- Opowiadanie: Epinefryn - Historia z braćmi w tytule (BEZDROŻA 2012)

Historia z braćmi w tytule (BEZDROŻA 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Historia z braćmi w tytule (BEZDROŻA 2012)

 

Było ich trzech. Może czterech? W tak licznej grupie potomków jak ta, której dochowała się Halka z Czarnoziemu – zwana, klnę się, że nikt nie wie czemu, Wywilżanką – trudno się było połapać. W zapuszczonym obejściu Halki zawsze były dzieci. Pełen przekrój demograficzny, od zafascynowanych rzeczywistością bobasów tkwiących w fazie oralnej po wyrośnięte indywidua płci obojga z których większość reprezentowała typ wtórnie analnych patriotów regionalnych.

 

Istotne uzupełnienie od narratora: Czuję się w obowiązku wyjaśnić jak rozpoznać wtórnie analnego patriotę regionalnego. Otóż osobników takowych jest coraz więcej, charakterystyczne są dla nich teksty stanowiące wariacje frazy: Mam wszystko w dupie i nigdzie się stąd nie ruszę.

 

Dzieci te pozostawały w ciągłym ruchu, ich zachowanie zaś było tak frapujące, że mędrcy z pobliskiej filii Wszechnicy Steranego Eklezjasty prowadzili przez dziury w płocie obserwacje ze statystyki, dynamiki zbiorów i innych wykręconych w kosmos dziedzin. Ponoć właśnie obejście Halki dało początek teorii chaosu. Wiecznie milczący, zmarniały, przedwcześnie postarzały Boryn, oficjalnie ojciec wszystkich pociech (nieoficjalnie zaś największy rogacz i imbecyl pod niebios sklepieniem), drzemał na ławie, a jego oddech miał zapach najtańszego z trunków – homeopatycznego wina.

 

Istotne uzupełnienie od narratora: Laicy mogą nie wiedzieć nic o homeopatycznym winie, a szkoda, gdyż trunek ów zacny należałoby propagować usilnie (ponoć próby takowe czynione są na odległych Lachów ziemiach). Wino przygotowuje się poprzez sukcesywne rozcieńczanie, po każdym rozcieńczeniu otrzymany roztwór jest mieszany przez intensywne potrząsanie. Rozcieńczanie trwa zazwyczaj tak długo, że w roztworze nie pozostaje nic z wina…

 

Na piecu zawsze stały dwa okopcone gary, w jednym gotowały się pieluchy, w drugim….W drugim natomiast coś, co tylko w domostwie Halki nazywano zupą i tylko w obrębie tych czterech ścian (policzyłem jednak także tę zmurszałą, łataną plecionkami z wikliny) odważano się jadać. Halka mawiano, niegdyś była zalotną, przygłupią dziewoją o gigantycznym libido i posągowej urodzie. Z tych przymiotów obecnie można było wspomnieć tylko o jej swoistej posągowości. Gdyby jednak zlecono jakiemuś rzeźbiarzowi wykonanie naturalnych rozmiarów podobizny posuniętej (metrykalnie znaczy) Halki, to – uwzględniając sam tylko koszt surowca – rachunek byłby gigantyczny.

 

Tak więc było ich trzech, ewentualnie czterech. Zresztą gdy odchodzili była gęsta, poranna mgła, a i wzrok miała starzejąca się Halka symboliczny.

Stali karnie, tarmosząc, gniotąc czapki, rodzicielce należał się wszak szacunek. Zapadła cisza. Nieznacznie mąciły ją tylko takie czynniki jak bulgoczące, pykające parą garnki, bełkoczący, pykający widmowym echem etanolu Boryn i dobiegający zza uchylonych drzwi gwar dziesiątki szkrabów. Cisza niemal absolutna.

– Matulu… – chrząknął nieśmiało Adam, najstarszy z synów. – Zastanawiamy się po co nas wezwałaś, jaki jest powód tej przyczyny?

Halka spoczywała na siedzisku, a raczej pozycja jej ciała pozwalała zakładać istnienie mebla pod tektoniką imponujących pośladków. Wałkami palców kreśliła mistyczne kręgi i esy floresy wokół odznaczających się pod suknią guzów sutków, czyniła tak odruchowo w chwilach wytężonej pracy umysłu. Czynność ta doprowadzała niegdyś mężczyzn do seksualnego amoku, teraz w najlepszym razie skutecznie dekoncentrowała. W najlepszym, drogi czytelniku.

Nieoczekiwanie Halka przerwała ciszę niemal absolutną. – Pewnie zastanawiacie się po co was wezwałam? Pamiętacie jak będąc brzdącami uwielbialiście bawić się w jamkach ziemnych nieopodal zagrody świnek?

Pamiętali. Ba, nie mogli zapomnieć.

– W tych wypełnionych gównem dołach obok chlewni!

– Zamykałaś nas tam!

– Kazałaś zbierać i przynosić takie małe, ostre kamulce!

Halka poruszyła się poirytowana. Jęknęło niewidzialne siedzisko, jęknęły ściany, jęknęli synowie.

– Dość! Jesteście niewdzięczni i małostkowi. W tym urokliwym, żyznym zakątku ojciec wasz Boryn – uśmiechnęła się jakoś tak niewyraźnie – znalazł przed laty dziwny kamulec. Dyjament. Kamulców tych było tam znacznie więcej.

Zamurowało ich, kojarzyli fakty.

– Nasi bracia, siostry, bawili się tam wszyscy… – zainicjował proces twórczy Adam.

– Wszyscy zbierali… – kontynuował gładkolicy Olivier o delikatnej urodzie.

– Wszyscy znosili… – uzupełnił najmłodszy, wibrujący od muskułów Ścibor.

– Tego musi być mnóstwo! – ryknęli zgodnie wlepiając w matkę wytrzeszczone oczy (odpowiednio szare, niebieskie, piwne).

– Więcej niż mnóstwo – spuentowała Halka. – Aby nie trzymać tego majątku w domu poświęciłam swego czasu parę kamyczków i wynajęłam od wędrownego maga usługi chowańca-krótkotrwalca (uzupełnienie od narratora, też ważne, ale mniej istotne: chowaniec-krótkotrwalec niestety ginie marnie po wypełnieniu zadania). Chowaniec zaniósł dyjamenty we wskazane przeze mnie miejsce i ukrył. Macie się tam teraz udać, wydobyć je i przywieźć.

– Czemu my? – Ścibor poprawił pas z mieczem (miecz ów wygrał w karty od stetryczałego rycerza).

– Bom was najbardziej umiłowała głuptasie – twarz Halki rozpromienił matczyny uśmiech. – No i mieszkacie najbliżej – dodała. – Czuję, że koniec mój bliski, a chcę zapewnić byt dzieciom.

Olivier postanowił być miły: Gdzież tam wam do umierania matulu! – Zarzucił krotochwilnie.

– Mogę tak gadać, medycy dają mi miesiąc.

– Co? Jak? Dlaczegóż?

– Choroba zakrzepowo-zatorowa, nadciśnienie, otępienie miażdżycowe, przewlekły gościec, cukrzyca, nowotwór sutka z przerzutami. No i Prolapsus recti et ani.

– Co to jest Prolapsus recti et ani? – Zainteresował się Ścibor.

– Sobie sprawdź – zakończyła wątek Halka. Uspokajała się chwilę, gdyż formułowanie tylu zdań w pewnym porządku linearnym, połączone z zaangażowaniem szczątkowej (ale jednak!) empirii doprowadziło kobietę na skraj hiperwentylacji. – Macie udać się do miejsca, gdzie chowaniec ukrył dyjamenty i je tu przynieść. Postarajcie się wyrobić nim udam się na najdłuższy, ostatni spacer…

– Gdzie mama się wybiera? – Adam najwyraźniej nie pojął jakże subtelnej metafory.

– Mama chce żebyśmy wyrobili się przed jej zgonem! – Taktownie fuknął nań Olivier, który najwyraźniej metaforę uchwycił (uzupełnienie od narratora, ważne, ale mniej istotne: możliwe, że wiązało się to w jakiś sposób z tym, że jako jedyny znał sztukę czytania; pisanie olał. Zresztą Olivier stwierdził był, że czytanie jest zasadniczo łatwe – od lewej do prawej i, podążając za oślinionym palcem, pionowo w dół).

– Jak mamy tam dojść? – Ścibor starał się zachować trzeźwy tok dialogu. Halka spojrzała nań ze skażoną prezbiopią czułością.

– Wykonałam dla was, już przed laty, mapę.

– Gdzie ona?

– Schowałam ją w miejscu całkowicie bezpiecznym, w locus o którym nikt nie pomyśli.

– Gdzie?!

Halka przymknęła powieki (przypominało to opuszczenie rybnych sieci z burt wyjątkowo wysokiego kutra) i wypuściła powietrze przez zaciśnięte, acz nie całkowicie, wargi (wszyscy w izbie mieli szczęście, ciesząc się, że przeciwną stronę przewodu pokarmowego potrafiła jeszcze zaciskać).

– W butach Boryna…– dokończyła szeptem. Groza lodowata zmroziła synów, spętała im członki (uzupełnienie od narratora, ważne, ale mniej istotne: figura retoryczna „spętała im członki” jest świadomie niejednoznaczna. Ma za zadanie pobudzić, również wyobraźnię, zarazem u nielicznych może wywołać potrzebę uzupełnienia wiedzy z anatomii chociażby, czy wręcz mitologii greckiej).

– Szacun matula. – wyjąkał Adam. – Szacun.

 

Wykorzystując swych młodszych braci oraz siostrzyczki Adam, Olivier i Ścibor zdołali rozzuć stopy Boryna. Znaleźli mapę. Boryn odbąknął i obrócił się na drugi bok. Halka obserwowała to z bezpiecznej odległości, wsunąwszy sobie fałdy policzków w przepastne nozdrza.

– Użyłam zapachowego papieru.

Żaden się nie odezwał, nie chcieli jej martwić i nie chcieli otwierać ust.

 

Tak więc było ich trzech. Każdy czuł się wybrańcem losu, każdemu ciężarem na piersi kładło się brzemię odpowiedzialności za przyszłość wszystkich latorośli Halki z Czarnoziemu. Halka długo machała im ręką. Zresztą za futryny widzieli tylko jej ramię, nie dała rady przesunąć siedziska. Długo jeszcze słyszeli jej wzmocnione echem oraz wolem na szyi wołanie: Tylko nie zbaczajcie z drogi! Niech żaden nie odważy się zboczyć!

 

XXXXX

 

Trzej muszkieterowie. Wiem.

Lech, Czech i Rus. Tak, opowiadano mi.

Bajka o trzech świnkach. Wiem, wiem!

To wszystko fajne, milutkie, zajmujące. Może innym bohaterom, w innych realiach (uzupełnienie od narratora: i pod innym piórem…), dla innych idei lub za inne pieniądze szło się dobrze, lecz naszym trzej braciom od początku nie szło się komfortowo. Zła aura, jak nic. Ponieważ dopiero wędrowali po skarb więc żaden nie miał rumaka, czy wręcz po prostu chabety (nawet w tej opcji lepiej, gdy tyłek niosą cudze nogi cztery w twardych kopytach niźli dwie własne w marnych papuciach). Przedzierali się więc przez mroczne gęstwiny, powalone, murszejące pnie tonące w paprociach, darli pajęczyny, pokonywali opór powietrza. Było ciężko, chwilami wręcz trudno, zniechęcająco. Mimo to, faworyzując we wzajemnych relacjach interpersonalnych harde milczenie, wiedzieli, że są coraz bliżej celu, dzielnie trzymali się wyrysowanej przez Halkę mapy.

– No żesz GPS! – Pomstował Ścibor potykając się o leje wyjątkowo dorodnych w tej okolicy mrówkolwów (ponoć mrówki odznaczały się równie frapującymi gabarytami).

– Nie klnij – upomniał go, znany z higieny języka, Olivier (uzupełnienie od narratora, ponownie ważne, acz wciąż mniej istotne: GPS, to skrót jednoznacznie wulgarny, rozpowszechniony zwłaszcza wśród morderców, akwizytorów i gimnazjalistów, wywodzący się od słów „Gdzieś Podpierdolono Suwmiarkę”).

Ścibor obrzucił go lodowatym spojrzeniem sprawnie zgarniając z powiek krzaczaste brwi: Zawsze, gdy łażę gdzieś bez sensu klnę – warknął. – Taki nawyk.

– Nie łazisz teraz bez sensu. Zmierzamy po skarb.

Ścibor naprężył muskuły tak, że mu nity z paska wyszły. Olivier, gdy coś tłumaczył dostawał takiego miodu w głosie, takiej emanacji mesjańskiej, że wkurwiało to wszystkich o prawidłowym poziomie męskich hormonów. Z heroicznym wysiłkiem Ścibor opanował się, tym samym po raz kolejny unikając pokusy poplamienia sobie kłykci bratnią juchą.

– Uważam, że na pewno jest możliwy jakiś skrót. Te tereny są potwornie niezagospodarowane, ciężko się idzie.

– Czemu tak marudzisz? Przecież zawsze chciałeś zostać rycerzem?

– Właśnie dlatego.

– Cisza! – krzyknął niespodziewanie Adam. Obrócili się ku niemu zakładając początkowo, że krzyknął gdyż zbyt długo był cicho, myśleli, że doskwierał mu brak kwestii, tymczasem Adam z marsowym obliczem stał przed kamienną tablicą. Ścibor, tknięty przeczuciem oraz palcem Oliviera, podszedł i po chwili chwilowej refleksji starł ze spękanej powierzchni wilgotny kurz odsłaniając wyraźne litery. Napis nie był długi.

– SKRÓT – przeliterował Olivier. Rzeczywiście, za tablicą widać było w miarę szeroką, wysypaną jasnym żwirem ścieżkę.

Nagle jakby zrobiło się chłodniej, ciszej, sama natura akcentowała ów zwrot akcji.

– To ja tu skręcam – Ścibor rozprostował energicznie ramiona, jego sylwetka wysyłała jednoznaczny komunikat niewerbalny: podjąłem decyzję, nie zmienię jej.

Milczeli. Ze Ściborem, zwłaszcza z mową jego ciała, nie należało dyskutować (mówimy o człowieku, który zabijał muchy dyszlem). Dopiero, gdy opadły uniesione barkami Ścibora gałęzie, a gęste listowie pochłonęło imponującą sylwetkę, mimo ściśniętego gardła Adam zdołał wyartykułować: Mama mówiła, żeby nie zbaczać.

Ścibor jednak pozostał głuchy. Może po prostu nie usłyszał; Olivier stał tuż obok brata, a też umknęła mu ta nieporadna wokaliza.

 

XXXXX

 

Ścibor nie zaszedł daleko. Jęk przecinanego powietrza, głuche uderzenie w pień. Zamarł. Nic dziwnego, nagłe pojawienie się bełta (bełtu?) przed twarzą przerwie każdą akcję. Na szczęście przerwanie jednej akcji inicjuje kolejną, więc…

– Stój bo strzelam! – Dobiegło z pobliskich krzaków.

– Przecież już strzeliłeś – Ścibor starał się ukryć drżenie głosu, chociaż tkwiący na wysokości oczu bełt skutecznie go rozpraszał.

– Pewnie, że strzeliłem imbecylu – zieleń maskująca poruszyła się, zaszeleściła ukazując smoliście czarny dzwon hełmu. – Co miałem nim zrobić? Rzucać?

Ścibor chrząknął oceniając wyłaniającą się stopniowo sylwetkę. Rycerz, bez cienia wątpliwości. Syn Halki zatrważał gabarytami, ale nieznajomy był jeszcze większy. I najwyraźniej lubił czerń (pamiętając, że czerń wyszczupla jego warunki fizyczne powinny budzić jeszcze większy respekt). Wypolerowana na błysk, opalizująca metalicznie zbroja płytowa zakrywała go szczelnie od stóp (w czarnych trzewikach i nagolenicach) poprzez tułów (kruczoczarny fartuch, napierśnik, naramiennik i cała reszta), na głowie skończywszy (zamkniętej w hełmie garnczkowym jak z żurnala; nawet aksamitne labry stanowiły kwintesencję czerni). Rycerz położył na mchu kunsztownie zdobioną kuszę, co z punktu widzenia logiki było nielogiczne. Najwyraźniej zagubienie Ścibora nie uszło jego uwadze, gdyż odezwał się głosem stłumionym przez zasłonę hełmu.

– Nie będę już jej potrzebował.

Ścibor wahał się nie mogąc wybrać między atakiem, a natychmiastową rejteradą. Postanowił grać na zwłokę. – Słyszałem, że prawdziwy rycerz brzydzi się łukami, kuszami… Ale czemuście w takim razie strzelali, panie?

Pan pokiwał głową, na jego twarzy pojawił się niechybnie pobłażliwy uśmiech.

– Wiesz to nie jest i nigdy nie była kwestia estetyki. Jestem pragmatykiem dlatego akceptuję kuszę jako środek prewencji, nietuzinkowy i skuteczny nad wyraz argument w konfrontacji. Ale nigdy – zaakcentował. – Nigdy – powtórzył. – Nigdy nie strzelam do ludzi – dokończył.

Niezręczna cisza przedłużała się.

– Co teraz panie? Mam tak stać?

Zamiast odpowiedzi rycerz sięgnął za plecy i uniósł w pancernej (czarnej) rękawicy miecz z dołująco szerokim zbroczem: Masz własny miecz jak widzę. Będziemy walczyć.

Biedny chłop nie ogarniał sytuacji: Czemu panie chcesz ze mną walczyć?

– Cholera, zawsze musi być jakiś powód? Po prostu lubię sprowadzać na ziemię prostaków, którym wydaje się, że samo wetknięcie miecza za pasek spinający galoty uczyni ich rycerzami.

Ścibor zerknął krytycznie na swój miecz wetknięty za spinający galoty pasek i po raz pierwszy pożałował, że niegdyś ośmielił się zasiąść z rycerzem do gry.

– Czy aby nasze szanse nie rażą jednak pewną dysproporcją? – Zawahał się widząc jak przeciwnik ujmuje tarczę rozmiarów mostu zwodzonego.

Zbrojny zarechotał, w szparze wzrokowej zalśniły białka oczu: Jestem pragmatykiem, nie idiotą.

 

Zaatakował. Trudno tu było mówić o heroicznym starciu, rycerz nacierał, niczym nocna furia (dyskurs od narratora: http://pl.wikipedia.org/wiki/Jak_wytresowa%C4%87_smoka ), Ścibor blokował desperacko ciosy wydeptując w kobiercu mchów fraktale nieuchronności. Drętwiejące dłonie słabły, pot perlisty wystąpił na czoło, a ostrze miecza ześlizgiwało się po okuciach niebezpiecznie blisko palców. Zbrojny triumfował.

– Tego ciosu nauczył mnie Amigo de la Vaga zwany Pieścem. – Ścibor jęknął zataczając się, jego miecz obrócił się w locie i upadł w żwir ścieżki.

– Podnieś – rycerz wsparł się na tarczy i czekał, obolały potomek Boryna masując nadgarstki podszedł do broni. Rycząc wściekle rzucił się na wojownika kręcąc szalonego młynka. Rycerz bez trudu, wręcz z nonszalancją odbił głownię tarczą.

– Tego nauczyłem się podczas krucjaty przeciwko hobbitom w Mittelglebiu – stal zawirowała ze złowróżbnym świstem gładko wyłuskując ostrze z rąk bezradnego Ścibora.

– Podnieś.

Podniósł, chociaż pierś unosiła się w nierównym oddechu, koszula przylegała do ciała, a w rękach żywym ogniem pulsował każdy mięsień. Przegrywał i obiecał sobie solennie, że jeśli zachowa głowę w tej przygodzie przetopi swój miecz na narzędzie bardziej odpowiadające jego pozycji społecznej i życiowym aspiracjom. Taki lemiesz przykładowo.

 

Bogowie najwyraźniej mają chore poczucie humoru (rozumiem ich – narrator), gdyż w chwili interesującej z powodu istotnego – otóż czarny rycerz przymierzył się do ostatecznego ciosu, takiego coup de grâce – nieopodal wyskoczył z norki spłoszony zając. Zając ów, uderzeniem skoków (tak fachowo zwie się jego nogi) poruszył trawy na których przysiadła zmęczona lotem pszczółka. Dzielna, pasiasta robotnica (brzmi jakoś tak penitencjarnie…) wzbiła się do lotu wytracając gwałtownie prędkość przy czarnym hełmie. Siła odśrodkowa wyrzuciła pyłek ze specjalnych poduszek na nogach, złociste drobiny dostały się pod zasłonę, a zmęczony rycerz wciągnął je głęboko. Dokładnie w tej samej chwili dowiedział się, że należy do wybrańców szczególnie uczulonych na pyłek. Zachłysnął się, kurczowo ściśnięte oskrzela zamieniły każdy oddech w serię wymuszonych świstów. Gorączkowymi szarpnięciami zerwał hełm ukazując młodą, nader urodziwą jak zauważył Ścibor, twarz. Łapiąc powietrze niczym ryba osunął się na kolana.

– Jam jest Zawiassus Negr de Farbow et Chożów herbu Splin – wysapał. – Zakładam, że pozwolisz mi podnieść miecz?

Serce Ścibora wypełniło ciepło. Jego usta pojaśniały w najszczerszym, najszerszym z uśmiechów.

– Tego nauczyłem się w zajeździe w Czarnoziemiu – syknął. Czarnemu rycerzowi zgasło światło.

 

XXXXX

 

Adamowi oraz Olivierowi nie szło się komfortowo. Okazało się, że mieli mało wspólnych tematów, a w dodatku, ponieważ szli zazwyczaj jeden za drugim, Olivierowi doskwierał rosnący dyskomfort, gdyż zazwyczaj przemawiał bratu do dupy. Dlatego, gdy pewnego poranka stanęli przed kolejną kamienną tablicą Olivier postanowił zaufać instynktowi.

– Skręcam tu – oznajmił. Tym razem nie poszło łatwo. Adam perswadował klnąc, przeklinając, używając inwektyw. Na próżno. Olivier objął brata serdecznie po czym, nie oglądając się, po męsku skręcił.

– Jesteśmy już blisko, sam przyniesiesz mamie dyjamenty.

Nie mógł odcyfrować napisu na tablicy, stłumił jednak w zarodku rosnące obawy, niepewność. Skrót, to skrót.

 

XXXXX

 

Olivier nie zaszedł daleko. Drzewa rosły coraz rzadziej, snopy światła coraz śmielej wdzierały się przez baldachim zielonych koron. Las przechodził stopniowo w bujne, kwietne o tej porze łąki. Podświadomie spiął mięśnie starając się iść jak najciszej. Tuż przed sobą ujrzał pasące się owieczki.

Gdyby tylko zdołał odczytać zatarte na tablicy litery … TU POZNASZ PRAWDĘ O SOBIE.

Nie odczytał. Podświadomie czuł emanującą zewsząd magię, lecz mimo zmęczenia rozpierała go energia. Pierwotna jakaś taka. Niemal fizycznie wtapiał się w otaczający go, odwieczny spektakl natury. Lekki niczym ptak, mocny jak tur, przyczajony tygrys… Takim się teraz postrzegał, czuł niemal tętniące w pniach drzew soki.

Głupi jak baran. Takim widziała go owieczka. Podeszła becząc, ufnie ocierając głowę o jego uda. Pogłaskał ją. Jaka czyściutka, miła w dotyku. Spojrzała nań spod rzęs. Jakie miała piękne rzęsy…

Nim minęło parę godzin Olivier stwierdził, że spotkał najpiękniejszą owieczkę na świecie.

 

XXXXX

 

Nie odrywając oczu od mapy, licząc w myślach kroki Adam wyszedł na skraj wiekowej puszczy. Dokonując w wyobraźni zaskakującej wizualizacji doprowadził na mapie gruby, czerwony szlaczek do krzyżyka. Osiągnął cel, zrealizował misję powierzoną przez schorowaną mamusię. Duma. Rozpierała go. Spojrzał przed siebie unosząc powieki. Wyżej. Jeszcze wyżej. Na granicę anatomicznych możliwości.

 

XXXXX

 

Halka siedziała na progu chaty. Znaczy nie dosłownie na progu, bo wyglądałaby jeszcze bardziej groteskowo niż zwykle, lecz tuż obok. Serce matki doznało zawodu, gdy zorientowała się, że synowie jednak się rozdzielili.

 

Pierwszy wrócił Ścibor. Nie był sam. Przedstawił swojego towarzysza (narrator: przypomnę, Zawiassus Negr de Farbow et Chożów herbu Splin), którego poznał po drodze. Rycerz okazał się rozbrajająco miłym młodzieńcem, który rumienił się niewinnie, gdy Halka spytała o pochodzenie rozległego, wypiętrzonego opuchlizną siniaka pod lewym okiem. Ścibor zakłopotany wyjaśniał, że wpierw się bardzo, bardzo nie lubili, lecz droga powrotna bardzo, bardzo ich do siebie zbliżyła. Halka wzruszyła się słysząc o tak pięknej, unikalnej w tym ulegającym brutalizacji świecie przyjaźni. Bez trudu wybaczyła synowi, że zboczył z wytyczonej drogi.

 

Istotne uzupełnienie od narratora: Obecnie Ścibor mieszka na zamku w Chożowie dzieląc komnaty ze szlachetnym Zawiassusem. Ich relacje można określić jako rozwojowe.

 

Drugi wrócił Olivier. Zabawił krótko. Oznajmił, że odkrył swoje prawdziwe powołanie i odtąd pasać będzie owce na halach. Wyglądał na szczęśliwego, a towarzysząca mu owieczka nie odstępowała go na krok.

 

Tego narrator komentować nie będzie. Kryguję się nieco.

 

Odnośnie raz obranej ścieżki. Na przykładzie obu braci widać, że różne mogą być zboczenia.

 

Trzeci wrócił Adam. Nie miał dobrych wiadomości, nie miał też dyjamentów. Dziwnym zbiegiem okoliczności w miejscu ich ukrycia stał lśniący świeżością budynek mieszczący szkołę wędrownych magów. Szkoła znana była też z hodowli chowańców-krótkotrwalców.

 

Na szczęście ostatni przybył Krzysztof. Miał, ku radości wszystkich w obejściu, worek pełen dyjamentów.

 

Zaraz, zaraz. Kim jest Krzysztof?

Narrator: Czwartym bratem.

Przecież ich było trzech.

Narrator: Nic podobnego. Od początku wszak mówiłem, że…

 

Było ich trzech. Może czterech? W tak licznej grupie potomków jak ta, której dochowała się Halka z Czarnoziemu – zwana, klnę się, że nikt nie wie czemu, Wywilżanką – trudno się było połapać.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Nawet fajny tekst. Ogólnie śmieszny, chociaż nie brak było miejsc, gdzie żarty do mnie nie trafiały. Wiesz, taki humor, gdzie to człowiek wie, że ma się śmiać, bo wyraźnie zaznaczono, że to jest ten śmieszny moment, ale jakoś razi go tłustość owego zaznaczenia. Notki od narratora raz były rzeczywiście humorystyczne, raz lekko irytujące.
Nie trafiło do mnie również „trzech, może czterech” - brak temu sensu. Dlatego też pointa wywarła na mnie wrażenie gorsze, niż zamierzone przez autora.
Ale, jak już mówiłem, opowiadanie ogólnie śmieszne, ogólnie na plus. Ogólnie. Fajno było przeczytać.

Tutaj kilka rzeczy, na które pozwolę sobie zwrócić uwagę:

Na wstępie dodam, że dostrzegłem sporo niedociągnięć interpunkcyjnych. A dalej:

Olivier postanowił być miły. – Gdzież tam wam do umierania matulu! – zarzucił krotochwilnie.


Postanowił grać na zwłokę. – Słyszałem, że prawdziwy rycerz brzydzi się łukami, kuszami… Ale czemuście w takim razie strzelali, panie?


Wypowiedź w obu przypadkach winna być poprzedzona dwukropkiem raczej. Podobnych sytuacji było jeszcze ze dwie.

 

Czy aby nasze szanse nie rażą jednak pewną dysproporcją? – zawahał się widząc jak przeciwnik ujmuje tarczę rozmiarów mostu zwodzonego.

Zawahał się, dużą literą.

- Pewnie, że strzeliłem imbecylu – zieleń maskująca zaszeleściła, poruszyła się ukazując smoliście czarny dzwon hełmu. – Co miałem nim robić? Rzucać?

Przed „imbecylu” przecinek. I „zrobić” nie „robić”. I jakoś tak nie wiedzieć czemu ukuło mnie to, że najpierw zaszeleściła, potem się poruszyła ukazując ; ) A może zaszeleściła poruszając się?


- Schowałam ją w miejscu całkowicie bezpiecznym, w locus o którym nikt nie pomyśli?

Skąd tu pytajnik?

 

Halka przymknęła powieki (przypominało to opuszczenie rybnych sieci z burt wyjątkowo wysokiego kutra) i wypuściła powietrze przez zaciśnięte kurczowo wargi

Skoro zacisnęła je kurczowo, to w jaki sposób wypuściła przez nie powietrze? I nie trafia do mnie metafora z rybnymi sieciami – rybnymi, czy może raczej rybackimi?

Trzej muszkieterowie”. Wiem.
Lech, Czech i Rus. Tak, opowiadano mi.
Bajka o trzech świnkach. Wiem, wiem!

Czemu „Trzej muszkieterowie” zostali wyróżnieni cudzysłowem, a reszta nie?

 

lecz naszym trzej braciom od początku nie szło się komfortowo.

Czem braciom. Znaczy się, trzem.

 

No żesz GPS!

Nie, żebym się chciał czepiać, ale myślę, że raczej „żeż”.

 

że doskwierał mu brak kwestii mówionych

A to jakież inne kwestie, niż mówione, pozostają do dyspozycji?

Siła odśrodkowa wyrzuciła pyłek ze specjalne poduszek na nogach

specjalnych

 

Okazało się, że mieli mało wspólnych tematów, a w dodatku, ponieważ szli zazwyczaj jeden za drugim, Olivierowi doskwierał rosnący dyskomfort ponieważ zazwyczaj przemawiał bratu do dupy.

 

Gdyby tylko zdołał odczytać zatarte na tablicy litery … TU POZNASZ PRAWDĘ O SOBIE.

Moim zdaniem niepotrzebny wielokropek, i raczej potrzebny cudzysłów.

 

 

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ach... Utło mi czenść komentarza. Dodałem tam, na koniec, że scenka walki pomiędzy rycerzem i Ściborem obfituje w zbyt wiele rycerza i Ścibora. Że tak pokrętnie napiszę.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

To ja rozumiem, konkretny komentarz:) Dzięki. Mimo, iz właśnie robię sobie przerwę w ćwiczeniach to i owo uwzględniłem. Pozdrawiam.

"wtórnie analnych patriotów regionalnych" - zabiło mnie;)
Z tym, że wtrącenia winny znajdować się pod tekstem, a nie w trakcie, lub zostać sprytnie wplecione w treść  np: "wyrośnięte indywidua płci obojga z których większość reprezentowała typ wtórnie analnych patriotów regionalnych, lubujących w kółko powtarzać, mam wszystko w dupie..."

Wyobrażasz sobie książke, w której po każdej głębszej refleksji autora pojawia się tłumaczenie? Autorze drogi, miejże litość! 

Link przekierowujący do Wikipedii pozostawie bez komentarza...

Opowiadanie zwariowane, momentami zabawne, miło było przeczytać, bo autor nie zbłaźnił się, a wykazał błyskotliwym i gdzie niegdzie inteligentnym humorem.

Pozdrawiam 

Spokojnie, tekst nie był pomyślany jako dłuższy, po prostu bawiłem się formą. Dzięki za docenienie, że moj humor był inteligentny. Gdzie niegdzie:)

Miałam na myśli to, że kilka razy naprawdę trafiłeś w dziesiątkę. Tego typu humor bardzo często w efekcie końcowym wychodzi idiotycznie, autor chce by było śmiesznie i sam staje sie śmieszny. Tobie udało się rozbawić publiczność i wyjść z twarzą. Należą się gratulacje.

No to jazda z czepianiem się. Lubię się czepiać ; )

 

Brakuje tu i ówdzie przecinków, ale skupiać i ja się na nich nie będę.

 

„Na piecu zawsze stały dwa okopcone gary, w jednym gotowały się pieluchy, w drugim….” – wielokropek winien mieć trzy kropki. Nie potrzeba po nim dodatkowej kropki, poza tym brak spacji.

 

Symboliczny wzrok?

 

„Jaki jest powód tej przyczyny”? – zdaję sobie sprawę, że zapewne większość dziwactw upisałeś specjalnie, ale w niektórych przypadkach mogę wykazać się zbyt niską tolerancją…

 

„- W butach Boryna…- dokończyła szeptem.” – spacja po wielokropku.

 

„- Szacun matula. – wyjąkał Adam. – Szacun.” – przed bezpośrednim zwrotem do osoby przecinek, bez kropki po „matula”.

 

Rozzuć stopy? O ile się nie mylę, czynności wzuwania, zzuwania i pokrewne dotyczą obuwia, zakładania na stopy. Zatem zzuwa się buty, NIE stopy.

 

„‘Zresztą za futryny widzieli tylko jej ramię…” – ZZA

 

Nogi konia chyba jednak są na kopytach niż w (dokładnie rzecz biorąc: zakończone kopytami)? Ale może się czepiam, rozumiem zamysł.

 

„Było ciężko, chwilami wręcz trudna…” – rozumiem, że to specjalnie, ale mam alergię na słowo „ciężko”. Bo ciężka to jest paczka, którą trzeba unieść, w kontekście trudności robienia czegoś nauczono mnie, że użycie słowa „ciężko” jest nieprawidłowe.

 

Z tego, co wiem, jucha (podobnie jak posoka) to krew zwierzęcia, nigdy człowieka.

 

„…mimo ściśniętego gardła Adam zdołał wyartykułować: Mama mówiła, żeby nie zbaczać.” – czemu NIE w formie normalnego dialogu?

 

„- Przecież już strzeliłeś – Ścibor starał się ukryć drżenie głosu, chociaż tkwiący na wysokości oczu bełt skutecznie go rozpraszał.” – kropka po „strzeliłeś”

„- Pewnie, że strzeliłem imbecylu – zieleń maskująca poruszyła się” – pomijając to, co wspomniał Berylek, „Zieleń” wielką literą, po „imbecylu” kropka.

 

 Hełm garnczkowy zasłania całą twarz, nie? To jak niby widać przezeń wyraz twarzy rycerza?

 

„Wiesz to nie jest i nigdy nie była kwestia estetyki.” – A nie etyki?

 

„… wydeptując w kobiercu mchów fraktale nieuchronności.” – Bogowie, cóż za okropne zdanie ; p

 

„- Podnieś – rycerz wsparł się na tarczy i czekał” – Po podnieś kropka, rycerz wielką literą.

 

„- Tego nauczyłem się podczas krucjaty przeciwko hobbitom w Mittelglebiu – stal zawirowała ze złowróżbnym świstem gładko wyłuskując ostrze z rąk bezradnego Ścibora.” – Po Mittelglebiu kropka, stal wielką literą.

 

„Las przechodził stopniowo w bujne, kwietne o tej porze łąki. Podświadomie spiął mięśnie starając się iść jak najciszej.” – Kto spiął mięśnie, las?

 

„Takim się teraz postrzegał, czuł niemal tętniące w pniach drzew soki.” – Raczej niemal czuł, bo teraz wychodzi na to, że soki niemal tętniły, a nie niemal czuł.

 

„Tego narrator komentować nie będzie. Kryguję się nieco.” – Nie podoba mi się, że najpierw jest mowa o narratorze w osobie trzeciej, a zaraz potem w pierwszej.

 

Uwagi odnośnie fabuły zachowam dla siebie, w zestawieniu zbiorczym zostaną one ujęte później, na zakończenie konkursu.

 

Dziękuję za udział ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Po Waszej ultra dokładnej analizie tekstu, połączonej z rozkładem na czynniki pierwsze, aż boję się dodać swój własny!

Hihi, tak, może winnam była uprzedzić tych, którzy mnie nie znają, że ja się wszystkiego czepiam? ; p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Coś czuje, Joseheim, że to będzie niezapomniana lekcja;)

Analiza fakt - drobiazgowa. Abstrahując do interpunkcji, niektóre uwagi postrzegam nieco "na wyrost". Przykładowo znam hełm garnczkowy dlatego w zdaniu jest: "(...) na jego twarzy pojawił się niechybnie pobłażliwy uśmiech". PS. A w ilu tekstach rycerz unosi przyłbicę?  Słowo jucha po prostu lubię, a tekst nie stanowi podręcznika krzyżówkowicza. Ale generalnie ok, przyjmijmy, że spolegliwy (w znaczeniu potocznym) ze mnie człek.

To ja się zabawie w Rogera i zapodam źródłem:

Item aryjskie rzeczoznawce,
Wypierdy germańskiego ducha
(Gdy swoją krew i waszą sprawdzę,
Werzcie mi, jedna będzie jucha),

Julian Tuwim, Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

To też zapodam cosik:

"(...)                                                                                                                                                                                   Z Twego ucha jucha bucha
Za wysoko lecisz, zmysły tracisz
I o to chodzi stary
Cztery wymiary kultury hip hop
Który ze mną w konkury na mój słowotok (...)."                                                                                                                (Paktofonika - Powierzchnie tnące)                                                                                                                                    

PS. Żeby nie było, nie słucham muzyki tego rodzaju. To stwierdzenie faktu nie komentarz czy inicjacja dyskusji:)

 

Dodawszy do dyskusji:

jucha

1. «krew zwierzęcia»

2. posp. «krew ludzka»

3. posp. «drań»

 

Tylko że ja beton jestem i lubię podstawowe, najprostsze znaczenia słów. ; ) Ale juchujcie sobie do woli...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Akurat, że w tekście hh to się znalazło, nie dziwi mnie wcale. "Jucha" to w końcu określenie krwi, dosyć powszechne wśród młodzieży miejskiej - "Tak mu przypierdoliłem, że poszła mu jucha z nosa". Wyrażam wszak wątpliwości, czy może mieć to przekład na literaturę.
Ale może poprzestańmy na tym, co? Żadnych więcej komentarzy co do juchy.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dobra, dobra.

Próbowałam przeczytać.

Nowa Fantastyka