- Opowiadanie: Prokris - Lepsi są i gorsi (BEZDROŻA 2012)

Lepsi są i gorsi (BEZDROŻA 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lepsi są i gorsi (BEZDROŻA 2012)

 

 

– Powiadacie, że dokucza wam piekielnik. A co takiego ów wyczynia?

– Oj panie, dobrze to powiedziane zaprawdę, bo też on z samego dna piekła do nas przybieżał!

– A stwór to przebrzydły, im większą nas udręką raczy, tym większą ma uciechę z tego!

– A szpetne to, baby na widok jego z wrzaskiem uciekają!

I tak się jedni przez drugich przekrzykiwali, że nie sposób było zrozumieć. Gdy wzburzony tłum w urąganiu potworowi się zatracił, Yildun czas ten wykorzystał, by wnikliwej przyjrzeć się towarzystwu. Wszyscy bowiem zbiegli do niewielkiej karczmy na wieść, że oto obcy przybył.

Uwagę jego głównie baby przyciągały, bo też i młodsze i te starsze, krągłe tam gdzie trzeba były, a przy tym jędrne, aż myśli się plątały od widoków.

Yildun nie tylko kobiecych wdzięków był spragniony. W podróży ciężkiej był nieszczęśnik, w pogoni za przygodą. Cierpiał ów wielce z nadmiaru ambicji, strudzony snem o sławie, a wszystko przez zaprzyjaźnionego skrybę, który to bajkami o bohaterach rozpalił w nim lont przygody. A że młody był i do tchórzliwych nie należał, zarzekł się, że znajdzie swą własną drogę do chwały.

I opuścił dom rodzinny, gdzie codzienna rutyna gasiła w nim młodzieńczy płomień.

Niestety, zderzenie bajkowych opowieści z rzeczywistością, było niczym zastąpienie ogiera kulawą szkapą. Robota jaką udało mu się tu i ówdzie złapać, mało z bohaterską misją miała wspólnego, a każda kolejna zapłata nie wróżyła rychłego bogactwa i uznania. Panny jak się okazało nie takie chętne i skore do zabawy, mimo tego, że Yildun do najbrzydszych nie należał. Przygoda wymierzyła mu celnego kopa w tyłek i Yildun zastanawiał się czy przypadkiem nie wcielił się w jednego z tych, co zwykle źle kończą w opowieściach.

Nie inaczej było i tym razem, gdy wędrując ze wsi do wsi, łapiąc się już byle czego, a nawet robót gorszych niźli w domu, zawędrował gdzieś w nieznane i pogubił całkiem drogę. Szwendał się dwa dni po lesie, natrafiając wreszcie na ledwie widoczną wśród traw ścieżynę, która to poprowadziła go do małej osady. I tu jakby szczęście sobie o nim przypomniało, na jego drodze wnet wykwitła tęcza. Wreszcie ktoś powitał go z radością i uśmiechem, a nie widłami i podejrzliwością. Osadnicy zbiegli tłumnie, by zobaczyć nieznajomego.Widać rzadko gości mieli i tęsknili za opowieścią z dalekiego świata. Już po chwili okazało się, że i robota by się dla Yilduna znalazła i to godziwie opłacona.

Troski szybko Yilduna opuściły, mógł więc, korzystając z chwili wytchniena, obserwować przekrzykującą się gawiedź i podziwiać urokliwe dziewczęta.

Rozważania jednak przerwać musiał na rzecz piwa, które to szczodrobliwy karczmarz podstawił mu z hukiem pod sam nos.

– Zdrowie strudzonego podróżnego! – ryknął ktoś z tłumu.

Na takie zaproszenie odpowiedzi innej, jak opróżnienie kufla, być nie mogło. Yildun z radością też stwierdził, że piwo tutaj z szacunkiem należytym jest traktowane. Nie mieszane z wodą przed podaniem.

Wnet dziewka, w którą od dłuższej chwili nachalnie się wpatrywał, spojrzenie jego pochwyciła i dalejże się do niego przez tłum ochoczo poczęła przedzierać. Nim mrugnąć zdążył, już mu się na kolana ładowała.

Oszołomiony jej śmiałością, bardziej odruchowo, niźli ze szczerej chęci, objął dziewczynę, czym ją jeszcze bardziej rozochocił.

– Jakże to będzie panie? Wspomożecie nas? – Zapytała, a z taką ufnością się weń wpatrywała, takie nadzieje w nim pokładała, że Yildun i na smoka by poszedł w tej chwili, gotów go rękami gołymi zabić. I nie wiadomo czy właśnie przez ową dziewoję czy przez piwo czy może przez poczucie, że oto w tej małej wiosce może stać się wreszcie prawdziwym bohaterem, powziął decyzję.

– Zgadzam się, ubiję tego stwora! – zakrzyknął, wymachując kuflem na wszystkie strony i zrywając się z miejsca, nieomal zrzucając przy tym dziewczynę.

Radość jaka zapanowała w izbie była nie do opisania. Osadnicy jęli wiwatować, prześcigać się w toastach za zdrowie podróżnego, a ochocza panna rzuciła się Yildunowi na szyję.

Wnet drzwi do izby z hukiem się otworzyły, a do środka wszedł najsędziwszy starzec, jakiego Yildun w życiu widział. A było nie było, widział już całkiem sporo. Dziadyga podpierał się na kosturze, choć zdawało się, że gdyby chciał i bez kostura by sobie poradził. Włosy miał siwiuteńkie, tak jak i brodę. Jak nic był najstarszym mieszkańcem wioski, bo też wszyscy wpatrywali się w dziadygę, jak w świętego. Radość jaka jeszcze chwilę temu karczmę rozsadzała, zniknęła jak ręką odjął.

– Nadmiar odwagi, czy zwykła głupota, co się za tym kryje? – huknął stary, a gdy Yildun, stał jak słup soli z rozdziawioną gębą i dziewką, z równie durną miną, wiszącą mu u szyi, zastukał z niecierpliwości kosturem. – No więc? Jak to z tobą jest?

– Powitaliście mnie uśmiechem, a nie srogą miną, jeść daliście i napić się pozwoliliście. Za taką gościnę winny jestem podziękować.

– Dobrze prawisz. Ale co byśmy na chytrych nie wyszli, to zapłatę też dostaniesz. Godziwą, a jakże. Jeśli wrócisz, oczywiście.

– Jeśli spytać wolno, czemu sami go nie utłuczecie?

– A co to za dużo rąk do pracy mamy? Młodzików szkoda, trzech już poszło, żaden nie wrócił, czort tylko jeden wie, czy zwyczajnie, kurważ mać, nie zwiali. Starzy diabła odganiają, ale w las zapuścić żaden się nie zgodził. Niespieszno im chałupy i baby opuszczać. I mnie to wcale nie dziwi. Ale skoro już nam się trafiłeś, a że obyty jesteś i grosza potrzebujesz, spróbować ci nie wadzi.

 

***

 

Tym oto sposobem, Yildun zaopatrzony w imponującą ilość wskazówek i podpowiedzi, wyruszył dnia następnego, na spotkanie ze stworem. Miejscowy dziad, ten sam, który dialog w karczmie z nim nawiązał, osobiście odprowadził go na skraj lasu.

– Ścieżki nie ma, lecz jeśli prosto pójdziesz i kręcić się za bardzo między drzewami nie będziesz, dojdziesz do brzozowego zagajnika. Pójdziesz tedy wzdłuż, trzymając się lewej strony i dotrzesz do strumyka. A strumyka to już, ni chybi, nie zgubisz.

– I co dalej?

– Dalej, to już musisz ty się martwić, jeśli chcesz naszej wdzięczności uświadczyć. Tam po stworze ślad wszelki zanika i nijak go wytropić nie można, a zapuścić się dalej nikt nie odważył. Jeśli jeno pójdziesz wzdłuż strumyka, ni chybi, spotkasz go.

– Ale…– zaczął Yildun, jednak stary nie dał mu dokończyć.

– Powodzenia. – Poklepał chłopaka po ramieniu, po czym bezceremonialnie odwrócił się i dołączył do reszty osadników, stojących nieopodal.

Yildun spojrzał na zieloną ścianę lasu, wziął głęboki oddech i ruszył naprzód, by po chwili zniknąć w gęstwinie.

Do brzozowego zagajnika doszedł w samo południe, gdy słonko z wysokiego nieba mu się przyglądało. Z takim sprzymierzeńcem u boku nie obawiał się niczego. Wędrował więc dalej wytrwale, ale nie tak, jak ledwie dwa dni temu, w trudzie i znoju, walcząc z głodem i pragnieniem. Tym razem szedł z pełnym brzuchem, wyspany i wypoczęty, ciesząc się, że ma dokąd wrócić. A pewnie też i do kogo, bo panna z karczmy obietnice słodkie pół nocy mu składała, jednak gdy izbę do spania mu wskazano, dała do zrozumienia, że sens słów sprawdzić będzie mógł dopiero, gdy męstwo swe udowodni. Radość z niespodziewanego obrotu losu wprost go rozpierała. Ośmielił się nawet pomyśleć, czy by nie zostać w osadzie i dołączyć do jej wspólnoty. Dość już miał, prawdę powiedziawszy, swej gonitwy za marzeniami, zmęczył się już szukaniem bogactwa i księżniczki. Wędrował i wędrował, wyobrażając sobie jak zrzeka się dalszych przygód na rzecz spokojnego życia, gdy niespodziewanie zagajnik skończył się, a oczom jego ukazał się strumyk.

Płynął leniwie pośród traw i wszelkiej innej roślinności, mrugając wesoło drobinami wody do Yilduna. Chłopak nie dał się długo prosić, zmęczony był całodziennym marszem, a i słońce nie takim łatwym towarzyszem się okazało. W lesie było duszno i parno, nawet ptaki umęczone żarem lejącym się z nieba, z rzadka tylko ćwierkały. Yildun rozsiadł się wygodnie, odłożył swój wątły bagaż w trawie, zrzucił z nóg buty i zanurzył stopy w strumyku. Wsłuchał się w szum drzew i pojedynczy świergot ptaków. Było mu tak dobrze, że zapomniał o diable, o wiosce, o całym świecie. Nie wiedzieć kiedy, usnął.

Gdy się zbudził pierwej nie wiedział, gdzie jest i dlaczego. Ciemno było wokół, słońce go opuściło, by ustąpić miejsca rozpychającym się po niebie chmurom. Wnet począł padać deszcz. Yildun chwycił tobołek, wyjął z niego okrycie i ruszył wzdłuż strumienia, tam gdzie nikt wcześniej, wedle słów wioskowego dziada, się nie zapuścił. Drobny deszcz zamienił się w nielichą ulewę. Yildun przyspieszył kroku, by po chwili poddać się i puścić biegiem między gęste drzewa. Nie wiedział kiedy stracił z oczu strumyk. Schronił się wśród leśnej gęstwiny, drżąc z zimna. Stał tak oparty o pień sędziwego dęba i wsłuchiwał się w szmer wody przedzierającej się przez korony drzew. Deszcz szybko ustąpił, jednak chmury nie wpuściły między siebie słońca.

Nie może to być, że przespałem całe popołudnie! Zadziwił się Yildun, jednak wszystko na to wskazywało.

Ruszył więc w stronę, gdzie, jak mu się zdawało, przepływał strumień. Po niedługim czasie, który dla chłopaka zdawał się wiecznością, uznał że pobłądził. Strumyk przepadł gdzieś na dobre. W dodatku zrobiło się całkiem ciemno. Yildun zrezygnowany usiadł na omszałym pniu, o który prawie się przewrócił i pogrążył w troskach.

Nawet jeśli nie zdołam dopaść stwora, w co szczerze wątpię, czy uda mi się odnaleźć drogę do osady?

Rozmyślania przerwało mu wątłe światełko, które rozświetliło pobliskie drzewa i po chwili zgasło. Yildun przetarł oczy i spojrzał jeszcze raz. Znów to samo. Światełko zamigotało i zniknęło. Chłopak połapał się, że ktoś przemieszcza się między gęstwiną i ruszył w tamtym kierunku.

Szedł czas jakiś, zapatrzony w świetlisty punkt, niepomny na głos w głowie do ostrożności nakłaniający. Nagle grunt spod stóp umknął mu i Yildun runął w dół. Zjechał z urwiska i wpadł nosem prosto w ludzkie kości.

Zerwał się zaraz na równe nogi, bardziej z obrzydzenia, niźli ze strachu. Z nadzieją zwrócił wzrok ku górze. Nie było mowy o powrocie. Urwisko było zbyt strome. Cud, że karku nie skręcił, spadając.

Stojąc tak pośród kości, powoli acz starannie przez czas konsumowanych, nie mógł zdecydować co dalej robić. Wtem przyszły mu z pomocą migocące światełka. Tym razem było ich kilka i świeciły bliżej, niedaleko przed nim. Ruszył bez wahania. Wnet usłyszał kobiece głosy, wesołe, śpiewające. Słów nie rozpoznawał, były zbyt daleko, z każdą chwilą się jednak zbliżały.Yildun przez moment chciał ukryć się gdzieś, przez głowę przemknęła mu myśl, że zakłóci tę wesołość swoją obecnością. Cokolwiek chciał zrobić, nie zdążył.

Powiał wiatr, liście i piasek uderzyły Yilduna w twarz. Nim się opanował, zewsząd otaczały go panny przedziwnej urody. Były i zarazem jakby ich nie było. Zdawały się być utkane z mgły, delikatne, zwiewne, przecudne. Wszystkie bezwstydnie nagie, od widoków Yildunowi w głowie się zakręciło. Otoczyły go, trzymając się za ręce, próbował je zliczyć, nie potrafił.

– Baw się z nami, baw!- krzyczały otaczające go kobiety.

– Zatańcz z nami!

– Tańcz, tańcz! – wołały do niego, a tak wymownie przy tym patrzyły, tak ząbkami w uśmiechach błyskały, że nie sposób było odmówić. Wyboru i tak nie miał wielkiego, panny otaczały go, tańcząc coraz szybciej i szybciej.

Yildun nie podejrzewając w tym podstępu żadnego, przyłączył się do zabawy. Panny z nadzwyczajną siłą pochwyciły chłopaka i pociągnęły ze sobą. Yildun czuł, jakby leciał, zdało mu się, że nogami ziemi nie sięga i że panny go do lotu porwały. Chwilę później potykał się i byłby się przewrócił, gdyby go nie poniosły dalej. Obraz przed oczami rozmazał się, biegli tak prędko, że drzew nie rozpoznawał, jedyne co widział, to blade sylwetki panien wokół i ich rozwiane włosy. Czas jakiś bawiło go to nawet, jednak gdy tchu w płucach brakować zaczęło, w boku już rwało, nogi bolały, a końca zabawy widać nie było, strach go obleciał.

– Stójcie! – zawołał. – Zatrzymajcie się, odpocząć dajcie!

Ale panny w odpowiedzi tylko śmiać się zaczęły i do jeszcze szybszego biegu jęły się naglić.

I ciągnęły go po zaroślach, bagnach i trzęsawiskach, że sam już nie wiedział gdzie jest. Wreszcie zabawy zaprzestały, a tak gwałtownie, że się Yildun potłukł okropnie, z takim impetem o ziemię uderzył.

Jednak spocząć wcale nie było mu dane, bo oto w zaroślach coś zaszeleściło, zatupało i ujrzał postać straszliwą, aż włosy dęba stanęły.

Stwór pokraczny mu się objawił, o nogach kościstych, zakończonych kopytami. Na łbie kosmatym dwa rogi sterczały, na mordzie owłosionej nos krogulczy wyrastał.

Demon ów łypnął nań ślepiem jednym i drugim, po czym ryknął potężnie.

Yildun choć chwilę temu bór cały przebieżał, na widok cudaka, zerwał się znów na nogi i jął na oślep uciekać przed siebie. Panny z diabłem pospołu, wśród wrzasku, śpiewu i ogólnej wesołości tropem nieszczęśnika ruszyły.

Odgłosy gonitwy długo jeszcze nad trzęsawiskiem, w ciężkim, zasnutym mgłą powietrzu się unosiły.

 

***

 

W zapomnianej przez boga i cały świat, położonej w głębokim lesie osadzie, panowały ponure nastroje. Towarzystwo zebrało się w karczmie, bo nic tak trosk nie koi, jak kufel zimnego piwa i bratnia dusza u boku. Siedzieli tak pogrążeni w zadumie, z nietęgimi minami, nie odzywając się do siebie. Wreszcie sędziwa baba, wiekiem dorównująca siedzącemu obok, siwemu dziadkowi, przerwała ciszę.

-Trzy dni już minęły, jak nic go czort dopadł.

– O to przecie nam chodziło, rozgłosu nie chcemy, nie po to żeśmy uciekli w bory, żeby znów nas kto do roboty zagonił. Spokój chcecie, tedy płacić trzeba.

– Ale żeby z diabłem w pakt wchodzić. – Babcia głową pokręciła.

Dziad westchnął głośno. Za każdym razem to samo. Zawsze, gdy ktoś pojawił się w osadzie to samo przedstawienie. Huczne powitanie, opowieść o kłopotach, a na koniec, prośba o pomoc. I każdy jeden głupek daje się nabrać. I rusza w las, by więcej nie powrócić.

 

– A co gdyby młodzik ścieżkę znalazł i do ludzi polazł? – Złapał się pod boki dziad. – Zaraz by wszystkim historii naopowiadał, jak to w lesie nam się lekko żyje, jak nam się powodzi i jak bez panów wielkich radzić sobie można. Długo byśmy nie czekali, a by się nami ten i ów zainteresował. A tak diabła mamy, co z kłopotów nas wybawia i jeszcze uciechę ma z tego nielichą.

-Toć my gorsi od nich jeno – wyszeptała baba.

Dziad zadumał się. Siedział pochylony, łokcie na kolanach opierając i skubiąc zawzięcie krzaczastą brodę.

Jutro wszyscy zapomną o Yildunie, wrócą do swych zajęć i rutyna znów zagości w nasze strony. Nie ma co przejmować się losem chłopaka, gdy o całą wioskę idzie. W imię większego dobra. Wszystko w imię większego dobra.

– Ano gorsi my – rzekł głośno. – Jeno spokój mamy.

Koniec

Komentarze

Ciekawe...jeno pod koniec jakby slabsze, szkoda ze bohater to cykor, niestety dla mnie to archetyp jakis nieudacznictwa

naszego polskiego. Fajnie napisane, brak rozwiniecia niektorych tematow.

W których miejscach poczułeś niedosyt? Mam czas, może uda mi się dopracować.

Podobało mi się. Przeczytałam z prawdziwą przyjemnością. Ładnie napisane, nawet nie razi stylizacja na język dawny, bo nie jest nachalna i wszechobecna.

Nie obędzie się jednak bez uwag:

 

„Szwędał się dwa dni po lesie…” – Szwendał się…

 

„…wziął głęboki oddech i ruszył na przód…” - …ruszył naprzód

 

„Yildun rozsiadł się wygodnie, odłożył swój wątły bagaż w trawie, zrzucił z nóg buty i zanurzył je w strumyku.” – Dlaczego Yildun zanurzył buty w strumyku?

 

„Yildun chwycił tobołek, wyjął z niego nakrycie i ruszył wzdłuż strumienia…” – Domyślam się, że Yildun wyjął z tobołka jakąś pelerynę, by się nią okryć, więc wyjął okrycie. Nakrycie bardziej kojarzy mi się z zastawą stołową.

 

„Schronił się wśród leśnej gęstwiny, drżąc z zimna i chłodu.” – Moim zdaniem jest tu nieco masła maślanego – albo drżał z zimna, albo z chłodu.

 

„…a tak wymownie się przy tym patrzyły…” – Ja napisałabym: …a tak wymownie przy tym patrzyły…

 

„Siedział pochylony, łokcie na kolanach podpierając…” - …łokcie na kolanach opierając

 

 Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajnie się zaczęło, środek niezły, ale  koniec do napisania jeszcze raz. Wątki  należało powyjaśniać...

Co się dało, poprawiłam.  Nadal nie wiem które wątki są niewyjaśnione? 

Czepialstwo, czepialstwo.

 

„- Jakże to będzie panie? Wspomożecie nas? - Zapytała, a z taką ufnością się weń wpatrywała...” - „zapytała” małą literą, przed wołaczem przecinek.

 

„(...) Jeśli wrócisz, oczywiście.
- Jeśli spytać wolno, czemu sami go nie utłuczecie?”

Jak dla mnie powtórzenie.

 

„- Ale…- zaczął Yildun” - brak spacji po wielokropku

 

„Wsłuchał się w szum drzew i pojedynczy świergot ptaków.” - co to znaczy pojedynczy świergot, tak właściwie? I jeśli już jest pojedynczy, to czemu ptaki w liczbie mnogiej?

 

„Nie może to być, że przespałem całe popołudnie! Zadziwił się Yildun, jednak wszystko na to wskazywało.: - Dziwny zapis myśli bohatera, przedstawiony tak, jakby owe myśli oraz opis po nich były odrębnymi zdaniami (bo zaczęłaś „zadziwił się...” wielką literą). Zwykle myśli zapisuje się np kursywą, a po przecinku opis, albo – jak w tym przypadku, gdzie kończysz wykrzyknikiem i przecinek po nim wyglądałby głupio, można zastosować myślnik.

„Nie może to być, że przespałem całe popołudnie! - zadziwił się Yildun, jednak wszystko na to wskazywało.”

Tak, żeby drugie było kontynuacją pierwszego.

 

„Słów nie rozpoznawał, były zbyt daleko, z każdą chwilą się jednak zbliżały.Yildun przez moment chciał ukryć się gdzieś...” - brak spacji po kropce

 

„- Baw się z nami, baw!- krzyczały otaczające go kobiety.” - j.w., przed myślnikiem

 

„Yildun choć chwilę temu bór cały przebieżał, na widok cudaka, zerwał się znów na nogi i...” - zbędny przecinek po „cudaka”.

 

„-Trzy dni już minęły, jak nic go czort dopadł.” - brak spacji po myślniku, kilka linijek niżej, przy „toć”, to samo.

 

Byłam, przeczytałam. Dziękuję za udział w konkursie! ; )

 

Wrażenia przedstawię w zestawieniu zbiorczym, kiedy ogarnę już wszystkie teksty na Bezdroża.

 

Pozdrawiam!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Niestety Jos, mimo szczerych chęci nie zdążyłam już edytować, ale dzięki za wytknięcie błędów. Jesteś niezawodna;) 

Czemu "jeno" na końcu?

Poza tym miłe opowiadanie, podobało się.

Nowa Fantastyka