- Opowiadanie: Tregard - Zamknięci - część III

Zamknięci - część III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zamknięci - część III

ZAMKNIĘCI

Część III

 

W końcu jednak musiałem zapaść w sen, z którego wyrwało mnie natarczywe i irytująco głośnie dzwonienie budzika. Odruchowo wyłączyłem komórkę, a przez głowę przeleciały mi wszystkie standardowe myśli, jakie towarzyszą chyba każdemu, kto musi bladym świtem zrywać się do pracy. Dopiero po chwili przypomniałem sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Z tyłu głowy tłukła się jeszcze jakaś myśl, domagając się uwagi, ale znikła, gdy usiłowałem się na niej skupić. Miałem wrażenie, że umknęło mi coś istotnego.

Z mocno bijącym sercem wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Obudziła się we mnie nadzieja, że to wszystko było tylko koszmarnym snem, że teraz, wczesnym rankiem nic z tego nie okaże się prawdą. Wziąłem głęboki oddech i spróbowałem otworzyć okno. Ani drgnęło, oczywiście. Zrezygnowany wróciłem do łóżka, zawinąłem się w kołdrę i spałem do dziewiątej.

Po raz drugi obudziły mnie dźwięki krzątania się po domu. Adaś coś głośno opowiadał, a Patrycja się z nim przekomarzała. Mógłbym pomyśleć, że to zwykły sobotni albo niedzielny poranek. Przypominałem sobie jednak pozamykane okna i drzwi, i wrażenie prysło. Przez chwilę leżałem nieruchomo pozwalając, aby znów budziła się we mnie nadzieja, że to wszystko było wymysłem mojej wyobraźni, że nie dzieje się naprawdę. Potem wstałem i spróbowałem ponownie otworzyć okno. Nie udało się, ale nie wróciłem do łóżka. Zarzuciłem na siebie szlafrok i poszedłem do kuchni.

Zapach świeżo zaparzonej kawy przyjemnie podrażnił me nozdrza.

– Już miałam zamiar cię budzić – powiedziała Patrycja, gdy napełniałem swój kubek.

– Dlaczego?

– Rzadko razem jemy śniadanie – wzruszyła ramionami. – Pomyślałam, że możemy skorzystać.

Uśmiechnąłem się. Mówiłem już, że moja żona w każdej sytuacji potrafi znaleźć dobrą stronę?

Usiadłem na krześle i przyglądałem się Patrycji. Adaś radośnie rozsmarowywał po stole serek homogenizowany, podczas gdy moja żona krzątała się po kuchni przygotowując śniadanie.

Wtedy zauważyłem, że lodówka jest otwarta.

– Rozmrażasz?

– Nie, po prostu nie ma prądu.

Zamarłem z kubkiem w połowie drogi do ust.

– Co takiego? – zapytałem.

– Prądu nie ma. Nie wiem, od kiedy, ale nie było już, gdy wstałam.

Owinąłem się ciaśniej szlafrokiem. Patrycja posmarowała margaryną kromkę chleba i nałożyła na nią plasterek sera. Tak przygotowaną kanapkę pokroiła na kosteczki i podała Adasiowi, który zagulgotał radośnie i zaczął zajadać. Potem zaczęła robić drugą, dla siebie. Mnie apetyt przeszedł całkowicie.

– Najpierw ogrzewanie, teraz prąd – mruknąłem. – Co będzie następne?

Nie powiedziałem Patrycji o moim śnie. Ani wtedy, ani później. Nie wiem dlaczego. Żeby jej nie martwić bardziej, niż już była? Żeby ją chronić? Tak naprawdę uznałem, że ten sen był jedynie wytworem wyobraźni. W jakiś sposób musiała na mnie wpłynąć opowieść Moniki Świgoń, której wcześniej przyśnił się uśmiechnięty mężczyzna. Znajdowaliśmy się w sytuacji, która opierała się logice, a ludzie najbardziej boją się tego, czego nie rozumieją. Nie rozumiałem tego, co się dzieje wokół mnie, nie mogłem znaleźć wytłumaczenia dla zamkniętych drzwi i okien, i myślałem o tym przez cały czas. Nic dziwnego, że mój mózg próbował się z tym uporać, nawet podczas snu. Kiedy tak rozmyślałem o niewytłumaczalnym, wpadła mi do głowy książka Ornatowicza. Była ciężką lekturą, bo, choć językiem łatwym i przystępnym dla laika, traktowała o fizyce. Mówiła o rzeczach, jakich sobie wcześniej nawet nie wyobrażałem, co było zarazem fascynujące, ale i przerażające.

– Muszę porozmawiać z Mateuszem – powiedziałem odstawiając kubek z kawą na stół. Nagle jeszcze jedna myśl przyszła mi do głowy. – Weź wszystkie miski, jakie znajdziesz, duże i małe, i napełnij je wodą.

– Dlaczego?

– Na wszelki wypadek. Napełnij też zlew i umywalkę w łazience.

Spojrzałem na kubek z kawą.

– A przy okazji, jak udało ci się zrobić kawę?

– Mamy gaz, kochanie – uśmiechnęła się. – W butli, więc raczej nam go nie odetną. A ja pamiętam jeszcze, jak zagotować wodę na ogniu.

Pocałowałem ją i poszedłem się ubrać.

Zapukałem do drzwi Mateusza i, usłyszawszy ciche „otwarte”, wszedłem do środka. Gospodarza zastałem w kuchni, podczas przyrządzania herbaty. Woda wrzała w garnuszku stojącym na rozpalonym piecu kaflowym. Było ich w bloku jeszcze kilka. Nasz rozmontowałem i wyrzuciłem zanim jeszcze się wprowadziliśmy z Patrycją. Mateusz poza parzeniem herbaty dogrzewał też mieszkanie. W końcu był już listopad, a ogrzewanie nie działało. W kuchni panowało przyjemne ciepło.

– Jaką pijesz? – rzucił Mateusz.

Nie zapytał mnie, czy chcę herbatę, uznał to za stwierdzony fakt.

– Czarną – odparłem, podejrzewając, że odmowa by nie poskutkowała.

– Earl grey może być? – to również było bardziej stwierdzenie, niż pytanie, bo nim zdążyłem odpowiedzieć, w pustym kubku znalazła się torebka.

Po chwili kubek wraz z łyżeczką znalazł się na stole, co z kolei ja uznałem za zaproszenie, aby przy nim usiąść. Na blacie znajdowała się cukierniczka, więc posłodziłem sobie napój i zamieszałem energicznie. Mateusz usiadł naprzeciwko. Siorbnął łyk herbaty i uśmiechnął się łobuzersko widząc grymas na mojej twarzy. Nienawidzę tego dźwięku, nienawidziłem go już jako dziecko. Chyba z rok spędziłem oduczając tego babcię. Teściów oraz dziadków mojej żony już mi się nie udało, ale starałem się to znosić w milczeniu w imię zgodnego pożycia z Patrycją. Ogólnie uważam, że człowiek jest istotą obrzydliwą, zwłaszcza kiedy je i pije.

– Przeczytałeś książkę? – zapytał Mateusz wyrywając mnie z ponurych rozmyślań.

– „Hiperprzestrzeń”? No cóż, zacząłem. Ciężka lektura.

Ornatowicz pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Dotarłeś do fragmentu o mostach Einsteina-Rosena? – znów bardziej stwierdzenie, niż pytanie.

Skinąłem potakująco. Była wzmianka o takim zjawisku w części, przez którą przebrnąłem. Domyślałem się już, w jakim kierunku zmierza to rozmowa.

– Ty coś wiesz, prawda? – zapytałem. – Wiesz albo się domyślasz.

Mateusz wbił wzrok w swoje dłonie obejmujące ciasno kubek. Naczynie było niebieskie, pokryte żółtymi motywami żyraf, które wyglądały, jakby namalował je Picasso.

– Naukowcy lubią bawić się w Boga – stwierdził, gdy przeciągające się milczenie stało się już niezręczne.

Popatrzył mi w oczy.

– Klonowanie, próba stworzenia sztucznej inteligencji, broń jądrowa… W większości, zwłaszcza na początkowych etapach projektu, bawimy się rzeczami, których do końca nie rozumiemy. Jesteśmy jak dzieci, które zastanawiają się, co będzie, gdy włożą śrubokręt do kontaktu.

Znów zamilkł i spojrzał w okno.

– Pracując w CERN, nieraz byłem świadkiem rzeczy, które trudno wytłumaczyć – podjął. – Ale byliśmy naukowcami, więc próbowaliśmy wtłoczyć te… zjawiska w znane nam ramy praw fizyki rządzących tym wszechświatem. Nie zawsze było to możliwe. W końcu stwierdziłem, że igranie z ogniem jest zbyt niebezpieczne. Odszedłem z CERN, przez kilka lat wykładałem fizykę teoretyczną na różnych uniwersytetach, zanim zrozumiałem, że szkolę kolejne pokolenie, które będzie żonglować pochodniami. Wtedy przeszedłem na emeryturę i zacząłem się interesować innymi rzeczami.

Historia życia Ornatowicza niespecjalnie mnie interesowała, ale postanowiłem się nie wtrącać, sądząc, że to tylko wstęp do czegoś innego.

– Wiesz, że informacje o większości z prowadzonych eksperymentów nie przedostają się do masowego odbiorcy?

– Coś się jednak przedostaje – mruknąłem.

Mateusz parsknął.

– Nie to, co ma naprawdę duże znaczenie.

– A wiadomość o neutrinach, które przekroczyły prędkość światła? – odbiłem piłeczkę.

Ornatowicz uśmiechnął się słabo.

– Chcesz się założyć, że wcześniej czy później powiedzą, że to był błąd? Jeśli to rzeczywiście była pomyłka, to nie ma problemu, ale jeżeli to prawda, jeżeli neutrina rzeczywiście potrafią się poruszać z prędkością większą od prędkości światła, tym bardziej będą chcieli to zatuszować.

– Dlaczego? Przecież to niezwykłe odkrycie!

– Niezwykłe to za mało powiedziane. Teoria względności Einsteina, na której opiera się współczesna fizyka, ległaby w gruzach. Twardogłowi nie pozwolą na coś takiego. Wiesz, w jaki sposób dokonuje się postęp naukowy?

Pokręciłem głową.

– Stare pokolenie, które nie chce uznać nowych, rewolucyjnych teorii, wymiera. Ale w tym przypadku chodziłoby o coś więcej. Weźmy pod uwagę chociażby implikacje natury militarnej, wynikające z faktu odkrycia cząsteczek poruszających się szybciej od światła. Rozważmy teorie, którym to odkrycie dałoby początek!

– Nie rozważymy, bo nie jestem naukowcem – przypomniałem. – Mam nawet problemy z dodawaniem w pamięci.

Mateusz umilkł. Miałem wrażenie, że poczuł się trochę zażenowany tym, że tak łatwo dał się porwać naukowym dywagacjom.

– Powiem jedno – zaczął cicho. – Naukowcy lubią bawić się w Boga, a Wielki Zderzacz Hadronów to ogromna piaskownica.

Chciał dodać coś jeszcze, ale przerwał mu dobiegający z korytarza krzyk.

Popatrzyliśmy po sobie, a potem zerwaliśmy się z miejsc i pobiegliśmy do drzwi. Przed oczami miałem obraz Moniki próbującej wyważyć drzwi. Modliłem się w duchu, aby nie był to kolejny napad histerii.

– Pomocy!

To był Krzysztof Bocian. Stał w kapciach na środku klatki i darł się w niebogłosy.

– Ludzie, pomóżcie!

Z sąsiedniego mieszkania wypadła Anka i Tomek. Dzieciaki czaiły się za nimi.

– Co się dzieje? – zawołała.

Krzysztof obrócił się jakby dopiero teraz nas dostrzegł.

– Szybko, musicie nam pomóc!

– Ale co się stało? – nie ustępowała Anna.

– Nie wiem co robić!

Złapałem faceta za ramiona i zmusiłem, żeby spojrzał na mnie.

– Odetchnij głęboko – powiedziałem spokojnie.

Krzysztof zamknął oczy, wziął wdech i wypuścił powietrze.

– A teraz powiedz, o co chodzi.

– Magda. Wody jej odeszły. Zaczęła rodzić.

– Oż, kurwa – usłyszałem za sobą Annę.

– Nie mam pojęcia co robić. Nie mogę zadzwonić po karetkę. Jestem przerażony!

– Na pewno nawet nie w połowie tak, jak ona – rzuciła Anna przeciskając się między nami. – Będziemy potrzebować gorącej wody – rzuciła jeszcze znikając w drzwiach mieszkania Bocianów.

Spojrzałem na Ornatowicza. Kiwnął głową i poszedł do kuchni. Zrozumiał bez słów. Na buzującym w jego piecu ogniu woda szybko się zagotuje.

– Chodźmy – powiedziałem i chwytając Krzysztofa za ramię udałem się z nim do mieszkania.

Tymczasem na schodach pojawili się inni lokatorzy wywabieni krzykami młodego małżonka. Pies Anki, Kubuś niespokojnie kręcił się po klatce, cicho popiskując.

– Spokojnie, nic się nie dzieje – usłyszałem jeszcze Tomka, gdy zamykałem za nami drzwi. – To tylko Magda rodzi…

No cóż, podejrzewam, że, mając na uwadze naszą całkowitą izolację od świata, mógł tak powiedzieć. Krzyki Krzyśka brzmiały tak, jakby kogoś obdzierano ze skóry. Fakt, że nikomu nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo mógł w jakimś stopniu być uspokajający dla tych, którzy byli poza centrum wydarzeń. Wszyscy, mniej lub bardziej świadomie, baliśmy się. Byliśmy zamknięci, nie mogliśmy wyjść i nie rozumieliśmy tego, co się dzieje. Chyba każdy z nas na jakimś poziomie obawiał się, martwił, a może nawet oczekiwał, że zaczną się dziać straszne rzeczy. Na razie jednak wszystko było w porządku. Nic złego się nie stało. To tylko Magda rodziła…

Anna krzątała się już wokół niej, gdy weszliśmy do sypialni. Przyszła mama leżała na plecach na środku małżeńskiego łóżka. Anka właśnie unosiła jej głowę, aby podłożyć pod nią kolejną poduszkę. Kołdra była odrzucona na bok i widziałem wyraźnie odznaczające się pod długą koszulą nocną duży brzuch i nabrzmiałe sutki.

– Odbierałaś już kiedyś poród? – spytałem.

– Nigdy w życiu.

– Ale wiesz, co robić? – zaniepokoił się Krzysztof.

– Skończyłam kurs ratownictwa, nie położnictwa – żachnęła się Anna. – Ale widziałam wystarczająco dużo filmów. No i sama urodziłam dwójkę dzieciaków. Lepiej stań tu i potrzymaj żonę za rękę. Co z tą wodą?

To pytanie było skierowane do mnie.

– Mateusz się tym zajmuje.

– Dobrze – skinęła głową i podeszła do mnie. – Chodź, musimy poszukać kilku rzeczy.

Wyszliśmy do kuchni.

– Poszukaj jakichś nożyczek, nożyc albo czegoś w tym rodzaju – widząc moją zszokowaną minę dodała: – Do przecięcia pępowiny!

Zaczęliśmy po kolei otwierać szafki.

– Jak daleko jest? – zapytałem.

– Na razie skurcze są dość rzadkie, a rozwarcie niewielkie. Nie mam pojęcia, ile to może potrwać.

W jednej z szuflad znalazłem ciężkie nożyce podobne do tych, których dawno temu w domu ojciec używał do rozcinania kurczaka z rożna.

– Mogą być?

– Jasne. Teraz ręczniki.

Poszedłem do łazienki, a Anna, jak mi się wydawało, wróciła do sypialni. Nie było jej tam jednak, gdy pojawiłem się z naręczem ręczników.

– Poszła po coś do siebie – wyjaśnił Krzysztof.

Siedział na brzegu łóżka i kurczowo ściskał dłoń Magdy. Oboje byli bladzi i wystraszeni. Magda oddychała szybko. Położyłem ręczniki na łóżku i stanąłem obok, niepewny jak się zachować. Uśmiechnąłem się niemrawo, próbując dodać im otuchy, ale chyba mi się nie udało. Sam nie do końca wiedziałem, co właściwie tam robię. A już kompletnie nie wiedziałem jak się zachować, gdy Magda dostała skurczów. Musiał być silny sądząc po tym, jak wykrzywiła się jej twarz i jak się wyprężyła. Nie krzyczała, ale z jej ust wydarł się przeciągły jęk. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że całe narodziny Adasia spędziłem na szpitalnym korytarzu. Nie byłem absolutnie zainteresowany porodem rodzinnym, a Patrycja nie nalegała.

Anna na szczęście wróciła dość szybko, niosąc zestaw pierwszej pomocy. Była w końcu ratowniczką, należało się spodziewać, że będzie miała w domu dobrze wyposażoną apteczkę. Położyła ją na ręcznikach.

– Pomóż mi z tym – powiedziała wskazując na szafkę nocną.

Wspólnymi siłami przesunęliśmy ją tak, że zamiast u wezgłowia, znalazła się u nóg łóżka. Anna zaczęła wypakowywać apteczkę. Na szafce znalazły się małe nożyczki, zestaw igieł, bandaże i szpulka cienkiej nitki. Obok wylądowały nożyce zabrane z kuchni i ciasno zwinięte ręczniki. Apteczkę, wciąż otwartą, aby w razie czego mieć do niej szybki dostęp, położyła na podłodze obok szafki.

Usłyszałem dwa głuche łupnięcia w drzwi. Poszedłem sprawdzić, co to mogło być. Za drzwiami stał Ornatowicz ściskając oburącz średnich rozmiarów garnek z gorącą wodą.

– Dzięki – powiedziałem i odebrałem od niego naczynie.

Ruszyłem do sypialni, a Mateusz poszedł za mną.

– Jak się czujesz? – zapytał Magdę stając w progu pokoju.

– Dobrze, na razie nie boli bardzo – odparła.

– Będzie dobrze, zobaczysz – zapewnił i puścił do niej oko. – Jesteś w dobrych rękach.

Mówił chyba o Annie, bo na pewno nie o mnie. Dawno już nie czułem się tak bardzo nie na miejscu, jak wtedy. O dziwo jednak Magda uśmiechnęła się do niego, słabo i trochę niepewnie, ale jednak. Mnie się nie udało wywołać takiego efektu podczas krótkiej nieobecności Anny.

– Jakbyście czegoś potrzebowali, jestem obok – powiedział zbierając się do wyjścia.

– Mam do pana prośbę – zaczęła Anna.

– Proszę mi mówić Mateusz – przerwał jej Ornatowicz.

– Dobrze. Więc mam do ciebie prośbę. Trzymaj na ogniu drugi taki garnek z wodą. Nie wiem kiedy będziemy jej potrzebować, ale do tego czasu ta na pewno wystygnie.

– Nie ma sprawy – rzucił Mateusz. – Postaram się nie przypalić.

Wywołał tym stwierdzeniem kolejny uśmiech u Magdy, bardziej radosny i szczery niż poprzedni. Krzysztof również się uśmiechnął.

Ornatowicz wyszedł. Anna wrzuciła igły, nici, nożyce do krojenia mięsa i małe nożyczki do garnka z wrzątkiem. Potem rozścieliła na szafce jeden z ręczników i położyła go na nim.

– Co teraz? – zapytałem.

– Teraz panowie wyjdą, a ja porozmawiam chwilę z Magdą – widząc, że ani ja, ani Krzysztof nie ruszamy się z miejsca, zmrużyła oczy i mruknęła: – Już was nie ma.

Pospiesznie opuściliśmy sypialnię, a Anna zamknęła za nami drzwi. Udaliśmy się do kuchni. Krzysiek przez chwilę przestępował z nogi na nogę, w końcu usiadł przy stole, przemógł się i zapytał:

– Jak to jest? Być ojcem?

Zastanowiłem się, co sam czułem po urodzeniu Adasia. To była prawdziwa mieszanka wybuchowa.

– Trzeba się przyzwyczaić – odparłem zgodnie z prawdą. – Pojawi się ktoś nowy i całkowicie zdezorganizuje wasze życie. Będziecie niewyspani i zmęczeni. Seksem będziecie się cieszyć może raz na dwa tygodnie, przez dziesięć minut. Ale poza tym jest wspaniale. Bo dziecko pokocha cię natychmiast i bezwarunkowo, zobaczysz. Poczujesz. A takiego uczucia nie da się nie odwzajemnić, o ile tylko dopuścisz do siebie tę myśl i zaakceptujesz to.

– Boję się.

– Wiem. Ja też się bałem – odparłem i uśmiechnąłem się. Tym razem Krzysztof zrewanżował się tym samym.

Usłyszeliśmy, jak otwierają się drzwi sypialni. Anna zaprowadziła Magdę do łazienki i zamknęły się w niej.

– Co się dzieje? – zaniepokoił się Krzysztof.

– Spokojnie. Patrycji przed porodem zrobili lewatywę i ogolili krocze. Podejrzewam, że Anka zaproponowała twojej żonie to samo.

– Acha… – bynajmniej nie wydawał się uspokojony.

– To normalne – zapewniłem.

Zza zamkniętych drzwi doszedł nas zduszony jęk.

– Skurcze są coraz częstsze – zauważyłem.

– Mam nadzieję, że pójdzie szybko.

Wpadłem na pewien pomysł.

– Wiesz co, chyba nie ma sensu, abyśmy tu siedzieli przez cały czas. Co powiesz, żebyśmy poszli do sąsiada na drinka?

– No nie wiem…

Miałem nadzieję, że zmiana środowiska, choć na chwilę, pomoże Krzysztofowi odprężyć się. Widziałem, jaki jest spięty i doszedłem do wniosku, że w takim stanie nie tylko nie pomoże żonie, ale wręcz wpędzi ją w większy stres.

– Chodź. Dobrze ci to zrobi.

Nie czekając na odpowiedź, podszedłem do łazienki i przez zamknięte drzwi zreferowałem pomysł Ance.

– Dobra – odrzekła. – Zawołam was, gdy się zacznie.

Tym sposobem kilka chwil później znaleźliśmy się u Ornatowicza.

– Siadajcie – powiedział prowadząc nas do pokoju i wskazując kanapę.

W mieszkaniu było ciepło. Piec w kuchni rozpalony był chyba do granic możliwości.

– Napijecie się czegoś?

– Chętnie – powiedziałem. – Byle mocne.

Emerytowany fizyk uśmiechnął się i podszedł do barku. Wyciągnął z niego trzy kieliszki w kształcie kwiatu tulipana i pękatą butelkę.

– Mam nadzieję, że lubicie brandy? – zapytał stawiając wszystko na stole.

Godnie odrzekliśmy, że tak, wobec czego Mateusz napełnił szkła i podał nam. Potem, wciąż stojąc, wzniósł toast:

– Za zdrowie dziecka i matki!

Krzysztof i ja wstaliśmy. Stuknęliśmy się z Mateuszem wypowiadając te same słowa, po czym już wszyscy trzej usiedliśmy na swoich miejscach. To znaczy goście na kanapie, a gospodarz w fotelu, w którym siedział podczas obu naszych wcześniejszych rozmów.

– Znasz płeć dziecka? – zapytał Ornatowicz sącząc powoli brandy.

Krzysztof wyszczerzył się od ucha do ucha.

– Dziewczynka. Damy jej na imię Julia.

– Pięknie imię – uznał Mateusz. – A więc za Julię.

Uniósł lekko kieliszek, po czym jednym łykiem opróżnił go. Poszliśmy za jego przykładem. Ornatowicz ponownie wszystkim polał.

Przez jakiś czas gawędziliśmy o dzieciach, rodzinie i związanymi z tym radościami, smutkami i ograniczeniami. Dowiedziałem się, że przyszli państwo Bocian poznali się na studiach, a Mateusz był rozwodnikiem. Miał dorosłego syna, który wyjechał na studia za granicę i już nie wrócił, ale utrzymywał z ojcem dobre, choć rzadkie kontakty.

– Martwię się o Magdę i Julkę – wyznał w pewnym momencie Krzysztof. – Słyszałem, że porody w domach są ostatnio modne, ale i one odbywają się pod opieką położnej.

– Anna nadaje się do tej roli jak nikt inny w tym bloku – zapewniłem.

– Ale jednak nie jest położną – spostrzegł Krzysiek. – Cholera, gdyby poszło coś nie tak, nawet nie możemy zadzwonić po karetkę!

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – rzekł Ornatowicz.

– Ktoś powinien się nami zainteresować, prawda? Ktoś powinien zauważyć, że coś jest nie tak.

Pomyślałem o wczorajszych telefonach do ślusarza. O tym, jak za każdym razem zapierał się, że nikt wcześniej nie dzwonił, choć wykonałem trzy połączenia. Wspomniałem wiadomość, jaką zostawiłem w poczcie głosowej mojej szefowej, na którą nie odpowiedziała. O tym, jak niedługo potem zupełnie zabrakło zasięgu. Pomyślałem też o pustych ulicach, chodnikach i placu za naszym blokiem pozbawionym samochodów. Naprawdę nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Ornatowicz chyba też nie. Zapadała grobowa cisza, którą w końcu przerwał Krzysztof.

– Dzięki za drinka – powiedział ostawiając na stół wciąż pełny kieliszek. – Pójdę zobaczyć co u Magdy.

Nie zatrzymywaliśmy go. Miałem nadzieję, że pobyt z nami i alkohol dobrze mu zrobi, ale chyba się myliłem. Wnioskując z jego ostatniej uwagi, bardzo się martwił. Nie dziwiłem mu się. Ja też się martwiłem. Drugi dzień byliśmy zamknięci we własnym bloku, odcięci od świata, bez ogrzewania i prądu. Przez całą dobę nikt nie zapukał do drzwi. Nikt nawet nie pojawił się na chodniku pod blokiem. Nikt się nie zainteresował, co się z nami dzieje.

– Mamy poważny problem – mruknąłem.

– Myślisz? – rzucił Ornatowicz.

Spojrzałem na niego i zobaczyłem iskierki rozbawienia w jego oczach. A może tylko mi się wydawało? Może to alkohol w nich błyszczał?

– Powiedziałem Patrycji, żeby napełniła wszystkie pojemniki wodą. Pomyślałem, że skoro nie mamy już ogrzewania i prądu, woda może być następna.

Mateusz pokiwał głową.

– Dobry pomysł.

– W tej chwili jednak uderzyło mnie coś jeszcze. Bez prądu nie działają lodówki. Widziałem to w naszej kuchni, ale dopiero teraz zrozumiałem, co to znaczy. Bez lodówek nasza żywność szybko się zepsuje.

– Mówisz, jakbyś się przygotowywał na dłuży pobyt tutaj.

– Słyszałeś co mówił Krzysztof. Ktoś powinien się nami zainteresować. Ślusarz miał przyjść wczoraj rano. Cholerny listonosz powinien próbować dostarczyć pocztę. Nikogo nie było, nikt nie przyszedł. A chodniki są puste. Żadne samochody nie jeżdżą po ulicach. Biorąc to wszystko pod uwagę, sądzę, że lepiej być przygotowanym.

Mateusz przez chwilę rozważał moje słowa.

– Uważam, że masz rację – zgodził się w końcu. – I, jeśli dobrze cię rozumiem, twierdzisz, że powinniśmy podjąć kroki, aby zabezpieczyć wodę i żywność?

– Dokładnie tak. Powinniśmy zgromadzić jedzenie gdzieś poza mieszkaniami. Nie można dopuścić, aby się zepsuła.

– Piwnica albo strych – domyślił się Ornatowicz.

Kiwnąłem głową i powiedziałem:

– Piwnica.

– Myślisz, że tam jest chłodniej?

– Teraz, kiedy nie mamy ogrzewania – tak. Woda w biegnących tam rurach musiała już wystygnąć.

Pomyślałem o jeszcze jednym argumencie przemawiającym za wyborem piwnic na miejsce magazynu żywności, ale nie wypowiedziałem go na głos. Niestety, jak się później okazało, miałem rację w swoich przypuszczeniach.

– Powinienem to powiedzieć wszystkim jak najszybciej – dodałem.

– Podzielimy się? Ja wezmę dół, a ty górę?

Pokręciłem głową.

– Sam to załatwię. Ty lepiej zostań, na wypadek gdyby Anna potrzebowała tej wody.

Uznałem, że w najbliższym czasie nie przydam się tam do niczego. Zresztą jak mogłem pomóc przy porodzie? Znałem się na tym tak samo, jak wszyscy oprócz Anny, czyli w ogóle. Najprawdopodobniej tylko bym zawadzał. Sprawa żywności za to była czymś, czym mogłem się zająć i którą należało się zająć raczej wcześniej niż później.

Najpierw odwiedziłem mieszkanie Anny, jako że było najbliżej. Opowiedziałem Tomkowi o moim pomyśle dotyczącym wody i żywności, a on od razu się ze mną zgodził. Razem z synami Cereńskiej natychmiast zaczął przygotowania. Mieszkanie Bocianów ominąłem, bo mieli teraz zupełnie inne sprawy na głowie i poszedłem na górę. Na półpiętrze wyjrzałem przez okno. Miasto wyglądało, jak wymarłe. Nie zobaczyłem ani jednego człowieka, ani jednego samochodu. Niebo było szare, ale nie wyglądało na zachmurzone. Obłoki nie kłębiły się i nie płynęły z wiatrem. Wydawało się raczej, jakby ktoś pomalował nieboskłon jednolicie szarą farbą.

Zapukałem do Jarka. Otworzyła mi Kasia, mówiąc, że jej mąż śpi. Ponoć w nocy nie mógł zasnąć. Sprzedałem jej moje spostrzeżenia na temat jedzenia i wody. Po krótkim namyśle przyznała mi rację i poszła obudzić Jarka.

Józef nie reagował na moje pukanie. Doszedłem do wniosku, że wieczorem znów popił, a teraz śpi pijackim snem, więc udałem się do naszego mieszkania. Adaś właśnie ucinał sobie przedobiednią drzemkę, a Patrycja siedziała na kanapie.

– Zdążyłam tylko pozamiatać podłogi. Posprzątałabym łazienkę, ale mówiłeś, żeby oszczędzać wodę – uśmiechnęła się. – Marku, nie wiem za co się wziąć. Czuję się taka bezradna…

– Są ważniejsze rzeczy, niż sprzątanie – wtrąciłem.

– Coś się dzieje?

– Magda rodzi.

– O Jezu, naprawdę? – jej oczy zrobiły się duże z wrażenia. – To cudownie!

– Nie byłbym taki pewien. Nie możemy jej zawieźć do szpitala, ani nawet wezwać lekarza.

– Boże, masz rację – zasępiła się. – Ktoś jest z nią?

– Tak, Anna.

– Dobrze. Jeśli ktoś może pomóc Magdzie, to tylko Anna.

Zgodziłem się z Patrycją, a potem opowiedziałem jej, co moim zdaniem należy zrobić z żywnością znajdującą się w naszej lodówce. Była dość dobrze wyposażona, jako że niedawno robiliśmy tygodniowe zakupy.

– Pomożesz mi spakować wszystko do skrzynki?

– Jasne – powiedziała i ruszyła do kuchni.

Ja wyciągnąłem z szafy w korytarzu plastikową, składaną skrzynkę, którą zawsze braliśmy na zakupy. Zaczęliśmy od mrożonek, których było całkiem sporo. Żona zawsze chętnie rozbiła zapasy warzyw i owoców na zimę, była więc papryka, pomidory, a nawet cukinia i borówki amerykańskie, wszystko z ogródka teściów. Znalazła się też ryba i frytki. A także koperek w słoiku. Po zapakowaniu mrożonek niewiele miejsca zostało na inne produkty. Zabrałem jeszcze tylko kilka jogurtów i serków homogenizowanych, trochę wędlin i margarynę. Nie było szansy, abym się zmieścił ze wszystkim w jednym kursie. Zdawałem sobie też sprawę, jak utrudnione będzie przyrządzanie posiłków, jeśli wszystkie niezbędne składniki będą się znajdowały w komórce dwa piętra niżej, ale nie widziałem innego wyjścia. Przed wyjściem wyjąłem jeszcze z szuflady latarkę. To była długa i ciężka latarka, model magnum. Podobna do tych, jakimi posługują się na filmach amerykańscy policjanci. Opierają je zawsze na barkach, aby w razie kłopotów móc się nimi zamachnąć, jak pałką. Podejrzewam, że uderzenie taką żelazną rękojeścią, w której mieściły się cztery baterie R20, skutecznie tłumiło chęć dalszego stawiania oporu.

W piwnicy natknąłem się na Jarka. Był szybszy ode mnie, bo właśnie wychodził, podczas gdy ja dopiero wchodziłem. Nie widziałem u niego latarki, musiał więc działać na oślep.

– Słyszałem, że nie mogłeś spać – zagadnąłem.

– Daj spokój – westchnął. – Przez ponad godzinę przewracałem się na łóżku, aż w końcu wstałem i poszedłem do pokoju. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Parę razy byłem na dole próbując otworzyć te cholerne drzwi. Trochę siedziałem przy oknie. Żadne światła się nie paliły, nigdzie. Nawet latarnie nie świeciły. Było ciemno jak w dupie.

– Ale w końcu zasnąłeś?

– W końcu tak. Zmogło mnie. Kaśka rano nie mogła mnie dobudzić. Nie masz pojęcia, jaki jestem zmęczony.

Spojrzał na moją skrzynkę.

– O, widzę, że jesteś dobrze zaopatrzony.

– Taa… Mam nadzieję, że wystarczy… – urwałem.

Wystarczy na jak długo? Aż nas uratują? Aż ktoś się zorientuje, że wszyscy mieszkańcy całego bloku nagle przestali brać udział w życiu publicznym?

– Na pewno – stwierdził Jarek widząc moją niepewną minę. – Musi.

Poszedł i zostałem sam z moimi wątpliwościami.

W piwnicy było ciemno. Nikłe, szare światło docierało przez matowe szyby w drzwiach wejściowych ledwie do połowy schodów. Włączyłem latarkę i ruszyłem w dół. Zrobiło się zimniej, więc w tej kwestii przynajmniej miałem rację. Żywność powinna tu wytrzymać dłużej. W komórce mieliśmy starą, otwartą szafkę, pełną butelek wina własnej roboty, głównie z wiśni i porzeczki. Oprócz tego wino dojrzewało w dwóch dziesięciolitrowych gąsiorach. Przestawiłem butelki z dwóch górnych półek na podłogę pod okienkiem i wyładowałem na to miejsce zapasy ze skrzynki. Kolejnym kursem powinienem dać radę zabrać resztę.

Wyszedłem z piwnicy i zapukałem do Mużyków, aby im także powiedzieć o moich przemyśleniach.

– Tak? – Czesław uchylił drzwi i szerokość twarzy i powitał mnie jak zawsze miną niezadowolonej z życia rodzynki.

– Witam, panie Cześku – przybrałem pogodny ton udając, że nie dostrzegam jego podejrzliwości. – Przyszedłem, bo przyszło mi coś do głowy i pomyślałem, że powinniście państwo o tym wiedzieć.

– A cóż może być tak ważnego?

– Chodzi o żywność. Przy braku prądu, który zasilałby lodówkę, może się szybko zepsuć.

Prychnął.

– I co z tego?

Zgłupiałem. Byliśmy zamknięci, bez możliwości wyjścia po zakupy, a on pyta co z tego, że zepsuje się jedzenie?

– Panie Cześku, to poważna sprawa. Jesteśmy uwięzieni. Kto wie, na jak długo.

– To nie może potrwać długo. Ktoś na pewno po nas przyjdzie.

Słyszałem już podobne słowa. Krzysztof pytał mnie dokładnie o to, a Mużykowie wydawali się pewni, że tak się stanie.

– Lidka siedzi non stop przy oknie i jak tylko ktoś się pojawi na ulicy, przyciągnie jego uwagę. Modlimy się długo i żarliwie, a Bóg na pewno wysłucha naszych próśb. Tobie radzę zrobić to samo.

– To się chwali, panie Cześku – odparłem cierpliwie – ale może do tego czasu warto jednak przenieść zawartość lodówki do piwnicy? Tam jest zimno, nie zepsuje się tak szybko.

– Nie będziesz mi pan mówił, co mam robić ze swoimi zapasami.

Nie znałem naszego zarządcy na tyle dobrze, aby móc stwierdzić, czy celowo stara się mnie zirytować, czy po prostu taki jest. Uniosłem dłonie w geście kapitulacji.

– Jak pan uważa. Ja tylko pomyślałem, że może to być dobry pomysł. Reszta bloku mnie posłuchała. W końcu nie wiadomo, kiedy pana żona kogoś wypatrzy.

Zmrużył oczy, zmarszczył czoło i zacisnął jeszcze mocniej usta. Wyglądał teraz jak stara i zła rodzynka. Musiał uznać moją wypowiedź o tym, że pozostali mieszkańcy mnie posłuchali za wyzwanie. Zawsze uważał się za kogoś ważnego, a swoją pozycję manifestował poprzez torpedowanie większości inicjatyw społecznych. Wraz z żoną i zarządcami dwóch sąsiednich bloków był głównym hamulcowym naszej wspólnoty. Chyba ze dwa lata walczyliśmy o instalację durnego domofonu, bo państwo Mużyk ciągle mówili „nie”. Bo nie.

No cóż, jak nie, to nie. Nie miałem zamiaru nalegać, namawiać wbrew ich woli. W jednym Czesław miał rację. To była ich żywność i mogli robić z nią co tylko im się podoba.

Mużyk uznał najwyraźniej rozmowę za zakończoną, bo bez słowa zamknął mi drzwi przed nosem. Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do siebie. Na piętrze natknąłem się na Ornatowicza. Z miską w rękach spieszył do mieszkania Bocianów.

– Zaczyna się! – zawołał podekscytowany.

Uśmiechnąłem się. Julka przychodziła na świat. Było coś pokrzepiającego w świadomości, że nawet w tak niesprzyjających okolicznościach rodziło się nowe życie. Przez chwilę chciałem nawet wejść w ślad za Mateuszem, ale szybko się rozmyśliłem. Myślę, że ostatnim, czego Magda w tamtej chwili sobie życzyła, był obcy facet w roli widza. Sądziłem, że Anna lada moment wygna również Mateusza. Chyba, że potrzebowała pomocy, a jeśli tak – Mateusz był tak samo dobrym kandydatem, jak ja. Nie zamierzałem czekać na korytarzu, aby się przekonać. Wróciłem do siebie.

Patrycja przygotowywała obiad, więc w kuchni było przyjemnie ciepło.

– Magda rodzi – powiedziałem, dając jej całusa.

– Będę trzymała kciuki.

Usiadłem na krześle i patrzyłem, jak Adaś bawi się garnkami. Pomyślałem sobie, że młodej mamie przyda się odrobina szczęścia. Rodziła pozbawiona opieki lekarza i położnej w zamkniętym na cztery spusty domu, z którego nie można się wydostać. Musiała być przerażona. Dobrze, że był przy niej mąż, żeby dodać jej otuchy. Choć wiedziałem, że on również jest przerażony. Nagle doznałem silnego uczucia kompletnej izolacji. Byliśmy w tym zupełnie sami. Nikt nie mógł nam pomóc, nikt nie wiedział, co się dzieje w naszym bloku. Przestraszyłem się. Chyba po raz pierwszy od wczorajszego ranka naprawdę się przestraszyłem. Co, jeśli byliśmy jedynymi żywymi ludźmi na Ziemi? Przecież dużo na to wskazywało. Brak łączności, puste ulice. Potem przypomniałem sobie moje rozmowy ze ślusarzem. Z pewnością poprzedniego ranka był jeszcze żywy, choć może mało przytomny. Nie potrafiłem jednak znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie przyszedł na wezwanie. To wszystko wymykało się mojemu rozumowi. Ornatowicz coś wiedział albo podejrzewał, ale nim mógł się ze mną podzielić swoimi rewelacjami, przeszkodził nam poród Magdy.

Ze smakiem zjedliśmy zupę pomidorową ugotowaną przez Patrycję. Do jej przyrządzenia użyła samodzielnie zrobionego przecieru z pomidorów otrzymanych od teściów. Adaś połowę swojej porcji rozlał i rozsmarował po stole, ale nie potrafiłem się na niego gniewać. Byłem przygnębiony.

– Co z tobą? – zapytała Patrycja.

Oczywiście dostrzegła, że coś mnie gryzie. Dobrze mnie znała i bezbłędnie rozpoznawała symptomy.

– Jesteśmy w pułapce – odparłem.

– Nie łam się – powiedziała chwytając moją dłoń. – Poradzimy sobie.

– Jak? Widzisz jakieś wyjście z tej sytuacji?

– Zawsze jest jakieś wyjście.

Nie udało jej się zarazić mnie swoim optymizmem. Zazwyczaj nawet ja, zatwardziały pesymista, potrafiłem dostrzec jasną stronę danej sytuacji, gdy Patrycja mi ją pokazała, ale nie tym razem. W tym przypadku nie było jasnych stron. Nie byłem w stanie dostrzec żadnego wyjścia, nie mogłem nic zrobić, choć próbowałem. Ta bezsilność była dla mnie przytłaczająca. Nie pierwszy raz zresztą. Nie byłem w pełni szczęśliwy w tym życiu, nie czułem się spełniony. Niby niczego mi nie brakowało. Miałem własne mieszkanie, kochającą żonę i wspaniałego syna. Do tego udało mi się uniknąć zaciągnięcia kredytu na pół życia. Ale miałem też gównianą pracę, której pomimo prób nie byłem w stanie zmienić, a Patrycja nie miała żadnej. Pieniędzy zawsze było mało, a odkąd urodził się Adaś często musieliśmy prosić teściów o pożyczkę. Jak mówiłem, jestem pesymistą i troski zbyt często przesłaniały mi radości. Co pewien czas popadałem w stan bliski depresji, z którego tylko Patrycja potrafiła mnie wyciągnąć, a i to z trudem. Całą półkę regału w sypialni zajmowały najróżniejsze poradniki. Od „Sekretu” przez „Kto zjadł mój ser” po różnego rodzaju publikacje mniej lub bardziej uznanych ekspertów od osiągania sukcesu w życiu prywatnym i zawodowym. Nie pomagały. A może to ja nie potrafiłem z nich korzystać? Tak czy inaczej, nie byłem w stanie zmienić swojego życia, choć bardzo chciałem. Byłem bezsilny.

– Ej, ocknij się – słowa Patrycji wyrwały mnie z odrętwienia.

– Przepraszam – uśmiechnąłem się blado. – Zamyśliłem się.

– Widziałam. Choć, pobaw się z nami – powiedziała, wstając. – Oderwiesz się od problemów.

Dopiero wtedy zauważyłem, że Adaś był już w drugim pokoju i radośnie budował, a następnie burzył wieże z góra czterech klocków. Przyłączyłem się do niego i rzeczywiście zapomniałem o wszystkim.

Do czasu, gdy przyszedł Mateusz.

Patrycja otworzyła, gdy zapukał do drzwi.

– Coś się stało, panie Ornatowicz? – słyszałem, jak zapytała.

– Muszę porozmawiać z pani mężem – odparł cicho.

Stanął w progu pokoju, blady na twarzy. Wyglądał, jakby się postarzał o dziesięć lat. Wstałem zostawiając syna pośród ruin ostatniej wieży. Wiedziałem, że nie przynosi dobrych wieści. Wystarczyło na niego spojrzeć.

– Dziecko Magdy… – powiedział i głos uwiązł mu w gardle. – Julka…

Podszedłem bliżej. Widziałem, jak Patrycja zakrywa usta dłońmi, a jej oczy robią się wielkie z przerażenia. Podszedłem do Patrycji, objąłem ją i przytuliłem mocno. Odwróciła się ku mnie i przywarła całą sobą. Jej ciałem wstrząsnął szloch. Spojrzałem ponad jej ramieniem na Mateusza. Pokręcił głową i spuścił wzrok.

Nie wiem, jak długo staliśmy tak wtuleni w siebie, w końcu jednak Patrycja oderwała się ode mnie. Twarz miała czerwoną i opuchniętą od łez. Bez słowa poszła do Adasia. Przyklęknęła i objęła go mocno. Syn zareagował na tę ingerencję w jego zabawę głośnym protestem i próbował się wykręcić matce. W końcu mu się to udało i wrócił do budowania wieży.

Wskazałem Mateuszowi gestem, abyśmy poszli do kuchni.

– Jak ona się trzyma? – zapytałem i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, jak głupie było to pytanie.

– A jak ma się trzymać? – utwierdził mnie w tym przekonaniu Mateusz.

Pokiwałem głową.

– Jak to się stało?

– Poród zdawał się przebiegać bez kłopotów – zaczął Ornatowicz. – Wszystko szło gładko i szybko. Magda to zdrowa i silna dziewczyna. Ale kiedy Anna wyciągnęła z niej Julkę, mała była sina. Cała sina, rozumiesz? Anna na różne sposoby próbowała pobudzić dziecko do zaczerpnięcia oddechu, ale na próżno. Ona urodziła się już martwa.

To słowo zawisło między nami jak chmura trującego gazu. Mimowolnie spojrzałem na Adasia i bawiącą się z nim Patrycję.

– Krzysztof powiedział, że dwa dni temu byli na USG – kontynuował Mateusz. – Wszystko było w najlepszym porządku, mała wierciła się i kopała. Lekarz dawał im jakieś dwa tygodnie do porodu.

– Magda niczego nie podejrzewała? – przypomniałem sobie nasze zmartwienia, gdy Adaś przez zbyt długi czas nie ruszał się w brzuchu Patrycji.

– Jest w takim szoku, że trudno od niej cokolwiek wyciągnąć. W każdym razie nie mówiła, że coś ją martwi, że nie czuje ruchów dziecka.

– Makabra.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy. Każdy z nas w ciszy przetrawiał te straszne wiadomości.

– A co z Anką? – zapytałem.

– Została z Bocianami. Uważa, że nie powinni zostawać sami w takiej chwili.

– Pewnie ma rację – uznałem.

Anka miała większe doświadczenie z ofiarami wypadków niż w odbieraniu porodów. Ufałem, że wiedziała, co robiła.

Znów zamilkliśmy. Ciszę przerywały tylko odgłosy zabawy dobiegające z sąsiedniego pokoju, dziwnie nie pasujące do chwili. Za oknem świat był szary i martwy. W końcu poruszyłem problem, który musiał być rozwiązany. Może wydałem się Mateuszowi bezduszny, ale byliśmy uwięzieni, a sprawa wydawała mi się pilna.

– Co zrobimy z ciałem? – zapytałem cicho.

– Też się nad tym zastanawiałem – odparł równie cicho, zaskakując mnie.

Kwestia ciała małej Julki była skomplikowana. Przede wszystkim, jak już stwierdzałem wielokrotnie, byliśmy odcięci od świata zewnętrznego i nie wiadomo było, kiedy ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Nie mogliśmy wezwać lekarza, aby stwierdził zgon, ani zadzwonić po pracowników zakładu pogrzebowego, żeby zajęli się zwłokami. Nie mogliśmy też pozwolić, żeby ciało zostało w mieszkaniu Bocianów. Poza przyczynami higienicznymi, mogłoby to mieć fatalny wpływ na psychikę niedoszłych rodziców.

– Są dwa możliwe miejsca – powiedział.

– Strych albo piwnica – domyśliłem się. – Szczerze mówiąc, nie chciałbym mieć nad głową ciała martwej dziewczynki.

– A w piwnicach znajduje się nasza żywność.

Pokiwałem głową. Perspektywa zwłok nieopodal produktów spożywczych była jeszcze mniej zachęcająca, niż trup na strychu. Nie widziałem innego rozwiązania, jak zgodzić się z sugestią Mateusza, gdy ten rzekł:

– Jest jedna nieużywana komórka.

Przez chwilę nie wiedziałem, o czym mówił, ale szybko skojarzyłem fakty. Do każdego mieszkania była przypisana mała piwniczka, a w naszej klatce jedno mieszkanie stało puste.

– Masz klucz? – zapytałem.

– Nie.

– Będą pewnie potrzebne narzędzia. Chodźmy po Jarka.

Gdy byliśmy w korytarzu, podeszła Patrycja.

– Dokąd idziecie?

Chwyciłem ją za ręce.

– Trzeba zająć się ciałem.

Widziałem po jej minie, że nie chce, żebym wychodził, ale też nie chciała mnie zatrzymywać. A ja po prostu uważałem, że muszę coś zrobić. Przytuliłem żonę i obiecałem, że niedługo wrócę. Nim zamknęła za nami drzwi, chwyciłem jeszcze leżącą na szafce w przedpokoju latarkę. Zrobiło mi się trochę nieswojo, gdy usłyszałem szczęk przekręcanego zamka.

Zapukałem do drzwi naprzeciwko. Jarek otworzył po chwili. Streściłem mu po cichu sytuację i wyjaśniłem, co zamierzamy zrobić. Ola wychyliła głowę ze swojego pokoju, ale nie wiedziałem, czy coś słyszała. Nie miało to chyba znaczenia, bo wkrótce i tak dowie się cały blok.

Jarek zniknął na chwilę w pokoju, pewnie chciał przekazać wieści Kasi i uprzedzić ją, że wychodzi. Ola zniknęła, nim zdążył się odwrócić. Potem założył buty i zdjął z haka przy drzwiach kółko z kluczami.

Ruszyliśmy w dół po schodach. Na pierwszym piętrze zatrzymałem się, dałem latarkę Mateuszowi i powiedziałem, żeby na mnie nie czekali. Do piwnicy poszli sami, a ja udałem się do mieszkania Bocianów.

Już od progu słyszałem szloch Magdy. Przez uchylone drzwi sypialni widziałem młodych rodziców i Ankę siedzącą z nimi na łóżku. Obok leżał garnek z wodą i sterta pokrwawionych ręczników i prześcieradło, również zakrwawione. Magda kołysała się w przód i w tył, tuląc do piersi zawiniątko, w którym jak się domyślałem było ciało jej dziecka. Krzysztof obejmował żonę. On także płakał.

Stanąłem w drzwiach i chrząknąłem cicho. Bocianowie nie zwrócili na to uwagi, ale Anka odwróciła się. Kiwnąłem na nią i wycofałem się na korytarz. Anka powiedziała coś Magdzie i wstała. Poszliśmy do kuchni.

– Koszmar – powiedziała Anka, gdy siadaliśmy przy stole.

– Prawdziwa tragedia – odparłem.

Nigdy nie wiem, co mówić w takich sytuacjach. Zwroty typu „wyrazy współczucia” czy „moje kondolencje” wydają mi się tylko nic nieznaczącymi, pustymi frazesami, zwłaszcza, gdy są kierowane do ludzi, z którymi nie łączą mnie żadne bliższe stosunki. Kiedyś czytałem wywiad z kimś sławnym, kogo imienia i nazwiska oczywiście nie pamiętam. Pamiętam jednak, że ten ktoś stwierdził, że nie umiemy oswajać śmierci. W moim przypadku z całą pewnością była to prawda.

– Wszystko wydawało się w porządku – kontynuowała Anna. – Nie było żadnych komplikacji. Poród przebiegł gładko, gdy już się naprawdę zaczął. Ale Julka była sina, jakby zbyt długo leżała w wodzie i nie chciała zaczerpnąć oddechu. Była martwa.

– Musimy ją stąd zabrać.

– Dokąd?

Opowiedziałem jej o pomyśle, aby umieścić ciało w piwnicy należącej do pustego mieszkania.

– Taa… To chyba jedyne wyjście, co? – przyznała. – Kurwa, ależ to wszystko popierdolone…

– Hej, nie łam się. To nie twoja wina.

– Jesteś pewien? – naskoczyła na mnie. – Taki jesteś, kurwa, pewien? Nie możesz tego wiedzieć. Ja zresztą też. Może były jakieś znaki, jakieś objawy, które przeoczyłam, bo nie wiedziałam, co oznaczają!

– Nie szkoliłaś się w odbieraniu porodów – próbowałem rozładować sytuację. – Nie mogłaś tego przewidzieć. W normalnych warunkach Magda trafiłaby do szpitala, gdzie zająłby się nią personel przygotowany na takie sytuacje.

– Ale to nie są normalne warunki!

– Właśnie.

W końcu zrozumiała, o co mi chodziło. Odetchnęła głęboko i uspokoiła się.

– Chyba powinniśmy to przekazać matce – powiedziała w końcu.

– Idź sama. Ja tu poczekam.

Spojrzała na mnie, jakby chciała mnie przekonać, abym poszedł z nią, ale zobaczyła wyraz zakłopotania na mojej twarzy i zrezygnowała. Poszła do sypialni, a ja zostałem rozmyślając o kruchości życia.

Z pokoju obok wkrótce dobiegł rozpaczliwy płacz. Matka nie chciała pozwolić, aby jej ukochane dzieciątko spoczęło w zimnej, ciemnej piwnicy i nikt nie mógł jej mieć tego za złe. Niestety nie mogliśmy zorganizować małej Julce prawdziwego pochówku. Dopóki sytuacja nie wróci do normy, piwnica musiała wystarczyć.

Kilka minut później pojawił się Jarek. Niósł coś pod pachą.

– Hej – rzucił. – Tragedia, co?

Przyznałem mu rację. Magda nadal płakała, ale już jakby ciszej. Docierało do niej, że musimy zabrać Julkę.

– Mateusz jest na dole, robi porządki – dodał Rębak stawiając na stole to, co ze sobą przyniósł.

– Szuflada? – zapytałem, unosząc brwi ze zdziwienia.

– Taa… – przyznał zakłopotany. – Pomyślałem, że potrzebna jest trumna, a w piwnicy trzymam starą szafkę. Odkręciłem uchwyt, a z drugiej takiej mogę zrobić wieko.

– Szuflada – powtórzyłem.

Jakby sama śmierć nie była wystarczająco makabryczna. Nagle dopadła mnie irracjonalna i totalnie nie na miejscu chęć roześmiania się na całe gardło. Z całych sił próbowałem się powstrzymać, ale mimo to na moje wargi wypełzł obłąkańczy uśmiech. Czułem go, jak czyhał, aby przerodzić się w śmiech szaleńca. Jarek to zauważył, ale źle zinterpretował.

– Mogło być to albo pudełko po butach – warknął. – A w czymś takim nie pochowałbym nawet kota.

W progu stanęła Anka. Rzuciła okiem na szufladę, ale nic nie powiedziała.

– Udało mi się ją w końcu przekonać – powiedziała. – Z dużą pomocą Krzyśka. Dobry pomysł – dodała ruchem głowy wskazując element umeblowania. – Magda nie chciała, żeby mała leżała na gołej ziemi.

– W piwnicy jest też zamrażarka – odparł Jarek. – Taka leżąca, wiesz. Coś podobnego do tych, jakie mają w sklepach. Sprawdziłem, jest pusta. Możemy z niej zrobić coś w stylu sarkofagu.

Anka kiwnęła głową na znak aprobaty, ale nic nie powiedziała, bo w tej samej chwili pojawił się Krzysztof. Niósł w rękach zawiniątko. Był blady jak śmierć, oczy miał czerwone i opuchnięte. Spojrzał na leżącą na stole szufladę i gwałtownie odwrócił głowę. Zacisnął mocno powieki, ale i tak wydostały się spod nich łzy. Chciałbym móc powiedzieć, że rozumiałem, jak się czuł, ale to by było kłamstwo. Mogłem co najwyżej podejrzewać, że widok tej szuflady, w której miała spocząć jego córeczka był dla niego wstrząsem.

Anka pobiegła do sypialni i po chwili wróciła niosąc małą poduszeczkę i kocyk, którym wyścieliła szufladę. Potem Krzysiek położył w niej zawiniątko. Mała była opatulona w ręcznik tak, że widać było tylko małą twarzyczkę. Rzeczywiście była tak sina, jak opowiadała Anka. Oczka miała zamknięte i wyglądała spokojnie. Jakby spała.

Szuflada okazała się trochę za krótka i Anka musiała zgiąć Julce nóżki, żeby się zmieściła. Nadeszła pora, żeby wyjść. Jak wspomniałem, nie wiem, co powiedzieć w takich chwilach, ale zdobyłem się na to, żeby krótko uścisnąć Krzyśka. Jarek wziął szufladę i ruszył do wyjścia, Krzysztof za nim. Anka znów na chwilę zniknęła w sypialni.

– Czekajcie! – zawołała, wychodząc z niej. – Magda nie pójdzie, jest zbyt słaba, ale prosiła, żeby dać małej to.

Pokazała nam pluszowego królika. Nie był nowy. Widząc go, Krzysztof znów zapłakał.

– Kiedyś należał do niej – dodała Anka. – Chciała, żeby Julka go miała.

Szuflada była na tyle szeroka, że nie było kłopotu z wciśnięciem do niej maskotki. Była niemal tak długa, jak Julka.

W końcu wyszliśmy na korytarz. Zdziwiłem się mocno widząc na klatce niemal wszystkich mieszkańców klatki. Była Kaśka z dziećmi, Tomek z chłopcami Anki oraz Monika. Nie przyszli za to Mużykowie, Patrycja z Adasiem i Jerzy. Ola przecisnęła się naprzód. Spojrzała na malutkie ciałko w szufladzie i włożyła coś do środka. Jeszcze jedna maskotka, mały, pluszowy miś. Potem podeszła do Krzysztofa i uścisnęła go mocno. Jarek zaczął ruszył w dół, a nasza mała procesja za nim. Ktoś z tyłu zaintonował modlitwę i cała klatka rozbrzmiała słowami wiecznego odpoczynku. Pies Anki, Kubuś, zawył pod drzwiami.

Na piętrze minąłem Jarka i pospieszyłem na dół. Zorientowałem się, że nie mamy latarki, a bez niej Jarek mógłby się potknąć na ciemnych schodach. Nie chciałem nawet myśleć, jak przyjąłby to ojciec dziewczynki.

Zszedłem po omacku do piwnicy.

– Mateusz! – zawołałem.

Wyłonił się z komórki po lewej stronie.

– Daj latarkę, szybko!

Podał mi ją bez słowa, a ja pobiegłem na górę. Zdążyłem akurat na czas, Jarek pokonywał ostatnie schody. Poczekałem na niego, po czym skierowałem promień światła na stopnie wiodące do piwnicy i zacząłem powoli schodzić. Świeciłem tak, aby i on widział, gdzie idzie, i żebym ja także nie spadł. Migotliwy poblask na ścianie powiedział mi, że ktoś wziął ze sobą świece. Mogłem się założyć, że to Anka. Zawsze myślała o wszystkim.

Gdy byliśmy już na dole, światło latarki przez moment zatrzymało się na zdjęciu pomarańczowego kota. Mógłbym przysiąc, że się uśmiechał, szczerzył się jak przeklęty kot z Cheshire. Miał stanowczo za dużo zębów, a wszystkie były trójkątne i wydawały się ostre jak igły. Gdy jednak poświeciłem znów, widziałem tylko znajome zdjęcie kota, który owszem, uśmiechał się, ale był to słaby, lekko cwaniacki uśmieszek mówiący „wiem coś, czego ty nie wiesz”. Wzdrygnąłem się i ruszyłem dalej.

Komórka była niemal pusta, jeśli nie liczyć stojącej pod ścianą zamrażalki. Wszelkie śmieci, stare butelki, wiadra po farbie i inne graty Mateusz zamiótł w kąt. Jarek położył szufladę na zamrażalce. Obok miał przygotowany młotek, kilka gwoździ i denko z drugiej szuflady. A może Mateusz to przyniósł? Nie widziałem i nie było to ważne.

Jarek podniósł denko, ale Krzysztof powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu. Potem podszedł bliżej, pocałował swoje palce i przyłożył je do sinych ust Julki. Potem rozkleił się zupełnie. Jego płacz był przepełniony takim żalem, że i mnie popłynęły łzy z oczu. I nie tylko mnie. Widziałem, że zarówno Mateusz, jak i Jarek przecierają oczy. Myślę, że wszyscy podobnie reagowali, choć nie oglądałem się, aby to sprawdzić.

Jarek sprawnie przybił do prowizorycznej trumienki wieczko. Potem rozejrzał się wokół, poklepał po kieszeniach i z jednej z nich wyciągnął gruby ołówek stolarski. Nakreślił nim prosty krzyż na wieku.

Świece rzucały dzikie, tańczące cienie na ściany, gdy Jarek dźwignął zamkniętą już trumienkę, a Mateusz w tym czasie uniósł pokrywę zamrażalki. Rębak powoli i ostrożnie położył szufladę na dnie. Wieczny odpoczynek rozbrzmiał z nową mocą. Ktoś zaczął głośno płakać. Ornatowicz zamknął pojemnik. Po chwili pojawił się na nim metalowy krzyż i para świeczników z zapalonymi świecami. Rozpoznałem komplet do kolędy. W rodzinnym domu mieliśmy podobny, ale gdy zamieszkałem tu razem z Patrycją ani razu nie przyjęliśmy księdza. Nie czuliśmy takie potrzeby. Do kościoła też chodziliśmy od wielkiego dzwonu. Osobiście nie wierzyłem, aby Bóg był tak małostkowy, aby sprawdzał, czy co niedzielę klęczę przed ołtarzem. Mimo to przyłączyłem się do modlitwy za duszę małej Julki.

Niedługo potem ludzie zaczęli się rozchodzić. Najdłużej zostaliśmy ja, Jarek z Mateuszem i oczywiście Krzysztof. Na odchodnym chciałem mu zostawić latarkę, ale zbył mnie ruchem ręki. Zostawiliśmy go więc tam stojącego nad trumną córki, otoczonego ciepłym światłem świec.

Wyszliśmy w milczeniu. Każdy z nas poszedł prosto do siebie. Nie wiem, jak reszta, ale ja miałem serdecznie dość wszystkiego na ten dzień. Resztę popołudnia i wieczoru spędziłem na zabawie z Adasiem, tuląc go i powtarzając, że go kocham tak często, jak to było możliwe. To samo mówiłem też Patrycji, a gdy młody już zasnął, znów się kochaliśmy.

Koniec

Komentarze

Przejrzyj dokładnie, póki czas, skasuj literówki.  

Niech Ciebie, miałem dreszcze...

"Zadawały temu kłam zamknięte drzwi i okna w całym bloku." - zdanie chyba do poprawki. On nie mógł tego widzieć -- nie przy zamkniętym oknie -- chyba, że kamienica miala boczną oficynę, ustawioną prostopadle do glownego korpus budynku.  Ale z poprzednich częsci to nie wynika. Szczegól, ale po co psuć bardzo dobry tekst logiczną niedorobką?

Czytam w przerwach w pracy.

Adamie, mniemam, że dreszcze miałeś w sensie pozytywnym? :-)

Co do literówek - jak sam mówiłeś, chochlik nie śpi. Uwierz, że zrobiłem, co w mojej mocy. Jeszcze przed samą publikacją, dziś rano, przeczytałem tekst. Chochlik znów mnie przechytrzył. Ale będę jeszcze sprawdzał.

Rogerze, fakt zamkniętych drzwi i okien został stwierdzony poprzedniego dnia. Wydaje mi się, że to uzasadnia kwestionowane zdanie. Ale mogę się mylić...

Może... Nie jest to wielki feler, jeżeli w ogóle jest to feler. . Ja to zdanie odebrałem tak, że on wcześniej, tego właśnie ranka,  to zobaczył. Ale -- jestem uważnym i dociekliwym czytelnikokrytykiem (to neologizm). 

"Zadawało temu kłam przypomnienie sobie zamkniętych drzwi i okoen w całym bloku."

Poprawione ;-)

A konstruktywna krytyka jest zawsze mile widziana.

Tak, należy je nazwać pozytywnymi.  

Co tu dużo pisać, wzruszyłam się. Poza tym, moja ciekawość nie maleje.Mam także kilka uwag, które, tak jak w przypadku w poprzednich części, nie psują mi przyjemności lektury:

 

…budziła się we mnie nadzieja, że to wszystko to było wymysłem mojej wyobraźni… – Uważam, że jedno „to” jest zbędne.

 

…co będzie, gdy włożą widelec do kontaktu. – Śrubokręt, szpikulec drut do ręcznych robótek – tak, ale wydaje mi się, że widelec to zły przykład.

 

…po czym już wszyscy troje usiedliśmy na swoich miejscach.Troje, to towarzystwo mieszane. Ja napisałabym: …po czym, już wszyscy trzej, usiedliśmy na swoich miejscach.

 

Oczywiście, dostrzegła, że coś mnie gryzie. – Zrezygnowałabym z „iż”. Oczywiście dostrzegła, że coś mnie gryzie.

 

Nie byłem wstanie dostrzec żadnego wyjścia… – …w stanie

 

Ankę siedzącą na z nimi na łóżku. – Zbędne pierwsze „na”.

 

Kiedyś czytałem artykuł z kimś sławnym, kogo imienia i nazwiska oczywiście nie pamiętam. Pamiętam jednak, że ten ktoś stwierdził, że nie umiemy oswajać śmierci. – Jeśli „artykuł”, to moim zdaniem: Kiedyś czytałem artykuł o kimś sławnymPamiętam jednak, że ten ktoś twierdził… Albo: Kiedyś czytałem wywiad z kimś sławnymPamiętam jednak, że ten ktoś stwierdził

 

…aby jej ukochane dzieciątko spoczęło w zimnej, ciemnej piwnicy i nie nikt nie mógł jej mieć tego za złe. – …ciemnej piwnicy, i nie, nikt nie mógł jej mieć tego za złe. Lub: …ciemnej piwnicy, i nikt nie mógł jej mieć tego za złe.

 

Jarek zaczął schodzić w dół – Schodzić można wyłącznie gdzieś niżej. Ja napisałabym: Jarek szedł do piwnicy… 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Najlepsza część... 

Troszeczkę aa bardzo szczególowy jest opis pewnych detali --- z wyłączeniem sceny przygotowania do pogrzebu i samego pogrzebu Julii, gdzie naturalistyczne szczegóły są bardzo ważne. Ale --- po co tak dokładny opis laatarki, opis kubka?  Trochę  też za dużo zdań w opisach szczegółowych --- kolejny opis stounków z Muzykiem. To już raz było.  

Z kolei -- trochę za mało są wyeksjponowae sygnalizowane zwroty akcji. Tu nie chodzi o rozszerzenie -- można to było po prostu zrobić akapitami, wyodrębniając to, że Ornatowicz coś wie i ukrywa i to, że rysunek kota ma znaczenie.

 Ale bardzo dobrze skomponowany i narracyjnie prowadzany epizod. 

Bardzo się cieszę, że się podobało.

Regulatorzy, dzięki za wyłapanie błędów. Już poprawione :-)

Rogerze, dzięki za komentarz i uwagi. Nie bardzo wiem, jak się odnieść do zarzutu o zbytnią szzcegółowość opisów.W założeniu miały takie właśnie być. Ten tekst ogólnie jest dość naturalistyczny, ale taki właśnie był mój zamiar. Mogę jedynie mieć nadzieję, że nie znudziły Cię, jak opisy przyrody w pewnej powieści znanej autorki, której akcja dzieje się nad rzeką... Nawiasem mówiąc, masz fajną pracę, skoro możesz czytać w trakcie. Pozazdrościć ;-)

Encyk pencyk magja tonie
Wolfie gra na klasyfonie!

Tregardzie, nie stresuj nas o tej porze! Wiadoma rzeka, łąki, pola, kwiatki, motylki, insze pierdółki... Po co budzić demony z przeszłości?

Adamie, przecież to klasyka polska z najwyższej półki! Czyli takiej, po którą ciężko sięgnąć, bo trzeba przynieść stołek z kuchni...

Arcturze, szczerze mówiąc nie mam pojęcia, o co Ci chodzi...

INBA! SPUST!

O co chodzi z "nadszczegółowością" opisów?  Między innymi o to:

" Przed wyjściem wyjąłem jeszcze z szuflady latarkę. To była dłu ga i ciężka latarka, model magnum. Podobna do tych, jakimi posługują się na filmach amerykańscy policjanci. Opierają je zawsze na barkach, aby w razie kłopotów móc się nimi zamachnąć, jak pałką. Podejrzewam, że Uderzenie taką żelazną rękojeścią, w której mieściły się cztery baterie R20, skutecznie tłumiło chęć dalszego stawiania oporu. "

A gdyby tak, powiedzmy...

" Przed wyjściem wyjąłem jeszcze z szuflady latarkę. To była długa i ciężka latarka, model magnum. Podobna do tych, jakimi posługują się na filmach amerykańscy policjanci, z czteroma bateriami R20 w żelaznej rękojeści." 

Szczególowy oois latarki nie ma znaczenia dla akcji, a jeżeli będzie mial znaczenie potem, przy jakieś bójce, zdązysz go jednym zdaniem uzupełnić.

A w Tej części z pięciolinijkowego  wyimka zrobił się trzylinijkowy wyimek.

Konwencja naturalistyczna jest bardzo dobrze zastosowana, ale po co przesadzać z opisem zbędnych detali?

Cztery linijki zamieniły się we dwie linijki.. Jak pisałem komentarz, układ tekstu był inny, niż po edycji. 

Może i masz rację... Postaram się unikać takich rzeczy w przyszłości.

Wyczaiłam jakieś powtórzenia (w tym szczególnie ukłuło mnie to, że na klatce stali wszyscy mieszkańcy klatki...).

 

"Wtedy zauważyłem, że lodówka jest otwarta." - Nawet średnio rozgarnięta istota ludzka skonstatuje, że jak nie ma prądu, to nie należy otwierać drzwi lodówki bez potrzeby, bo zamknięta dłużej będzie utrzymywała niską temperaturę. To, że Patrycja zostawiła drzwi otwarte, świadczy o tym, że jest idiotką, a przecież nie jest, prawda?

 

A przy zdaniu "weź wszystkie miski (...) i napełnij je wodą" wydaje mi się, że bardziej rozsądnie jest wspomnieć o garnkach bądź wiadrach, bo w końcu dużych garnków (takich do zupy czy gotowania knedli/kopytek/pierogów/bigosu itp.) chyba mamy zwykle o wiele więcej w domu niż dużych misek. Ale tu zapewne się czepiam ; p

 

"Ornatowicz wyszedł. Anna wrzuciła igły, nici, nożyce do krojenia mięsa i małe nożyczki do garnka z wrzątkiem. Potem rozścieliła na szafce jeden z ręczników i położyła go na nim." - jeśli chodzi o garnek, to raczej się garnki stawia niż kładzie.

 

"- Acha… - bynajmniej nie wydawał się uspokojony." - pomijając fakt, że "bynajmniej" winno się tu zaczynać wielką literą, czasownik "acha" jest tu zastosowany w miejsce swojskiego potakiwacza "aha". Między "aha" i "acha" jest bowiem wyraźna różnica. Przytakujemy przez samo h, natomiast "acha" jest od "ochów i achów". Bo "ach" i "aha" to też nie to samo... ; P

 

A teraz wykład z nieruchomości.

Otóż, sytuacja, w której jedni jedyni Mużykowie sprawiali, że nie można było założyć domofonu, praktycznie nie mogła mieć miejsca.

Jedynym wchodzącym w grę wypadkiem byłaby mała wspólnota mieszkaniowa, a mała wspólnota liczy do siedmiu lokali - w takim tworze prawnym wszystkie decyzje muszą jednogłośnie zaakceptować wszyscy współwłaściciele.

W dużej wspólnocie mieszkaniowej (powyżej siedmiu lokali, a Twój blok ma więcej niż siedem mieszkań, wydarzenia wszak dzieją się tylko na jednej klatce w której doliczyłam się dziewięciu lokali), decyzje są podejmowane większością głosów - czyli wystarczą właściciele posiadający przynajmniej 51% udziałów, by postawić na swoim. Zatem jeden upierdliwy sąsiad może sobie wtedy nagwizdać.

Gdyby to była spółdzielnia, również miałaby jednych Mużyków gdzieś, tym bardziej, że plany remontowe spółdzielni tu duża inwestycja obejmująca najczęściej wszystkie budynki do niej należące, więc jak spóldzielnia decyduje, że w tym roku robimy wszędzie domofony, to robią, nie pytając mieszkańców, czy im się to podoba, czy nie.

Szczerze wątpię, by taki blok był prywatny, ale nawet jeśli, tym bardziej wątpię, by właściciel zawracał sobie głowę kilkoma najemcami, gdy wgrę wchodzi inwestycja podwyższająca wartość nieruchomości.

Jest jeszcze współwłasność niepodzielna, ale z Twojego opisu nijak nie wynika, by Mużykowie byli współwłaścicielami - na pewno dobitnie by wtedy podkreślali swoją władzę.

Podsumowując czepialstwo - że się na tym trochę znam z racji wykonywanego zawodu, opisana przez Ciebie sytuacja wydaje mi się niemożliwa, nieprawdopodobna i mi zgrzyta ; P

 

No nic, pędzę wkrótce do części czwartej...

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Chciałbym zabrać się teraz za czytanie drugiej połowy tekstu.
Skoro jednak dotarłem już do półmetka (a zazwyczaj teksty dzielone na fragmenty omijam, albo, jeśli już zacznę je czytać, zwyczajnie nie interesuje mnie co dalej) pokuszę się o wyrażenie swojej opinii na temat tego co już przeczytałem. Przyda się to, bo może okazać się, że po następnych częściach zmienię zdanie – wtedy będziesz miał jakąś wskazówkę.


Muszę przyznać, że początkowo pomysł przypadł mi do gustu. Pierwsza część była lekko przegadana, ale to nie przeszkadzało. Wiedziałem, że chcesz dokładnie opisać odczucia bohaterów, a tych bohaterów trochę jest... Druga część, pewnie dlatego, że krótka, okazała się zwięzła. Teraz skończyłem trzecią i czuję się coraz bardziej zawiedziony. Akcja rozwija się w żółwim tempie. Właściwie nie znaleźliśmy się ani kroczek bliżej odkrycia przyczyny zamknięcia. Zamiast tego mamy bardzo dokładny opis tego co nasza rodzina je na śniadanie, jaką herbatę pije Mateusz, jest niezwykle rozbudowany wątek porodu. O ile w pierwszej części jeszcze przymykałem oko na takie zabiegi, o tyle tu już mnie to męczy. Tak się, moim zdaniem, nie powinno pisać. Rozwlekanie opowiadania za pomocą drobiazgowego sprawozdania z codziennych czynności jest zupełnie zbędne! Tym bardziej, że wątek główny został sprowadzony do roli tła, na pierwszym planie mamy zupełnie inne wydarzenia. Powtórzę się: akcja rozwija się w żółwim tempie.
Nie będę podzielał zdania tych osób, które oczekiwałyby od postaci paniki, jednak i moim zdaniem, nieco źle budujesz ich psychologię. Wydaje mi się, że zachowanie zamkniętych ludzi jest nieco sztuczne. Oczekiwałbym przede wszystkim więcej rozgoryczenia, zdenerwowania, więcej pomysłów, wymysłów, snucia wytłumaczeń – a nie, przede wszystkim, smutku.
Na razie to tyle. Przykro mi to pisać, ale poczułem się rozczarowany, mimo że, może i po pierwszej części powinienem się tego spodziewać.
Czytam dalej.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ach. Zapomniałem o jednej uwadze. Część trzecia jest zdecydowanie najbardziej nafaszerowana literówkami i różnego rodzaju wpadkami językowymi. Można by sporo tego wymienić, ale nie zbierałem.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka