszystkich punktów jest dla ciebie aż tak bolesna? Nie możesz po prostu przyznać, że wygrałem?

– Daleko mi do tego.

– Jak to? Piekielna armia zmasakrowała twoją. Pozostały już tylko niedobitki, a Krzyżaków wciąż tyle samo co o świcie. Może i uciekają teraz wszyscy na północ, ale są żywi, a von Plauen pozostanie na polu bitwy do samego końca. Zwycięstwo należy do mnie.

– Tak jak mówiłem wcześniej – brzydki mężczyzna zaprezentował swój najpaskudniejszy uśmiech – przygotowałem się na wszystko.

***

Książę Witold wyczołgał się z chmury pyłu i zaczął wspinać się na pagórek ku ścianie lasu. Widok słońca, błękitnego nieba i krążących wkoło wron był najsłodszym obrazem jaki widział w życiu. Obrazem, który chętnie zabierze ze sobą do grobu. Nie ma szans, bym zdołał go zapomnieć, pomyślał. Nie będę miał tyle czasu.

Niski warkot zbliżał się powoli. Demon nie spieszył się, kroczył leniwie, kręcąc łbem i prychając jaskrawymi płomykami. Witold próbował pocieszać się myślą, że to włócznia, którą wbił biesowi w jedną z nóg, spowalnia go. Demon jednak wydawał się nie zauważać tlącego się kawałka drzewca wystającego mu z nogi. W gadzich ślepiach błyszczała złośliwa inteligencja.

Kiedy książę przestał potykać się o własne nogi, zdołał zmusić je do biegu. Nie mógł jednak powstrzymać się przed obejrzeniem się za siebie, choć wiedział, że cokolwiek tam zobaczy nie sprawi, że pobiegnie szybciej. Płonący czerwienią demon również przyspieszył, skracał dystans z każdym żabim susem. Zbliżał się o wiele szybciej niż las, w którym Witold miał nadzieje go zgubić. Urywany charkot za plecami brzmiał niemal jak śmiech.

Jeszcze trochę, poganiał się w myślach Witold, już prawie. W lesie nie będzie mógł tak skakać. W lesie będą inni, pomogą mi. W lesie…

– Uch…

Demon z rykiem wskoczył mu na plecy i obalił na ziemię. Książę wyrżnął brodą o trawę. Krzyknął dopiero wtedy, gdy bies odwrócił go na plecy. Rozgrzane, zakończone pazurami łapy rozrywały kolczugę jakby ta była płóciennym workiem. Olbrzymia paszcza otworzyła się nad książęcą głową. Żar, który się z niej wylewał, spalił mu brwi. Witold zamknął oczy i zacisnął szczęki, gotów umrzeć.

Eksplozja błękitnego światła. Podmuch powietrza. Przyjemny chłód. Oddech, a po nim kolejny.

Upewniwszy się, że wciąż żyje, książę odważył się otworzyć oczy. Następnie usiadł.

Demon leżał niedaleko jego butów. Wciąż jarzył się tym samym, przechodzącym od szkarłatu w purpurę płomieniem, lecz nie wyglądało na to, by miał jeszcze się podnieść. W dziurę, która ozdabiała mu pokrytą bruzdami czaszkę, można byłoby wsadzić jabłko. Wyraz martwego pyska wydawał się Witoldowi zaskoczony i pełen niemej pretensji.

– Hej, sierżancie! – zabrzmiał przytłumiony głos. – Mamy tu tubylca!

Z lasu wyłaniały się gęsiego postacie. Z pewnością ludzkie, lecz Witold nigdy w życiu nie widział tak przedziwnych strojów. Choć jednoczęściowe, okrywały przybyszy od szyi po stopy. Były czarne i matowe jak wypalony węgiel. Hełmy były jeszcze bardziej niezwykłe. Wielkie i okrągłe z srebrzystymi osłonami na twarz. Obcy zbliżali się. Pierwszy z nich trzymał na łańcuchu burego psa o szerokim pysku, który przeczesywał nosem każdy centymetr ziemi. Reszta z nich trzymała oburącz długą, groźnie wyglądającą broń.

Postacie w mig otoczyły księcia. W srebrzystych osłonach Witold widział własne odwrócone odbicie.

– Rozumie nas? – zapytał przybysz, który jako jedyny nosił na ramionach kombinezonu biały symbol przypominający literę V.

– Tak, sierżancie. – Głos był identyczny jak poprzedni. Postacie stały tak blisko siebie, że Witold nie miał pojęcia, kto się teraz odzywa. – Translator wokalny ustawił się automatycznie na podstawie krzyków. Czasowy kompas wciąż się jednak kalibruje. Szkoda, że nie montują we wszystkich urządzeniach tych samych czujników. Wciąż nie wiemy, który to rok.

– Założę się, że to średniowiecze. Cuchnie jak średniowiecze.

– Zapytajmy go. Hej, ty! Który to rok i co to za państwo!?

– Eeee… co? – spytał Witold. Pies obwąchiwał z uwagą jego buty. Książę zamrugał z niedowierzaniem, gdy spostrzegł, że pies nie ma oczu.

– Trafiliśmy na idiotę, sierżancie. To chyba jakiś wieśniak. Zaraz padnie na kolana i zacznie się modlić. Pomyśli, że Bóg wysłał nas z nieba na ratunek.

– Nie cierpię gdy tak robią.

– Może spuścimy ogara? Ma trop. Jest szansa, że odnajdzie zbiegów.

– Oszalałeś?! – wykrzyknął ten zwany sierżantem. – Za dużo demonów Abaddona kręci się w okolicy. Komendant niemal urwał mi głowę, gdy zgubiliśmy jednego z tych kundli podczas resetu rewolucji francuskiej.

Stojąca naprzeciw Witolda sylwetka wyprostowała się nagle.

– Sierżancie! Mam odczyt. 15 Lipiec. Rok 1410. Polska. Okolice Grunwaldu. Dzień oznaczony jako historyczny klasy trzeciej. Ściągam tło…

– Daruj sobie. Tych dwóch żartownisi i tak wszystko pozmieniało. Przynajmniej wiemy, że kierują się cały czas w przeszłość. W porządku! To gówniana robota, ale za to nam płacą. Znacie procedurę, chłopcy. Szukamy obecnych przywódców, odbieramy pozwolenie na reset i bierzemy się za sprzątanie. Potem szukamy zbiegów. Tym razem nam się nie wymkną.

– Wyniki wyszukiwania. Decyzyjni przywódcy: von Jungingen, Urlich. Jagiełło, Władysław. Klejsutowicz, Witold. Portretów brak.

– Dobra! – ryknął sierżant – Wiecie kogo szukać! Do roboty! Głowy państw nie znajdują się same.

– Panowie – książę nieśmiało uniósł dłoń – jam książę Witold i…

Umilkł, gdy srebrzyste hełmy odwróciły się jednocześnie w jego stronę.

– Wygląda na to, że mamy szczęście. – rzekł sierżant po chwili ciszy. – Willkins, potwierdźcie tożsamość. Wy, Leibnitz, przygotujcie formularz interwencyjny 3–C. – Zniżył głos. – Ludzie w 1410 umieli pisać, prawda?

***

Okazało się, że Witold pisać umiał. Co prawda nie rozumiał, kim są przedziwnie ubrani obcy i skąd się wzięli. Nie przeszkadzało mu to. Mogli nawet pochodzić z tego samego miejsca co płonące czerwienią demony. Jeśli to, co mówili, było prawdą i przybyli tu je zabić, Witold był gotów podpisać się pod każdym papierkiem, jaki dostanie do ręki.

Przybysze przystąpili do działania z hipnotyzującą sprawnością. Wystarczyła krótka chwila i seria rzuconych naprędce rozkazów, by grupa utworzyła czworobok i przeszła w równy trucht. Bez cienia strachu wbiegli w sam środek chmury pyłu, zanim oddali pierwsze strzały. Czerń rozbłysła oślepiającym błękitem.

Pod wpływem nagłego podmuchu powietrza chmura pyłu rozwiała się ku górze, odsłaniając pola Grunwaldu. Tam, gdzie wcześniej stali Krzyżacy, pojawiła się wąska, podobna do pęknięcia szczelina. Demony zastygły zdziwione zniknięciem chmury i nagłą śmiercią swych towarzyszy. Ich żółte ślepia szybko odnalazły napastników. Jednocześnie porzuciły żer i runęły na obcych w szaleńczym ataku.

Gdy czworobok ponownie wypluł błękitne błyskawice, demony rzuciły się do ucieczki. Skakały daleko ogarnięte strachem. Najszybsze z nich potrafiłyby wyprzedzić wystrzeloną z łuku strzałę.

Były jednak za wolne, by uciec przed trzecią salwą.

***

– Hank?

– Tak?

Długowłosy podrapał się po głowie. Błękitne ognie tańczyły w jego jasnych oczach.

– Czy właśnie – mówił powoli, uważnie dobierając słowa – szturmowy batalion ponadczasowej policji masakruje piekielną armię?

– Ehe.

– Ufff. A więc jednak nie mam przywidzeń. Zechcesz mi to wytłumaczyć? – To proste, przyjacielu. – Brzydki mężczyzna wzruszył ramionami. – Twoja bierność w tej rundzie wydała mi się strasznie podejrzana. Wiedziałem, że szykujesz coś głupiego. Postanowiłem więc zabezpieczyć się przed porażką. Zostawiłem kilka śladów i dałem się wywąchać policyjnym ogarom.

– Aha. Faktycznie proste. I mówisz, że to ja niby jestem szalony?

– Kenny, nie użyłem terminu „szalony”, a „pozbawiony subtelności”. Nie wkładaj mi w usta słów, których nie powiedziałem.

– Och, przepraszam. – Długowłosy zmarszczył czoło. – Chciałem tylko zauważyć, że znajdujemy się niecałe pół kilometra od ludzi, którzy zrobią z nami nieprzyjemne rzeczy, gdy nas znajdą, i psa mogącego wywąchać, co ludzie jedli na śniadanie sto lat temu.

– Sugerujesz ucieczkę?

– I to paniczną.

***

W oczach Heinricha von Plauena wszystkie rozdroża miały już wyglądać tak samo. Pociągał za wodze, kierując konia raz ku jednej ze ścieżek, a potem ku drugiej. Nie mógł się zdecydować. Do tej pory zawsze wybierał tę drogę, która na daną chwilę wydawała się właściwa. Nigdy nie spotkał się z dwiema prowadzącymi do takiej samej ponurej beznadziei.

– Wielki Mistrzu… – zaczął brat Günter.

– Nie nazywaj mnie tak!

– Przepraszam… komturze… panie von Plauen. Nie powinniśmy się zatrzymywać. Musimy uciekać.

– Dokąd? – głos von Plauena brzmiał jak echo.

– Dokądkolwiek! Czy to ważne?

Ma rację, pomyślał były Wielki Mistrz. Nie liczyło się dokąd, póki mieli przed czym. Przed błękitnym ogniem i srebrzystym obliczem. Przed zemstą Pana i zasłużoną karą. Karą za słabość. Karą za głupotę. Karą za zdradę.

– Co mnie podkusiło? – jęknął.

– Diabeł – odparł ponuro Günter.

Nie, to nie był diabeł. Heinrich von Plauen przekonał się, że istnieje coś gorszego.

Choć pędzili na złamanie karku, złapali ich przed zapadnięciem zmroku. Wyszli z lasu niczym duchy. Ciemne, błyskające srebrem upiory. Wycelowali w nich swą straszliwą broń. Każdemu ruchowi towarzyszył metaliczny trzask.

– Heinrich von Plauen – rozległ się pozbawiony człowieczeństwa półgłos. – I ty, kimkolwiek jesteś. Jesteście zatrzymani w celu złożenia wyjaśnień. Lepiej dla was, żeby były dobre.

***

Odnaleźli się przed świtem ku obopólnej uldze. Obaj byli przemoknięci, bladzi, głodni i zmęczeni, lecz wciąż wolni. Radość płonęła intensywnie, acz krótko. Ugasiły ją chłodne jak poranek pretensje.

– Daj spokój, Kenny – brzydki mężczyzna nie poczuwał się do winy. – Uciekaliśmy im już nie raz. W przyszłość i w przeszłość. Skąd pomysł, że dadzą nam radę w teraźniejszości?

– Przestań – syknął długowłosy. – Powinienem przestać się do ciebie odzywać.

– Zachowujesz się jak marudna baba. Przecież zgodziłem się na remis. Obaj mamy wciąż tyle samo punktów.

– Chciałbyś. Prowadzę jednym. Zabiłeś wampira, pamiętasz?

– Niech ci będzie. Jeśli jeden punkt sprawi, że przestaniesz stroić fochy, chętnie ci go oddam.

– A żebyś wiedział.

Umilkli, obserwując niebo. Księżyc stawał się coraz bledszy aż w końcu zniknął w pastelowych kolorach porannego nieba. Gładkie, przyprószone różem chmury płynęły ze wschodu. Chłodne powietrze niosło ze sobą odległe echa. Ponadczasowcy musieli wezwać posiłki. Nie minie długa chwila, nim znów pochwycą trop.

– Dokąd teraz? – zapytał brzydki mężczyzna.

Długowłosy uniósł podejrzliwie brwi.

– Mogę wybrać? Drugi raz pod rząd?

– Jasne, czemu nie?

Ogary zawyły przeciągle. Było ich co najmniej tuzin. O wiele bliżej niż myśleli.

– Zawsze mnie interesowało – długowłosy oblizał wargi – co by było, gdyby Hun Atylla przeżył i dotarł do Rzymu.

Odpowiedział mu blady uśmiech.

– Brzmi nieźle. Kim chcesz grać?

– Może zdecydujemy na miejscu, co Hank? – Długowłosy obejrzał się nerwowo. Echa przybierały na mocy. Wrony skrzeczały, jakby chciały naprowadzić ścigających. Ogarom jednak udało się je przekrzyczeć. Były naprawdę blisko. – Wydaje mi się, że zaczyna nam brakować czasu.

– Nie, przyjacielu. Czasu nigdy nam nie zabraknie.

 

Koniec.

 

Koniec

Komentarze

Jest tu trochę błędów. Głównie literówki i przecinki.

Z takich, które bardziej rzuciły mi  się w oczy:

Czy warto trzymać się strategii, gdy tak sytuacja się zmieniła? Widział król, iż jego ludzie niecierpliwią się, rwą się do bitki. - w pierwszym zły szyk, w drugim może nie zły, ale nienaturalny.

Ów przybysze zarzucili na siebie białe płaszcze i postawili kaptury. - Owi jeśli już, ale lepiej samo "przybysze".

Śpiew polaków mieszał się z odgłosami litewskich rogów, rżeniem koni i uderzeniami stali o stal

Poza tym:

- gdy komtur recytuje "Ojcze nasz" od tyłu, mogłoby być całkiem od tyłu, a nie część tak, część nie.

- separatory ładniej by wyglądały, gdyby nie były tak blisko tekstu

Zazwyczaj nie przepadam za opowiadaniami z tłem historycznym, ale to czytało mi się przyjemnie i z zaciekawieniem. 

Imiona niemieckie z błędami...

Jeszcze dwie rzeczy:

1)Ludzie poczęli biegać z pochodniami i przekrzykiwać się nawzajem:
– Jeźdźcy! Jeźdźcy z zachodu!
Oraz:
– Atakują! Do broni! - kiepski zapis. Można wziąć te krzyki w "(...)" lub dać kropkę po "nawzajem" i skasować "oraz"

2) zapisy myśli bohaterów dobrze by było wyróżnić.

Słabo napisane, błędów dużo, nie skończyłem czytać. Pozdrawiam.

Jesteś z gatunku tych użytkowników, których czytam dla przyjemności czytania, a nie przyjemności wytykania błędów, więc z góry mówię, że nie zauważyłam żadnych, ale i nie bardzo zwracałam na nie uwagę. Skoro były, tak jak pisali wcześniejsi komentatorzy, a nie pogryzły mnie, to znaczy, że były mało znaczące.

 

Z mojego punktu widzenia napisane jest jak najbardziej na poziomie, ale... Fabuła, szczerze mówiąc, troszkę leży. Oczywiscie wszystko ma ręce i nogi i jest jak najbardziej poprawne, ale, że posłużę się ostatnio zasłyszanym określeniem, mocno przetrawione. Od samego początku odbierałam ten tekst jako wypadkową "Pochodu" Bohdana i "Przypadłości króla Henryka" Aubrey Beardsley (wiem, że czasy nie te, ale tematyka identyczna). Jednak tamte teksty miały w sobie jakąś iskrę, jakiś zdecydowany kierunek. A tutaj jest tak letnio, jakby po najlżejszej lini oporu.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Spotęgowanie efektu przez "granie" losami narodów nie czyni tekstu lepszym od innych, opartych na tym samym schemacie.

"Ów przybysze zarzucili na siebie białe płaszcze i postawili kaptury. Od pogańskich duchów straszących w okolicy odróżniały je jedynie wyszyte na piersiach krzyże i wiadro, które niósł chudszy z nich."

O użyciu słowa "ów, owy, owi" już ktoś ci napisał. A napisał, że z tego zdania wynika, że od pogańskich duchów odróżniały się płaszcze, nie postacie (przybysze)?

Nowa Fantastyka