- Opowiadanie: Zed! - Tomas znad rzeki Cumberland

Tomas znad rzeki Cumberland

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tomas znad rzeki Cumberland

Wreszcie dotarłem do momentu w moim życiu kiedy wyzbyłem się strachu przed przeszłością. Zajęło mi to wiele lat, ale teraz, gdy pogodziłem się z demonami młodości mogę wreszcie opowiedzieć o dniu w którym cała moja doczesna egzystencja wykonała szalony, niespodziewany zwrot w nieoczekiwanym kierunku. Ponieważ chcę byś zrozumiał moje ówczesne położenie i nie osądzał mnie tylko poprzez pryzmat tego jednego wydarzenia, muszę tę opowieść zacząć od szybkiego i (jak mi się wydaje) niezbędnego wprowadzenia.

Urodziłem się w dość zamożnej rodzinie. Ojciec mój był przedsiębiorcą budowlanym o bardzo dobrej renomie i w czasach największej prosperity udało mu się dorobić sporego majątku. Dużą część pieniędzy ulokował w zagranicznych inwestycjach, które mniej bądź bardziej, okazały się trafnym wyborem. Nie stronił też od wykupowania, na pierwszy rzut oka, nierentownych, zrujnowanych nieruchomości by w przeciągu kilku miesięcy odrestaurowywać je i sprzedawać ze znacznym zyskiem. Ojciec uwielbiał osobiście doglądać i nadzorować prac budowlano-remontowych nowo nabytych posiadłości. Powodowało to, że przeprowadzaliśmy się wielokrotnie i podróżowaliśmy po całych Stanach.

Moja matka zmarła kiedy miałem zaledwie trzy lata. Pamiętam ją prawie wyłącznie z rodzinnych fotografii i opowieści mojego ojca. Przedstawiał ją zawsze jako kobietę ciepłą, pełną miłości i zrozumienia; kochającą żonę i zaradną gospodynię. Dla mnie będzie jednak tylko wspomnieniem cudownego, matczynego uśmiechu i majaczącą w najdalszych zakamarkach pamięci melodią ulubionej kołysanki.

Nigdy nie przejawiałem zainteresowania nauką. Uczniem byłem przeciętnym ale lubianym wśród grona nauczycielskiego. Ponieważ często zmienialiśmy miejsce zamieszkania nie traciłem czasu na zaprzyjaźnianie się z kimkolwiek ze szkoły, potrzeby socjalizowania się zaspokajałem spędzając czas z pracownikami ojca. Bardzo szybko stałem się ich maskotką a i ojciec uważał, że moja przyszłość powinna być związana nie z książkami a z rodzinnym interesem. Przyznaje, że i ja wolałem pomagać w pracach remontowych niż spędzać długie godziny na odrabianiu zadań domowych i przygotowaniach do egzaminów. Podejrzewam, że gdyby mój los potoczył się inaczej, byłbym teraz bogatym właścicielem renomowanej firmy budowlanej siedzącym gdzieś w domu w Miami i liczącym comiesięczne zyski.

Jak widzisz byłem młodym, rozsądnym człowiekiem wyzbytym romantycznych złudzeń. Stąpałem twardo po ziemi wierząc w swoje umiejętności i doświadczenia. Do życia podchodziłem pragmatycznie uznając tylko fakty i odrzucając przypuszczania i domysły. Nic więc dziwnego, że w chwili kontaktu z czymś nadnaturalnym i nieludzko wynaturzonym zwróciłem się ku prostym wyjaśnieniom i próbie wytłumaczenia tego w sposób racjonalny. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że popełniam największy z życiowych błędów który w konsekwencji pchnął mnie w objęcia szaleństwa.

Po śmierci ojca w 1978 roku straciłem serce do czegokolwiek. Strata najbliższej mi osoby sprawiła, że pogrążyłem się w melancholii i ukojenia szukałem wśród oparów whisky. Firmę przekazałem w ręce Roberta Wilkinsa, najbliższego przyjaciela rodziny i wieloletniego współpracownika mojego taty, w zamian za procent. Zapewniwszy ojcowiźnie należytą opiekę postanowiłem wybrać się w podróż po Stanach w poszukiwaniu własnej tożsamości i z nadzieją, że nowe doświadczania pozwolą mi pogodzić się z żałobą.

Tak właśnie w 1981 roku trafiłem to Brucket, niewielkiego miasteczka nad rzeką Cumberland. Było to na przełomie lata i jesieni ale w Kentucky wciąż było dość upalnie. Zameldowałem się w niewielkim moteliku z widokiem na rzekę. Przed wejściem do pokoju znajdowała się niewielka weranda na której przesiadywałem codziennie pijąc tanią whisky i obserwując zachody słońca. Wieczorami przechadzałem się po dzikiej, zarośniętej kłękiem plaży podziwiając czyste, rozgwieżdżone niebo – widok którego nie uświadczysz w dużym mieście.

Za główną rozrywkę upatrzyłem sobie wypytywanie okolicznych mieszkańców o miejscowe legendy. Już jako młody chłopach uzmysłowiłem sobie, że to najlepszy sposób na poznanie miejsc które się odwiedza. Najlepszy przewodnik turystyczny można wyrzucić na śmietnik jeśli choćby przez kilka godzin posłucha się tego co mają do powiedzenia ludzie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak niesamowicie barwne, przerażające i zabobonne mogą to być historie. Tak samo było i w tym przypadku. Wyczuwało się u tubylców znad rzeki Cumberland niezachwianą wiarę w te opowieści a przecież żyli niespełna sto trzydzieści mil od Lexington gdzie mieści się stanowy Uniwersytet.

Młody, czarnoskóry chłopak imieniem Luis pracujący na stacji benzynowej zaklinał się na wszelkie świętości, że ojciec jego najlepszego przyjaciela widział migotliwe, eteryczne światła na skraju parku krajobrazowego. Światła te miały być rzekomo mściwymi duchami pomordowanych tu przed laty Indian. Ponoć w środku nocy, jeśli odważyć się zbliżyć do tamtych lasów, słychać płacz kobiet i bitewne krzyki plemiennych wojowników.

Inną, równie nieprawdopodobną historię usłyszałem od starej kobiety siedzącej na pomoście niewielkiej przystani przy samym Brucket. Zmierzch był już bliski lecz kobieta wydawała się czekać aż zrobi się zupełnie ciemno. Otulona w wełniany koc siedziała na małym, drewnianym taborecie trzymając w ręku prymitywny, sznurkowy różaniec. Przy jej nodze stał spory, wiklinowy koszyk pełen kanapek, obranych marchewek i świeżych, dojrzałych jabłek. Prócz prowiantu był tam również stary, metalowy termos i butelka ginu. Jak sama powiedziała; „Czekam by porozmawiać z mężem”. Zapytałem wiec, czy jej mąż jest rybakiem i czy nie potowarzyszyć jej przez chwile dla zabicia czasu. Odpowiedź jaką otrzymałem była po części śmieszna, po części smutna i całkowicie morząca krew w żyłach. Bez namiętnie oznajmiła mi, że jej mąż utonął przed dziesięcioma laty w trakcie październikowych deszczy. Mimo to przypływa nocami na pomost by zjeść trochę jabłek i napić się ginu. Cytuje; „Mąż mój nie znosi ryb bo boi się iż zadławi się ością. Stary głupiec. Jak może się zadławić jak nie żyje… Gin zaś uwielbia lecz pośród wodnych istot jest zupełnie nieznanym trunkiem.” Zostawiłem ją w spokoju i choć ciekawość zżerała mnie od środka jakiś nieznany mi instynkt przekonał mnie, żeby więcej tam nie przychodzić.

Najwspanialszą a zarazem najdziwniejszą z usłyszanych historii była legenda o wyspie Longhallow i mieszkającej na niej niegdyś – okrytej złą sławą – rodzinie Hallowów. Opowiedział mi ją Tomas, dziewięćdziesięcioletni emerytowany pracownik tamtejszej przetwórni rybnej. Twierdził , że mieszkająca tam rodzina dopuszczała się przeklętych, uwłaczających Bogu praktyk. Uprawiała sodomię – a wynaturzone, spłodzone w ten sposób potomstwo grasowało po okolicznych lasach. Nawet najmłodsi członkowie rodziny dopuszczali się kanibalizmu. Najstraszliwszy z całego rodu miał być jednak Joahim Hallow, najstarszy z żyjących ówcześnie braci. Tomas jakby w gorączce relacjonował potworności których rzekomo dopuszczał się Joahim. Oskarżał go o czarnoksięstwo, szarlatanizm i czczenie szatana.

Przeklinam się po dziś dzień, że nie dawałem wiary tym historią, że przepełniony wielkomiejską pyszałkowatością zlekceważyłem przerażenie z jakim mieszkańcy rzeki Cumberland opowiadali o okropieństwach dziejących się przed laty na wyspie. Gdybym choć w najmniejszym stopniu zawierzył ich słowom, spakował bym bagaże i jak najszybciej uciekł najdalej jak to tylko możliwe. Dziś byłbym wolny od koszmarnych następstw mojego pobytu w Brucket, nigdy nie trafił bym do zakładu psychiatrycznego w Louisville i mógłby wieść normalne, szczęśliwe życie.

W lokalnej świadomości, wyspa Longhollow stanowiła uosobienie horroru. Miejsce w którym niewiarygodne potworności rodem z filmów grozy ożywają by nawiedzać ludzkie życie. I chociaż ostatnie makabryczne wydarzenia miały miejsce zgoła osiemdziesiąt lat temu i jedynym ich naocznym świadkiem był Tomas (a przynajmniej tak twierdził), to tak bardzo wryły się w lokalną świadomość, że nawet młode, zbuntowane pokolenia dawały im niezachwianą wiarę. Ja oczywiście, wyzuty zabobonności i ciemnoty postanowiłem osobiście odwiedzić dawną rezydencję rodziny Hallowów i na własnej skórze poczuć mroczną, diabelską atmosferę o której tak wiele usłyszałem.

Na ostatni (jak się później okazało) wypad do lasu udałem się uzbrojony jedynie w latarkę i prawie pełną flaszkę whisky. Spacerowałem pomiędzy drzewami z dala od wydeptanych ścieżek napawając się zimnym, nocnym powietrzem. Piłem, myślałem o ojcu i użalałem się nad sobą. Przesiadywałem pod drzewami wsłuchując się w pohukiwanie sów lub snułem wzdłuż rzeki podziwiając gwiazdy odbijające się w wodzie. Sierp księżyca wisiał wysoko nad moją głową okrywając wszystko wokół delikatną, srebrną poświatą. Pijany i skołowany dotarłem do miejsca z którego można było dostrzec szkielet dawnej rezydencji.

Wyspa Longhollow była w rzeczywistości niewielkim garbem sterczącym ze środka koryta rzeki Cumberland. Porastało ją niewiele drzew i krzaków dzięki czemu z łatwością dało się zobaczyć posępne, mroczne resztki niegdyś zapierającej dech w piersiach budowli. Dwie z trzech kondygnacji zapadły się do środka pod własnym ciężarem. Bryła budynku osunęła się lekko przez co cała konstrukcja nachyliła się niebezpiecznie w stronę wody. Zbliżając się do brodu pomyślałem, że nawet mój ojciec nie byłby w stanie uratować tej ruiny.

Przejście na wyspę było łatwe ale nieprzyjemne. Dawna droga prowadząca do rezydencji została całkowicie pochłonięta przez nurt rzeki. Trzeba było więc brodzić w wodzie po kolana uważając by nie potknąć się o leżące na dnie reszki kamiennego muru idącego niegdyś wzdłuż ścieżki. Cały przemoczony dotarłem na drugi brzeg i stanąłem przed zardzewiałym pozostałościami bramy prowadzącej na teren posiadłości. Przekroczyłem ją i wtedy wydarzyło się coś prawdziwie niesamowitego.

Nie dowierzałem własnym oczom. Przez ułamek sekundy całe moje ciało drżało z przerażenia a umysł przyćmiły odrażające wizje szaleństwa. Ruina którą widziałem z drugiego brzegu zniknęła ustępując miejsca okazałej rezydencji. Z dziesiątek okien biło jasne, ciepłe światło gazowych lamp i latarni. Nocną ciszę mąciły radosne nuty pianina wygrywane przy akompaniamencie kobiecych głosów. Wspaniałą werandę rozciągniętą wzdłuż całego frontu budynku zarastały wonne winorośle. Jak za sprawką jakiś czarów przeniosłem się do czasów świetności tej wspaniałej posiadłości. Oniemiałem wpatrzony w piękno domu, który znałem tylko z opowieści a który miał być uosobieniem czystej grozy i obrzydzenia.

Zdumiony tym wydarzeniem, nie potrafiąc wydusić z siebie najmilejszego słowa, zauważyłem ludzi zbierających się na drodze prowadzącej na wyspę. Kilkudziesięcioosobowa grupa obdartych, śmierdzących wieczornym połowem rybaków gromadziła się na wąskiej ścieżce. Każdy z nich trzymał w ręku pochodnie, bosak lub długi nóż do patroszenia ryb. W ich twarzach nie widziałem strachu ale czystą, prymitywną chęć mordu wiedzioną zazdrością i alkoholem. Na ich czele staną mężczyzna którego od razu rozpoznałem. Był nim Tomas stary rybak z Bracket , teraz młody, niespełna osiemnastoletni chłopak o szerokich ramionach trzymający w rękach haki do wieszania mięsnych tusz.

Patrzyłem jak rozwścieczona tłuszcza rusza w moją stronę. Skryłem się w krzakach nieopodal głównej bramy i pełen trwogi obserwowałem kolejne wydarzenia nie wierząc własnym oczom. Bez ostrzeżenia, żądny krwi tłum wdarł się do środka rezydencji. Muzyka urwała się w pół tonu a zamiast niej słychać było krzyki bezbronnych mieszkańców Longhallow. Niedługo po tym, z okiennic z tyłu domu buchnęły płonienie. Podłożony ogień bardzo szybko rozprzestrzeniał się po kolejnych piętrach, trawiąc drewnianą konstrukcję i pnąc się po elewacji.

Z frontowych drzwi zaczęli wychodzić ludzie ciągnący za sobą niczym bydło bogato ubranych Hallowów i ich gości. Kobiety płakały błagając o litość i rozsądek. Dzieci gorączkowo trzymały się matczynych sukien. Na końcu z budynku wyszedł Tomas trzymający w ręku lampę naftową, którą zaraz cisnął w głąb rezydencji. Nagle jedna z kobiet ryknęła z przerażenia wyciągając ręce ku oknom na trzecim piętrze. Na parapecie -w poświacie ognia i spowita siwym dymem – stała dwójka dzieci. Chłopiec miał może siedem lat, trzymał za rękę o kilka lat młodszą siostrzyczkę. Oboje łkali wołając matkę na ratunek.

Kobieta próbowała wyrwać się swym oprawcą i rzucić na pomoc ale trzymający ją rybak wzmocnił tylko uścisk i przycisną płaczącą matkę do ziemi. Wszyscy patrzyli jak płomienie zbliżały się do stojących za oknem dzieci. Wreszcie piżamka dziewczynki stanęła w ogniu a ta przerażona skoczyła do przodu pociągając za sobą braciszka. Dwa delikatne ciała runęły w dół. Dźwięk ich łamiących się kości i wycie matki sprawiło, że na chwilę straciłem przytomność.

Nie wiem jak długo leżałem w krzakach, ale w głębi serca cieszyłem się, że choć na chwilę zostałem uwolniony od tego koszmaru. Słyszałem jęki gwałconych kobiet, krzyki zarzynanych dzieci, mężczyzn płaczących i błagających o litość a także potworne śmiechy pijanych rybaków.

Wreszcie zebrałem się na odwagę by wstać i otworzyć oczy. Koszmar się skończył. Przede mną stała waląca się rudera. Opuszczony, rozpadający się gmach który spłonął wiele lat temu. Pamiętam jeszcze jak szedłem przez las w stronę migoczących w oddali świateł.

Policja zatrzymała mnie nad ranem gdy zupełnie skołowany i wyczerpany wlokłem się wzdłuż szosy prowadzącej do Lexington. Powiedziano mi później, że byłem bosy a ręce i koszulę miałem lepkie od krwi. W czasie zatrzymania nie stawiałem oporu i funkcjonariusze z łatwością przewieźli mnie na komisariat w Brucket.

Starszy funkcjonariusz o pokaźnych wąsach i imponujących, gęstych, siwych włosach pokazywał mi zdjęcia zmasakrowanego mężczyzny w którym dość szybko rozpoznałem Tomasa. Jego zdaniem, świadkowie wskazali mnie jako sprawcę ale ja za nic w świecie nie mogłem sobie przypomnieć co stało się gdy opuściłem Longhollow. Skłamałem, że wybrałem się na przechadzkę po lesie i ocknąłem dopiero nad ranem. Ze względu na mój stan przewieziono mnie do zakładu psychiatrycznego św. Hieronima w Louisville gdzie spędziłem kolejne miesiące.

Po dziś dzień będę pamiętał minę Tomasa gdy wyłamałem drzwi jego nadrzecznej chaty i bez słowa zacząłem okładać go pięściami. Nie zapomnę jak błagał mnie o litość gdy przywiązany do krzesła patrzył jak powoli ostrzę jeden z jego haków. Co noc śni mi się jak krzyczał gdy wbiłem mu go w brzuch i powoli rozcinając ciało ciągnąłem go w górę aż zatrzymał się na mostku. Czuje wtedy zapach jego strachu i ciepło jelit wylewających się na podłogę.

Rozumiesz mnie agencie Colins, prawda. To trzeba było zrobić. Po tym wszystkim co Tomas uczynił rodzinie Hallowów spotkała go zasłużona kara. Taka sama kara spotkała Morisa za to, że znęcał się nad swoją żoną; starą wdowę Dolington za to, że z taką łatwością trwoniła pieniądze nieboszczyka męża. Simsona, rodzinę Blacków, Telferów, Hoghesów z Nowego Jorku i Noringtonów z Jersey. Oni wszyscy zapłacili za to co Tomas zrobił na Longhollow i gdyby mnie Pan nie złapał agencie Colins, jeszcze wielu spotkał by ten sam los co tego nędznego rybaka znad rzeki Cumberland.

Fin

Koniec

Komentarze

Nic odkrywczego i sporo błędów, których nie wyłapie np. autokorekta Worda. Za to solidna narracja --- daje się to czytać.

I w końcu bohater jest Amerykaninem czy Finem? :P

Dlaczego Finem ?? :)

A chyba rozumiem :P

Brakuje sporej ilości przecinków.

Czytało się według mnie znośnie, ale historia jakich wiele. Mnie bardziej od fabuły wpadły w oczy błędy w interpunkcji. Brak setek przecinków (przed: ale, by, że, który etc. i w takich miejscach jak "Oboje łkali wołając matkę na ratunek" - przecinek powinien być po łkali), no i inne błędy, o których wspominał Julius Fjord, kilka z nich wkleję dla przykładu, już bez tłumaczenia, gdzie są owe błędy:

- nie dawałem wiary tym historią

- nigdy nie trafił bym do

- Kobieta próbowała wyrwać się swym oprawcą i rzucić na pomoc ale trzymający ją rybak wzmocnił tylko uścisk i przycisną płaczącą matkę do ziemi.

Jakiś przyzwoity słownik z zsadami interpunkci by się przydał. To chyba tyle.

Czy interpunkcja jest naprawdę tak istotna... nie zdawałem sobie z tego sprawy.

"Nic odkrywczego", "historia jakich wiele"

Poproszę o tytuły i linki... poczytam z przyjemnością, lubię opowiadania o seryjnych mordercach.

Przeczytałam. Bez wielkiego zachwytu, ale też bez wielkich cierpień. Że są liczne błędy, już wiesz. Tak, interpunkcja jest bardzo istotna. Zadziwiające, że piszesz, a nie zdajesz sobie z tego sprawy. Moje uwagi:


"Wreszcie dotarłem do momentu w moim życiu kiedy wyzbyłem się strachu przed przeszłością. Zajęło mi to wiele lat, ale teraz, gdy pogodziłem się z demonami młodości mogę wreszcie opowiedzieć o dniu w którym cała moja doczesna egzystencja wykonała szalony, niespodziewany zwrot w nieoczekiwanym kierunku. Ponieważ chcę byś zrozumiał moje ówczesne położenie i nie osądzał mnie tylko poprzez pryzmat tego jednego wydarzenia, muszę tę opowieść zacząć od szybkiego i (jak mi się wydaje) niezbędnego wprowadzenia.” – Cała masa powtórzeń.

Piszesz w pierwszej osobie i uważam, że niepotrzebnie używasz tylu zaimków. Czytelnik jest domyślny i wie, że mówisz o sobie.

 

Ojciec mój był przedsiębiorcą budowlanym…”  „Moja matka zmarła kiedy miałem zaledwie trzy lata.”  „Pamiętam ją prawie wyłącznie z rodzinnych fotografii i opowieści mojego ojca.” – Piszesz o swoich rodzicach, więc nie musisz dodawać zaimków mój i moja.

 

„Nie stronił też od wykupowania…” – …wykupywania…

 

„Ojciec uwielbiał osobiście doglądać i nadzorować prac budowlano-remontowych nowo nabytych posiadłości.” – …prace budowlano-remontowe…

 

„Uczniem byłem przeciętnym ale lubianym wśród grona nauczycielskiego.” – …przez grono nauczycielskie.

 

„…pogrążyłem się w melancholii i ukojenia szukałem wśród oparów whisky.” – Czy bohater wdychał opary whisky i czuł się ukojony?

 

„Zameldowałem się w niewielkim moteliku z widokiem na rzekę. Przed wejściem do pokoju znajdowała się niewielka weranda…” – Powtórzenie. Może: Przed wejściem do pokoju znajdowała się mała weranda…

 

„Już jako młody chłopach uzmysłowiłem sobie…” – A co sobie uzmysłowiłeś jako stary chłopak?

 

Młody, czarnoskóry chłopak…” – Jak wyżej.

 

„…i całkowicie morząca krew w żyłach.” – …i całkowicie mrożąca krew w żyłach.

 

Bez namiętnie oznajmiła mi…”Beznamiętnie oznajmiła mi…

 

„Cytuje; „Mąż mój nie znosi ryb bo boi się iż zadławi się ością. Stary głupiec. Jak może się zadławić jak nie żyje… Gin zaś uwielbia lecz pośród wodnych istot jest zupełnie nieznanym trunkiem.” – Cytuję:

Z ostatniego zdania zrozumiałam, że nieżyjący mąż kobiety był, pośród wodnych istot, zupełnie nieznanym trunkiem. Chyba nie to chciałeś powiedzieć.

 

„Joahim Hallow…” – Joachim Hallow… Źle napisane imię Joachim, pojawia się jeszcze.

 

„…nie dawałem wiary tym historią…” – …tym historiom

 

„Miejsce w którym niewiarygodne potworności rodem z filmów grozy ożywają by nawiedzać ludzkie życie.” – Uważam, że nawiedzić można ludzi, nie życie.

 

„…reszki kamiennego muru idącego niegdyś wzdłuż ścieżki.” – Nie podoba mi się idący mur. Może: …resztki kamiennego muru zbudowanego lub stojącego niegdyś wzdłuż ścieżki.

 

„Cały przemoczony dotarłem na drugi brzeg…” – Na drugi brzeg bohater dotarłby, gdyby przeszedł przez całą rzekę. W opisanej scenie, dotarł na brzeg wyspy.

 

„Ruina którą widziałem z drugiego brzegu…” – Ruina, którą widziałem z brzegu

 

„…radosne nuty pianina wygrywane przy akompaniamencie kobiecych głosów.” – To dźwięki pianina są akompaniamentem głosu.

 

„Wspaniałą werandę rozciągniętą wzdłuż całego frontu budynku zarastały wonne winorośle.” – Myślę, że miałeś na myśli …wonne pnącza

 

„…trzymał w ręku pochodnie…” – …pochodnię

 

„Na ich czele staną mężczyzna…” – …stanął

 

„Niedługo po tym, z okiennic z tyłu domu buchnęły płonienie.” Płomienie buchnęły chyba z okien, bo nie wydaje mi się, by podpalono tylko okiennice, raczej wnętrze domu.

 

„Kobieta próbowała wyrwać się swym oprawcą…” – …oprawcom

 

„…rybak wzmocnił tylko uścisk i przycisną…” – …przycisnął

 

„Dwa delikatne ciała runęły w dół.” – A czy mogły runąć w górę?

 

Po dziś dzień będę pamiętał minę Tomasa gdy wyłamałem drzwi jego nadrzecznej chaty i bez słowa zacząłem okładać go pięściami.” – A kiedy dzień dzisiejszy minie, bohater o wszystkim zapomni?

 

„…jeszcze wielu spotkał by ten sam los…” – …spotkałby…

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Super dzięki. Wreszcie jakiś komentarz który czegoś mnie uczy.

 

"Nic odkrywczego", "historia jakich wiele"


--- Tekst rozpoczyna sie, a potem się kończy. Brakuje środka i w związku z tym napięcia. Ponadto błędem wydaje się zapowiedzenie finału (nigdy nie trafił bym do zakładu psychiatrycznego w Louisville) w tak krótkiej opowieści.

--- Proporcje.  Wprowadzenie bohatera --- który, nawiasem mówiąc, jest zupełnie przeciętny --- zajmuje więcej miejsca niż właściwa historia i w rzeczywistości nic nie wnosi do fabuły. Potem wymyślasz fajne miasto, pełne dziwacznych postaci i legend z przeszłości --- czyli coś, na czym zależy każdemu czytelnikowi --- ale streszczasz wszystko w trzech akapitach i nie dajesz żadnego dialogu. Dlaczego?

--- Fabuła. Dlaczego --- skoro zdecydowałeś się na zwidy z przeszłości --- nie pokażesz w osobnych scenach, jak doszło do tego, że oszalały tłum zaatakował dworek? Ponadto finał opowiadania nie jest logiczny. Skoro mieszkańcy wspomnianego dworku byli źli, to chyba ich zabójca nie zasługuje na karę.

 

Podsumowując, gdybyś włożył więcej wysiłku w napisanie opowiadania, pochylił się i dopracował ciekawe aspekty oraz zadbał o rozsądne dawkowanie napięcia --- przecież o to chodzi w takich opowieściach --- to wtedy otrzymalibyśmy historię niezłą i oryginalną. Na tę chwilę jest bardzo przeciętnie.

pozdrawiam

I po co to było?

Teraz się będę tłumaczył:

To opowiadanie jest przed bardzo dawna. Dopiero zaczynałem swoją przygodę z pisaniem, więc chciałem zacząć od czegoś co znam – padło na Lovecrafta. Nie nazwał bym tego stylizacją ale luźną próbą napisania czegoś podobnego.

Dlatego nie ma dialogów – bałem się ich wtedy okropnie.

Czy zdradzam finał – nie jestem tego pewien. To, że bohater trafia do zakładu nie jest finałem. W założeniu finałem miało być ujawnienie prawdziwego stanu bohatera w „tej chwili”.

Zgadzam się, że zabrakło nieco wypełniacza.

Czy aby na pewno bohater doznaje „zwidów z przeszłości”, może to wyspa cofa się w czasie do tamtych wydarzeń?

Co do: „Ponadto finał opowiadania nie jest logiczny”. Wszyscy sprawcy wydarzeń z LongHallow byli zazdrośni i podli. Zaatakowali rezydencje z zawiści i głupoty. Łatwiej było w prostej rybaczej świadomości dokonać zbrodni na kimś kogo uważa się za złego, dlatego rozsiewali plotki o rodzinie Hallołów. Z czasem kłamstwo stało się legendą.

Dzięki za komentarz. Pozdro.

No tutaj z czystym sumieniem mogę napisać, że czytałam to opowiadanie w znacznie lepszej wersji.

Nowa Fantastyka