- Opowiadanie: Septimus - Zagadka Różowych Rajstop

Zagadka Różowych Rajstop

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zagadka Różowych Rajstop

Zaczęło się od różowych rajstop.

Dziwne, prawda? To samo myślała pani Kudson, gdy jedne z nich powoli zaciskały się na jej chudej szyi. Inni ludzie w takiej sytuacji staraliby się rozluźnić pętlę, walczyć o życie lub chociaż trochę poszarpać się z oprawcą, choćby dla zasady. Jednak w przypadku pani Kudson, dla której świat był tylko kolejną dziwną rzeczą, które po prostu przytrafiają się ludziom i z którymi trzeba się zwyczajnie pogodzić, nie było miejsca na myślenie o walce. Pani Kudson już od narodzin oczekiwała końca.

A ponieważ była całkowicie pogodzona ze śmiercią oraz z tym, że za chwilę niezwykle rozciągliwe, różowe rajstopy, rozmiar M, dokończą swego dzieła, mogła swe ostatnie momenty poświęcić na rozmyślanie o sprawach dla niej naprawdę ważnych.

I w ten sposób ostatnią myślą, jaka przyszła pani Kudson do głowy, była troska. Troska o to, czy pan Thomas wrócił do domu na kolację. A pan Thomas był… kotem.

 

W głównym posterunku straży miejskiej miasteczka Reimor wrzało.

Starszy funkcjonariusz Zbylski zdjął czajniczek z ognia i powoli zalał kleistą herbatę zasypaną z wierzchu brązowym cukrem. Zamieszał ją gęsim piórem, używanym przez wszystkich strażników, gdyż na całym posterunku nie było ani jednej łyżeczki. Być może jakaś kiedyś istniała, ale uzupełniła kolekcję jednego z funkcjonariuszy.

Po pomieszczeniu powoli rozniósł się aromat starych butów pomieszanych z nikłym zapachem cukru i wanilii. Z czego ten pierwszy towarzyszył pomieszczeniom posterunku, odkąd tylko Zbylski pamiętał, a ten drugi zniknął tak szybko, jak tylko się pojawił.

– Hej, Darel! Dziś rano znaleźli kolejne ciało!

Ritts, również strażnik z miasteczka Reimor, niemal wbiegł przez drzwi, zasapany i czerwony niczym rzodkiewka. Ciężko oparł się o biurko, łapiąc oddech i przecierając chudą twarz wymiętą, szarawą chustką.

– Gdzie i kiedy? Kto? – zadał standardowe pytania funkcjonariusz Zbylski, flegmatycznie wyjmując gęsie pióro z filiżanki. Starannie strząsnął z niego kropelki herbaty i odłożył na miejsce, obok kubeczka z cukrem. W komisariacie NIC się nie marnowało*, a pióro będzie zdatne jeszcze przez co najmniej parę dni, dopóki cukier nie stwardnieje.

– Pani Kudson, niedaleko swojego domu. To ta starsza pani, która wciąż kupowała karmę dla kota i czasem mówiła do siebie – dodał Ritts widząc konsternację na twarzy starszego funkcjonariusza. – Najdziwniejsze jest jednak to, że zabójcy udusili ją…

– Różowymi rajstopami? – dokończył Zbylski bez najmniejszego zaskoczenia.

– To już piąta ofiara w ciągu dwóch tygodni.

– I z pewnością nie ostatnia… Co na to kapitan?

– Stary Dradlas sam się w tym wszystkim gubi – odparł Ritts. – Dzisiaj już nie wytrzymał.

– Nie wytrzymał?

– Załamał się, całkowicie. Nawet biały obrys ciała go nie rozbawił, tak jak zazwyczaj. Chyba nie mamy wyjścia, jak prosić o kogoś z zewnątrz.

Zbylski oparł się o ścianę i pociągnął łyk herbaty. W sam raz – ani za ciepła, ani za zimna. I cukier nie kleił się do zębów, a to już było coś. Przez ponad trzydzieści lat pracy w straży miejskiej zdążył nabyć ogromnego doświadczenia nie tylko w parzeniu obrzydliwej herbaty, ale i choćby w łataniu łat własnych ubrań.*

– Kogoś z zewnątrz, mówisz – zamyślił się znów Darel. – Dradlas już nie raz ściągał miastowych, ale nigdy nie mogli pomóc. Oni nas nie znają. Nie znają miasteczka, mieszkańców, ani obyczajów.

– Mówią, że to ktoś naprawdę dobry – odparował szybko Ritts.

– Dobry czy niedobry, to nadal miastowy. A kapitan, to kawał policjanta, gliny twardego jak… jak glina. A sam powiedziałeś, że się załamał.

– Dradlas już dawno powinien odejść i zostawić straż miejską młodym.

Darel spojrzał na Rittsa, na zmierzwione, rude włosy i chudą twarz młodzieńca, ledwo pełnoletniego. Takim jak on władza potrafiła uderzyć do głowy. Ale wkrótce przekona się, że straż, to ciężka praca. To walka o przetrwaniem, również z siłami natury.

– Czy odejdzie czy nie, sprawę zabójstw różowymi rajstopami trzeba rozwiązać – uciął Zbylski. – A skoro chcą mieć kogoś z zewnątrz, to już ich sprawa.

Pociągnął kolejny łyk i odstawił kubek na biurko.

– Stary Dradlas się załamał – powiedział w zamyśleniu. – Kto by pomyślał.

Ritts pokiwał głową, dając się unieść atmosferze powagi.

– Ale podobno już mu lepiej – dodał poniekąd pocieszająco, poniekąd dla samego przerwania ciszy, która zapadła w pomieszczeniu.

– A miastowy już jedzie? Ten detektyw?

– Mówili, że ściągną go tu w dwie doby. Sam się zastanawiam, jak to zrobią.

 

Dredick wyciągnął niedopałka z ust. Obracał go przez chwilę w palcach, po czym rzucił na ziemię i przygniótł trzonkiem włóczni. Zimne, wiosenne noce potrafiły nieźle dać w kość. Felicja zawsze twierdziła że podstawą u gwardzisty na nocnym patrolu jest ciepły ubiór. Zgadzał się z nią, w obawie przed konsekwencjami niezgadzania się z własną matką, ale w duchu wiedział że nic tak nie pomaga jak kieszeń skrętów. W myśl tej zasady sięgnął do kieszeni, lecz jego palce natrafiły na pustkę. Zaklął cicho pod nosem, po czym sięgnął za ucho.

– Zawsze jeden zapasowy – rzekł uśmiechając się. To była druga żelazna zasada, której się trzymał.

Podszedł do lampy zawieszonej przy szyldzie karczmy, aby od niej zapalić. Po chwili, oparty o mur, z zadowoleniem zaciągał się dymem.

Lubił swoją pracę. Lenten było bardzo spokojnym miastem, a oznaczało to, że nie miał za dużo do roboty. To prawda, zdarzały się bójki czy rozboje. Raz był też ściągany na miejsce morderstwa, ale tylko jako pomoc do przeniesienia ciała. Zwykły stróż prawa. I wiedział, że najlepiej nigdzie niepotrzebnie się nie pchać. Nigdy. W końcu siedział w tym dopiero od paru lat.

Mama zawsze powtarzała mu, żeby na siebie uważał. Według niego było to zbędne. W Lenten nikt o zdrowych zmysłach nie zaczepiał mężczyzny w gwardyjskim pancerzu. Dredick również nigdy nikogo nie zaczepiał i zawsze dobrze na tym wychodził.

Powoli zaczynało świtać toteż zgasił skręta i wsadził z powrotem za ucho. Rozejrzał się jeszcze dookoła, po czym chwycił włócznię i ruszył wzdłuż ulicy. Drogę znał na pamięć, a na posterunek mógłby dotrzeć nawet z zamkniętymi oczami, toteż spokojnie kroczył przed siebie.

Rewir strażnika miejskiego o poranku był czymś wyjątkowo urokliwym. Żadnych bójek, krzyków, morderstw. Właściwie, to na ulicach nie było nikogo. Dla uszu Dredicka ta błoga cisza była lepsza niż niejedna muzyka. Niczym wewnętrzny, anielski śpiew wszystkich funkcjonariuszy.

Wkrótce dotarł na posterunek, mały budynek mieszczący się przy skrzyżowaniu dwóch brudnych uliczek. Wyglądał niczym blok nieociosanego, szarawego kamienia. Funkcjonariusz wszedł po schodach, przeskakując po dwa stopnie i pchnął ciężkie drzwi, wsuwając się do środka. Powitał go znajomy zapach spalonego wosku ze świec, który pozostawał po nocy spędzonej na wypełnianiu papierów i pilnowaniu więźniów, których aktualnie nie posiadali.

Dredick zapalił cienką świecę i usiadł przy swoim biurku. Nocna straż dobiegła końca, pora nieco odpocząć. Za około dwie godziny powinni pojawić się inni funkcjonariusze, miał więc wystarczająco dużo czasu, aby się trochę zdrzemnąć.

Jednak jego uwagę przykuła mała koperta leżąca na biurku, tuż przed nim. Podniósł papier i wyjął wiadomość. Adresowane do niego, ciekawe, od kogo, pomyślał z ciekawością.

 

Do młodszego funkcjonariusza Dredicka Rowena,

Został pan oddelegowany do rozwikłania zagadki zabójstw w miasteczku Reimor w trybie natychmiastowym. Proszę zgłosić się do przełożonego po otrzymanie niezbędnego ekwipunku i o niezwłoczne stawienie się przed kapitanem Dradlasem na posterunku w miasteczku Reimor.

 

podpisano

Sir Tadles

 

– O cholera – wyrwało się Dredickowi.

 

– Ale sir, ja nie chcę!

Pomieszczenie, w którym mieściło się biuro kapitana Wandeburka, było małe i po brzegi wypełnione papierami, książkami i innymi przedmiotami* o konsystencji makulatury. Przy szerokim biurku, które z braku jednej nogi podparte było na kolejnych woluminach, siedział mężczyzna tak gruby, jak tylko on sam, gdyż nie było nikogo, do kogo można by porównać tuszę kapitana Wandeburka. Duże, wyłupiaste oczy spozierały spomiędzy tłustych policzków, a buntownicza kępka kręconych blond włosów rozpaczliwie broniła się na czubku głowy przed otaczającymi zewsząd fałdami tłuszczu.

– Decydowanie o tym nie zależy od ciebie, Rowen – zabulgotał kapitan, a gdy mówił, każda część jego twarzy wydawała się poruszać w zupełnie innym kierunku. – Prawdopodobnie pomylili nazwiska: Rowen i Towen.

Towen, Chris Towen, był czołowym detektywem i największym tajniakiem w całej okolicy. Nie było zagadki, której by nie rozwikłał. Nawet łamigłówka gordyjska zdawała się dla niego dziecinną zabawą, a wielu straciło rozum próbując ją rozwiązać.

– Skoro pomylili, to chyba da się to naprawić, sir?

– Nie, Rowen. Wiesz, ile bym miał papierkowej roboty? Prośba o zmianę, potwierdzenie pomyłki, ponowne wezwanie, wypisanie ciebie, zapisanie Towena… Mowy nie ma. Mam za dużo na głowie – dodał, ironicznie wskazując na puste biurko.

– Sir?

– Poczekamy, aż ci się nie uda. Zginiesz, zostaniesz poważnie ranny, czy coś takiego – machnął ręką lekceważąco. – Wtedy, idąc po trupach, przydzielą Towena, a on dobije gwóźdź do trumny.. To znaczy, nie do twojej oczywiście – zachrumkał, rozbawiony swoim niecelowym żarcikiem.

Dredick zakołysał się, ledwo utrzymując równowagę. „Zginiesz”, „Trumna”. Te słowa stanowczo mu się nie podobały.

Poza tym, zdążył już usłyszeć nieco o sprawie. Gang rajstopowych zabójców, tak nazywają sprawców. Podobno uderzają szybko i sprawnie, bez zostawiania jakichkolwiek śladów, oczywiście, prócz pary różowej bielizny. To tak jakby list pożegnalny, a być może jakaś wskazówka. Dredick nie zastanawiał się nad tym i cholera wie, o co w tym chodziło.

– Jeżeli cię to pociesza, Rowen, dostaniesz medal. Może – dodał, sam niepewny swoich słów.

– Ale sir, co ze mną?

– Jak to: co? Masz zadanie do wykonania.

– Przecież sam pan zasugerował, że mi się nie uda.

– Ja to wiem, Rowen. Ale obowiązek to obowiązek. Kiedy ja byłem zwykłym funkcjonariuszem i w rewirze było morderstwa do rozwiązania, wracało się albo z tarczą, albo na tarczy, jak to mówią żołnierze.

Dredick, choć bardzo się starał, nie potrafił wyobrazić sobie kapitana niesionego na tarczy. Nawet przez tuzin atletów. W każdej wizji, ku uciesze gawiedzi, Wandeburk spadał z dwóch stron jednocześnie.

– Sir, nic nie da się już zrobić?

– Możesz na siebie uważać, Rowen – odparł kapitan, odsłaniając rządek małych, żółtawych ząbków. – I liczyć na to, że zabójcy z Reimor poczują zew lemingów i popełnią masowe samobójstwo.

– To możliwe, sir?

– Nie, ale zawsze można mieć nadzieję, prawda?

– Tak sir, ale…

– Żadnych „ale” na mojej warcie, funkcjonariuszu Rowen. Macie zadanie do wykonania.

Dredick przełknął ślinę i zasalutował niepewnie. Miał dwa wyjścia: zgodzić się na zadanie i ryzykować życie w jakimś zabitym dechami miasteczku, albo… spróbować ucieczki.

– I nawet nie próbuj uciekać, Rowen – zatrząsł policzkami Wandeburk. – Dopadlibyśmy cię prędzej czy później, a poza tym wiemy, gdzie mieszka twoja matka.

A tak, mama, pomyślał młodszy funkcjonariusz z przygnębieniem. Już nie raz go uziemiała.

– Sir – Dredick poddał się zupełnie.

– Rozumiem, że to ustalone. W takim razie życzę miłego dnia, młodszy funkcjonariuszu Rowen – powiedział kapitan, sięgając pod blat. – Idź już sobie – dodał widząc, że Dredick nadal tam stoi. Wszyscy na posterunku wiedzieli, że w małej szafeczce po prawej stronie biurka Wandeburk trzyma pudełka pełne bułeczek, ciasteczek, keksów i innych słodyczy, którymi zapychał brzuch zawsze, gdy tylko się denerwował. Wszyscy wiedzieli również, że kapitan nie lubi, jak ktoś podgląda go przy jedzeniu.

Dredick poczłapał do wyjścia. Ciężko zasiadł przed swoim biurkiem. Jeszcze kilka godzin temu, szczęśliwy po zakończonej nocnej warcie, opadł na ten miękki już ze starości blat i marzył o błogim śnie. Teraz okazało się, że być może to jego ostatni dzień przy tym stoliku, w tym budynku, z tymi ludźmi. Chociaż tego ostatniego za bardzo nie żałował.

Bez słowa zebrał swoje rzeczy, zostawiając tylko te najmniej przydatne i te, których kradzież nie przyniosłaby dużych zysków innym strażnikom, po czym wyszedł z posterunku. Południe, czas, w którym nagrzany mocz spływający po ulicach intensywnie parował, powodując nieznośny smród. Nawet psy wariowały, próbując zaznaczyć teren w każdym możliwym miejscu, włącznie z samym sobą.

Dredick ruszył pewnym krokiem na północ miasta, odwiedzić matkę. Felicja Rowen była starszą kobietą, wdową i głęboko wierzącą osobą. Stanowiła doskonały przykład stereotypowej staruszki, która potrafiła kolejny raz pytać swoje dzieci o to, co u nich i kolejny raz udawać to samo zdziwienie i zaciekawienie jednocześnie. A jednak dla Dredicka, który nie miał żadnego rodzeństwa, matka była jedyną powierniczką trosk i zmartwień, nieważne czy go słuchała, czy też nie. Choć był na nią mocno zdenerwowany, gdy namawiała na kolejną dokładkę, albo pytała, co u miłości sprzed dziesięciu lat, to w ogólnym rozrachunku wciąż była jego matką. Niezależnie od tego, co mówili starsi koledzy z pracy.

Felicja Rowen mieszkała niemal na obrzeżach miasta, w małej, wielorodzinnej kamieniczce, ściśniętej w rzędzie niemal identycznych budyneczków. Całość wyglądała niechlujnie, tak z zewnątrz jak i wewnątrz, jednak dotąd takie warunki całkowicie wystarczyły.

– Mamo, to ja, Dredick – zakrzyknął, przestępując próg i kierując swe kroki w stronę kuchni. Całe mieszkanko było urządzone staromodnie, bez przepychu, niemal po żołniersku. Prawie żadnych ozdób i mebli za wyjątkiem tych naprawdę potrzebnych sprawiało, że miejsce wydawało się smutne i puste.

– Mamo, gdzie jesteś?

Sprawdził w jadalni, potem w małej sypialence, jednak po Felicji nie była nawet śladu. W końcu, w kuchni na stoliku, spostrzegł małą kopertę. Cholera, pomyślał Dredick, koperty nie wróżą nic dobrego. Przez chwilę zastanawiał się, czy ją otwierać, czy może lepiej dać sobie spokój. Ciekawość ponownie zwyciężyła.

 

Kochany synku,

Wyjechałam z panią Gretis na wieś, wracam za dwa tygodnie. Ciasteczka zostawiałam w kredensie.

Mama

 

– Pani Gretis – wymruczał pod nosem młodszy funkcjonariusz Rowen. Kolejna stara kobieta mieszkająca w kamieniczce, stwarzająca o wiele większe zagrożenie niż wszyscy mordercy z Lenten razem wzięci. Jej pomysły bywały bardzo niebezpieczne, szczególnie, gdy dotyczyły eksterminacji szczurów.*

– No nic – powiedział Dredick sam do siebie. – Pożegnamy się kiedy indziej, mamo – dodał z nikłą nadzieją. O zabraniu ciasteczek nawet nie myślał. Kto wie, czy pani Gretis nie pomagała przy pieczeniu.

 

Dlaczego istnieje stereotyp, że gangi i mafie muszą mieć swoje zebrania w starych magazynach albo opuszczonych więzieniach? W miejscach, gdzie człowieka ciarki przechodzą od samego spoglądania na ściany z wydrapanymi nań groźbami i błaganiami skazańców. Nie lepiej wybrać jakiś przytulny domek z widokiem na las i malutkim tarasem?

Te i inne, podobne myśli nie dawały spokoju niedawno okrzykniętemu przywódcy niedawno okrzykniętego Gangu Rajstopowych Zabójców, choć on sam wolałby coś w stylu „Różanej Śmierci”. Brzmiała po prostu o wiele bardziej poetycko.

– Właściwie po co ci ten fotel?

– Każdy czarny charakter siedzi na fotelu, imbecylu! – oburzył się szef. – Prawda, Kiciu?

Kot tylko zamruczał w odpowiedzi i mocniej wtulił się w ciepły, podszywany sweterek. Wedle zwyczaju, czarny charakter powinien też mieć jakiegoś zwierzaka, każdy o tym wiedział. Im bardziej puszysty, tym lepiej.

– Jakie są dalsze plany?

– Wszystko zależy od efektów dotychczasowych działań. Teraz trzeba… czekać.

– Czekać? – odezwał się wysoki, męski głos. – Zabiliśmy pięć osób w ciągu dwóch tygodni i każesz nam czekać?

– Tak właśnie – odparł przywódca gangu bez najmniejszych emocji. Spojrzenia skrzyżowały się na chwilę, po czym właściciel wysokiego głosu z pokorą spuścił głowę.

– Tak jest – powiedział cicho.

– Wydaje mi się, że efekty będą już wkrótce… Spokojnie. To mnie powinien przerażać czas - zakrztusił się głucho.

Złowieszczy śmiech. Tak, nad tym będzie musiał jeszcze popracować…

 

Funkcjonariusze z Rowen doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że posterunkowe biurka są w stu procentach niezastąpione.* Było wiele rzeczy ważnych dla dobrego strażnika miejskiego, jednak prędzej czy później każdy z nich zdawał sobie sprawę, że to właśnie biurka są najważniejsze.

Zbylski po raz kolejny utwierdzał się w tym przekonaniu, chowając do jednej z półek resztki ze zbitego kubka kapitana Dradlasa, bacząc uważnie, aby nie pozostawić po sobie żadnego śladu. Kilka minut intensywnej pracy… i po krzyku. Wygodnie rozparł się na krześle, opierając nogi o biurko. Nikt go tam nie znajdzie, gdyż nikt nie zaglądał po cudzych szafkach. Była to jedna z niepisanych umów całego posterunku.

– Darel, słyszałeś? Ściągnęli tu tego miastowego, Rowena. Podobno to słynny detektyw.

Ritts wyrósł jak spod ziemi, tuż obok Zbylskiego, tak, że starszy funkcjonariusz niemal spadł z krzesła. Chłopak oparł się o biurko i skrzyżował ręce na piersi, jak zwykle dumny z przyniesionej nowinki.

– Rowen, mówisz..? Nigdy o nim nie słyszałem – odparł starszy funkcjonariusz, siląc się na obojętny ton. Skąd on się tu wziął, zapytał samego siebie w myślach. Przecież powinien być na patrolu. Dyskretnie wciągnął się z powrotem na krzesło.

– Ja też nie, ale skoro kapitan chciał właśnie tego, to znaczy, że musi być dobry.

– Już o tym mówiliśmy. Miastowy to nie to samo, co miejscowy.

– Tak, tak – przytaknął bez przekonania Ritts, machinalnie kiwając głową. – Ty jak zwykle przy swoim. Ale tak czy inaczej, to miastowy poprowadzi tę sprawę dalej, racja?

Darel burknął coś pod nosem, nie bardzo słuchając. Widział resztki z kubka Dradla, czy nie? Zakabluje? Cholera, czemu nie może po prostu pozbyć się świadka… Musi się upewnić.

– Ritts… Pytam z ciekawości. Nie widziałeś, jak chowałem coś do mojego biurka, racja?

– Jak ukrywałeś resztki kubka kapitana w drugiej szufladzie od dołu, kubka, który rozbiłeś parę minut temu? – zapytał z uprzejmym zaciekawieniem chłopak. – Nie, nie widziałem – potwierdził po chwili zastanowienia.

Zbylski przez chwilę w osłupieniu wpatrywał się w młodszego funkcjonariusza, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Nie panikuj, tylko nie panikuj, skarcił sam siebie, gdy ręka odruchowo sięgnęła po miecz. Może po prostu jest tak młody i głupi, na jakiego wygląda.

– Zbylski, Ritts, nie widzieliście mojego kubka?

Dradlas wychylił głowę ze swojego gabinetu. Jego podstarzała twarz taksowała główne pomieszczeniu posterunku, jak gdyby spodziewał się w ten sposób znaleźć swoją zgubę.

– Nie, panie kapitanie – odrzekł z uśmiechem Ritts, zanim Darel zdążył wydusić choć jedno słowo. Zimny pot wystąpił mu na czoło, a palce nerwowo wpiął w uda.

– Na pewno?

– Na pewno, panie kapitanie.

– To był prezent od mojej żony… – wymruczał Dradlas w zamyśleniu i schował się z powrotem do gabinetu. Jeżeli sprawa różowych rajstop nie załamała go do reszty, to kubek mógł być ostatnim gwoździem do trumny, pomyślał Zbylski. Cała nadzieja w miastowym.

 

Drogę przebył na wozie, podczepiając się do poczciarza zmierzającego ku Reimor. Na to rozwiązanie wpadł jeden z gwardzistów, Autostoper, gdy chłopak zastanawiał się, jak dotrze tam w jeden dzień bez żadnego wierzchowca. Pomysł okazał się znakomity.

Nowy, tymczasowy posterunek Dredicka niewiele różnił się od poprzedniego – tak samo niezadbany budynek i uczucie panującego lenistwa, gdy po raz pierwszy wszedł do środka. Nikt nie wybiegł mu na spotkanie. Szczerze mówiąc, nikt nawet się nim nie zainteresował. W środku było dwóch strażników – z czego jeden spał na własnym biurku, odciskając w drewnie swój zarośnięty profil, a drugi, siwowłosy mężczyzna o okrągłej twarzy, nerwowo przerzucał jakieś papiery.

– Mogę przeszkodzić? – zagadnął Dredick tego drugiego, podchodząc do biurka. – Widzę, że jest pan dosyć zajęty.

– Dobrze widzisz – odburknął mężczyzna, nie odrywając wzroku od zapisanych kartek.

– Chodzi o to, że…

– Przed chwilą sam pan przyznałeś, że jestem zajęty. A teraz mi przeszkadzasz… Brak wychowania, zupełnie.

– Tak, ale chodzi o to, że widziałem tylko pana w miarę wolnego, a wydaje mi się…

Mężczyzna podniósł wzrok znad kartek i zmierzył Dredicka lodowatym wzrokiem. Oczy miał podkrążone, a pojedyncze zmarszczki na policzkach pogłębiły się, gdy powoli wypuścił powietrze z ust.

– Chodzi o kubek, tak? Domyślił się?

– Teraz to ja nie mam pojęcia, o co chodzi – rzekł chłopak powoli. – To taki żart powitalny, racja?

– Wie, że to ja zbiłem kubek i przysyła ciebie, żebyś mnie sprzątnął, tak? – mężczyzna powoli sięgnął do pasa, kładąc rękę na rękojeści miecza. Dredick przełknął ślinę, nerwowo rozglądając się na boki w poszukiwaniu jakiejś zasłony.

– Ja nie wiem, o co panu chodzi! – niemal wykrzyknął. – Jestem Dredick Rowen, przyjechałem z Lenten w sprawie różowych rajstop!

– A, miastowy – nieznajomy wyraźnie się uspokoił. Twarz mu się nieco rozpogodziła, jednak dziwny błysk w oku wciąż zdradzał oznaki zdenerwowania. – To pewnie do kapitana Dradlasa. Tamte drzwi – wskazał palcem i jak gdyby nigdy nic wrócił do wertowania papierów.

Dredick podziękował lekkim skinieniem głowy i już chciał odejść, jak najdalej od tego niebezpiecznego, niezrównoważonego typa.

– Miastowy – zatrzymał go jeszcze mężczyzna. – O tym kubku, to zapomnij, dobra?

 

I tak właśnie zaczęła się moja tymczasowa służba w Reimor. Postanowiłem spisać to oraz wszystko, co się stanie, aby potomni wiedzieli, co mi się przytrafiło…

Potomni? Przecież nikt się nawet nie przejmie, jeżeli tu zginę, pomyślał Dredick, zamierając z piórem w kałamarzu. A co mi tam, tak brzmi bardziej poetycko.

… co mi się przytrafiło podczas dochodzenia w sprawie różowych rajstop. Gangu Różowych Rajstop, a w skrócie: GRR.

Nawet dobry ten skrót, pomyślał z dumą. GRR oddaje grozę i niebezpieczeństwo, jakie prezentuje całe dochodzenie.

Przypisali mi do współpracy jednego z funkcjonariuszy, Brada Engardo, z czego nie jestem zbytnio zadowolony. Jako partner nie wnosi nic do dochodzenia (które, jeśli mogę wspomnieć, teoretycznie trwa już aż cztery dni) prócz oparów alkoholu i potu. Dosyć małomówny.

Za kwaterę otrzymałem małe mieszkanie niedaleko posterunku. Nieco obskurne i nieprzyjemne, ale wystarczy do nocowania. Całe dnie spędzam na dochodzeniu, dlatego też od teraz będę pisał wyłącznie o rzeczach ważnych dla sprawy.

Mam nadzieję, że szczęście będzie mi w tym sprzyjało.

 

– Zwykła starsza pani?

Dredick spróbował jakoś przerwać nieprzyjemną ciszę towarzyszącą jemu i Bradowi przy przeszukiwaniu domu pani Kudson. Zaczęli z samego rana, jak zwykle, choć niedawno upieczony detektyw dobrze zdawał sobie sprawę, że przy jego umiejętnościach większa ilość czasu na nic się nie zda.

– Ta… – potwierdził Edgardo bez zbytniego przekonania. Włóczył się po opuszczonym mieszkaniu niczym głodny zombie który nie ma pojęcia, skąd wytrzasnąć jedzenie.

Rowen był już w niemal wszystkich pokojach i tak jak się spodziewał, nie znalazł nic godnego uwagi. Bo co tak właściwie można znaleźć w domu zamordowanej staruszki, żyjącej samotnie od ponad sześciu lat? Dredick zastanawiał się, co zrobiłby w tej sytuacji słynny detektyw Towen i szybko doszedł do wniosku, że tajniak samym swoim jestestwem odkryłby wszystkich sprawców. Z kolei Rowen miał niemiłe wrażenie, że za każdym rogiem może kryć się list od gangu lub inna znacząca poszlaka, tylko on przez swoją nieudolność nie może tegoż listu znaleźć.

Tak jak w poprzednich mieszkaniach ofiar, którymi z reguły były samotne kobiety, wszystko leżało na swoim miejscu, co dla mężczyzny pokroju Dredicka stawało się irytujące. Miał straszną ochotę przesunąć choćby o parę centymetrów szklaną figurkę, powodując małą apokalipsę dla idealności panującej w mieszkaniu. Cholerny zakaz dotykania rzeczy mogących pomóc w dochodzeniu, myślał. Cokolwiek by nie robił, w żaden sposób nie potrafił znaleźć nawet najmniejszego tropu prowadzącego do sprawców. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zdawały się krzyczeć: wynoś się, nie masz czego tu szukać..! I chcąc lub nie chcąc, powoli oswajał się z tą myślą.

– A to co? – Podniósł mały, brązowy chrupek, kształtem przypominający serduszko. Coś takiego nie powinno się znaleźć na środku podłogi w tak idealnym pokoju. Pani Kudson uchodziła za osobę pedantyczną. Znalezisko było stanowczo zbyt symetryczne, musiało zostać stworzone ludzką ręką. Rowen wahał się przez chwilę, oglądając chrupka, po czym nadgryzł lekko, ostrożnie smakując.

– Obrzydliwe – wykrzyknął, opluwając brązową papką niedawno jeszcze białą ścianę. – Smakuje zupełnie jak…

– Jedzenie dla kota?

Aż podskoczył, słysząc głos zza pleców. Ręka szybko sięgnęła do pasa, zaciskając się na zimnej rękojeści miecza, lecz obróciwszy się, nikogo nie zauważył. Z kolei Brad wydawał się zupełnie nie słyszeć dziwnego głosu i wciąż patrzył się gdzieś przed siebie, bez żadnego wyrazu twarzy.

– Niżej. Jestem niżej – dodał głos ze znużeniem i z całą pewnością nie był to głos funkcjonariusza Edgardo. Rowen posłusznie opuścił wzrok i przed sobą, na ziemi, zobaczył… kota.

– Tak, jestem kotem, zgadza się. Trudno było to sobie uświadomić, ale udało mi się – dodał pers, liżąc własną łapę. Białą sierść miał w nieładzie, a małe, połyskujące oczy ze znudzeniem obserwowały młodego funkcjonariusza, taksując to jego twarz, to niezadbany mundur.

– Jesteś kotem – wyjąkał Dredick mimo wszystko.

– Ta… – potwierdził Brad bez większych emocji, przenosząc swój tępy wzrok na zwierzaka.

– A ty jesteś ze straży miejskiej, bystrzaku. Przez to już przechodziliśmy – odparł pers ze znużeniem. – Od razu wyjaśnię ci, w jaki sposób to wszystko się stało, bo pewnie zaraz zapytasz… O, widzę po twojej minie, że idzie..!

– Ale jak ty.. jak to się stało…?

– Brawo – sarknął kot. – Otóż, moja właścicielka, pani Kudson, znalazła prototyp nowej karmy wyprodukowany przez Ravenclifa. Nie wiem, skąd to się wzięło na targu. Normalny człowiek omijałby rzeczy wyprodukowane przez tego szaleńca z daleka, ale nie ona… Musiała przynieść mi to do domu, a że ostatnio jej jakoś długo nie było, to sam o siebie zadbałem i trochę skosztowałem tego… jedzenia. A to są efekty, oczywiście – dodał.

– Pani Kudson nie żyje – powiedział beznamiętnym głosem funkcjonariusz Engardo.

– Tak bywa. Znajdę sobie inną opiekunkę – skomentował pers bez najmniejszej nawet nuty emocji. Typowe dla kota, mimowolnie stwierdził Dredick. – Jesteście ze straży. Prowadzicie dochodzenie w jej sprawie?

– Funkcjonariusz Edgardo, do usług – oznajmił posłusznie Brad, salutując niepewnie.

– Jestem Thomas – powiedział kot. – Pan Thomas.

Dredick spojrzał na Brada, próbując znaleźć choć krztę emocji na jego twarzy. Bezskutecznie.

– Pani Kudson miała kota? – zapytał, zupełnie ignorując zwierzaka.

– Chyba ta… – odparł funkcjonariusz Edgardo, zaglądając do odręcznie zapisanych notatek. – Zgadza się, miała. Pana Thomasa.

– Ciekawe.

– Ja tu jestem – odezwał się pers z oburzeniem. – I mogę wam pomóc.

– To jeszcze bardziej ciekawe – odrzekł z rozbawieniem Dredick, zwracając się do bezpośrednio do pana Thomasa. – Futrzak pomoże w dochodzeniu straży miejskiej?

– Zgadza się, gburze – kot prychnął ze zniesmaczeniem. – Bo tak się składa, że ja wiem, gdzie wybierała się pani Kudson ostatnim razem, kupując mięso dla mnie…

– To chyba logiczne, kocie. W rzeźni, bo tam właśnie kupuje się mięso.

Pers przez chwilą patrzył się nieruchomo, z iście kocią pogardą, po czym odparł:

– To czemu tam jeszcze nie zajrzeliście?

 

Obdrapany z farby budyneczek mieszczący się na rogu dwóch mniejszych ulic nie zachęcał swym wizerunkiem. Nad drzwiami wciąż jeszcze wisiał niezgrabnie zbity szyld, a napis na nim głosił: „Czerwony Prosiak”. Ludzie wchodzili i wychodzili, a przy każdym otwieraniu frontowe drzwi skrzypiały przeraźliwie. Najdziwniejsze jednak było to, że wbrew nazwie w budynku tym mieścił się… bar.

W środku, prawdopodobnie z powodu wciąż wczesnej pory, nie siedziało wielu klientów, a ci, którzy jeszcze tam byli, nie rzucali się zbytnio w oczy.*

– Czyli co mamy? – zagadnął ponownie Dredick, mocząc usta w rozcieńczonym piwie.

– Trzy osoby, które bezpośrednio widziały ofiarę: pani Rodkolen, mały Jason i sprzedawczyni.

Pani Rodkolen, niemalże rówieśniczka ofiary, prowadząca wraz z dwiema koleżankami sklep z pończochami w zachodniej części miasta. Była zupełnie poza podejrzanymi, z oczywistych powodów. Mały Jason również – nie miał jeszcze nawet dziesięciu lat, więc skąd miałby wiedzieć, czym są rajstopy?

Pozostawała sprzedawczyni z rzeźni. Ale motyw? Jedyny możliwy, iż w akcie zemsty za źle wydaną resztę zdecydowała się udusić panią Kudson własnymi rajstopami. Dosyć desperackie posunięcie, nawet jak na żonę rzeźnika.

– Poza nimi, nikt – dodał Brad tym samym, beznamiętnym głosem.

– Nikt z nich nie mógłby tego zrobić. Czyli nadal jesteśmy w cholernym punkcie wyjścia…

– Na mnie nie patrz – oburzył się pan Thomas. – Jestem tylko kotem, poza tym nie powiedziałem, że w rzeźni będzie czekał na was zabójca w kajdankach.

Dredick opuścił głowę w akcie kompletnej rezygnacji. Właściwie, to na co liczył? Od początku wiadomo było, że mu się nie uda. Żadna poszlaka, nawet najmniejsza, prócz kota, który wciąż gada i do tego zupełnie bez sensu. Był kompletnie załamany, wypalił cały zapas skrętów, co tylko pogrążyło go jeszcze bardziej. Z rozpaczy kilka minut wcześniej postanowił utopić swe smutki w morzu alkoholu.

I topił…

– Sir – odezwał się nagle Brad, po jakiś trzech godzinach, odkąd weszli do środka. – Wpadłem na dosyć ciekawy pomysł, jeśli zechce pan posłuchać.

Gdyby Dredick był trzeźwy, zauważyłby, że Brad mówi zupełnie inaczej, niż zwykle. Głos pełen emocji i napięcia, składał pełne zdania. To było coś stanowczo nienormalnego.

– Sir, jeżeli cokolwiek może dać nam poszlakę, to tylko jedyny sklep z rajstopami w całym Raimor. To niecałe dziesięć minut drogi stąd, a jeszcze nie zamknęli. Sir, czy wyraża pan zgodę?

– Chypa… Tak chypa myślę – powoli odparł Rowen, przyglądając się funkcjonariuszowi Edgardo ze zdziwieniem. Brad bez zbędnych dyskusji zapłacił za trunki i pociągnął Dredicka za sobą, wychodząc z karczmy. Kot skoczył za nimi.

Minęło trochę czasu, nim dotarli do drewnianej chatki, zupełnie nie pasującej do rzędów kamieniczek, których tak pełno było w Reimor. Czyste okiennice i zadbany chodnik przed sklepem świadczył o dużej popularności „Różowych Bliźniaków na Każdy Dzień”, jak napisane było nad wejściem.

Dwaj funkcjonariusze i kot weszli do środka, przed wąskie, oszklone drzwi. Powitał ich dźwięk dzwoneczka zawieszonego nad framugą i krzyk gdzieś z wewnątrz: „Już idę!”. W środku panował zaduch, a wszystkie półki pozapychane były najróżniejszymi rajstopami, w przedziwnych kolorach i rozmiarach.

– Witam panów – odezwała się rudowłosa kobieta z zza lady. Jej uśmiech wydawał się być na siłę przylepiony do twarzy, która pod maską radości kryła wiele smutku. Dredick wytrzeźwiał nieco na świeżym powietrzu, dzięki czemu stał teraz o własnych siłach, jednak wciąż nie potrafił wykrztusić z siebie choć jednego zdania w całości. Za to doskonale słuchał. I dziwił się temu niezmiernie.*

– Witamy panią, jestem funkcjonariusz Edgardo, a to detektyw Rowen.

– Panowie ze straży miejskiej? – uśmiech spełzł z twarzy sprzedawczyni, odsłaniając ponurą minę. – W sprawie kolejnego zabójstwa?

– Zgadza się. Odpowie pani na parę pytań?

Kobieta machnęła ręką z rezygnacją, lecz Brad ani trochę się nie zraził. Wyjął notes oraz malutki ogryzek ołówka i spojrzał na sprzedawczynię z uprzejmą ciekawością.

– Od dawna sprzedaje pani rajstopy?

– Ja od sześciu lat, ale przede mną moja matka i babka. Odkąd Reimor pamięta – dodała z nieukrywaną dumą.

– Rozumiem. A sprzedała pani ostatnio różowe rajstopy?

– Sprzedałam tysiące różowych rajstop, panie władzo.

– Tak, tak. Ale nie było żadnego większego zamówienia?

– Z dopiskiem: do duszenia kobiet? Nie przypominam sobie – sprzedawczyni zdawała się być coraz bardziej poirytowana. – Poza tym, teraz nie ma mowy o zamówieniach. Ludzie się boją, wie pan, panie władzo? Przez te morderstwa boją się kupować rajstop.

Brad skinął głową, pozwalając jej mówić dalej, a jednocześnie sam szybko notował.

– Kiedyś sprzedawałam i po dwadzieścia dziennie, bo się darły, bo dla synowej, bo na zapas. Teraz? Dobrze, jeżeli sprzedam dwie, trzy pary. I na tym się kończy. Jestem już na skraju bankructwa… – powiedziała smutnym głosem. – Ale jest jeszcze Lord Trewen – dodała nagle, rozpogadzając się. – Prawdziwy koneser rajstop, regularnie zamawia paczkę najnowszych kreacji.

– Ciekawe… Wie pani o nim coś więcej?

– Maniak, tak go określają. Ma całe komnaty wypełnione najróżniejszymi rajstopami, tropi najstarsze zabytki rajstop. Lecz ja wolę go zwać hobbystą.

– Rozumiem – odparł powoli funkcjonariusz Edgardo, a w tym czasie ołówek śmigał po kartce.

– Czy pana kolega jest trzeźwy? – spytała nagle kobieta, wyrywając go z zamyślenia. – Bo wydaje mi się, że chce zarzygać podłogę…

– Skąd pani to przyszło do głowy – zaprzeczył błyskawicznie Brad, jednocześnie chowając notes i ogryzek ołówka.

– Pijany strażnik na służbie nie…

– W takim razie my już pójdziemy – uciął Edgardo. Atmosfera stawała się niebezpieczna, czas się wycofać. Poklepał Rowena po ramieniu i zaprowadził do wyjścia. – Dziękuję za poświęcony czas – krzyknął jeszcze wychodząc. Rozbrzmiał dzwoneczek i funkcjonariusze zniknęli za drzwiami.

A Dredick słuchał bardzo uważnie. Będąc nie w sobie, lecz w głębi swojego umysłu, patrząc na to wszystko, jak przez okno, przez szybę alkoholu, zapamiętał wiele rzeczy. A gdy tylko się obudził, ze zdziwieniem zauważając, że jest we własnym łóżku, od razu zaczął intensywnie myśleć.

Sprzedaż rajstop spadła, gdyż zabójstwa odstraszały ludzi. Zabójcy nie bez powodu używali rajstop. Przecież równie dobrze mogliby to zrobić normalną bronią zamiast się męczyć i narażać na złapanie na miejscu zbrodni.

Zabójcy musieli wiedzieć, że zostawione na miejscu zbrodni rajstopy uderzą w ludzką psychikę i zrujnują „Różowe Bliźniaki w Każdy Dzień”. Tylko jaki mają w tym cel?

Jeżeli ludzie nie kupują rajstop, to ich nie posiadają. A więc muszą nosić coś w zastępstwie… Coś zupełnie przeciwnego do rajstop, gdyż one odstraszają. Po co nosić rajstopy, skoro w każdej chwili ktoś może nas nimi udusić?

– Wiesz co? – zagadnął go pan Thomas, wskakując na łóżko. – Chyba muszę jak najszybciej zakupić jakąś dobrą, damską bieliznę.

– Damską? – zdziwił się Dredick. – Jesteś kotem.

– Gwoli ścisłości, kotką. Nie moja wina, że moja chora właścicielka musiała mieć kocura, a akurat nie było.

– Ale nawet mówisz, jak kocur.

– Złe przyzwyczajenia z dzieciństwa, dobrze? – zniesmaczyła się pani Thomas. – A co do bielizny, to dodałbym jeszcze… nie rajstopy, bo wyszły z mody. Chyba pończochy.

Nagła myśl uderzyła Rowena, niczym mokra ryba lawirująca nad targowym tłumem.

„Pani Rodkolen, niemalże rówieśniczka ofiary, prowadząca wraz z dwiema koleżankami sklep z pończochami w zachodniej części miasta.”

Rozwiązanie było szalone. Dredick uśmiechnął się szeroko.

 

Zbylski już dawno się tak nie spieszył. Zapiął pas i nerwowo wciągał koszulę aby jak najprędzej znaleźć się na miejscu. Gdy detektyw Rowen wpadł na posterunek oznajmiając, że zabójczynią jest pani Rodkolen, Zbylski miał wrażenie, że chłopak oszalał. Lecz potem powiedział sobie:

– Cholera, to przecież słynny detektyw. Na co ja jeszcze czekam?

I wtedy zaczął szybko wciągać na siebie resztę munduru.*

– Co się stało, Darel?

Ritts jak zwykle wyrósł spod ziemi, stając tuż obok biurka starszego funkcjonariusza. Na twarzy wymalowane miał zdziwienie pomieszane ze strachem., lecz starszy funkcjonariusz nie miał czasu mu się przyglądać. Pierwszy rękaw, drugi…

– Detektyw Rowen odkrył zabójcę. To pani Rodkolen, uwierzysz? Pospiesz się, może zdążymy na finał – dodał z nieukrywanym podnieceniem, nawet nie spojrzawszy na Rittsa.

– Nigdzie nie pójdziesz, Darel.

Zbylski ze zamarł z płaszczem w ręku, patrząc na twarz Rittsa, która przybrała maskę pełną fanatyzmu i pewności. Tylko raz widział go takiego – gdy jeden z dzieciaków chciał ukraść mu niedawno kupioną bułeczkę. Chłopiec o mały włos nie stracił ręki.

– Tak się składa, że pani Rodkolen, to moja babcia i nie pozwolę jej skrzywdzić – powiedział powoli Ritts głosem maniaka. – A ty, Darel zostaniesz tutaj.

– Zwariowałeś?

– Zostaniesz tutaj! – Powtórzył. – Wiesz dlaczego? Bo ja wiem, co kryje się w twojej szafce, Darel. Tak, wiem bardzo dobrze, a kapitan nie byłby zadowolony, gdyby sam się dowiedział. Żegnaj, Darel.

 

Z kolei Dredick dawno już nie był tak podniecony. Wybiegł z domu w połowie ubrany, a do Brada i pana Thomasa krzyknął tylko, aby jak najszybciej znaleźli się w sklepie pani Rodkolen.

O posterunek zahaczył dla pewności, ale też dla większego prestiżu. Co innego złapać złoczyńcę samemu, a co innego przed resztą funkcjonariuszy, rozwiązując tym samym wielką zagadkę. To akurat przemyślał, choć po poprzednim wieczorze wciąż jeszcze rozumował nieco mniej sprawnie.

Gdy dotarł do sklepu, był cały mokry. Bez wahania wszedł do środka i już miał wypowiedzieć te od dawna układane słowa, gdy jego oczom ukazał się…

– Ritts?

Rudowłosy funkcjonariusz stał obok starszej, siwowłosej pani w białym kubraczku i uśmiechał się tajemniczo. Dredick przestraszył się nie na żarty, wiedząc, o co chodzi.

– Skurczybyku, byłeś szybszy! To ja miałem rozgryźć tę zagadkę! – Wykrzyknął, wyciągając oskarżycielsko palec. Chwała i sława były tak cholernie blisko, pomyślał ze złością. A potem przez głowę przemknęło mu niewinne pytanie. I kolejne. Właściwie, czemu Ritts jeszcze nie skuł pani Rodkolen? I czemu trzyma w ręce miecz?

– Padłeś ofiarą pomyłki, przyjacielu – powiedział Ritts z nienaturalnym uśmiechem. – Sprawdzałem twoje akta, nie jesteś żadnym detektywem. Oni po prostu pomylili nazwiska, co nawet działałoby na naszą korzyść… Ale ty jakimś cudem domyśliłeś się.

– O czym mówisz, Ritts? – Dredick szybko domyślił się, że musi zyskać na czasie. Był na posterunku, wychodząc zawiadomił Brada. Ktoś powinien się zaraz zjawić…

– Grasz na czas, Rowen. Ale to i tak ci nie pomoże, gdyż nikt nie przyjdzie. Kot cię nie uratuje, a myślisz, że kto wpłynął na przydzielenie ci krasnoluda? Ten idiota Brad myśli tylko wtedy, gdy porządnie się nawali, a teraz ma porządnego kaca i ci nie pomoże. Na Zbylskiego też znalazłem haka, Rowen. To koniec.

Dredick zrobił krok do tyłu, lecz za sobą miał ścianę. Żałował, że nie pomyślał o wzięciu jakiejkolwiek broni, ale po co miecz przeciwko starszym paniom? Z ucieczki też nici – zanim otworzy drzwi, Ritts zdąży do niego doskoczyć.

– Zabij go wreszcie, Anzelmie! – zdenerwowała się pani Rodkolen

– Za późno, Rowen – powiedział Ritts unosząc miecz do zadania ciosu. – To miały być ostatnie zabójstwa, ale ty sam włożyłeś głowę pod gilotynę. Nie martw się, nie będzie mi przykro…

W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i masywna postać wpadła do sklepu. Ritts zamachnął się do ciosu, zabrzmiał świst i miecz z łoskotem upadł na ziemię. Dredick skoczył do przodu i obalił młodego funkcjonariusza na ziemię.

– Koniec zabawy, Ritts – zagrzmiał Zbylski triumfalnie.

 

– I wtedy wpadł Zbylski, sir – zakończył opowieść Dredick. – Strzelił z pistoletu strzałkowego i trafił prosto w prawe ramię, obezwładniając Rittsa.

Kapitan Dradlas w zamyśleniu pokiwał głową. Na twarzy wymalowane miał zmęczenie, lecz widać było po nim również nikłe oznaki radości. Wreszcie nie musiał się martwić o Gang Różowych Rajstop.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć – powiedział cicho.

– Ja również sir.

– Anzelm… A my go mieliśmy na posterunku i nic nie wiedzieliśmy o jego psychopatycznym zawołaniu. Nigdy przecież nie wiadomo, czego się spodziewać o ludziach z takim imieniem – dodał z przestrachem. – No nic, Rowen. Spisałeś się na medal, jesteś wolny. Spiszę odpowiednie dokumenty i jutro będziesz w domu.

– Dziękuję, sir.

Dredick zasalutował i odszedł w kierunku małego tłumu. Ludzie zbierali się pod sklepem pani Rodkolen, spragnieni emocji i widoku starszej pani w kajdankach, z czego to drugie było nawet godne zachodu, w duszy przyznał Rowen.

– Dzięki jeszcze raz, Darel.

– Nie ma sprawy.

– Pewnie ze względu na to, że obezwładniłeś Rittsa i zakończyłeś sprawę, stary Dradlas przymknął oko na kubek, racja?

Zbylski uśmiechnął się szelmowsko.

– Tak właściwie, jak tylko się dowiedział, zdegradował mnie na stanowisko młodszego funkcjonariusza. Ale tak to już jestem, raz na wozie, raz pod wozem. Wiedziałem, że kubek go zaboli.

Rowen, nie bardzo pewien, co odpowiedzieć, tylko uśmiechnął się niemrawo.

– Zadziwiające, prawda? – odezwał się Brad. – Sterroryzowany przez własną babcię, młody i obiecujący funkcjonariusz Ritts na jej zlecenie zabijał wszystkie te kobiety. Nie uważacie, że to spora patologia?

– A ten znowu się, cholera, nawalił…

 

– To jeszcze nie koniec… Zemścimy się na nim. Jego czyny nie ujdą mu płazem. Popamięta mnie i mój gniew…

Powiedział kapitan Dradlas, próbując złożyć resztki kubeczka w jedną całość. Woń kleju unosiła się po całym gabinecie.

 

 

*Rzeczy przywłaszczone przez funkcjonariuszy również się nie marnowały.

*Nikt nie wiedział, czy skarpetki starszego funkcjonariusza Zbylskiego mają w sobie jeszcze choć kawałek starych skarpet, czy są całe wykonane z łat.

*Takimi przedmiotami, które człowiek widzi raz, a potem odkłada gdzieś na bok biurka. Kto wie, może kiedyś jeszcze raz zapragnie przeczytać tą książkę i znów powiedzieć „O kurde, to ona jest zabójczynią? Niemożliwe!”

*Dobrym przykładem jest pomysł na zatrucie całej żywności, którą spożywamy na co dzień, trutką na szczury. Gryzoń przecież będzie musiał któreś zjeść, prawda?

*Czemu? Właściwie nie ma na to dobrego wyjaśnienia. Pewne jest, że gdyby nie biurka, nie było by ani podnóżka, ani miejsca, gdzie można schować przed żoną wszystkie nieprzyjemne rzeczy. Te dwa powody całkowicie wystarczyły większości funkcjonariuszy.

*Leżący nieruchomo pod stołem człowiek nigdy nie rzuca się w oczy.

*Jeszcze niedawno nie zdawał sobie sprawy, że ma uszy. Dlatego też niezwykle się zdziwił, słysząc… dźwięki.

*Będąc samemu na posterunku, rozbierał się choćby i do pasa. Stare, dziwaczne przyzwyczajenie.

Koniec

Komentarze

Zabawnie było, ciekawie, może lekko przewidywalnie. Ale gramatyka, autorze/rko! Laboga, gramatyka! To nie jest nic, co zabije cię znienacka, jak nie będziesz patrzeć*. Kilkakrotnie uderzyła mnie też lekko dziwna ortografia** i specyficzny zapis odnośników - na koniec nie wiadomo, który do czego odsyłał.

Poza tym - bardzo mi się podobało. Jestem wielbicielką takiego pomieszania z poplątaniem.

--

* w przeciwieństwie do ortografii, która potrafi się przyczaić

** a nie mówiłam?

Pratchettem lekko trąci. Na mocy luźnego skojarzenia. Lecz to ani zarzut, ani komplement. Per saldo podobało mi się.

Weź do serca uwagi niezgody.

Ano wlasnie, traci pratchettem, a ja pratchetta nie lubie, wiec calego tekstu nie zmoglem. Za duzy dystans miedzy narratorem a tekstem.

Pozdrawiam

I po co to było?

Faktycznie opowiadanie jest bardzo pratchettowe. Głównie objawia się to przypisami oraz strażą zorganizowaną w sposób morporski. Lecz czy brać to na minus? Nie sądzę. Lubię style Pratchetta, a jako że piszesz, Autorze, przyjemnym językiem, to czyta się opowiadanie dobrze. Jedyne czego bym się pozbył, to właśnie tych przypisów i zastąpił je jakimiś wtrąceniami w tekście. Niewygodnie czytało się to skacząc pomiędzy tekstem i gwiazdkami na dole. Musiałem przypisy skopiować do notatnika i w ten sposób to czytać, bo by mnie suwak zabił.

Niektóre zdania pisałeś w sposób bardzo pogmatwany i dość niejasny, lecz chyba nie mogę tego wytknąć z czystym sercem, bo i ja w podobny sposób męczę czytelników.

„Funkcjonariusze z Rowen” - tutaj jak sądzę, miałeś na myśli Reimor? Bo mnie to zastopowało i zmusiło do pomyślunku.

„Dredick poczłapał do wyjścia. Ciężko zasiadł przed swoim biurkiem.” - te dwa zdania mi się nie podobają jako całość. Brakuje czegoś co by je łączyło.

„tak gruby, jak tylko on sam, gdyż nie było nikogo, do kogo można by porównać tuszę kapitana Wandeburka” - a to porównanie jest genialne (tylko trochę kulawo napisane). Tym zabłysnąłeś - genialne posunięcie.

Ogólnie wrażenie z lektury jak najbardziej pozytywne, tylko nie rozumiem opisu z kryjówki gangu. Wygląda tam na to, że gang jest duży (a przynajmniej ma kilku członków), a ostatecznie okazuje się, że były to dwie osoby. Tak mnie to zdziwiło. Ale tak - cudnie.

Pozdrawiam,

ja.

Nowa Fantastyka