- Opowiadanie: Zed! - Mój Srebrny Klucz

Mój Srebrny Klucz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mój Srebrny Klucz

Miewam taki sen który spokojnie mogę nazwać „Cyklicznym”. Jego istnienie zauważyłem już wiele lat temu. Kiedy miałem dziesięć, jedenaście albo może trzynaście lat nie zdawałem sobie z niego sprawy choć jak teraz o tym myślę śnię go już od wtedy. Zawsze gdy o nim myślę przechodzą mnie dreszcze. Jest jak film – jakaś podświadoma projekcja – który mój umysł za wszelką cenę chce mi przedstawić i upewnia się, że dobrze go zapamiętam. Nie potrafię określić ile razy go miałem, lecz wydaje mi się, że cyfra „8” jest najbardziej prawdopodobna. Nie ma w tym chyba nic mistycznego, ale gdy próbuję policzyć te incydenty właśnie ona przychodzi mi na myśl.

 

Ów sen śnił mi się zawsze pierwszej nocy po długiej nieobecności w domu. Gdy wracałem z jakiegoś wyjazdu, obozu młodzieżowego lub pobytu u rodziny poza Warszawą. Początkowo umykał mi ten fakt; później gdy miałem lat np. siedemnaście, oczekiwałem go gdy tylko szedłem spać. Tak zdałem sobie sprawę z jego istnienia. W 2002 roku po długich zwariowanych wakacjach prawie w całości spędzonych poza domem znalazłem się w swoim pokoju i położyłem się spać zastanawiając się czy dziś w nocy wyśnię ten straszny, surrealistyczny a jednocześnie potwornie realny sen. Tak też się wtedy stało.

 

Siedzę na krześle w swoim pokoju w mieszkaniu na ulicy Majewskiego w Warszawie. Jest upalny poranek (rozpoznaję to po ogromie światła słonecznego wpadającego przez okno). Czuje się samotny i zagubiony. Wszystkie moje rzeczy są na miejscu a jednak wydają się zupełnie obce. Duszę się siedząc tam i czekając (chyba) na obiad. Postanawiam, że odwiedzę mojego przyjaciela Norberta który mieszka niecałe sześćdziesiąt metrów dalej wzdłuż ulicy w kierunku Okęcia. Wstaję, podchodzę do okna i po prostu wyskakuję z niego na trawnik pod blokiem. Mieszkam na parterze więc nie spodziewam się długiego spadania. Ku memu zdziwieniu ląduję na ziemi bardzo szybko… tak jakby trawa rosła zaraz pod linią parapetu a mieszkanie znajdowało się w suterenie.

 

Teraz słońce nie wydaje się być tak jasne i ciepła jak gdy byłem w pomieszczeniu. Wszystko jest jakieś szare i smętne. Niebo przesłaniają grube chmury. Idę przed siebie, przechodzę przez ulicę i staje naprzeciw ogrodzenia prowadzącego na teren szkoły podstawowej w której uczyłem się jako dzieciak. Szczeble płotu są zardzewiałe i brudne. Wchodzę na teren szkoły przez wyrwę pomiędzy prętami. Patrzę przed siebie. Budynek szkoły jest zrujnowany i opustoszały. Okna na parterze i pierwszym piętrze zostały zabite deskami. Nie wierzę własnym oczom. Przecież jeszcze pare miesięcy temu miałem w niej lekcje (podejrzewam, że we śnie wciąż jestem uczniem szkoły podstawowej). Odwracam się by spojrzeć na boisko.

 

Spękany beton pokrywają hałdy pożółkłych liści. Z pomiędzy pęknięć wyrasta bujna trawa i mlecze. Wiatr co raz rozdmuchuje liście przerzucając je to na jedną, to na drugą stronę. Nigdzie nie widać żywej duszy. Jestem sam; chce mi się płakać tak jakbym stracił coś cennego czego nigdy już nie odzyskam. Idę wzdłuż boiska w kierunku tylnej bramy (to ciekawe bo droga do mieszkania Norberta nie prowadzi przez teren szkoły) i wychodzę na wąską ulicę na której spodziewam się zobaczyć jakiś ludzi (i znowu pewna senna nielogiczność; Za szkołą mieści się ul. Siemińskiego która jest dość często opustoszała i spodziewanie się tak kogokolwiek nie jest dobrym pomysłem).

 

Ulica choć podświadomie ją rozpoznaje jest zupełnie inna niż w rzeczywistości. Jest dużo węższa i ciemniejsza. Po obu stronach ulicy znajdują się wysokie kamienice zbudowane w różnych stylach architektonicznych. Wydają się zbudowane jakby jeden na drugim – jakby budynki wyrastały jeden z drugiego. Wszystkie pochylone są ku ulicy co sprawia, że tworzą coś na kształt łukowego sklepienia przeciętego po środku cienkim pasem światła. Spotykam też ludzi.

 

Przechodnie ubrani są w przeróżne stroje z różnych epok. Kobiety noszą długie suknie, przeciwne czapki a w rękach trzymają malutkie, druciane parasolki. Mężczyźni we frakach towarzyszą kobietom i rozmawiają z nimi (nigdy odwrotnie, nie wiem z dlaczego to wiem). Nikt jednak nie zwraca na mnie uwagi. Idę szybciej mają nadzieję, że może za którymś zaułkiem zobaczę coś znajomego – cokolwiek co powie mi gdzie tak naprawdę się znalazłem. Schodzę po długich schodach – mam ochotę krzyczeć lub wpadać na ludzi by zwrócić na siebie uwagę.

 

Po jakimś czasie wychodzę na ulicę Majewskiego (co jest nie możliwe bo przecież szedłem równolegle z nią na Siemińskiego) i rozpoznaje rząd bloków w których mieszka Norbert. Tu jednak napotykam na kolejną zmianę w rzeczywistości. Po prawej stronie, zamiast szerokiej ulicy znajduje się wysoki kamienny mur. Patrzę w górę i nie jestem wstanie dostrzec jego szczytu. Jest zupełnie gładki – jakby pozbawiony faktury; niema też okien ani drzwi – nic. Skołowany idę dalej i wpadam w tłum ludzi.

 

Nie wiem dlaczego ale tłum zaczyna gęstnieć i staje się nie do zniesienia. Zdenerwowany próbuję wymijać przechodniów ale ciągle natrafiam na ścianę ludzi. Zaczynam się dusić i bać. Widzę wejście na klatkę schodową gdzie chcę się dostać ale nie mogę. Nikt na mnie nie patrzy ani nie zwraca uwagi na próby siłowego przebicia się przez motłoch. Wreszcie po prawej stronie natrafiam jakiś pusty korytarz. Wściekły wchodzę do niego…

 

Staję w środku długiego ciemnego tunelu i czuję przerażenie. Jest wysoki na kilka metrów; szeroki na drugie tyle. Czuję smród wilgoci i przeszywające zimno. Wściekłość ustępuje rodzącej się trwodze. Na końcu korytarza znajduje się wyjście – ciepła ściana światła słonecznego. Postanawiam przejść przez korytarz na drugą stronę.

 

Prócz odgłosów kapiącej wody i echa własnych kroków słyszę miarowe, powtarzające się szuranie. Dokładnie na środku (dokładnie na środku; w punkt) odwrócony do mnie lewym bokiem stoi mężczyzna w stroju woźnego i zmiata liście pod ścianę. Ma na głowie czapkę z daszkiem. Wtedy ogarnia nie prawdziwe przerażenie. Nie potrafię zrozumieć co ale jego obecność odbiera mi całą odwagę i zmysły. Zwalniam kroku idą dalej ciągle zbliżając się do mężczyzny zamiatającego tunel. Co krok jestem coraz bliżej światła ale i coraz bliżej Jego. A ten skurwiel nawet nie zwraca na mnie uwagi – po prostu stoi przygarbiony i miarowo pracuje miotłą. Ta droga zdaje się trwać wieczność. Wiem, że On jest jakimś potwornym zagrożeniem. Wreszcie jestem o krok od zrównania się z nim gdy ten nagle przestaje zamiatać i podnosi głowę do góry.

 

Coś we mnie pęka. Zalewa mnie fala szalonej rozpaczy i strachu. Poziom terroru wzrasta ponad jakiekolwiek znośne standardy. Serce wali mi jak oszalałe a ja jedyne o czym myślę to „ucieczka przez śmiercią”. Odwracam się w popłochu i momentalnie wpadam w tłum ludzi od którego tak bardzo chciałem uciec. Zaczynam płakać obijany dziesiątkami ciał przechodniów; wołam o pomoc, krzyczę przekleństwa. I wtedy ktoś łapie mnie za ramie i wyciąga z tłumu.

 

Stoi przede mną Norbert. Ma zdziwioną minę ale za chwilę uśmiecha się i klepie mnie po ramieniu. Jest zupełnie normalny – wysoki chłopak o lekko kwadratowej twarzy, mocnej szczęce i delikatnie garbatym nosie. Jest ode szerszy w barkach i wyższy o głowę. Cały strach odchodzi w pół uderzenia serca.

 

– Co jest stary – Norbert odwraca się i rusza przed siebie; tłum zdaje się nas omijać.

– Kurwa nie wiem… co tu się dzieje? Dlaczego to wszystkie jest takie popieprzone? Co to za ludzie? – gorączkowo szukam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. – Widziałeś ten Tunel? Tego typa co tam zamiata? Nigdy tam tego nie było! Co tu się kurwa dzieje?

– Nie wiem o co ci chodzi, wszystko jest jak zawsze. – to jedyna odpowiedz jaką od niego otrzymuje – Choć skoczymy po Franka (mojego drugiego najlepszego przyjaciela z osiedla).

 

I wtedy orientuje się, że wszyscy ludzie w tłumie się na mnie patrzą. Ich twarze są groteskowo powykrzywiane i zniekształcone: pozaszywane oczy lub usta, blizny, poparzoną cerę lub ropiejące krosty. Nagle dostrzegam człowieka o czaszce zamiast twarzy i pękam znowu. Rzucam się do ucieczki słysząc od Norberta – nie bój się, jak nie będziesz uciekał to cię nie zabiją. – Spokój w jakim to mówi potęguje tylko trwogę. W popłochu wspinam się na drzewo (no właśnie; idąc z Norbertem zaczęliśmy w pewnym momencie wchodzić po długich schodach wiodących do lasu!). Nie patrzę w dół ani za siebie tylko wspinam się coraz wyżej jak jakaś wiewiórka. Docieram do połowy wysokości drzewa i skaczę na kolejne szybując w locie dobre kilka metrów. Potem na kolejne i na kolejne lądując coraz to niżej i niżej. Boje się… Ostatni skok kończy się upadkiem w stertę liści…

 

Budzę się zlany potem i przerażony.

 

Przez wiele lat szukałem odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Czy jest ten sen? Czy coś oznacza? Czy coś takiego jak „Sen Cykliczny” jest w ogóle możliwy? Czytałem wiele senników, zgłębiałem prace Junga i pisałem maile do psychologów specjalizujących się w badaniu snów – bez odpowiedzi. Z czasem traciłem zainteresowanie a i sen po pewnym czasie przestał mi się śnić. Ostatni raz miałem go w 2003 roku.

 

Przypomniałem sobie o nim w trakcie wyjazdu w góry w 2005 roku kiedy siedzieliśmy razem z Błażem w pokoju w Darnkowie i rozmawialiśmy o różnych strasznych rzeczach. Pamiętam, że gdy opowiedziałem mu o swoim Śnie on spojrzał na mnie i najspokojniej jak tylko potrafił powiedział: „Kiedyś jeszcze ci się przyśni ten sen i wtedy wejdziesz w ten mroczny tunel, ominiesz tamtego mężczyznę z miotłą, dojdziesz do światła i nigdy już się nie obudzisz” (dzięki Błaż, nie zapomnę ci tego do końca życia :P).

 

To jednak nie koniec tej historii. W okolicach 2007, 2008 roku w moje ręce wpadł zbiór opowiadań H.P. Lovecrafta p.t. „Opowieści i Makabrze i Koszmarze”. Twórczość Lovecrafta nie była mi obca – Zew Cthulhu czytałem już w szóstej klasie szkoły podstawowej – ale nie powiedział bym, że znałem wtedy wiele jego utworów. Pośród wielu klasycznych historii zawartych w tym tomiku znajduje się tam opowiadanie które przyniosło mi pewne ukojenie i dało nadzieję, że może w przyszłości zrozumiem czym był mój „Cykliczny Sen”. Utwór nosi tytuł „The Silver Key” i opowiada o Randolphie Carterze który utracił klucz do bramy snów. Czytając go znalazłem wiele podobieństw pomiędzy moimi doświadczeniami a fantastycznym świadectwem Lovecrafta (Randolph Carter jest bowiem postacią autobiograficzną).

 

Może w młodości posiadałem Srebrny Klucz i podobnie jak H.P. Lovecraft utraciłem go w dniu w którym wkroczyłem w dorosłe życie? Kto wie, może jeszcze kiedyś ujrzę przedziwne budynki tamtej ulicy, dotknę gładkiej ściany nadzwyczaj wysokiego muru czy nawet spotkam tamtego mężczyznę z tunelu, który co najmniej osiem razy pokazywał mi swoją twarz ale było w niej coś tak przerażającego lub nieopisanego, że nigdy jej nie zapamiętałem.

Koniec

Komentarze

Na początku od razu błąd, oj niedobrze, niedobrze... Piszesz w pierwszej osobie, a tu w drugim zdaniu: "zauważył".

Jutro doczytam, powiem tylko, że zaintrygował mnie tytuł.

o tym myślę - gdy o nim myślę /powtórzenie

podświadoma projekcja - który /zła osoba

błąd na blędzie, dokończę jutro

Co do "zauważył" to była literówka a nie zmiana osoby. Literówki to moja zmora :P

Mam nadzieje, że nie masz nic przeciwko edycji tego fragmentu.
Czekam na więcej komentarzy.

pozdr.

Głembokie jak róra w sraczu, jako powiada Prorokini Alex II -ego Cyberonu.

Jego istnienie zauważyłem już wiele lat temu. Kiedy miałem dziesięć, jedenaście albo może trzynaście lat nie zdawałem sobie z niego sprawy choć jak teraz o tym myślę śnię go już od wtedy. – Zauważenie istnienia snu brzmi cholernie kaprawo. Sen mógł bohatera np. prześladować od wielu lat.

Sprawa druga. Jak to nie zdawał sobie sprawy z tego snu? Nie pamiętał go? To skąd wiedział, że się pojawił? Śnił, ale nie wiedział co się z nim dzieje, dopiero później w jakiejś książce przeczytał, że to było marzenie senne? Kompletny brak logiki.  

Śnienie „od wtedy” też nie brzmi zbyt ładnie.

 

Ów sen śnił mi się zawsze pierwszej nocy po długiej nieobecności w domu. Gdy wracałem z jakiegoś wyjazdu, obozu młodzieżowego lub pobytu u rodziny poza Warszawą. Początkowo umykał mi ten fakt; później gdy miałem lat np. siedemnaście, oczekiwałem go gdy tylko szedłem spać. Tak zdałem sobie sprawę z jego istnienia. – To tez mi logicznie szwankuje. Nie pamiętał snu, ale oczekiwał go i nagle zdał sobie sprawę z jego istnienia. Ale skoro wcześniej o nim nie wiedział, to jakim cudem go oczekiwał?

 

Nudne i pełne błędów logicznych oraz literówek.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

A to w ogóle jest opowiadanie, czy tylko opis snu? A końcówka to komentarz odautorski? Zresztą i zwykły opis snu powinien mieć przecinki... Opisy snów zazwyczaj są nudne. Tak naprawdę ciekawe były w książkach C.Castanedy, to znaczy było tam coś zupełnie nowego.

To miało być takie pół/pół. Pisane kompulsywnie i bez rekolekcji. Jak to mówią na próbę. Dzięki za komentarze… nawet te konstruktywne. :)

Następnym razem postaram się wrzucić coś – mam nadzieje – ciekawszego.

Ciekawy sen, fajnie budowany klimat (chć ta emotikonka ":P" strasznie gryzie...), ale szczerze mówiąc, nie wiem, czy coś z niego wynika? Jakiejś fabuły mi tu brakło, jakichś konsekwencji innych, niż to, że bohaterowi sen skojarzył się z opowiadaniem Lovecrafta. Czeka się i czeka na jakiś wniosek i wniosku nie ma. Troszkę mało jak na opowiadanie.

 

Wydaje sie jednak, ze ciagle pod gorke. Dla mnie ciekawe, troche jak strumien mysli,podlany psyche sosem przez komentarz Autorski na koncu...

Nic nowego, babranie sie w podswiadomosci, autoanaliza na granicy ekshibicjonizmu przeintelektualizowanego

czy tez blyskotliwe wejscie Autora

w swiat slawy , drukowanych opowiadan itede  ?Hehe... Kto wie ? Pozdrawiam z Francji.

Po co "cykliczny" wielką literą i po co w cudzysłowie?

Nowa Fantastyka