- Opowiadanie: Black Moon - Przyjaciel

Przyjaciel

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przyjaciel

Dochodziła trzecia. Miasto otulone było senną aurą nocy, a powietrze miało ten specyficzny aromat, tak charakterystyczny dla małych, portowych miasteczek. I cisza. Tak głęboka i niezmącona, że zastanowiłbyś się czy to w ogóle możliwe. Ludzie? Wszyscy już dawno śpią, znużeni całodniową pracą przy załadunku statków czy w wędzarni. Światła? Tak, gdzieniegdzie stały latarnie, lecz mdłe światło, które rzucały potęgowało tylko ponure wrażenie. Często się mówi, że miasta są jak żywe organizmy, żyją swoim własnym życiem. Mówi się, że miasta mają dusze. Advercity nie miało duszy. Może za dnia, kiedy niespełna cztery tysiące mieszkańców w trudach dnia krzątało się po jego ulicach, można było powiedzieć, że miasto w jakiś sposób żyło. Ale nocą… Nocą było po prostu martwe. Tak dosłownie, jak i w przenośni.

***

 

Billy stał na parapecie, jedną rączką trzymał się ramy, drugą z kolei opierał na biodrze, w tak charakterystycznej pozie małego zdobywcy. W sumie już nie takiego małego, w zeszłym miesiącu Billy skończył 8 lat, a po wakacjach miał iść do 3 klasy. Chłopiec z dumą obserwował roztaczający się z okna widok na port i lekko falujące morze, skąpane w mlecznym świetle księżyca. Niejednemu widok ten zaparłby dech w piersiach, siódme piętro może nie wydaje się zbyt imponującą wysokością, jednak to ciekawe, jak stanie na parapecie potrafi zmienić sposób postrzegania rzeczywistości. Billy jednak stał spokojnie i wyglądał wręcz przerażająco pewnie w swojej piżamce w pieski, jakby w całym swoim dziecięcym życiu nie robił nic innego, tylko wystawał nocami na parapecie.

 

– Hej, przyjacielu.

 

– Tony! Jesteś wreszcie! – okrągłą dziecięcą buzię rozpromienił szeroki uśmiech. – Długo cię dziś nie było.

 

– Wybacz Billy.

 

– Nie szkodzi – chłopiec puścił ramę i usiadł na parapecie, wcześniej przerzucając przez niego nogi tak, że zawisły w powietrzu. – Co dziś będziemy robić?

 

– Musimy się rozstać, Billy.

 

– Ale… Jak to? Dlaczego, Tony?! – uśmiech na twarzy Billy’ego zastygł, po czym poprzez nerwowy grymas przerodził się w smutną i zawiedzioną dziecięcą minkę.

***

 

– Ciota! Ciota!

 

– Haha! Billy płacze! Billy płacze!

 

– Dupek! – krzyknął trzeci z chłopców popychając Billy’ego na ścianę.

 

Billy nigdy nie miał przyjaciół. Prawdopodobnie było to spowodowane tym, że stronił od ludzi i przejawiał wszelkie cechy typowe dla samotnika. Gdy inne dzieci na przerwach w szkole bawiły się i dokazywały, Billy siedział na ławce pogrążony we własnych dziecięcych myślach, najczęściej ze wzrokiem wbitym w buty. Zawsze trzymał się na uboczu i nigdy nie uczestniczył w zabawach czy grach wraz z innymi. Nikogo chyba nie trzeba uświadamiać, że takie właśnie osoby najczęściej padają ofiarą szkolnych łobuzów i napinaczy. Nie inaczej było w przypadku Billy’ego, chłopiec odkąd tylko pamiętał zawsze był poniżany, bity i wyśmiewany.

 

– Hej, Billy– głos dobiegał jakby zewsząd, Billy rozejrzał się dookoła, lecz nie zobaczył nikogo, kto mógłby być autorem tych słów. Przed sobą widział tylko trzech chłopaków ze starszej klasy, którzy znowu mu dokuczali.

 

– Tutaj jestem – tym razem głos wyraźnie dobiegał z prawej strony. Billy odwrócił się i zobaczył chłopca, mniej więcej w swoim wieku, odrobinę wyższego, o ciemnych brązowych włosach i dużych, również brązowych oczach. Twarz chłopca była sympatyczna, a na wargach przebłyskiwał chytry uśmieszek, który dziwnym sposobem sprawił, że Billy poczuł się lepiej. Otarł rękawem łzy i wyprostował się. Trzej chłopcy nadal coś wykrzykiwali pod jego adresem, ale Billy przestał ich słyszeć, skupił się wyłącznie na swoim nowym towarzyszu.

 

– Kim jesteś?

 

– Jestem Tony. Chodź załatwimy tych lamusów.

 

– Ich jest trzech… A poza tym są starsi.

 

– Nie pękaj, chodź – Tony ruszył w stronę starszaków, Billy, po chwili zastanowienia, ruszył za nim.

***

 

– Pani Johnson, to już czwarte wezwanie w tym miesiącu. – dyrektor Smith zawiesił głos i wymownie spojrzał na mamę Billy’ego.

 

– Ja wiem, ale… – Billy siedział przed gabinetem dyrektora. Mama zaczęła płakać. Billy nie lubił kiedy płakała. Ale przecież nie zrobili z Tonym niczego złego, tylko się bronili.

 

– Rozumiem pani żal, ale musimy coś z tym zrobić. Taki przypadek nie może się już więcej powtórzyć, następnym razem Billy zostanie wydalony ze szkoły i przeniesiony do placówki specjalnej. Proszę nie płakać, pani Johnson i postarać się zrozumieć. Szkoła nie może sobie pozwolić na takie rzeczy. Naszym zadaniem jest wychowanie i edukacja dzieci, ale także zapewnienie im bezpieczeństwa. Pani syn przejawia niepokojące syndromy, jest agresywny, co w znaczący sposób odbija się na życiu szkoły. Rodzice poszkodowanych dzieci skarżą się i domagają usunięcia pani syna z placowki.– Dyrektor ściągnął grube, rogowe okulary i przetarł oczy wierzchem dłoni.-Ja zawsze bardzo lubiłem Billy’ego, był cichym i spokojnym chłopcem…Nie wiem jaka zmiana w nim zaszła. Nie wiem także z jakiego powodu, ale wiem, że trzeba z tym coś zrobić. Dlatego niestety muszę od pani zażądać bezwzględnej i stanowczej interwencji w sprawie syna…a także przebadania Billy’ego przez specjalistę. W dzisiejszych czasach dzieci często zmuszone są funkcjonować pod naciskiem i presją, a także zmagają się z wieloma innymi problemami, które mogą mieć destrukcyjny wpływ na ich psychikę. Tak więc proszę, aby udała się pani z synem do lekarza.-Dyrektor wstał uznając swą przemowę, a co za tym idzie całą rozmowę, za zakończoną.-Proszę pamiętać, że chodzi nam o dobro Billy’ego.

 

 

Przez całą drogę do domu mama nie odezwała się ani słowem.

***

 

– Pani Johnson – doktor Stanley otworzył drzwi gabinetu i omiótł wzrokiem poczekalnię. – Zapraszam.

 

– Cóż… W ciągu tych kilku dni, kiedy Billy był u nas na obserwacji kilkakrotnie z nim rozmawiałem, a także przeprowadziliśmy niezbędne badania. Przykro mi, ale nie mam dla pani dobrych wiadomości… – Sara Johnson spojrzała na swojego syna, który siedział w kąciku dla małych pacjentów i skupiony bawił się klockami. Nie, to wszystko nie spływało po niej jak po kaczce, jak niektórzy myśleli. Serce pękało jej z bólu, za każdym razem, gdy tylko Billy miał jakieś kłopoty. A teraz to…

 

– Co mu jest panie doktorze? Coś poważnego? To pewnie tylko stres, wie pan u nas w domu…ja…

 

– Pani Johnson… To nie stres. Na początku podejrzewałem autyzm. Billy jest cichy i zamknięty w sobie, nie szuka kontaktu z rówieśnikami, ani z innymi ludźmi, wydaje się być zamknięty czy nawet uwięziony w swoim hermetycznym świecie. Jednak miewa napady agresji. Jak już wspominałem, sporo rozmawiałem z chłopcem, na tyle oczywiście na ile mi pozwalał. Po tych rozmowach w mojej głowie zaczęła już powstawać pewna diagnoza, ale nie byłem do niej do końca przekonany. Wykonałem jednak kilka stosownych badań i cóż…bardzo mi przykro, ale prawie na sto procent mogę stwierdzić, że pani syn cierpi na chorobę Bleulera. Muszę przyznać, że to niezwykle rzadkie u dzieci, prawie niespotykane, nigdy nie miałem do czynienia z tą chorobą w tak młodym wieku.

 

– Co… co to jest ta choroba… Bleu…

 

– Pani Johnson, pani syn ma schizofrenię – Sara wraz z tymi słowami poczuła słodki smak w ustach, a świat nabrał różowych kolorów. Przez moment myślała, że zasłabnie, ale doktor podał jej szklankę wody i jakoś doszła do siebie.

 

– Schizofrenię?– głos trząsł się jej, jak niegdyś, kiedy oznajmiała Jackowi, że jest w ciąży. I wtedy, i teraz wydawało jej się, że to koniec świata.

 

– Tak, a dokładnie schizofrenię paranoidalną. Chłopiec często wspominał w rozmowie o swoim przyjacielu, Tonym. Jednak Tony nie istnieje, Pani Johnson.

 

– Przecież dzieci często miewają wymyślonych przyjaciół! – Sara krzyknęła i zaczęła płakać. Billy odwrócił się i spojrzał na nią, jakby wybudzony ze snu.

 

– To nie jest jeden z tych wymyślonych przyjaciół, których dzieci tworzą w swojej wyobraźni kiedy czują się samotne i zagubione. Billy słyszy głosy, słyszy Tony’ego, ale nie tylko słyszy wiele innych głosów, a także miewa przeróżne wizje. Opisał mi Tonego z takimi szczegółami, jak gdyby patrzył na obrazek. Bardzo mi przykro.– lekarz opuścił głowę z zakłopotaniem.

 

– Kurwa – pomyślała Sara. – Kurwa! Kurwa! Kurwa!

 

– Można coś na to poradzić, można to leczyć? – starała się panować nad głosem. Uparcie powracała wizja sprzed lat, to musi być prawda, że dźwięki przechowują najwięcej wspomnień. Znów widziała jak żywą twarz Jacka, która rozpromieniona uśmiechem, poprzez nerwowy grymas nabrała wyrazu wściekłości.

 

– Jak to, kurwa, w ciąży?! – Sara nigdy wcześniej nie widziała Jacka tak zdenerwowanego. No może poza tym jednym razem kiedy to na skrzyżowaniu wysiadł z samochodu i pobił mężczyznę, który zajechał mu drogę.

 

– Jack… ja… ja…

 

– Ty idiotko! – Jack zamachnął się i uderzył Sarę. Uderzył ją po raz pierwszy, lecz później robił to coraz częściej. Aż do ósmego miesiąca ciąży, kiedy to widziała go po raz ostatni.

 

– Medycyna nie zna leków, które mogłyby cofnąć zmiany zaszłe w umyśle schizofrenika. Są jednak leki, które hamują rozwój choroby oraz stymulują umysł na tyle, że chory może normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Leki jednak musi przyjmować regularnie… i do końca życia.– Sara spojrzała na syna, który zrzucił właśnie ze stołu swoją wieżę.

***

 

– Zrobiłem co mogłem, żeby Ci pomóc. Od teraz musisz sobie radzić sam. Ale chyba wiesz co robić, prawda?

 

– Nie wiem… ja… chyba tak…

 

– Nie martw się Billy, wszystko załatwiliśmy. Nikt ci już nie będzie dokuczał, a twoja mama nie będzie już płakać. Żegnaj, przyjacielu.

 

– Tony! Nie zostawiaj mnie! Nie! – Zawiedziona i smutna mina Billy’ego, poprzez nerwowy grymas przerodziła się w przerażoną.– Tony!

 

Billy rzucił się za swoim przyjacielem. Okno jego małego pokoiku szybko zostało wysoko nad nim. Przez ostatnie trzy sekundy swojego życia zdążył jeszcze pomyśleć, że to naprawdę dobrze, że jego mama nie będzie już musiała płakać.

 

Nad otulonym ciszą miasteczkiem rozległ się głośny wrzask zbudzonej ze snu mewy.

 

Sarę Johnson pochowano trzy dni później, tuż obok jej syna, na miejscowym cmentarzu.

Koniec

Komentarze

Ech, prawdę mówiąc... nie doczytałem do końca, nie porwało mnie. A to niedobrze.

Pozdrawiam! :-)

W przeciwieństwie do przedpiścy przeczytałem całość. No i jestem w tak zwanej kropce... Pomysł, chociaż nie nowatorski, uważam za dobry. Fabularną realizację pomysłu też uważam za dobrą. Natomiast techniczna strona tekstu... Kiepsko, Czarny Księżycu, kiepsko. Zapis dialogów. Interpunkcja. Spacje. Tekst do uważnego przejrzenia i poprawienia... Masz na to dwadzieścia cztery godziny, więc rzecz do zrobienia.

To w końcu kobieta nazywa się Sara, czy Sandra, bom się zgubił...

 

Poza tym podoba mi się. Jestem tego zdania, co Adam, choć mnie błędy tak nie przeszkadzały. Generalnie nie zwracam na nie wielkiej uwagi (o ile nie są rażące), jeśli dobrze mi się czyta. To chyba dobry znak. ;)

Sam pomysł jest dobry i ciekawy, ale wykonanie jest bardzo słabe. Ale opowiadanie wciąga...

Za mało dramatyzmu = raz,  dwa - nierozwinięta jest postać matki i jej historia. Trzy - należało rozwinąć postać schizofrenicznego przyjaciela.

Jak zapis pomysłu - niezłe, ale do rozwinięcia,  przerobienia i rozszerzenia. Opowiadanie może być wtedy naprawdę ciekawe.

Dziękuję bardzo za komentarze i rady, jestem zaskoczony tak licznym (i szybkim) odzewem na mój tekst, to cieszy. 

Oczywiście Sara, nie wiem czy mój błąd, czy może Word bardziej preferuje imię Sandra ^ ^

 

Odnośnie interpunkcji, spacji i dialogów - poprawiłem co zauważyłem, jeśli jest jeszcze coś rażącego, to proszę powiedzcie.

 

Może i rzeczywiście rozwinę to i rozbuduję, zobaczymy co z tego wyjdzie :)

 

Dzięki i pozdrawiam.

A gdzie spacje po dywizie, otwierającym kwestię dialogową? 

Jest:  -Jak to,   -Jack…   i tak dalej, praktycznie wszędzie. 

Powinno być: - Jak to,   - Jack...  

Spróbuj rozwinąć. Bez przesady, nie rób z tego trzytomowej sagi, ale tak o jedną trzecią --- śmiało.

Fajna jest tu konwencja spokojnego, chłodnego opisu - do utrzymania. To jest siła tego opowiadania. Dramatyzm poiien byc dramatyzmem zdarzeń, a nie opisu. 

PS. Dobry debiut.

Chciałabym, aby każdy debiutant zamieszczał opowiadanie, przeczytanie którego sprawia mi przyjemność. To takie jest. Od siebie dodam zaledwie jedną uwagę.

"To nie jest po prostu zwyczajny wymyślony przyjaciel, jakie dzieci wymyślają..." - Mowa jest o jednym przyjacielu, więc "...jakiego dzieci wymyślają...", ponadto w zdaniu jest powtórzenie. Proponuję "To nie jest po prostu zwyczajny, wymyślony przyjaciel, jakiego fantazja podsuwa dzieciom".

Pozdrawiam i życzę sukcesów.


Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dialogi poprawione, zdanie przeredagowane.

Nad rozbudową/przebudową pomyślę w wolnym czasie :)

Od razu tekst lepiej wygląda...   :-)  

Pomyśl. Wakacje, czasu nieco zapewne się znajdzie. Albo napisz coś równie dobrego.  

Powodzenia.

Mnie się niezbyt podobało. Cała historia, nie dosyć, że ograna, to i tak jakoś mechanicznie przedstawiona.

Zacząłem... Póki pamiętam, w pierwszej linijce zmieniłbym "ten specyficzny aromat", który kojarzy mi się z pieczeniem, na "ten specyficzny zapach", który kojarzy mi się z letnią nocą, świtem, podeszczową porą. Broń boże "tą specyficzną woń", która kojarzy mi się tylko z czymś śmierdzącym ;P

Pani syn przejawia niepokojące syndromy, jest agresywny, co w znaczący sposób odbijają się na życiu szkoły.

Rzecz jasna "odbija się" :) 

Rodzice poszkodowanych dzieci skarżą się i domagają usunięcia pani syna ze szkoły.

Aby nie powtarzać: "szkoły", użyłbym "placówki" :) 

Muszę przyznać, że to niezwykle rzadkie w tym wieku, prawie niespotykane, nigdy nie miałem do czynienia z tą chorobą w tak młodym wieku.

Myślę, że wystarczyłoby:  Muszę przyznać, że nigdy nie miałem do czynienia z tą chorobą w tak młodym wieku.

- Można coś na to poradzić, można to leczyć? – starała się panować nad głosem. Uparcie powracała wizja sprzed lat, to musi być prawda, że to dźwięki przechowują najwięcej wspomnień.

To bym usunął :) 

  

- Medycyna nie zna leków, które mogłyby cofnąć zmiany zaszłe w umyśle schizofrenika. Są jednak leki, które hamują rozwój choroby oraz stymulują umysł na tyle, że chory może normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Leki jednak musi przyjmować regularnie… i do końca życia.- Sandra spojrzała na syna, który zrzucił właśnie ze stołu swoją wieżę.

Aż mnie korci aby w tym momencie nawiązać rozpadającą się wieżę, do życia Sandry/Billy'ego :) 

Powiedzcie mi, czyliż jest Postęp Ideą, czy też tylko - biologią? Bo nie chce mi się wierzyć, ażeby rzecz tak wzniosła tak bardzo prymitywne korzenie miała!

Opowiadanie przypomiało mi "Carrie" Stephena Kinga, a takie skojarzenie budzi u mnie podziw :)

Wybacz mi rozległą krytykę, ale włączył się mój pedantyzm ;P

Keep it up :) 

Powiedzcie mi, czyliż jest Postęp Ideą, czy też tylko - biologią? Bo nie chce mi się wierzyć, ażeby rzecz tak wzniosła tak bardzo prymitywne korzenie miała!

 

Que? 

Dzieki, to przydatne, bo nawet kilkakrotnie czytajac napisany tekst mnostwo szczegolow ucieka. 

Pozdrawiam:)

Dzieki, to przydatne, bo nawet kilkakrotnie czytajac napisany tekst mnostwo szczegolow ucieka. 

Co takiego? Szczegóły czytają Twój tekst? ;)

Haha, jeśli tak na to spojrzeć ^ ^ rzecz jasna MNIE ucieka wiele szczegółów, ale dobrze wiedzieć, że łowcy zagubionego sensu czuwają ;)

Od początku się wyczuwa, że dzieciak skoczy z okna, a potem dzieciak skacze z okna. Ostatnie zdaniem IMO niepotrzebne.

Oczywiście się czepnąłem. Ale poza tym miłe opowiadanko ;) 

Gdybym chciała wyrazić swoją opinię, musiałabym prawie dosłownie przepisać komentarz AdamaKB, więc sobie daruję.

Pamiętaj tylko, że jako żywo "w tak charakterystycznej pozie" nie ma ani ciut wyrażenia skostniałego i to 'tak" można wyrzucić, jeli zachodzi taka potrzeba.

Nowa Fantastyka