- Opowiadanie: pako666 - Nieznajomy

Nieznajomy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nieznajomy

Kończył się kolejny cholerny dzień, który znów marnowałem w tej podrzędnej miejscowej szkole, ale nieważne, że straciłem w niej już prawie trzy lata mojego i tak mało interesującego życia… Wszystko to jest nieważne, bo dziś właśnie stało się coś dziwacznego, co chyba obudziło moją ukrytą pisarską duszę i pchnęło mnie w świat nieznanych rzeczy, abym to ja, jako słowny kartograf, nadał wszystkim tym kontynentom, każdej kropeczce na nieopisanej mapie jej wyjątkową nazwę.

Abym stał się kreatorem oraz władcą słowa i pióra.

Dochodziło południe, a ja ziewałem przez cały ten czas więcej razy niż zdarzyło mi się przez całe życie. Jakoś przetrwałem dwie godziny wychowania fizycznego, które miały więcej wspólnego z katorżniczą pracą w obozie koncentracyjnym lub z przedzieraniem się przez niemieckie okopy i zasieki na plażach Normandii, niż z rozwijaniem kultury własnego ciała. No cóż, nauczyciel wychowania fizycznego i jego …dres cieszyli się w mojej szkole niezbyt dobrą reputacją– właściwie to byli oni postrachem całej szkoły. Po dwóch godzinach męczarni w ciężkich warunkach na rozlatującej się sali gimnastycznej, przyszła kolej na wiele godzin tortur psychicznych… Uczę się już jakieś dwanaście lat i nigdy nie zdarzyło mi się uczestniczyć w tak nudnej serii lekcji. Matko, ciekawe co będzie na studiach, o ile w ogóle się na nie dostanę. W każdym bądź razie wszystko zaczęło się od biologii z nauczycielką, która, hm, jest trochę jakby rozkojarzona i żyje we własnym świecie. Po raz setny omówiliśmy ten sam temat i zbiorowym krzykiem przekonaliśmy ją, żeby nie zrobiła kartkówki, którą przenosiliśmy już kolejny rok. Zaskakujący był tylko koniec całej lekcji, kiedy nauczycielka uraczyła nas opowieścią o tym, dlaczego nie można zgwałcić wiewiórki… Realia szkolne potrafią zaskakiwać, co nie? Ale, fakt faktem, że gdyby matura z biologii opierała się na życiorysie pani P. to wszyscy zdalibyśmy na więcej jak sto procent. Nie żartuję! Po biologii kolej przyszła na dwie godziny spania na niezbyt wygodnej ławce. Nie wiem, skąd wziął się ten gość, ale potrafi on tak nudno i bezpłciowo przedstawić najbardziej fascynujące tematy w całej historii dziejów, że żaden z nas nie umie tego znieść. No cóż, zawsze miałem pecha do historyków, którzy w dużej mierze byli tylko zwykłymi histerykami… Pierwsza wojna światowa upłynęła pod znakiem chrapania i sennych koszmarów, które w połączeniu z retrospekcjami z niedawno zakończonej morderczej szkoły przetrwania na sali gimnastycznej, tworzyły wybuchową mieszankę. Po tej rozpaczliwej próbie odespania zarwanej nocy stanęliśmy przed kolejnym wyzwaniem, to znaczy ja stanąłem, bo moje umiejętności z langue Francais są naprawdę znikome. Przemilczmy tę jawną profanację języka, na którym opiera się większość krajów europejskich i przejdźmy teraz do kolejnej lekcji, zbliżając się do punktu kulminacyjnego… A mianowicie, kolejną katorgą była godzina matematyki z panią M. Nie wiem, jak udało mi się przeżyć nawał informacji o prawdopodobieństwach, kombinatoryce i tym podobnych całkowicie niepotrzebnych humaniście rzeczach, które dla mnie były jedną wielką wariacją, ale najgorzej to wszystko zniósł mój biedny pęcherz. Po moich próbach wysłowienia się w żabim języku złamałem sobie w kilku miejscach język i czułem, że grozi mi odwodnienie. Niestety, ale wypicie trzech butelek jabłkowo-miętowego soku na raz okazało się zabójczym błędem i niezwykle ciężką próbą dla mojego pęcherza… Całą matematykę właściwie przesiedziałem, zaciskając kurczowo nogi i starając się utrzymać stałe ciśnienie w moim zbiorniku na zbędne płyny w organizmie, jednak już wtedy mój kumpel wiedział, co się dzieje i znalazł sobie świetną zabawę, udając cholerny wodospad!

Tak czy inaczej, najgorsza chwila przyszła wraz z przykładowym zadaniem z kombinatoryki.

– No, może wy dacie jakiś przykład?– zaproponowała pani M. jak zwykle wyciszając swój głos, kiedy byliśmy za głośno; czasami to skutkowało, a czasami trzeba było nieźle wytężyć słuch, żeby cokolwiek wynieść z jej lekcji.

Ku mojej zgrozie zgłosił się mój kumpel z ławki, tak, ten który udawał wielką szumiącą Niagarę.

– Proszę F.– nauczycielka w swoim zwyczaju wskazała go ręką.

– Hm…– F. odchrząknął, po czym wstał i z namaszczeniem, jakby był głupkowatym politykiem przemawiającym do narodu, odgarnął przetłuszczające się włosy z twarzy i powiedział wyraźnym głosem tak, aby każdy w klasie mógł dokładnie go usłyszeć– Jakie jest prawdopodobieństwo, że P. zleje się w spodnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że ludzki pęcherz ma objętość pięciu dziesiątych decymetra sześciennego, a P. wypił wcześniej trzy półlitrowe soki…– powiedział jednym ciągiem, jakby wyuczył się tego na pamięć– Weźmy pod uwagę, że smak jabłka w połączeniu z miętą jest silnie moczopędny…

Wszyscy ryknęli śmiechem nad moim nieciekawym losem, łącznie z nauczycielką, której rzadko zdarzało się zaśmiać z naszych głupstw. No cóż, nie ogarnął mnie wstyd, ani nic takiego, ale nie śmiałem się razem z innymi, bo, hm, bałem się, że prawdopodobieństwo zdarzenia, które ukazał w swoim zadaniu F. nagle gwałtownie wzrośnie. Przez śmiech przebił się dzwonek i nie czekając na nic, bez żadnego ładu i składu zgarnąłem swoje rzeczy do plecaka i wybiegłem z klasy.

Do dziś nie potrafię pojąć, jak w morderczym biegu udało mi się nie potrącić nikogo na zatłoczonym korytarzu. No cóż, działała tutaj siła wyższa, która niemiłosiernie napierała na mój pęcherz i sprawiła, że biegłem szybciej, niż na jakichkolwiek zajęciach z lekkoatletyki prowadzonych przez mojego nauczyciela i jego dres. W mgnieniu oka dotarłem do toalety na przeciwnym końcu korytarza. Przez całą drogę błagałem Boga w myślach, żeby wszystkie pisuary były wolne, nie!, żeby chociaż jeden był niezajęty. Wpadłem do ciasnego i śmierdzącego pomieszczenia, trzaskając drzwiami i tupiąc na wykafelkowanej suchej podłodze. Zanurzyłem się w opary, jakie może wydzielać tylko licealna łazienka albo wiejski wychodek, którego dawno nikt nie opróżniał. Na jednej ze ścian wiszą trzy pisuary, a naprzeciwko nich stoją dwie kabiny, do których nigdy nie wszedłem i mam nadzieje, że nigdy nie będę musiał wchodzić, gdyż skondensowany w nich smród jest już legendarny na korytarzach całej szkoły i tylko najodważniejsi lub mający największy katar są w stanie znieść ciężki fetor diabelskich muszli. Drewniane drzwi zawsze są zamknięte na słabe metalowe rygle, które w razie zatrzaśnięcia się można wybić jednym tęgim kopnięciem. Ktoś był w jednej z kabin i wygwizdywał cicho jakąś melodię w umiarkowanym tempie. Pod ścianą z pisuarami, przy najbardziej wysuniętym na lewo z całej trójki, stał mężczyzna w połatanym brudnym płaszczu z wysokim kołnierzem i kapeluszu z szerokim rodem, jakby był jednym z wspaniałych. Nie zdziwił mnie taki dobór stroju, gdyż na zewnątrz panował błotnisty i wietrzny listopad, a płaszcz był doskonałą ochroną od deszczu i błota, natomiast wysoki kołnierz stanowił barierę od zimnego wiatru. Kapelusz również nie zwrócił mojej uwagi, bo w szkole wielu ludzi ubierało się dziwacznie i bywało tu wiele niespotykanie przystrojonych person. Począwszy od zwykłych kapeluszy, aż po rajstopy, czy co tam jeszcze, które wyglądają jakby wplątały się w drut kolczasty. Pomimo tego, że nieznajomy mężczyzna był najdziwniejszym z wszystkich dziwaków, jakich kiedykolwiek widziałem, to nie zwróciłem na niego zbytniej uwagi, gdyż miałem aktualnie na głowie o wiele ważniejsze sprawy…

Podszedłem do pisuaru, rozpiąłem z metalicznym brzękiem rozporek i pozwoliłem, aby opanował mnie delikatny szept oddawanych do porcelanowego pisuaru płynów. To była ulga, która graniczyła z osiągnięciem stanu nirwany.

 

– A…!- gwizdanie dochodzące z kabiny urwało się i nagle przerodziło w rozpaczliwy krzyk.

Stałem wtedy nad pisuarem i o mały włos, a przewróciłbym się, podskakując ze strachu. Nie wiedziałem, kto krzyczał, ale oczywistym było, że to ktoś kto zatrzasnął się w kabinie po prawej stronie. Skończyłem, co zacząłem i z niechęcią przerwałem dający błogą ulgę szemrzący strumień …odcinając jego źródło. Odwróciłem się do wnętrza toalety w ciągle rosnącym krzyku, który spotęgowany był przez płaskie ściany łazienki. Nie wiem, dlaczego, ale pierwsze, co zrobiłem, było szybkie spojrzenie na stojącego obok mężczyznę. Nieznajomy zdawał się nieporuszony całą sprawą, ba, jeszcze bardziej skulił się wokół pisuaru i nie przerywał …no wiecie czego.

Już chciałem coś powiedzieć na temat jego zachowania, ale rozmyśliłem się, bo nagle nie wiedzieć czemu nieznajomy wydał mi się potwornie groźny i niebezpieczny, w całkowitym znaczeniu sensu tych słów. Muzyk, zmuszony do przerwania swojego gwiżdżącego recitalu, nagle wniósł się w krzyku do niewiarygodnie piskliwych tonów, zamilkł w niesłyszalnych dla ucha człowieka dźwiękach, po czym załamał się w apogeum całego utworu, uderzając na nowo rykiem połączonym z przeciągłym szlochem. Uwięziona w kabinie osoba uderzyła w drzwi, tak że mało nie wypadły one z zawiasów, jednak zamiast tego ze szpary pomiędzy arkuszem cienkiej sklejki, a progiem zaczęła przelewać się cuchnąca zgniłymi rybami woda. Kolejne uderzenie sprawiło, że sklejka pękła i jej najbardziej zewnętrzne warstwy odkształciły się w skomplikowanym poszarpanym wzorze. I wtedy, poprzez krzyki uwięzionego w środku ucznia, przedarł się potężny ryk, jakby we wnętrzu ciasnej kabiny zgromadziła się cała gromada piekielnych potworów albo wielki smok, czy coś w tym stylu… W każdym bądź razie skurczyłem się nagle pod dźwiękiem tego potwornego głosu i objął mnie w swoje zimne ramiona strach. Nie miałem jednak czasu na zrobienie czegokolwiek, bo gdy tylko stwierdziłem, że cholernie boję się tego, co kryje się za drzwiami toalety, sklejka pękła i wyleciał przez nią skulony pocisk. Ucznia tego znałem tylko z widzenia i nie miałem bladego pojęcia, jak może się nazywać. Wiedziałem tylko tyle, że jest przestraszony, przemoczony ową śmierdzącą zgniłymi rybami wodą, ma potargane ubranie, a z jego ciała w wielu miejscach sączy się krew, szybko zabarwiająca na czerwono całą podłogę. Rany były okropne; wyglądały jakby ktoś oderwał z jakąś niemożliwą i nieludzką siłą całe płaty ciała z uda, ramion i w poprzek piersi ucznia. Na klatce piersiowej widać było jego żebra i kawałek płuca, z ramiona sterczała samotnie biała kość. Krzyczał tak, jakby ktoś żywcem odzierał go ze skóry, jednocześnie przypalając na wolnym ogniu i nadziewając na setki zardzewiałych szpikulców.

– Ratuj…!- krzyknął do mnie, jakbym był rzeczywiście jego ostatnią deską ratunku.

Nie wiedziałem, przed czym mam go ratować, ale chciałem mu pomóc. Leżał przyciskając mnie do ziemi swoim ciężarem, jakby z całych sił chciał wgnieść mnie w podłogę. Zaczynało mi brakować powietrza, a mój oddech stał się bardziej chrapliwy i rozpaczliwy. Kątem oka dostrzegłem, że nieznajomy nadal stoi obok swojego pisuaru, a śmierdząca rybami woda podmywa jego buty na grubej podeszwie. Wyciągnąłem rękę, aby złapać go za kostkę, ale nie dałem rady, gdyż odpowiedź na moje wątpliwości, co do potwora z kabiny, pojawiła się przede mną, jakby wyłoniła się nagle z powietrza.

– A…!- chciałem dołączyć się do krzyku znanego z widzenia ucznia, ale nie mogłem, bo kiedy tylko zobaczyłem wielką mackę unoszącą się ponad ściany kabiny, głos zamarł mi w zwężonym do granic możliwości gardle, a oddychanie stało się tak trudne, jakbym wciągał powietrze przez cienką słomkę.

Wielka macka wśliznęła się na krawędź ściany, w którą wprawione były futryny drzwi. Potwór jakby węszył, bo koniuszek pulsującej masy mięśni zawisł na moment w powietrzu i krążył jakiś czas, jakby starał się wyczuć nasz zapach, to znaczy zapach ucznia, który przygniatał mnie do podłogi. Oślizła i pokryta zielonkawą cienką skórą macka roztaczała od siebie smród, który przywodził na myśl zatęchłe doki portu, w których zalegają całe hałdy rybich odpadów, a nawet ludzkich ciał, o których już dawno wszyscy zapomnieli, bo wielu rybakom nierzadko zdarzało się zemdleć na krawędzi doku. Do tego, na skórze macki dostrzec można było zalane śluzem ślady oparzeń, które toczyły bladożółtą ropę, rozbryzgującą się wszędzie przy pęknięciu wielkich pęcherzy. Nie wiem, jak to się stało, że w tamtej chwili nie zwymiotowałem największym w historii całego globu pawiem! Jakby tego było mało, macka nie miała od spodniej strony przyssawek, a jakby dwie linie pozbawionych zębów dziąseł, które ciągły się przez całą jej widoczną długość.

– Uciekajmy…!- krzyknął uczeń, ale zamiast podnieść się na nogi, zamknął mnie w żelaznym uścisku swoich ramion, ostatecznie odgradzając od źródła powietrza.

Mimo że łykałem tlen coraz rozpaczliwiej, a wzrok zaczął mi majaczyć, tak że nie mogłem dostrzec czubka mojego nosa, zdołałem nieco oswobodzić się z uścisku, tak że uczeń teraz ściskał mnie w pasie, a nie w klatce piersiowej. Macka wspięła się na złamaną połowę drzwi, która niewzruszenie nadal trwała w zawiasach i jednym ruchem wielkich pulsujących pod cienką warstwą skóry mięśni, wyrwała sklejkę i cisnęła nią w ścianę, tak że rozprysła się, zasypując nas deszczem drobnych kawałków. Macka wyłaniała się z muszli klozetowej razem z falami śmierdzącej zepsutymi rybami wody. Bezzębne dziąsła rozszerzyły się nieznacznie, jakby potwór uśmiechnął się bestialsko do swoich ofiar. Macka spięła się i rzuciła w kierunku ucznia i, o cholera, w moim kierunku! Bezimienny uczeń zaczął uciekać, jednak ciągle ściskał mnie w pasie, więc skończyło się to tym, że zawadziłem głową w rurę odchodzącą od pisuaru. Plastik pękł i cały brud z syfonu spłynął na moją twarz, lecz i tym razem nie puściłem pawia. Uczeń nie zdołał uciec, bo macka oplotła go w pasie i podpełzła swoją końcówką do jego twarzy.

– Nie…!- wolałbym, żeby nie zaciskał ramion tak silnie wokół mojego pasa.

Z bezzębnych obrzydliwych dziąseł tej rozedrganej różowawej bezkształtnej masy, wysunęły się pożółkłe pokryte gęstym śluzem zęby. Na moich oczach macka złapała krzyczącego rozpaczliwie ucznia za twarz. Bezimienny towarzysz puścił mnie i chwycił mackę, jednak była zbyt śliska, żeby mógł znaleźć jakikolwiek punkt oparcia dla swoich dłoni. Szarpał się tak przez chwilę, aż macka odgryzła mu twarz. Nie widziałem tego, bo natychmiast, kiedy go chwyciła odwróciłem głowę, jednak poczułem jak na moje policzki spływa ciepła krew ucznia. Bezwładne ciało opadło na mokrą podłogę z krwawą raną zamiast twarzy. Kątem oka dostrzegałem tylko, że klatka piersiowa jeszcze nieznacznie podnosi się i opada, a dłonie targane są przez rytmiczne skurcze zaciskając się i rozluźniając, ale w gruncie rzeczy łapiąc tylko powietrze. Uczeń konał, a ja zamiast mu pomóc, gapiłem się na skurczony kawałek mięsa trzymany w pożółkłych kłach macki. Podawała go dalej, tworząc jedną wielką falę ostrych kłów, aż kawałek mięsa zniknął w toalecie, w której zapewne musiała kryć się wielka paszcza potwora i jego zwaliste cielsko, którego kształtów wolałem sobie nie wyobrażać. Macka zajadle pałaszowała ciało ucznia, którego imienia nie znałem, najwyraźniej delektując się każdym jego kęsem, jak kulinarny krytyk w wytrawnej restauracji. Starałem się nie patrzeć na przerażający obraz rozrywanego ciała, ale wzrok mimo woli ciągnął w tamtym kierunku, jakby oglądanie tej sceny było czymś zabronionym. Cofnąłem się jak najdalej, opierając się plecami o ścianę i wspierając na pisuarze po mojej lewej stronie. Pośliznąłem się na rosnącej kałuży krwi i przewróciłbym się, gdybym w ostatniej chwili nie złapał się drugiego pisuaru, który wisiał na samym środku ściany. Odwróciłem się na moment od konającego w niewyobrażalnych mękach ucznia i spojrzałem w stronę wysuniętego najbardziej pod przeciwną ścianę pisuaru. Nieznajomy stał w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłem i nadal jak gdyby nigdy nic się nie stało oddawał się oddawaniu nadmiaru płynów z własnego organizmu. Byłem pewien, że w ogóle się nie zmienił, choć może nieco przez tę chwilę postarzał się, a kapelusz opadł bardziej na czoło. Ale poza płaszczem, mokrym od pryskającej z toalety wody, która towarzyszyła wyjściu z muszli klozetowej macki, nie zaszła w nim żadna zmiana.

– Nie zostawiaj mnie…!- uczeń krzyknął i poczułem szarpnięcie na kostce.

Odwróciłem się do niego. Wyglądał naprawdę paskudnie z setkami ran i wystającymi z ciała kośćmi. Nie miał już twarzy, a jedynie makabryczny kolarz po przejechaniu przez nią kosiarki; stracił cały nos, policzki i skórę na czole, tak że teraz na zewnątrz ziały łyse kości; nie miał już ust, a tylko rozwarty w grymasie bólu otwór, z którego macka wyrwała razem ze skórą kilka zębów; pożółkłe kły pozbawiły go również powiek tworząc niezatarty w mojej pamięci widok wytrzeszczonych nieosłoniętych oczu, w których ból i strach mieszały się z krwią i łzami. Wiedziałem, że nie mogłem już pomóc i że jeśli choć minutę dłużej będę patrzał w te oczy, to stracę przytomność i niechybnie stanę się kolejną ofiarą klozetowej macki. Odwróciłem z największą siłą wzrok i chociaż czułem, jak gromadzą się pod moimi powiekami łzy, zacząłem dziko wierzgać nogą, aby bezimienny uczeń mnie puścił. Stało się to bardzo szybko, ale wtedy łzy już ciekły mi po policzkach, bo to nie za sprawą moich szarpnięć uczeń wypuścił mnie z uścisku, ale przez mackę, której zęby zerwały niemal wszystkie mięśnie z jego przedramienia. Puścił mnie i zwinął się w kłębek, następnie poderwał się na nogi, ale nie zdołał się rzucić w stronę drzwi, bo macka wpiła swoje kły wzdłuż jego kręgosłupa. Nie wyrwała tak wielkiego mięśnia, tylko pociągnęła ucznia za sobą.

– A…!- jego krzyk utonął z echem w muszli klozetowej.

W toalecie zapadła cisza, ale ja mimo to długo jeszcze stałem pod ścianą, rozpaczliwie ściskając krawędzie pisuarów, gotów do obrony za wszelką cenę, gdyby macka wróciła zgłodniała wchłonięcia kolejnej ofiary. Nie byłem sam, ale dopiero szum spuszczanej wody przywrócił mnie temu światu i spojrzałem w stronę nieznajomego przybysza w kowbojskim kapeluszu. Podszedł do kabiny luźnym krokiem i zauważyłem, że wcale nie ślizga się na mokrej od krwi podłodze, jakby robił to już setki razy. Zatrzymał się przy wyrwanych zawiasach i spojrzał w dół muszli klozetowej, która zmieniła swój kolor z żółtawo-białego na krwistoczerwony. Widziałem, jak uśmiecha się ohydnie starannie kryjąc swoje zęby i zmieniając usta w jedną wygiętą linię, która zdawała się niknąć w sieci zmarszczek na jego twarzy. Odwrócił się i stanął zaledwie na krok przede mną, podnosząc rondo kapelusza, abym mógł ujrzeć jego twarz.

Była stara i pomarszczona, jakby łuszcząca się skóra węża, która odchodzi od ciała, tylko że tutaj cała twarz chciała odejść od kości, jak jakaś niewprawnie wykonana maska. Zagłębienia wokół oczu były ciemne i sine, jakby nieznajomy często bił się, odnawiając za każdym razem te stłuczenia. Oczy były jakieś niewiarygodnie demonicznie i miały w sobie coś złego, jakby jakiś nieokreślony przez żadne słowo kolor, który jest esencją piekielnych płomieni; kolor ten zmieniał się w każdej chwili, po każdym mrugnięciu nieznajomego, ukazując za każdym razem całkowicie nową paletę. Nos trzymał się jakoś, ale można było dostrzec, że był wiele razy łamany, czasami być może nawet specjalnie, bo nieznajomy wyglądał na takiego typka, co lubi ból. Usta miał spękane, a w zagłębieniach była czarna krew, tworząca ropiejące rany; były potwornie wyschnięte i pozbawione życia oraz wszelkich emocji. Był o wiele wyższy ode mnie i patrzył na mnie z góry, jakbym był jakąś niewielką mrówką, a on złośliwym dzieciakiem, który za cel najwyższej wagi postawił sobie zdeptanie wszystkich szkodników mojego pokroju w okolicy.

– Zapalisz…?– zaproponował mi cichym spokojnym głosem, w którym dało się słyszeć, że wywołał już niejedną wojnę. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza otwartą paczkę papierosów i podał ją mnie w wyciągniętej ręce.

– Nie palę…– odparłem z największą możliwą nadzieją, że mój głos nie zabrzmi piskliwie.

Nieznajomy najwyraźniej się tym nie przejął, bo wzruszył tylko ramionami, obrócił w palcach fajkę w białej cienkiej bibułce i bez filtra. Obejrzał uważnie papieros i wciągnął czysty zapach tytoniu do nosa. Później włożył go do ust i papieros zapłonął ze smużką dymu. Tak, w jednej chwili był zimny i martwy, w drugiej jego końcówka stanęła płomieniem, który zmienił się po chwili w żar. Nieznajomy zaciągnął się i otrzepał z końca fajki popiół, który z cichym sykiem wylądował na wilgotnej od wody i krwi podłodze.

– Co tutaj robisz?– zapytał mnie, jakbym był starym przyjacielem, którego spotkał na bezdrożach.

– Nic ci do tego…– odparłem opryskliwie– Kim ty w ogóle jesteś…!?– nie miałem pojęcia, kim ten typek z samozapalającym się papierosem w ustach może być. Jednak w tamtej chwili widziałem w nim władcę i pana, którego słucha bestia z klozetu.

– Jesteś nieuprzejmy…– powiedział spokojnie, ale mnie ten głos zdawał się doprowadzać do szału.

– Zabiłeś mojego przyjaciela…!- krzyknąłem, a mój głos poniósł się echem w łazience, której ściany już przyzwyczaiły się do ciszy po bitwie. Nieznajomy znów wzruszył ramionami, poprawił rondo kapelusza i lepiej ułożył swój płaszcz, odsłaniając szeroki pas nabitymi ostrymi nabojami oraz dwa rewolwery z perłowo-białymi rączkami. Przełknąłem nerwowo ślinę i chyba właśnie o to nieznajomemu chodziło. Wyciągnął bardzo powoli i z namaszczeniem jeden z rewolwerów, otworzył jego pusty bębenek i zaczął napełniać go nabojami, nucąc przy tym jakąś piosenkę dokładnie tak jakbym nie stał zaledwie przed jego nosem.

– Co chcesz zrobić…?– zapytałem ostrożnie, przypuszczając już dlaczego nieznajomy napełnia bębenek.

To był błąd…

Cios wyprowadzony z lewej strony był tak nagły i całkowicie niespodziewany, że lecąc w stronę ziemi zacząłem zastanawiać się, czy nieznajomy nie ma trzeciej ręki. Wylądowałem na twardej posadzce i do krwi ucznia, którego imienia nie znałem dołączyła krew z mojego nosa. Nie bolało aż tak bardzo, jak kiedyś przypuszczałem, ale i tak było to bolesne uczucie, które w połączeniu z chrupnięciem chrzęści i zaskoczeniem dało uderzającą oraz dezorientującą umysł mieszankę. Miała metaliczny posmak i z tego wszystkiego, co czułem, widziałem i słyszałem najbardziej zmusiło mnie do wymiotów, które jednak nie opryskały podłogi w łazience. Nagle, zaskakująco nawet dla mnie, poczułem w sobie jakiś dziwny przypływ odwagi i rzuciłem się do ucieczki. Jednak były to daremne próby, bo pośliznąłem się na zakrwawionej podłodze, a nieznajomy chwycił mnie z tyłu za spodnie i szarpnął tak mocno, że zostały mu w ręce. Tak więc wcisnąłem się w najdalszy kąt łazienki, pod ostatni pisuar, mając na sobie zaledwie czerwone bokserki i potargane spodnie smętnie zawieszone na moich kostkach. Szedł za mną i kiedy zatrzymałem się w tym ślepym zaułku on też stanął w miejscu.

– Jesteś kłamcą…– odwróciłem się na plecy i zobaczyłem nad sobą właściciela tego zimnego spokojnego grobowego głosu; nagle w nozdrzach poczułem drażniący zapach, jaki czuje się w kostnicy. Nieznajomy oparł jedną rękę na biodrze, w drugiej trzymał rewolwer, który wymierzył we mnie.

– Nie…– chciałem zaprzeczyć, bo właściwie nie wiedziałem, o co mu chodzi.

– Zamknij się!- krzyknął, a w tle jego głosu dało się słyszeć wystrzały z armat i rytmiczny terkot pocisków z karabinów maszynowych; przez chwilę poczułem się jak na froncie, jednak to wrażenie zaraz minęło, kiedy tylko nieznajomy strzepnął popiół ze swojego papierosa i odciągnął z brzękiem kurek rewolweru.

– Nie zabijaj mnie…– mój głos brzmiał uniżenie i błagalnie– wystarczyło tylko widzieć tę sytuację, nie trzeba było słuchać jej, żeby wiedzieć, że błagam groźnego nieznajomego o litość i jestem gotów zrobić wszystko za darowanie mi życia.

– Śmierć to pojęcie względne, mój drogi…– odpowiedział i dokładnie wymierzył rewolwer.

Palec zaczynał powoli zamykać się na spuście, zwalniając blokadę pocisku.

 

I wtedy czas zatrzymał się…

Wszystko było normalnie, to znaczy jeśliby nie liczyć krwi na podłodze, zapachu zgniłych ryb w stęchłym powietrzu i ogólnego pobojowiska, jakie zostawiła za sobą macka. Nieznajomy stał nade mną z rewolwerem wycelowanym prosto w nasadę mojego nosa, już byłem pewien, że nigdy nie wystrzeli, a pęd pocisku nie wyrwie mi mózgu z czaszki. Nieznajomy wciąż miał w ustach papierosa, a płonący nieruchomo żar zatrzymał się w połowie fajki, tak jak ulatujący w powietrze dym, tworzący zamarłą w powietrzu szarą zawiłą smugę nikotyny. Oczy rewolwerowca wpatrzone były jednocześnie w dal, ale też kiedy znalazłem się w odpowiednim miejscu patrzyły na mnie. Nic się nie poruszało, nawet najmniejszy wietrzyk nie zatańczył z płaszczem nieznajomego, pozostawiając go martwym jak najstarszy grób.

– P.!- ktoś krzyknął moje imię w tym dziwacznym miejscu, aż echo wstrząsnęło brudnymi oknami– Co ty robisz, P.!?– krzyczał ktoś o znajomym głosie, który słyszałem już setki razy wcześniej, a który względnie niedawno chwalił się swoimi wymysłami w temacie kombinatoryki.

Zza nieruchomej postaci wyłoniła się postać długowłosego kumpla, który tak skompromitował mnie na wcześniejszej lekcji matematyki. Młody przyjaciel po prostu przeszedł przez zastygłego w bezruchu nieznajomego, który nagle zmienił się w pojedyncze atomy, szybko znikające z pola widzenia, jakby wsiąkały w powietrze tracąc swoje kształty i barwy. Przyjaciel stanął nade mną i spojrzał z niejakim dystansem, jakby miał przed sobą psychicznie chorego pacjenta sanitarium, który właśnie miał jakiś atak. Ponad jego ramieniem straszna głowa w kowbojskim kapeluszu zapadała się w powietrze, znikając bez śladu.

– Mówiłem, panie T.– odezwał się mój przyjaciel, wskazując na mnie palcem, jak na jakiegoś idiotę– On tutaj jest i zrobił niezły bajzel…

Rozejrzałem się wokół, ale nie zobaczyłem na podłodze i ścianach ani krwi ani śmierdzącej rybimi szczątkami wody, nie było tam też żadnych części rozerwanych drzwi ze sklejki, co więcej, owe drzwi stały, tak jak robiły to wcześniej, w swoich zawiasach. Świat wszędzie migotał, zmieniając się przed moimi oczami i znikając, jakby ktoś sprężoną wodą spłukiwał świeżą farbę ze ścian. Została już tylko ręka z wyciągniętym rewolwerem, w którą w końcu wszedł wicedyrektor mojej szkoły, pan T. Swoim kaczkowatym chodem rozproszył ostatnie pozostałości po całym niesamowitym zamieszaniu, którego byłem świadkiem i przywrócił mi świadomość.

Granica między światem realnym, a tym co nierzeczywiste z powrotem wróciła na mapę.

– Wszystko w porządku, P.?– zapytał ze zmartwieniem na twarzy, ale jednocześnie ze strachem, jakbym miał się na niego rzucić– Proszę podać szmatę, pani G.– zwrócił się do kogoś na dalszym planie i przed moimi oczyma pojawiła się woźna z białym materiałem na rękach. W pierwszej chwili myślałem, że niesie ona kaftan bezpieczeństwa, więc wcisnąłem się w kąt, najgłębiej jak potrafiłem. Jednak okazało się, że jest to tylko ręcznik, którym wicedyrektor otarł moją twarz. Wszyscy patrzyli się na mnie odpychającym i przestraszonym wzrokiem i z początku nie wiedziałem dlaczego, jednak dopiero później dotarło do mnie, że mam spodnie opuszczone do kostek i świece moimi …bokserkami w brązowe renifery. Wstałem powoli i założyłem z powrotem spodnie.

– Wszystko w porządku.– odpowiedziałem, choć w powietrzu nadal unosił się zapach tytoniu.

 

No cóż, sytuacja ta skończyła się dla mnie dość pomyślnie, bo mogło być znacznie gorzej, gdyby biały ręcznik rzeczywiście okazał się kaftanem bezpieczeństwa, a pani G. lekarzem z zakładu dla umysłowo chorych lub sprzątaczką w pokoju bez klamek. Tak czy inaczej, upiekło mi się nawet, bo cała sytuacja stanęła na tym, że nic nie wyszło poza łazienkę, bo wszyscy byli tak zszokowani po usłyszeniu mojej toaletowej historii o klozetowej macce, że nie mogli wykrztusić nawet słowa. Ja sam po zbadaniu przez lekarza specjalistę mogłem dalej mienić się imieniem ucznia tej szkoły, który dorabiał sobie bynajmniej dobrowolnie, jako sprzątacz– oczywiście w ramach kary za taki wybryk: jak opisał mi to potem F.:

– Wyglądało to tak, jakbyś nagle zaczął się czegoś bać…– mówił już, kiedy mogliśmy spojrzeć na całą sytuację trzeźwym okiem– Zacząłeś rzucać się po całej łazience i krzyczeć jakieś niezrozumiałe słowa, a ja stałem tylko i patrzyłem, bo nie wiedziałem co zrobić…– wzruszył ramionami– W końcu rzuciłeś się na ścianę i prawie zemdlałeś, a przynajmniej tak myślałem, jednak ty zacząłeś drzeć się jak opętany, że coś cię chce zabić, że…– wymienił kilka ironicznych przykładów mojego zachowania-I tak dalej, i tak dalej…

– Ale w końcu się uspokoiłem…?– zapytałem, spieszyłem się na dyżur w toalecie i nie chciałem dłużej przeciągać tej rozmowy– to co nieprzyjemne dobrze jest załatwić szybko, a mówię tutaj zarówno o sprzątaniu licealnej toalety i o rozmowie z F.

– Bynajmniej…– odparł z błyskiem w oku– Nagle zdjąłeś spodnie i zacząłeś świecić swoimi bokserkami, tak że nawet wydało mi się to śmieszne… Przepraszam.– powiedział, napotykając moje mściwe spojrzenie– Tak, czy inaczej, w końcu wylądowałeś w kącie obok pisuaru i coś cię tak przestraszyło, że zlałeś się w majtki, mocząc całą podłogę…– zakończył.

– Dziękuję, że mi to opowiedziałeś i proszę…– ścisnąłem go mocniej za ramię– Zachowaj to wszystko dla siebie…– nie powiedział nic, tylko kiwnął głową, ale mi to wystarczyło, bo lepszy jest prosty gest od setek zapewnień o tym, że dochowa się tajemnicy.

Rozeszliśmy się– on do domu, ja do śmierdzącej toalety.

Nie narzekam, choć sprzątanie i wdychanie tytoniowych oparów, coraz częściej przypomina mi o tym zdarzeniu. Jeśli mi nie wierzycie w prawdziwość tych wydarzeń, to wiedzcie, że nigdy więcej nie zobaczyłem owego bezimiennego ucznia i nigdy nie poznałem jego imienia. Tajemnicze, co? Być może to sprawiło też, że sięgnąłem po pióro i napisałem ten tekst. Nie jest on żadnym objawem geniuszu czy ekstazy artystycznej, ale jest on dla mnie bardzo ważny, bo był to przełom w moim życiu.

Kiedy tak stoję w pustej łazience z mokrym mopem w ręce i wciąż przerażającym echem dawnego potężnego krzyku przypomina mi się tamta wizja, kiedy spotkałem nieznajomego w kowbojskim kapeluszu i wielką klozetową mackę, która zabiła, bądź nie zabiła tamtego ucznia. Do dziś nie rozumiem tamtego wydarzenia, ale teraz patrzę na to jak na narodziny.

Narodziny pisarza.

 

Łazienka była pusta. Podłoga lśniła czystością, bo nowy sprzątacz etatowy dobrze dawał sobie radę w wojnie z uczniami liceum, z których żaden nie pozostał wewnątrz murów szkoły o tak późnej porze. Wszyscy opuścili budynek, nie pozostał nikt, a pomimo, choć może przez tę pustkę, w wykafelkowanym pomieszczeniu rozległ się delikatny szum wody. Ciecz szemrała wewnątrz porcelanowego pisuaru, przywodząc na myśl szemrzący górski potok, a nie to czym w rzeczywistości była… W ciszy i ciemności zakłócanej przez półmrok księżyca strumień na moment przestał szemrać, jakby został odcięty od swojego źródła, po czym kilka kropel zagrało jeszcze we wnętrzu pisuaru.

Zapaliła się czerwona kontrolka w fotokomórce, ale światło to wyglądało, jakby lśniło przez bardzo grube szkło. Czerwony blask rozlał się w formę stojącej przed pisuarem postaci w płaszczu z wysokim kołnierzem i z kowbojskim kapeluszem o wyjątkowo szerokim rondzie. Twarz stanowiła nieskazitelną figurę wyrzeźbioną w szkle przez dawno zapomnianego artystę, jednak była tak brzydka, że piękno i kunszt tego dzieła zdawały się spływać razem z wodą w klozecie. Cała postać przypominała starego rewolwerowca, czarny charakter wielu westernów oraz postrach wszystkich ludzi. Włożył do ust papierosa, który sam zapalił się, po czym schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza paczkę z pozostałymi papierosami, na moment odsłaniając perłowo-białe rączki rewolwerów i lśniący pas nabojów. Uśmiechnął się z czerwienią na twarzy i puścił kółko z dymu, które zaraz rozbiło się o ścianę.

– Śmierć to pojęcie względne…– powiedział do siebie, rozsiewając wokół nie tytoniowy zapach, ale odór siarki i gorzki posmak zimnego powietrza z kostnicy. Tak, to było to co lubił najbardziej– zimno skostniałych ludzkich członków w połączeniu z siarkowym odorem tych dziwnych papierosów bez filtrów. To był jego żywioł– siarka i śmierć.

Zaśmiał się i lampka fotokomórki zgasła, pozostawiając w łazience tylko rozproszone cienie, igrające na wypolerowanej podłodze. Śmiał się jeszcze długo, ale tak cicho, że nawet najbardziej wyczulona mysz nie byłaby w stanie go usłyszeć. Bo, żadna żywa istota nie jest w stanie dosłyszeć skradającej się śmierci. Kiedy śmiech umilkł, rozległy się kroki, a później zaskrzypiały otwierane drzwiczki ze sklejki. Nieznajomy, teraz niewidoczny dla żadnego oka, wszedł do kabiny po prawej stronie i zatrzasnął za sobą drzwi. Plastikowa deska sedesowa zastukała o białą, porcelanową spłuczkę, kiedy niewidzialna ręka podniosła ją z sedesu.

Nagle z wnętrza muszli klozetowej błysnęło światło, które mogło być tylko dwoma rzeczami: piekielnym jeziorem straconych dusz, które nieprzerwanie męczy swoich więźniów olbrzymią temperaturą i wiecznie palącymi się płomieniami… albo były to trzewia smoka, czy innego ziejącego ogniem potwora.

Na tę krótką chwilę nieznajomy objawił się jedynie pod konturami swojego kształtu. Nie lubił tego przejścia, ale był leniwy i nie chciało mu się wędrować do oddalonego o wiele kilometrów następnego portalu. Widać było po nim, że brzydzi się wszystkiego, co ludzkie, kiedy stawał na krawędzi muszli klozetowej. Zatkał ledwo trzymający się twarzy nos dłonią i podskoczył, jednocześnie wciskając spłuczkę.

Szum na moment zalał całą łazienkę, ale już kilka sekund później wykafelkowane ściany nie pamiętały, żeby ktoś o tej porze spuścił wodę albo, żeby ktoś rozpalił wewnątrz kabiny po prawej stronie wielkie ognisko piekielnych płomieni. Tylko powoli wietrzejący i zatapiający się w ściany z sadystyczną przyjemnością odór siarki świadczył, że kilka godzin temu był tutaj diabeł.

Koniec

Komentarze

"Cios wyprowadzony z lewej strony był tak nagły i całkowicie niespodziewany, że lecąc w stronę ziemi zacząłem zastanawiać się, czy nieznajomy nie ma trzeciej ręki." Od tego miejsca bym zaczął, potem dodał więcej dialogów, potem pomieszał czas tak, by nie było tak monotonnie, a na koniec - co też ważne - poprawił zdania, poskracał. Odchudzone o jakieś 2/3, z dodanymi atrakcyjnymi dla czytelników elementami to opowiadanie mogłoby być niezłe. Ale sporo przy nim roboty widzę.
Pozdrawiam. 

Dzień dobry / dobry wieczór
"Z ramiona sterczała biała kość". Chyba naprawdę przesypiałeś lekcje... To tak tylko dla przykładu. Stu błędów wyliczać mi się nie chce.
Odpadłem w okolicach jednej trzeciej tekstu. Nie pytam, co dobrego i ciekawego widzi w nim Jakub --- ja nie dojrzałem niczego, co skłoniłoby mnie do czytania całości. Przepraszam za swoją odmienność...

Nowa Fantastyka