- Opowiadanie: Toms007 - Śmierć czarodzieja

Śmierć czarodzieja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Śmierć czarodzieja

Hejnert był szczęśliwy. Bez dwóch zdań, miał powody ku temu. Po wizycie takiej jak dzisiejsza mógł pozwolić sobie na uczucie radości. Z jednej strony dlatego, że miał ją już za sobą, z drugiej – bo następne spotkanie ze zleceniodawcą nie nastąpi zbyt prędko.

 

Rozglądając się po zatłoczonej ulicy, rozmyślał o dziwacznej sytuacji, dzięki której w nieprzewidzianych wcześniej okolicznościach znalazł się w Weisen. Było to największe miasto prowincji Borre, stanowiącej lenno rodziny Tardenów, jednego z cesarskich rodów wyższych. Powszechnie szanowana familia szczyciła się chlubną historią, sięgającą antycznych czasów Wojny Stu Narodów.

 

Niestety obecny graf Wilhelm Siódmy Tarden nie miał szczęścia do niewiast – co jakąś brał za żonę, zaraz umierała. Był już przez to poczwórnym wdowcem i powoli brakło ojców, chętnych do oddania ukochanej córki na pewną śmierć. Pięćdziesięcioletniemu markgrafowi zajrzało w oczy widmo bezdzietności, a co za tym idzie granicząca z pewnością wizja bratobójczych walk wewnątrz rodziny o schedę po jego śmierci. Mogło to doprowadzić do poważnego osłabienia nadgranicznej prowincji, bogatej w złoża złota i siarki. Na taki rozwój wydarzeń nie mógł z kolei przystać cesarz Rotseelar, który zbyt dużo dochodów czerpał z kopalni Borre, by ryzykować przerwy w wydobyciu minerałów. Poza tym walki wśród Tardenów mogłyby doprowadzić do podziału prowincji, a to niosło ze sobą niebezpieczeństwo utraty cesarskiej kontroli w tym regionie.

 

Rotseelar wymyślił genialny w swej prostocie sposób na rozwiązanie nieciekawej sytuacji. Zaproponował hrabiemu poślubienie jedynej starej panny w swej rodzinie, kuzynki Lidii. Kobieta nie grzeszyła urodą, to prawda, ale była bliską krewniaczką samego cesarza. Tarden nie mógł odmówić, obraziłby tym majestat tronu i skazał całą rodzinę na spędzenie reszty życia w wilgotnych stołecznych lochach, z których rzadko kto wychodził na wolność. Graf postanowił wyciągnąć z tej mało sympatycznej sytuacji korzyść – a gdyby tak kuzynka cesarza urodziła mu dziecko? Dajmy na to – syna? Wprawdzie potomek Wilhelma nie miałby najmniejszych szans na sukcesję cesarskiego tronu, ale samo jego istnienie podniosłoby rangę prowincji Borre i rodu Tardenów tak bardzo, że graf aż drżał na samą myśl o tym. Czy tak byłoby w istocie, trudno powiedzieć, ale hrabia zapalił się do pomysłu i nie było już odwrotu. Istniał tylko jeden problem, za to dość poważny. Bo Lidia, zwana z racji usposobienia Wstydliwą, była raczej mało atrakcyjna. Jej braki w kwestii urody były na tyle poważne, że cesarz w swym majestacie zesłał kuzynkę na dożywotnie odosobnienie w Samotnej Wieży, wzniesionej przez pradziadka Rotseelara w najdalej na zachód wysuniętym skrawku kraju. Władca naraził się tym samym na dokuczliwe wyrzuty ze strony swej osiemdziesięcioletniej matki, której mimo drażniącego ponad miarę zrzędzenia nie miał jednak serca zabijać.

 

Układ był wobec tego niemal idealny dla obu stron, lecz istniał jeden konieczny warunek – aby pomysł wypalił, hrabia musiał jakoś przekonać się do swej żony i sprawić sobie potomka. Ale markgraf dygotał ze wstrętu, ilekroć widział swą nową małżonkę, wobec tego postanowił znaleźć na to rozwiązanie. I tutaj pojawił się Hejnert, jeden z najbieglejszych czarodziejów na świecie, który oprócz tego, że podobno potrafił przenosić zaklęciem góry, to został polecony przez wspólnego przyjaciela jako jedyna osoba, mogąca wymyślić dyskretny i skuteczny środek zaradczy na powstały problem. Jako, że mag niechętnie pokazywał się publicznie, zagwarantowano mu pełną dyskrecję i uczyniono jego pobyt w Weisen tajemnicą najwyższej rangi. Oraz oczywiście zaproponowano bardzo sowite honorarium, wraz z odpowiednim kontraktem. Według umieszczonych w dokumencie zapisów zaproponowano czarnoksiężnikowi, aby zapewnił pojawienie się potomka, najlepiej płci męskiej – na taką ewentualność wpisano w umowę paragraf, uwzględniający dodatkową gratyfikację. Jak każdy na tym świecie, czarodziej z czegoś musi żyć i Hejnert po namyśle zgodził się odwiedzić Borre. A potem poznał Lidię Wstydliwą i zrozumiał ogrom pracy, jaki go czekał. A także wyrzeczeń, na jakie musiał się zgodzić.

 

Mężczyzna westchnął cicho, wchodząc do pierwszego szynkwasu, jaki napotkał. Gospoda była pusta i w głównej sali nie było żywej duszy poza wycierającym ladę mężczyzną, zapewne właścicielem. Człowiek ten zerknął na czarnoksiężnika i żwawiej, z nadzieją na zarobek, potarł szynkwas trzymaną w dłoni szmatą, lecz mag skierował swoje kroki do jednej z bocznych sal. Wprawdzie za każdym razem, kiedy wychodził na ulicę, rzucał na siebie czar iluzyjny, nie chciał jednak, aby ktokolwiek zakłócał mu spokój. Usiadł przy jedynym we wnęce, okrągłym stole, wspominając wizytę w pałacu hrabiego, i potrząsnął w milczeniu głową. Czasem brakowało mu już cierpliwości na wysłuchiwanie żalów Tardena, a już na pewno nie miał sił na kolejne spotkanie z Lidią. Żona markgrafa była nie dość, że paskudna, to jeszcze wykazywała wszelkie objawy choroby umysłowej. Jakiej konkretnie, trudno było stwierdzić bez dokładniejszych badań, jednak fakty były jasne, pomyślał czarodziej. Kobieta nie była zdrowa psychicznie.

***

 

Pałac Tardenów został wzniesiony na szczycie wzgórza, na którym wybudowano Werden, i liczył sobie ponad siedemset lat. Na wysokich, porządnych murach otaczających budynki pałacowe połamał sobie zęby smok Srebrny Ogon, jeden z ostatnich Wielkich Gadów, które wieki temu opuściły zachodnie regiony kontynentu. W miejscu, w którym przodek Wilhelma Siódmego, Karol Łysy, stanął naprzeciwko ziejącego ogniem potwora i nakazał mu w kilku dosadnych słowach, aby wynosił się z Borre, postawiono uświetniającą ten bohaterski czyn kaplicę z posągiem hrabiego w środku. Co na to odpowiedział smok, kroniki nie podawały, jednak można przyjąć, że bardzo się zdenerwował, bo urodzony kilka miesięcy potem syn Karola został przezwany Pogorzelcem zaraz po przyjściu na świat.

 

Kompleks pałacowy spinały dwie bliźniacze wieżyce, zwane z racji umiejscowienia Wschodnią i Zachodnią. Co rano podnoszące się na nieboskłon słońce świeciło w okiennice sypialni hrabiego, by po wypełnionym ciężką pracą żegnać się ostatnimi, czerwonymi promieniami z kładącą się spać Lidią, której pokoje znajdowały się w przeciwległym krańcu budynku. Małżonkowie spotykali się trzy razy dziennie: przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. Jeśli było to absolutnie niezbędne, markgraf przyjmował hrabinę w swojej bibliotece. Ale były to rzadkie sytuacje. W środku tej dziwacznej sytuacji znajdował się Hejnert. Kilka dni spędzał w pokojach Wilhelma, faszerując go magicznymi preparatami na rozpalenie męskości i przekonując przy pomocy seansów hipnotycznych o tym, że nie taki diabeł straszny, na jakiego wygląda. Potem mag przenosił się do komnat Lidii, którą poił mieszankami, mającymi zmienić ją w godną miłości męża boginię, samemu gubiąc w międzyczasie zdrowy rozsądek. Bo zarówno wielmoża, jak i jego żona wykazywali dziwaczną, zapewne genetycznie uwarunkowaną odporność na wszystkie specyfiki, jakie do tej pory wytworzył czarnoksiężnik. A do tego obarczali siebie nawzajem winą za taki stan rzeczy. A także, co było oczywiste, Hejnerta. Dzisiaj na przykład Lidia Wstydliwa przyjęła czarodzieja w ponurym, zakurzonym pokoju i, zasiadłszy na jedynym zydlu, jaki znajdował się w pomieszczeniu, oznajmiła:

 

– Witaj, szarlatanie. – Zdążył już przywyknąć do złośliwej natury hrabiny, nauczył się ignorować jej zaczepki. Bądź, co bądź była kuzynką cesarza. I płaciła co miesiąc sowitą, brzęczącą pensję. – Wiedz, że nie pokładam już nadziei w tobie i twoich umiejętnościach.

 

Nie patrzyła nawet na niego, w zamian prezentując swój słynny profil. Wpadające przez okno promienie zachodzącego słońca jeszcze bardziej podkreślały wydatny, garbaty nos i głęboko cofnięty podbródek.

 

– Jakąż to wymówkę przygotowałeś na dzisiaj? – spytała złośliwie.

 

Hejnert ukłonił się lekko, pamiętając o lochach Rootselara i o regularnej pensji.

 

– Wybacz mi, szlachetna pani – zaczął ostrożnym tonem – ale śmiem podejrzewać, że to nie kwestia jakości mojego czarodziejskiego kunsztu odpowiada za brak rezultatów…

 

Kobieta podniosła się gwałtownie i spojrzała ostro na pochylonego w lekkim ukłonie maga.

 

– Brak rezultatów? – przerwała poirytowanym głosem. – Ja nazwałabym to pokazem amatorszczyzny. Bo wszystkie dotychczasowe sztuczki, jakie zaprezentowałeś, nie zasługują na żadne inne określenie. Doprawdy, nie pojmuję skąd wzięła się twoja sława. – Spojrzała na rozmówcę z ukosa. – Jesteś totalnie… Jak to się mówi? Przedeklarowany.

 

– Przereklamowany – mruknął czarodziej, nim zdążył ugryźć się w język.

 

– No, do tego pouczaj, jak mam się wysławiać! Mnie, kuzynkę najjaśniejszej gwiazdy zachodu, cesarza Rootselara! Taki nędzny kuglarz… – zakończyła z drwiną. Po czym spojrzała na Hejnerta raz jeszcze, tym razem uważniej.

 

– Zaraz, zaraz – podjęła spokojniejszym tonem. – Co masz na myśli, mówiąc, że to nie twoja wina? No?

 

– Wielmożna pani. – Mag zaczerpnął powietrza. Nie będzie łatwo, pomyślał. – Podejrzewam, że odporność na stosowane mikstury wynika… jakby to ująć najprostszymi słowami… z ciebie samej. Z najbardziej podstawowego składnika, budującego twoje ciało.

 

– Nawet nie chcę udawać, że rozumiem coś z tego bełkotu, czarowniku – odparła chłodno. – Nie myśl, że mądrymi słówkami możesz zbyć mnie albo Wilhelma. Już od dawna mówiłam małżonkowi, że jesteś zwykłym naciągaczem. Pewnie od początku wiedziałeś, że zadanie przerasta twoje mizerne możliwości.

 

Spokojnie, przypomniał sobie czarnoksiężnik, gniew cesarza potrafi być straszny, gdybym spopielił wredną babę kulą ognia, szlachetny Rootselar zapewne nie wykazałby zrozumienia. Mężczyzna z wysiłkiem rozciągnął usta w uśmiechu.

 

– Zadanie okazało się trudniejsze, niż sądziłem, przyznaję – powiedział powoli. – Ale to nie oznacza, że jest niewykonalne. Otrzymałem dziś nowe… surowce, z których przyrządzę specyfik wyjątkowy…

 

– Tak, na pewno – parsknęła Lidia złośliwie. – Tak samo wyjątkowy, jak ostatni. I wszystkie poprzednie!

 

– Śmiem zauważyć – odpowiedział czarodziej spokojnym tonem, choć wewnątrz płonął z wściekłości – że o skuteczności ostatniego preparatu nie możemy się jednoznacznie wypowiedzieć. A to dlatego, że nie zechciałaś, pani, zażyć go zgodnie z dołączonymi wskazówkami.

 

– Bo były tak głupie, jak cała dzisiejsza rozmowa – warknęła hrabina. – Komu chciałoby się wstawać przed wschodem słońca i pić te twoje mikstury. Które, nawiasem mówiąc cuchnęły jak szczyny psa.

 

Hejnert powstrzymał się od wyjawienia, dlaczego owa mieszanka śmierdziała, zgodnie ze słowami kobiety, moczem. Pomyślał, że chyba nie przyjęłaby dobrze jego wyjaśnień. Skinął tylko lekko głową i powiedział:

 

– Jedynie ściśle przestrzegając moich instrukcji mamy szansę na sukces. – Nie zareagował na gniewne prychnięcie hrabiny i kontynuował dalej. – Dziś odwiedził mnie dostawca, który przywiózł mi bardzo rzadkie produkty…

 

– Aha, to jego dzisiaj udajesz, tak? – przerwała, po raz pierwszy zainteresowana. Dopiero teraz mag spostrzegł, z jaką uwagą jest obserwowany przez Lidię. – Niebywałe, nie mogę odnaleźć żadnego podobieństwa do twej prawdziwej postaci. Czy zaklęcie, jakim się posłużyłeś, działa na wszystkich w ten sposób?

 

– Tak – odpowiedział ostrożnie.

 

– Dlaczego wobec tego nie możemy zastosować na mnie takiej iluzji? Czemu po prostu nie upodobnisz mnie do… powiedzmy do jednej ze służących, za którymi z takim upodobaniem ogląda się mój mąż?

 

– Pani, tego typu czar wymaga przede wszystkim dobrowolnej zgody osoby, której wygląd mam przyjąć.

 

– Żaden problem, jakąś chętną znajdziemy. I to bardzo szybko – powiedziała Lidia takim tonem, że czarodziej spojrzał na nią uważnie. – I co dalej?

 

– Nie można wywierać najmniejszego nacisku na człowieka, udostępniającego swój wizerunek – powtórzył Hejnert powoli. – Jeśli będzie inaczej, czar będzie miał tragiczny finał.

 

– Tak? A jaki?

 

– Obydwie osoby – odparł ostrożnie mag – połączą się magicznie w jeden organizm. Ze śmiertelnym skutkiem. Bardzo bolesnym, chciałbym dodać.

 

– Ten dostawca musi chyba być twoim przyjacielem – prychnęła kobieta, patrząc przez okno na czerwoną kulę słońca, wiszącą nisko nad murami pałacu. – Skoro dobrowolnie oddał ci swą twarz.

 

– Znamy się od wielu lat. I ma pani rację, jest przyjacielem.

 

– Gdzie on teraz przebywa?

 

– Śpi w moim łóżku, oczekując w nieświadomości, aż wrócę.

 

– Cóż zatem by się stało – odwróciła się od okna i spojrzała na niego uważnie – gdybym w tej chwili wysłała gońca do gwardzistów, pilnujących przydzielonego ci domostwa, z rozkazem zabicia owego dostawcy?

 

Spodziewał się takiego pytania. Uniósł wzrok i spokojnie spojrzał w maleńkie, brzydkie oczy Lidii.

 

– To oznaczałoby również moją śmierć, szlachetna pani – zełgał bez zająknięcia.

 

Sapnęła z rozczarowaniem.

 

– To dość ryzykowne, nieprawdaż? Cała ta zamiana wyglądu – stwierdziła po chwili milczenia.

 

– Zgadza się – odparł, kontynuując kłamstwo. – Ale w moim zawodzie często podejmuje się ryzyko, hrabino.

 

Pokiwała głową.

 

– Nie wątpię, czarowniku, nie wątpię – mruknęła. Znów spojrzała na zewnątrz. – Cóż, nie zatrzymuję cię wobec tego, idź sporządzać te swoje mikstury.

 

Powoli przeniosła wzrok na twarz Hejnerta.

 

– Nie chcielibyśmy przecież, żeby tobie czy twojemu przyjacielowi stała się jakakolwiek krzywda – dodała lodowatym tonem.

 

Groźba była aż nadto oczywista.

***

 

 

 

Zasłaniająca wejście kotara drgnęła i do środka weszła młoda służka, niosąc na tacy misę z owocami, niewielki dzban z winem i kubek.

 

– Szlachetny panie – wyrecytowała dziewczyna, nie podnosząc wzroku. – Mój ojciec, właściciel karczmy, przysyła poczęstunek i odrobinę wina, z góry przepraszając za nieudolny dobór trunku…

 

Dziewczyna zamilkła i zaczerpnęła powietrze. Czarodziej uśmiechnął się lekko.

 

– Daj tutaj to wino i owoce, słoneczko – odrzekł lekko. – Jestem pewien, że napitek jest pierwszorzędny, więc odpowiedz swemu tacie, że dziękuję bardzo za miłe przyjęcie.

 

Dziewczyna dygnęła i szybko wyszła z pokoju. Musieli się mocno przestraszyć, pomyślał

 

Hejnert. Na pewno karczmarz wiedział już, że jego gość przyszedł do gospody wprost z pałacu, a taki klient mógł, niezadowolony z obsługi, kazać zamknąć właściciela wraz z rodziną do lochu. Niestety, zdarzało się to już wcześniej. Hrabia Tarden wywodził się z wielkiej rodziny, słynącej ze szlachetności i odwagi przodków. Ostatnio jednak mało go interesowały sprawy codzienne i korzystający z każdej okazji urzędnicy pałacowi nie raz nadużywali władzy, wyczuwając chwilową słabość wielmoży niczym drapieżniki krew ofiary.

 

Hejnert wiedział o niejednym takim przypadku, a że nie chciał straszyć karczmarza, to rychło zawołał go do siebie i powiedział:

 

– Nie musisz się martwić o swoje życie, dobry człowieku. Jedyne, o co cię proszę, to kolacja, dzban mocnego wina i samotność.

 

Nie minęło dużo czasu, a czarnoksiężnik delektował się smakiem bardzo dobrze wypieczonej jagnięciny zapijanej przednim winem, pochodzącym z południowych prowincji Cesarstwa.

***

 

Pożegnawszy się z właścicielem gospody i jego córką, Hejnert wyszedł na ulicę. Na zewnątrz zdążył już nadejść wieczór, przynosząc znad rzeki orzeźwiający chłód i bryzę świeżego powietrza. Czarodziej nie potrafił przyzwyczaić się do wielkomiejskiego życia. Wprawdzie, szczerze mówiąc, Werden nie było największym miastem, jakie w swoim życiu odwiedził, to na pewno należało do wąskiego grona tych najbrudniejszych. Wyjąwszy tereny pałacowe hrabiego Wilhelma, Werden nie prezentowało się najlepiej. Zamieszkiwali je głównie robotnicy pracujący w pobliskich kopalniach, co odbijało się niestety na jakości życia w stolicy prowincji. Podłe knajpy, podupadłe domostwa, niewybrukowane, rozmiękłe od upału ulice – Hejnert musiał sobie co dzień powtarzać, na ile opiewał kontrakt, jaki podpisał z grafem. A i tak nie było łatwo. Dlatego teraz z wdzięcznością przyjął fakt, że było już dość ciemno, nie śmierdziało tak bardzo brudem i zgnilizną, a przede wszystkim na ulicach było pusto.

 

Ruszył żwawym krokiem, z powrotem wspinając się na łagodny stok wzgórza, na którym wzniesiono Werden. Gdzieś w dole, za maszerującym magiem, błyskała wstążka Ilie, rzeki owijającej się wężową serpentyną wokół murów miasta, a przed nim, na szczycie wzniesienia, bielały mury pałacu Tardena. Kwatera czarodzieja znajdowała się nieopodal siedziby markgrafa, co miało zagwarantować hrabiemu gorliwość w wykonaniu zleconego przez niego zadania.

 

Idąc pustą ulicą czarodziej raz jeszcze wspomniał rozmowę z małżonką Wilhelma i przeszedł go dreszcz obrzydzenia. Ani przez sekundę nie wątpił, że Lidia gotowa byłaby, na podstawie jego najlżejszej sugestii, znaleźć jakąś ładną dziewczynę z niezbyt znamienitej rodziny. Zresztą, nawet szlachetnie urodzony tata nie odważyłby się sprzeciwić kuzynce cesarza, małżonce markgrafa Tardena, prawda? I tym samym los nieszczęsnej piękności zostałby przesądzony. Resztę życia spędziłaby, śpiąc w jakiejś zamkniętej na cztery spusty komnacie, a hrabina korzystałaby z jej wdzięków. Kto wie? Może po jakimś czasie graf znudziłby się wyglądem żony i nakazał kolejną przemianę? Zaklęcie iluzyjne miało praktycznie nieskończenie długi czas działania. Jedynym warunkiem było to, że osoba udzielająca drugiej swej twarzy i ciała musiała pozostawać pod wpływem hipnotycznego snu.

 

Hejnert ominął śmierdzącą końskimi szczynami kałużę i zatrzymał się na chwilę. Zaraz, pomyślał, przecież w momencie śmierci dawcy wyglądu, magiczna zmiana wizerunku stawała się permanentna. Mężczyzna uśmiechnął się lekko, przyspieszając kroku. Miał nadzieję, że ani Wilhelm, ani Lidia nie dowiedzą się nigdy o jego małym kłamstwie. Po pierwsze, należy założyć z dużym prawdopodobieństwem, że przestaną pałać do maga jakąkolwiek sympatią. A po drugie – że nie zawahają się zamordować biednej, uśpionej wcześniej dziewczyny. Przecież nie potrzebują żadnych świadków swoich poczynań. A już na pewno hrabina wolałaby, aby zaklęcia nie można było cofnąć, budząc zahipnotyzowaną niewiastę.

 

Czarnoksiężnik wiedział, że nie można pokładać nadziei w moralności małżonków Tarden. Dlatego pogratulował sobie umiejętności aktorskich i postanowił jak najszybciej doprowadzić sprawę grafa do końca, w taki czy inny sposób. Przestało mu się podobać w Borre. Atmosfera robiła się zbyt duszna.

 

Rozmyślając o małżeńskich problemach swojego tymczasowego chlebodawcy, Hejnert wspomniał o przyjemniejszej mu osobie, Siilvie de Rocrey. Dziewczyna powinna już zakończyć wyprawę do Colerain i niedługo odezwać się do mnie, pomyślał. Ale na pewno nie prędzej, niż przed końcem zjazdu Gildii, który właśnie dziś się rozpoczynał, uświadomił sobie mag. Postanowił, że da swojej tajnej współpracownicy jeden dzień na odzyskanie pełni sił po spotkaniu i wtedy się odezwie. Powinna mieć jakieś wieści odnośnie interesującej go od niedawna sprawy. Niecierpliwie zatarł ręce, ale nie chciał popędzać zabójczyni. Zasługiwała na jeden dzień odpoczynku.

 

Nawet nie zauważył, kiedy dotarł do bramy posiadłości, w której mieszkał zgodnie z życzeniem grafa. Kiwnął głową gwardziście z ochrony, siedzącemu nieruchomo w maleńkiej stróżówce, i bezszelestnie otworzył furtę. Strażnik nie drgnął nawet, co połechtało próżność czarodzieja. Nie od parady nazywają mnie mistrzem iluzji, pomyślał. A dzisiejsza zamiana wyszła mi wyjątkowo dobrze.

 

Mężczyzna rozejrzał się po ogrodzie. Gwardziści albo pochowali się tak dobrze, że w gęstniejącym mroku nie mógł ich dostrzec, albo najzwyczajniej w świecie spali, zaniedbując obowiązki. Tak czy inaczej, nie miało to większego znaczenia. Dzisiejsze spotkanie z Lidią oznaczało, że miał przynajmniej miesiąc spokoju, zanim otrzyma ponowne zaproszenie od hrabiny. Musi w tym czasie znaleźć środek na nieczułość Wilhelma względem małżonki. Albo będzie musiał opuścić Wiesen. Cóż, nie pierwszy i nie ostatni most zostałby spalony. Hm, pomyślał Hejnert, krocząc po wysypanej żwirkiem ścieżce w kierunku domostwa, niełatwo jest żyć w świecie rządzonym przez idiotów.

 

Dotarł do drzwi wejściowych domostwa i spojrzał w górę, w okna swojego gabinetu.

 

– Jeszcze kilka minut pracy i będę mógł w końcu odpocząć – westchnął cicho. Czuł zmęczenie po wyczerpującej wizycie, dodatkowo spotęgowane przez wypite w gospodzie wino. Należało jedynie uaktywnić zaklęcie rewersujące i wszystko wróci do należytego porządku.

 

Położył dłoń na klamce i zamarł. Jego ciało przeszył ostrzegawczy impuls, i to tak mocny, że mężczyzna poczuł wibracje w kieszeni płaszcza – uaktywnił się skryty w magicznym pokrowcu amulet. Wyszkolone wieloletnim doświadczeniem czarodziejstwa zmysły zawyły na alarm głośniej, niż legendarne trąby króla Boriona w noc napaści hord barbarzyńskich na miasto Aalst ponad pięćset lat temu. Hejnert opanował wewnętrzny impuls, nakazujący natychmiastową ucieczkę. Wiedział doskonale, że tak silna reakcja organizmu musiała zostać wywołana przez obecność nie lada gościa. Należało dowiedzieć się, kto fatygował się do prowincjonalnego Werden, poszukując jego skromnej osoby i po co. A potem intruza zabić.

 

Powoli nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Przedsionek zdawał się pusty, więc mag wszedł ostrożnie do wnętrza domu. Rozglądając się dookoła, wysyłał telepatycznie delikatne impulsy rozpoznawcze. Cisza. Nic nie wyczuł. Postanowił lekko się zaniepokoić. To nie był dobry znak. Uważnie omijając skrzypiące klepki, przeszedł przez duży przedpokój i zajrzał do niewielkiej kuchni, potem do pokoju dziennego. Pusto. W dodatku nadal nie odbierał pozaświadomych znaków obecności intruza. Ale był pewien, że ktoś obcy przebywał w budynku. Nie można było lekceważyć tak silnych impulsów, jakie poczuł na zewnątrz. Postanowił przestać udawać i wyjął swój amulet z pokrowca, chroniącego obdarzony czarodziejską aurą przedmiot przed wykryciem przez ludzi wrażliwych na magię. Niewielki kawałek drewna, wyślizgany i obły od częstego dotykania, błyskawicznie rozgrzał się w jego dłoni. Z wyglądającym dla osoby postronnej jak wysuszony kołek amuletem w zaciśniętej pięści Hejnert odetchnął głęboko i wszedł spokojnym, zdecydowanym krokiem na górne piętro domostwa. Znajdowały się tam tylko dwa pomieszczenia – łazienka i pracownia czarnoksiężnika. Skierował się do tego drugiego pokoju, rozległego i wysoko sklepionego, w którym oprócz olbrzymiego, mahoniowego biurka i kilku regałów z księgami znajdowało się również łóżko, na którym pod postacią czarodzieja spał dostawca eliksirów.

 

Hejnert wkroczył powoli do pracowni i stanął zaraz za progiem. Leżące na łóżku ciało, rozprute od podbródka aż do krocza, połyskiwało czerwienią wnętrzności w blasku księżyca, jaki zaglądał do środka przez uchylone okno. Mdławy zapach krwi nieprzyjemnie zalegał w powietrzu, ale oprócz tego śmierdziało coś jeszcze.

 

– Sverne! – warknął czarodziej, spoglądając w górę, pod wysoko sklepioną powałę.

 

Zalegał tam mrok, nienaturalny i zbyt głęboki, by być jedynie efektem nadchodzącej nocy. Mężczyzna zrozumiał w końcu, dlaczego ostrzeżenie było tak raptowne i intensywne. Odetchnął głęboko. Połowa sukcesu to wiedzieć, przeciwko komu się staje, pomyślał.

 

– Sverne – powtórzył spokojniej. – Pokaż się, albo cię do tego zmuszę.

 

Poczuł w uszach narastające ciśnienie powietrza. Potrząsnął ściskanym w dłoni drewienkiem, uskoczył w lewo, w róg pomieszczenia. Zauważył ze zdziwieniem, jak bardzo spociły mu się ręce, a potem wyciągnął przed siebie długi, drewniany kij, w który przekształcił się pobudzony magią amulet. Wtem, niczym w odpowiedzi na jego gest, pod sufitem coś pękło niby bańka mydlana, niewidoczne, ledwie wyczuwalne – sverne postanowiła się ujawnić. Połami płaszcza czarodzieja załopotał gwałtowny podmuch powietrza, smród wzmógł się tak, że Hejnert z trudem opanował odruch wymiotny. Po chwili napięcie w uszach zelżało i czarodziej dostrzegł niewyraźną postać, siedzącą na jednej z podtrzymujących strop belek. Choć nie była to tak do końca postać, raczej nieokreślony w swym kształcie cień, zmieniający co chwila zarysy, rozmywający się i tężejący niczym czarna, gęsta mgła. Przyczajone pod sufitem stworzenie zasyczało przeciągle i odezwało się, powoli artykułując każde słowo.

 

– W końcu postanowiłeś się zjawić – głos docierający z góry dziwacznie wibrował, wznosząc się i opadając w nienaturalny sposób. Hejnert wiedział, że spowodowane to było zupełnie inną budową gardła i strun głosowych stworzenia. – Znudziło mnie to czekanie na ciebie, człowieku.

 

– Zjawiłem się, a jakże – odparł czarodziej, ujmując swój drewniany oręż w obie dłonie. – Przykro mi, że musiałaś czekać. I że czekając, postanowiłaś zamordować mojego przyjaciela. Przecież doskonale wiedziałaś, że to nie ja.

 

– Och, sam rozumiesz – wysyczała sverne, powoli przesuwając się na sąsiednią belkę. – Musiałam jakoś zabić czas… Zresztą, sprawiłam nie tylko tego wieprzka… Wiesz, nie ma nic interesującego w mordowaniu kogoś, kto śpi i nie ucieka.

 

Poruszała się łagodnie, jakby płynąc w powietrzu. Wiedział, że to złudne wrażenie, że potrafi być bardzo szybka. Była doskonałym drapieżnikiem tam, skąd pochodziła. A tutaj niemal nie miała sobie równych.

 

Znowu zbliżyła się do Hejnerta, który ostrzegawczo poruszył drewnianą lagą. Stworzenie zasyczało i cofnęło się nieznacznie, zatrzymując się tuż nad zalanym krwią łóżkiem. Czarodziej ponownie poczuł stężenie powietrza w uszach i przełknął ślinę, chcąc pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia. A potem ramiona pokryły mu się gęsią skórką, bo w pokoju nagle zrobiło się bardzo zimno. Hejnert chuchnął parą z ust i wytrzeszczył oczy. Bo czegoś takiego jeszcze w życiu nie widział.

 

Leżące na łóżku ciało drgnęło, po czym gwałtownie usiadło na krawędzi siennika, chlapiąc naokoło gęstą krwią. Czarodziej brał udział w doświadczeniach nekromancji, przywoływał zmarłych chcąc zdobyć informacje, ale poruszającego się trupa w takim stanie nie było mu dane oglądać. Zastanowił się, jak to w ogóle możliwe, przecież widział rozprute mięśnie i rozerwane ścięgna, zwisające z obrzydliwej rany niczym podcięte sznurki marionetki. Zwłoki w tym stanie, tak potwornie poszatkowane, nie powinny być zdolne do jakiegokolwiek ruchu, nawet pod wpływem magii.

 

A jednak krwawiący truposz, w niczym nie przypominający już człowieka, powoli ale zdecydowanie zaczął podnosić się na nogi. Czarodziej oprzytomniał momentalnie. Zrozumiał, co szykuje sverne. Rzuci na niego trupa dostawcy i sama w tym czasie zaatakuje licząc, że rozproszony da się zaszlachtować. Bo przybywając tutaj wiedziała, kogo ma zabić. Zdawała sobie sprawę, że pokonać czarodzieja, zwłaszcza tak doświadczonego jak Hejnert, nie będzie łatwo.

 

Nagle mężczyzna usłyszał hałas, dobiegający z parteru. Zerknął z nadzieją w stronę drzwi, a zawieszone pod sufitem stworzenie zachichotało, widząc jego spojrzenie.

 

– Nie, czarowniku – syknęła sverne. – To nie twoje posiłki. A raczej już nie twoje. Teraz to są moi słudzy…

 

Mag zaklął w myślach. Nie dość, że miał przed sobą chcącą go zabić istotę nie z tego świata, to jeszcze czyhał na niego cały oddział żywych trupów. A wieczór rozpoczął się tak miło.

 

Rozszarpany przez potwora dostawca eliksirów wyprostował się i rozstawił nogi dla lepszej równowagi. Z jego rany wylewały się wnętrzności, wyglądające niczym krwawe, oślizgłe robaki. Czarodziej odgonił od siebie to skojarzenie, koncentrując na przyczajonej pod powałą sverne. Być może dlatego szybkość, z jaką został zaatakowany przez trupa, tak bardzo go zaskoczyła. Wyciągnięte dłonie z zakrzywionymi palcami, mierzącymi w twarz Hejnerta, niemal dosięgły celu. Mężczyzna gwałtownie drgnął, chcąc odskoczyć od napierającej na niego go obrzydliwości, i uderzył plecami w ścianę. W ostatniej chwili zdążył przerzucić kij do lewej ręki i zadać cios, zanim krwawe monstrum zdążyło wydrapać mu twarz. Z drąga trysnęło jasne światło, które z głośnym hukiem odrzuciło napastnika z powrotem na łóżko. Osmalone ogniem ciało natychmiast wstało i ruszyło na maga ponownie, a w tym samym momencie spod sufitu skoczyła sverne, sycząc tak przeraźliwie, aż Hejnerta zabolały od tego dźwięku uszy. Czarodziej był jednak gotowy. Z prawej dłoni mężczyzny wystrzeliła kula, połyskująca zimnym, niebieskawym światłem. Sfera rozszerzyła się błyskawicznie i otoczyła pochylonego z wysiłku człowieka, chroniąc go przed atakiem skaczącego nań z góry potwora. Gdy ten uderzył w barierę, odbił się od niej z przeraźliwym skowytem i przywalił w dębowe biurko, łamiąc mebel na drobne kawałki. Niemal jednocześnie ze sverne do czarnoksiężnika doskoczył trup. Tego przeciwnika bariera magiczna nie mogła zatrzymać, potrzebne było inne zaklęcie. Hejnert raz jeszcze uderzył dostawcę kijem, ale tym razem zabrakło już czasu na poprawkę piorunem. Martwe ciało zawirowało w miejscu, odzyskało równowagę i ponowiło atak. Mag nie czekał ani sekundy dłużej. Przykładając dłoń do swej twarzy, ułożył palce w nienaturalny sposób, sięgając po jedno z prostszych zaklęć. Całe pomieszczenie poza błyskającą niebiesko sferą, otaczającą broniącego się mężczyznę, zapłonęło jasnym ogniem. Powietrze zagotowało się od gorąca, a meble zajęły się płomieniami w mgnieniu oka, zwiększając jeszcze siłę rzuconego czaru. Martwiak stanął w miejscu, huczący ogień wessał go i odciągnął od czarodzieja, który popatrzył na płonące zwłoki i zadrżał. Bo trup nie wydał z siebie nawet skowytu, rozpuszczając się pod wpływem palącej kości temperatury jak świeca wrzucona do pieca. Co może i było oczywiste, ale tak nieludzkie i nienaturalne, że stawiało włosy na głowie. A poza tym, porażające było oglądanie własnej twarzy, spopielanej w burzy ognia. Bo to padające na kolana coś miało nadal twarz Hejnerta.

 

Sverne nie dała odetchnąć swojej ofierze. Skoczyła przez ogień, który nie robił jej najwyraźniej najmniejszej krzywdy, rozwierając wielką, przerażającą paszczę. Jak nie gorąco, to może zimno, zdążył pomyśleć mag i uderzył w nacierającego stwora zaklęciem lodu. Huczący w powietrzu ogień nagle znikł, jakby zassany potężnym podmuchem, a ściany pokoju zajęczały jak żywe, pokrywając się w mgnieniu oka grubą warstwą szronu. Biaława mgiełka pokryła ochraniającą Hejnerta kulę, w którą walnął z impetem potwór. Raz jeszcze odbił się z wrzaskiem od bariery, ale od potężnego uderzenia sfera skurczyła się zauważalnie, ledwie obejmując skuloną w jej wnętrzu postać. Mag wiedział, że nie ma za dużo czasu. Najwyraźniej mróz nie poskutkował, mężczyzna musiał więc sięgnąć po coś innego. Zdawał sobie sprawę, że nie znano metody zabicia istoty, z którą przyszło mu walczyć. Pozostawało jedno rozwiązanie. Bardzo ryzykowne, ale nie było wyjścia. Czarnoksiężnik przykląkł, zakręcił trzymanym w rękach kijem w powietrzu i uderzył jego końcem w drewnianą podłogę. Rozległ się głośny trzask i na ścianie tuż obok okna, za gotującą się do ponownego natarcia sverne, rozjarzył się okrąg teleportu. Stworzenie obejrzało się, dostrzegło jaśniejący kształt i znowu spojrzało na Hejnerta. Przejrzało zamiary czarodzieja. Nieziemska istota skurczyła się, niemal dwukrotnie zmniejszając rozmiary i zasyczała wściekle. W odpowiedzi klęczący człowiek machnął dłonią, znosząc czar ochronny i likwidując bladoniebieską sferę. Właśnie tu leżało śmiertelne zagrożenie. Żeby uderzyć telekinetycznie, mag musiał wystawić się na niebezpieczeństwo. Bariera magiczna, nawet najsłabsza, reagowała na cios telepatyczny potężną eksplozją, której rozmiarów nie sposób przewidzieć. Trzeba było ją zdjąć.

 

Jeśli nie uda się podstęp, będzie po mnie, pomyślał i gwałtownie wyprostował ramiona, mierząc rozczapierzonymi dłońmi w sverne. Zaklęcie wyszło bardzo dobrze, biorąc pod uwagę zmęczenie rzucającego i warunki, jakie panowały dookoła. Uderzyło idealnie w cel i odrzuciło stworzenie do tyłu, wpychając w teleport. Hejnert opadł na kolana, podpierając się o zamarzniętą podłogę rękoma. Okrąg przejścia zasyczał i znikł bez śladu.

 

– Udało się! – jęknął klęczący człowiek słabo. Wiedział wprawdzie, że nie zabił potwora. Jedynie wysłał go gdzieś bardzo daleko. Zdawał sobie sprawę, że sverne to bardzo pamiętliwe istoty. Ta konkretna na pewno nie popuści i będzie go szukała, a one żyją bardzo długo. Ale dzięki udanemu przerzuceniu zyskał czas, który wykorzysta na zdobycie odpowiedniej wiedzy. I kiedy stworzenie powróci, dysząc żądzą zemsty, będzie gotowy. Musi, bo inaczej marnie skończy.

 

Nagle oprzytomniał, słysząc stuk wojskowych butów na schodach. Zaklął głośno, przypominając sobie o gwardzistach, według zapewnień sverne ożywionych po to, by go uśmiercili. Wstał z wysiłkiem, podpierając się drewnianą pałką. Spojrzał na nią i potrząsnął gwałtownie dłonią. Metamorfoza była błyskawiczna, niemal niezauważalna. Kij zmienił się w długi, prosty miecz z ciemnego metalu. Czarodziej zakręcił młynek w powietrzu, chcąc wyczuć wagę lekkiego ostrza. Nie wiedział, czemu pomyślał o tytanie jako o surowcu na oręż, ale podobało mu się ta broń. W sam raz na zabicie kilku gwardzistów. Ponowne. To komiczne, pomyślał.

 

Wyszedł z pokoju i stanął na szczycie schodów, spoglądając na nadchodzących przeciwników. Godzinę wcześniej widok ich porozrywanych ciał być może przyprawiłby czarodzieja o lekką niestrawność, ale po tym, co widział na piętrze, nic nie mogło go już zaskoczyć. Ujął miecz w obie dłonie i postawił stopę na niższym schodku.

 

***

 

Dom czarodzieja palił się, aż miło. Hejnert popatrzył po raz ostatni za siebie, na płomienie, strzelające wysoko ponad wierzchołkami otaczających ogród drzew. Do jego obolałych uszu dobiegło rozpaczliwe bicie na alarm. Miał tylko nadzieję, że pożoga nie przeniesie się na sąsiednie domostwa, nie chciał przecież niewinnych ofiar.

 

Odwrócił się i pobiegł w dół ulicy, ku jaśniejącej w świetle wschodzącego słońca rzece. Jedno było oczywiste – nikt nie wysyła sverne ot tak sobie, żeby kogoś zabić. Nikt zwyczajny. A to oznaczało poważne kłopoty. Nadszedł czas pożegnania Werden i hrabiego Tardena nawet, jeśli oznaczało to utratę obiecanego honorarium. Mag miał nadzieję, że pożar zostanie potraktowany jako dowód jego śmierci. Dałoby to odrobinę czasu, potrzebną na nawiązanie kontaktu z przyjaciółmi. W pierwszym rzędzie, z Siilvą. Ją trzeba natychmiast ostrzec, bo jeśli dybano na życie Hejnerta, dziewczyna także mogła być w niebezpieczeństwie. Próbował połączyć się z nią jeszcze przed podłożeniem ognia, ale nie odpowiadała na telepatyczne wezwanie. Dziwne, bo zawsze to robiła. Musiał wobec tego pofatygować się do niej osobiście, na szczęście wiedział, gdzie była. Pod Łbem Byka, tak się chyba nazywała knajpa tego grubasa, pomyślał. Wydostanie się z miasta i znajdzie dobre miejsce na odzyskanie sił. Wykrycie skrzyżowania żył wodnych nie będzie problemem. A jak już się zregeneruje po walce z sverne, teleportuje się do gospody Maco. Wygląda inaczej, więc nikt nie powinien go rozpoznać, zresztą wobec tego, co zaszło, dalsza dyskrecja nie miała raczej żadnego znaczenia. Porozmawia z Siilvą i ustalą plan dalszego działania. Bo Rudowłosa, mimo młodego wieku, była czasami bardzo roztropna. A poza tym może miała jakieś wieści, o których on nie słyszał.

 

Szybko, pomyślał przechodząc przez bramę południową, nie ma czasu do stracenia. Znaleźć źródło energii i przenieść się na zachód, do Engel. Kroki mężczyzny załomotały na drewnianym moście, przerzuconym nad rwącym nurtem Ilie, ale zanim wartownik zdążył spojrzeć, kto tak hałasuje z samego rana, Hejnert znikł w zaroślach, porastających pobocze gościńca.

 

Szybko. Nie ma czasu do stracenia.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem i jestem mocno zawiedziony. Dobrze pamiętam opowiadanie o Rudowłosej, do którego nawiązujesz  w końcówce, i muszę przyznać, że to stoi na wyraźnie niższym poziomie. Jest słabsze fabularnie, jak i dużo gorzsze w sferze stylu i języka, którym operujesz. Co natomiast łączy oba opowiadania, to przydługi wstęp, zniechęcający do dalszego czytania. W tamtym wypadku wstęp byl po prostu długi, a tym razem jest i długi i stosunkowo nudny. Na dobrą sprawę niewiele też wnosi do historii, bo to nie hrabia i jego problemy są tu najważniejsze.

Jeżeli chodzi o fabułę to spodziewałem się czegoś ciekawszego. Szybko można się domyślić, że historia hrabiego jest zaledwie pretekstem i wstępem do drugiej części opowiadania, jednak brakuje między nimi jakiegoś powiązania. Najpierw raczysz czytelnika aż zbyt dokładnym wyjaśnieniem (stanowczo przegadane i niepotrzebne), dlaczego mag znajduje się w tym miejscu i jakie ma zadania, zaś drugą część traktujesz po macoszemu. Rozumiem niedopowiedzenie, zaskoczenie i aurę tajemniczości, ale brak choćby szczątkowego wyjaśnienia, o co chodzi i dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej mógłby tylko wyjść tekstowi na dobre. Słabo wypadły też postacie, Hejnert nie ma w sobie połowy charakteru Rudowłosej, nie dorasta do pięt nawet drugoplanownym postacią z Twojego pierwszego opowiadania. Zaś postaci hrabiego i jego małżonki to sztampa sama w sobie... Aha, jak rozumiem, Hejnert to nie tylko jeden z najlepszych magów na świecie, ale też doskonały szermierz? ;)

 

Język jest co prawda poprawny, ale narracji brakuje płynności i stylu, który tak spodobał mi się w pierwszym opowiadaniu. Masz też spore problemy z przecinkami, radzę zajrzeć do zasad ich stawiania, bo te braki nie są sporadyczne, a nagminne.

A teraz uwagi do konkretnych przykładów:

"Oraz oczywiście zaproponowano bardzo sowite honorarium, wraz z odpowiednim kontraktem. Według umieszczonych w dokumencie zapisów zaproponowano czarnoksiężnikowi[...]"

"Usiadł przy jedynym we wnęce, okrągłym stole," - to zdanie samo prosi się, żeby je zgrabniej sformuować.

"by po wypełnionym ciężką pracą żegnać się" - chyba czegoś brakuje.

"Ale były to rzadkie sytuacje. W środku tej dziwacznej sytuacji znajdował się Hejnert." - kolejne drażniące powtórzenie.

"I płaciła co miesiąc sowitą, brzęczącą pensję." - czy pensja może brzęczeć? Chyba nie... Co innego sakiweka pełna monet.

"Spokojnie,[-] przypomniał sobie czarnoksiężnik[-], gniew cesarza potrafi być straszny,[.] [G]dybym spopielił wredną babę kulą ognia, szlachetny Rootselar zapewne nie wykazałby zrozumienia." w nawiasach podałem propozycję zapisu, który chyba nieco lepiej pasuje do tego zdania.

"Dziewczyna dygnęła i szybko wyszła z pokoju. Musieli się mocno przestraszyć, pomyślał

Hejnert. Na pewno karczmarz wiedział już, że jego gość przyszedł do gospody wprost z pałacu, a taki klient mógł, niezadowolony z obsługi, kazać zamknąć właściciela wraz z rodziną do lochu. Niestety, zdarzało się to już wcześniej. Hrabia Tarden wywodził się z wielkiej rodziny, słynącej ze szlachetności i odwagi przodków. Ostatnio jednak mało go interesowały sprawy codzienne i korzystający z każdej okazji urzędnicy pałacowi nie raz nadużywali władzy, wyczuwając chwilową słabość wielmoży niczym drapieżniki krew ofiary." - niepotrzebny enter rozbił akapit na dwie części.

"Na zewnątrz zdążył już nadejść wieczór, przynosząc znad rzeki orzeźwiający chłód i bryzę świeżego powietrza." - a to przypadkiem nie ta bryza przyniosła chłód? Związek logiczny wydaje się cokolwiek wątpliwy.

"niewybrukowane, rozmiękłe od upału ulice" - jeśli dobrze rozumiem, to ulice były po prostu ścieżkami z udeptanego piasku?W takim razie, jak słońce może rozmiękczyć piasek? Co innego deszcz.

"Kiwnął głową gwardziście z ochrony," - chyba do realiów świata bardziej pasowałoby "ze straży".

"Postanowił lekko się zaniepokoić.” – trochę to dziwne.

„Czarodziej odgonił od siebie to skojarzenie, koncentrując na przyczajonej pod powałą sverne.” – zabrakło „się”.

„W ostatniej chwili zdążył przerzucić kij do lewej ręki i zadać cios, zanim krwawe monstrum zdążyło wydrapać mu twarz.” – powtórzenie i to w jednym zdaniu.

„przywalił w dębowe biurko” czy to biurko nie było przypadkiem z mahoniu?

„Całe pomieszczenie poza błyskającą niebiesko sferą, otaczającą broniącego się mężczyznę, zapłonęło jasnym ogniem. Powietrze zagotowało się od gorąca, a meble zajęły się płomieniami w mgnieniu oka, zwiększając jeszcze siłę rzuconego czaru. Martwiak stanął w miejscu, huczący ogień wessał go i odciągnął od czarodzieja, który popatrzył na płonące zwłoki i zadrżał. Bo trup nie wydał z siebie nawet skowytu, rozpuszczając się pod wpływem palącej kości temperatury jak świeca wrzucona do pieca. Co może i było oczywiste, ale tak nieludzkie i nienaturalne, że stawiało włosy na głowie. A poza tym, porażające było oglądanie własnej twarzy, spopielanej w burzy ognia.” (ogień powtarza się jeszcze dwa razy w kilku pierwszych zdaniach kolejnego akapitu)  – sam właśnie kończę opowiadanie, gdzie dużo jest ognia, toteż dobrze wiem, że tych powtórzeń można bez większych problemów uniknąć, zaglądając do jakiegokolwiek słownika synonimów.

„– Udało się! – jęknął klęczący człowiek słabo” - lepiej „jęknął słabo, klęczący człowiek”.

 

Podsumowując, jak tekst o Rudowłosej spodobał mi się bardzo, tak ten wypadł słabo na tle poprzedniego. Tamtym opowiadaniem wystawiłeś sobie pewne świadcetwo poziomu, więc teraz oczekiwania są wyższe niż za pierwszym razem. Wydaje mi się, że ten tekst nie przeszedł żadnej korekty, a to mocno dało mu się we znaki. Nie zasługuje więcej na 3, ale oceny wystawiać nie będę.

Wybacz tak krytyczny ton, ale oczekiwałem znacznie lepszego tekstu. Mam nadzieję, i tego też życzę, że kolejne opowiadanie będzie stało już na odopowiadaniem poziomie.

Pozdrawiam serdecznie

To ja pojadę po innych (chyba) rzeczach niż Clod.

 

Ogrom pracy, jaki go czekał. Wyrzeczenia, na jakie musiał się zgodzić, Szynkwas, jaki napotkał. Masa powtórzeń w trzech kolejnych zdaniach. A poza tym hej, słyszałeś kiedyś może o wyrazie „który”? Bo „jaki” i „który” to nie to samo.

 

Podnoszące się na nieboskłon słońce – to nie brzmi najlepiej.

 

„…po wypełnionym ciężką pracą żegnać się ostatnimi…” – brakuje słowa „dniu”

 

„na jedynym zydlu, jaki znajdował się w pomieszczeniu” – o, i tu na przykład jest właściwy moment, by użyć słowa „który”.

 

„Bądź, co bądź była kuzynką cesarza.” - > Bądź co bądź, była kuzynką cesarza.

 

Nie kontynuuje się dalej i nie cofa się do tyłu. To masło maślane. Albo kontynuowała, albo mówiła dalej.

 

„szybko wyszła z pokoju” -  Myślałam, że to sala w karczmie, a nie pokój.

 

Zamyka się w lochu, a nie do lochu, chyba?

 

„Wprawdzie, szczerze mówiąc, Werden nie było największym miastem, jakie w swoim życiu odwiedził, to na pewno należało do wąskiego grona tych najbrudniejszych.” – Przyjrzyj się temu zdaniu i sam sobie odpowiedz, dlaczego brzmi źle.

 

Jakim to cudownym sposobem upał rozmiękcza ulice? Bo chyba nie były asfaltowe?...

 

Jak niby bliskość kwatery czarodzieja do siedziby markgrafa miała hrabiemu zagwarantować gorliwość w wykonaniu zadania? Co to w ogóle jest margraf i czy to to samo, co hrabia?

 

Cieszyć się można względami w liczbie mnogiej, nie względem.

 

„Przestało mu się podobać w Borre.” – Myślałam, że już wcześniej przestało.

 

Czy można by przyjemniejszą komuś osobą…?

 

Gwardzista z ochrony? A co to, opowieść o hipermarkecie, czy średniowieczne fantasy?

 

Księżyc, jaki zaglądał… - znowu winno być „który”.

 

„- W końcu postanowiłeś się zjawić – głos docierający z góry…” -  Winno być z kropką po zjawić oraz głos wielką literą.

 

„…zupełnie inną budową gardła i…” – inną niż co?

 

„I że czekając, postanowiłaś…” – przecinek przed „czekając” też.

 

„Znowu zbliżyła się do Hejnerta, który ostrzegawczo (…) zatrzymując się tuż nad (…) chcąc pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia (…) pokryły mu się gęsią skórką (…) nagle zrobiło się bardzo zimno.” – Jeden akapit, a tyle paskudnych zaimków zwrotnych…

 

Co to jest stężenie powietrza w uszach?

 

Jak właściwie ogień odciągnął martwiaka od czarodzieja?

 

Popuszczanie raczej kojarzy mi się z nietrzymaniem moczu, a sverne raczej nie odpuści czarodziejowi.

 

Nawet nie czytało się źle, z zastrzeżeniem, że mnie Rudowłosa średnio się podobała. Ale pamiętam o niej, więc nawiązanie i splecenie wątków zagęszcza atmosferę, więc raczej na plus. ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziwne, ale akurat dalsze część historii w ogóle mnie nie zainteresowała. Wolałabym się dowiedzieć, co z tym potomkiem. Umknęlo mi?

Najwyraźniej mi umknęło, niezgoda ;-)

Witam!

Dziękuję za komentarze, Clod i Jose. Bardzo mi przykro, że rozczarowałem Cloda, choć mi ten tekst bardziej się podoba (może dlatego, że nowszy :-)). 

Poprawki wprowadzone, sypnąłem się głównie w trzech miejscach, (jakie x3, ogień i się x 100000). Co do "jakich" - przedobrzyłem, chcąc uniknąć wpisywania co chwila "który" - i zrobiłem gorzej.

Z ogniem trudno mi było sobie poradzić (dzięki Clod za pomysł ze słownikiem, jak mogę korzystam :p, ale teraz nie posiadam księgi przy sobie, a dostęp do internetu mam BARDZO ograniczony. Nie usprawiedliwiam się, jeno wyjaśniam), starałem się jak mogłem, wyszło - jak zwykle.

Heh, a najbardziej mi wstyd tego popuszczenia. Chyba sam z wrazenia zaraz popuszczę.

Pozdrawiam,

Toms

Nowa Fantastyka