- Opowiadanie: Liktor - Cena Honoru, cz. I

Cena Honoru, cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cena Honoru, cz. I

CENA HONORU

 

[Urr]

 

 

 

– Wszystkie sprawy przybierają coraz to gorszy obrót – marudził Harald, stawiając ostrożne kroki między trupami. – Szlachta – zaczął ironicznie – zwyczajnie nas sprzedała…

 

– Nie narzekaj – zbył go Gron, zwany Starym, który jakby nie dostrzegał pobojowiska pod ich stopami. – Twoja głowa jest teraz najbardziej pożądanym łupem, hen – od Sør-Varange, aż po Gjermundb. Już dawno powinieneś zasiadać do wiecznej uczty z naszymi ojcami.

 

– Toż mnie pocieszył… – parsknął jego rozmówca.

 

Sam zaś olbrzym wykonał teatralny ukłon, również śmiejąc się spod wielkiej, czarnej brody.

 

Za dwójką wiodących szedł pierwszy kapitan – Urr Loppa. Nigdy nie odstępował on księcia na krok, był jednym z jego najwierniejszych stronników. Towarzyszył Haraldowi jeszcze przed zesłaniem go na banicję, w szeregach Morderczych Kruków – jako chorąży.

 

– Idziemy i idziemy – zwrócił się do hegemona rebelii. Miał donośny głos i nie obawiał się, że wśród płaczu wron i klekotu kolczug zostanie zagłuszony. – Już zmierzcha, może czas zawracać?

 

– Musimy ich wytropić – odrzekł zdeterminowany Wilk.

 

Był to jeden z tych dni, kiedy Loppa obawiał się o powodzenie akcji. Było ich niewielu. Na przedzie trzech i pięciu tych z tyłu, których imion nie znał. Kapitan zacisnął tylko wargi, które z sinych stały się białe. Nigdy nie kwestionował rozkazów swojego wodza. Nie miał podstaw żeby to robić, jego plany zawsze się udawały. Bał się jednak zasadzki. Coś tu było nie tak…

 

– Już niedaleko – wypluł grubym głosem Niedźwiedź, idący po prawej stronie Haralda, a który teraz odwrócił twarz i spojrzał w oczy zmieszanemu kapitanowi. Byłby się przewrócił, potykając o jakieś truchło, ale Wygnaniec położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się smutno.

 

Urr zdawał sobie sprawę, że Gorn chce go zwyczajnie pocieszyć. Nikt nie wiedział, jak daleko są jeszcze sprawcy tej rzezi.

 

– Co jest… – wymamrotał do siebie Harald, po czym ze zmrużonymi oczami rozejrzał się po okolicy.

 

Ptaki, które siedziały na co niektórych denatach poderwały się razem i wzleciały w powietrze. Chmurą udały się nad las. Padał z wolna lekki śnieg, który osadzał się na ramionach wojowników.

 

Wilk zatrzymał się, a wraz z nim Stary topornik i kapitan, który doszedł szybko do dwójki.

 

– Dobądźcie broni – rozkazał oschło, a Gorn i Loppa odruchowo ujęli swój oręż w dłonie.

 

Ten ostatni posługiwał się krótkim mieczem, praktycznie bez żadnej szczerby, lekko zagiętym. Ogrzewał go we włochatym pokrowcui przy pasie. Brodacz zaś walczył toporem. Był to straszny berdysz o dwóch ostrzach, nie do uniesienia jedną ręką.

 

Były książę jako pierwszy był gotowy. Wyjął z pochwy na plecach groźnie wyglądające ostrze. Broń dwuręczna, najbardziej charakterystyczna dla górali z Wysokiego Hodgardu.

 

Urr zmarszczył brwi i odwrócił się do piątki idącej dalej, z tyłu. Wykonał gest wolną ręką, aby byli w gotowości. I byli. Pierwszy z nich wciąż trzymał młot, był widać najbardziej skory do bitki. Dwóch kolejnych, nieco wystraszonych, wyciągnęło gwałtownie jednoręczne miecze i ujęło je w dwie dłonie. Ci ostatni mieli łuki. Miniaturowa armia była gotowa. Tylko do czego?

 

To pytanie zadawał sobie każdy.

 

Wygnaniec na ugiętych nogach powoli zaczął się przesuwać naprzód. Wzrokiem wbijał się w jakiegoś mężczyznę, najpewniej trupa. Byli blisko lasu, od którego biła zła aura.

 

– Nie ruszajcie się stąd – rzucił stłumionym głosem Harald, kiedy do dwójki jego przyjaciół doszło pięciu żołnierzy z eskorty. On sam ruszył pewniej przed siebie.

 

Było zimno, przeraźliwie zimno. Loppa nie czuł rąk, mimo, że miał je schowane w futrzanych rękawach. Kolczuga ciążyła mu jak nigdy, ale nie dawał po sobie poznać, że to nie jego dzień. Siódemka mężów z gardzieli wydmuchiwała tumany mgły, ale każdy stał i każdy służył swym ostrzem.

 

Kapitan spojrzał na ziemię. Pole bitwy i świeża krew, która mieszała się ze śniegiem. Przełknął z trudem ślinę. To miejsce było inne, od reszty pobojowisk. W swoim życiu widział krwi więcej, niż by się mogło zdawać. Jednak ciała tylko jednej z nacji, w dodatku regularnych żołnierzy – to nie był normalny widok.

 

– Myślisz, że stoją za tym ludzie od Føringa? – zapytał Gorna, nie odrywając wzroku od poczynań wodza.

 

– Gdzie tam, on nie jest tak sprytny – odburknął.

 

– Co masz na myśli? – zbystrzał, odkuwając skupienie od Haralda.

 

– To, że padli tylko nasi nie oznacza, że doszło do zdrady wśród Kruków.

 

Kapitan nie zdążył odpowiedzieć, gdyż Wilk pomachał ręką, aby podbiegli. Cała siódemka chyżo zbliżyła się do klęczącego nad żołnierzem spadkobiercy Tronów Hodgardu. Wielki miecz księcia był wbity w ziemię, a swój rogaty hełm trzymał w rękach. Długie włosy opadały mu na twarz tak, że nie było widać twarzy.

 

Gorn oparł się na swoim toporze i otworzył usta, rozszerzając oczy. Loppa odkrył swoją bladą skórę, ściągając kaptur, a zwiadowcy przyodziani w czerń i granat spojrzeli w niebo. Kapitan również wbił swoją klingę w zmarzniętą ziemię, a za nim pozostali miecznicy uczynili to samo.

 

Harald uniósł twarz, patrząc na Starego Niedźwiedzia. Miał czerwoną twarz i zagryzał wargi, powstrzymując się od łez. Nikt nigdy nie widział go w takim stanie.

 

Nie wyrzymał jednak długo i załkał gorzko. Tak gwałtowna zmiana nastroju była rzadkością u jarla.

 

Zszokowany Urr z początku nie poznał leżącego na ziemi człowieka. Trup miał na sobie kolcze nogawice jak i rękawy. Buty były ze skóry, podobnie do rękawic i kołnierza. Kaftan koloru sinoniebieski leżał na obszernej pelerynie. Odchylona w tył głowa była biała jak mleko. Miał otwarte usta i oczy wywrócone na drugą stronę.

 

– Lew nie żyje – wyszeptał łamiącym się głosem Harald. Kiedy to powiedział, zapadłą martwa cisza.

 

Kapitan nie wierzył ani własnym uszom, ani oczom. Dopiero teraz dojrzał na jego twarzy poprzeczną bliznę i złamany nos, z którego ciekła krew. Była zaschnięta. Podobnie do tej na brzuchu i pod lewą pachą. Symbol kruka na tunice był przekłuty, najpewniej mieczem.

 

– Bracia. Tej nocy będziemy opłakiwać śmierć Kanuta Krwawego. Mojego przyjaciela i dowódcę Kolumny „Taran”.

 

Loppa zacisnął pięści. Teraz wszystko już pamiętał, ale wiedział, że nie na chwile zadumy teraz pora.

 

– Chwała poległym! – głośno zawołał, niemalże krzyknął, po czym wyjął miecz z ziemi i schował go do pochwy.

 

– Zwiad uważam za zakończony – odezwał się ponurym głosem Harald. – Nie na zemstę dziś pora, ale ten dzień nadejdzie, już niebawem. Imperium popamięta obrońców północy.

 

– Nasi wrogowie zapłacą za to, co zrobili – dodał sposępniały Gorn.

 

Jedyną zaś walutą uznawaną w tych rejonach była krew i żelazo. Nie złoto i ziemie.

 

– Pomóżcie mi zabrać jego ciało, jesteśmy mu winni okazać szacunek – mamrotał przez zęby książę. – Nie rozdziobią go wrony, a pochłonie stary ogień, tak, jak każe zwyczaj.

 

Jeden ze zwiadowców podniósł jego hełm, który był łatwy do rozpoznania. Miał kształt głowy lwa. Schował miecz, a następnie objął obiema dłońmi ozdobny szyszak, jakby niósł najcenniejszą rzecz na świecie. Urr wziął jego miecz i przejechał dłonią po płazie. Poczuł ciała wszystkich tych, których zabił Kanut. To było straszne. Jak tak wielki wojownik mógł polec z całą kohortą, nie zadając żadnej straty.

 

Harald założył swój hełm, kryjąc grymas irytacji i gniewu, który go rozsadzał. Następnie wziął Krwawego generała pod ręce, czekając, aż Gorn chwyci nogi. Uczynił to i podnieśli go razem.

 

Zwiad został przerwany z bardzo ważnego powodu. Ranga wodza, którego nie mogli ot tak ominąć, nie pozwalała na kontynuowanie marszu. Ale nie tylko ona. Urr podejrzewał, że to przez miłość, jaką Harald darzył Lwa.

 

Droga powrotna mijała szybciej. Opuszczona twierdza, która stanowiła ostoję dla Kruków była skryta w gęstym lesie i niełatwo było do niej dojść. Loppa szedł obok topornika, widząc jego smutek. Spoglądał też co chwila na miecz, który niósł w poziomie, podtrzymując drugą ręką klingę. Półtorak, z szeroką mocą żelaza. Wytrzymały i piękny zarazem, a przy tym niezwykle stary. Kapitan nie pamiętał, jak się nazywał, ale wiedział, że to ostrze było przekazywane z pokolenia na pokolenie w Domu poległego. A Lew kochał go bardziej, niż jakąkolwiek kobietę.

 

Szli wzdłuż linii lasu. Pole bitwy było już daleko za nimi, aż w końcu, napotkali i konary rosnące na zachód stąd. Weszli w głąb, mijając kolejne drzewa. Ktoś, kto nie znał tych rejonów, na pewno doszedłby donikąd. Szli powoli. Młociarz, łucznicy i jeden miecznik wciąż mieli swoje bronie w gotowości. Czuli, że ta noc przyniesie jeszcze więcej niespodzianek.

 

Harald cicho przeklinał los pod nosem. „Taran” miał ich wesprzeć w ataku na Kvæfgen. Miała być to największa akcja odwetowa od początku rebelii księcia i Morderczych Kruków.

 

Droga już miała dobiegać do końca, kiedy milczący rebelianci zatrzymali się, w krok, za Haraldem.

 

Loppa chciał mieć to wszystko już za sobą. Te wszystkie żałobne spojrzenia i atmosfera niepewności. Miał wrażenie, że ktoś na nich nieustannie patrzy; ale milczał. Marzyło mu się łóżko. Nigdy nie żył w luksusie jako żołnierz, ale cieszył się z tego, co ma.

 

– Co znów nie tak? – zapytał ten z młotem, nie obierając w słowach.

 

– Poczekajcie – rozporządził Harald. – Musimy być cicho, las dziś jest inny.

 

Stary brodacz sapnął ociężale, a następnie złożył nogi niesionego na śnieżnej ściółce. Książe oparł plecami denata o konar drzewa i obdarował go pustym wzrokiem.

 

– Tagg, Vojir i Skylef, wy idźcie na czuby – powiedział wódz, rozglądając się nerwowo.

 

– Nie potrzeba chyba zwiadu, przed naszą najlepiej ukrytą twierdzą… – zaprotestował ten pierwszy. W odpowiedzi otrzymał jeno zimne spojrzenie, spod gogli rogatego hełmu.

 

Trójka zwiadowców uderzyła się w piersi, aby potwierdzić przyjęcie nowego rozkazu i chwilę potem znikli w gęstwinie. Było to dwóch łuczników i wojownik z mieczem. Przy martwym Lwie zostało ich pięciu. Urr wciąż wpatrywał się w miecz i nie przejmował się za bardzo tym, o czym traktowała rozmowa Niedźwiedzia z Wilkiem, którą właśnie wspólnie podjęli.

 

Sytuacja z chwili na chwilę stawała się coraz bardziej napięta.

 

– Coś długo nie wracają – zauważył drugi miecznik, obdarowując swojego kapitana spojrzeniem smutnym i jakby zatroskanym.

 

Urr Loppa, nie wiedząc co odrzec, spojrzał na tego, który wydał pierwsze polecenie. A on, z miną na w pół znudzoną, na w pół zamyśloną, nie dał po sobie poznać, że się troska. Harald potarł rękawicami przeciwne ramiona, aby się rozgrzać. Długo stali w miejscu, jednak w końcu były książę przerwał milczenie.

 

– Ruszamy – rzucił krótko i niewyraźnie oraz położył dłoń na ramieniu Kanuta, szepcąc coś. Odpowiedzi zapewne innej spodziewali się żołnierze, jednak nikt nie próbował protestować. – Ty – wskazał na miecznika – zostań.

 

Zapewne chciał, aby z ciałem jego przyjaciela nic się nie stało.

 

Nie tylko on miał dość. Praktycznie nic się nie działo. Pierwszy kapitan wsparł się na mieczu Krwawego i pokręcił głową. Promienia księżyca, które przedzierały się przez gęste gałęzie drzew spływały po wyjątkowej klindze.

 

Wojowie ruszyli. Na przedzie Harald, kryjący się za pniami drzew. Kilka kroków dalej, niezbyt elegancko maszerował Gorn. Na prawo od niego, kryjący się jak zwierz w zaroślach, który szykuje się do skoku na ofiarę – Loppa. Nieco dalej młociarz o imieniu, którego nie mógł zapamiętać kapitan. Wszyscy zwiadowcy, którzy tej nocy mu towarzyszyli, byli mu nowi. Podziwiał przywódcę rebeliantów, który za każdym razem potrafił się zwrócić właściwym mianem praktycznie do każdego. Poza tym, był genialnym strategiem. I zawsze wykrywał zasadzki, podstępy. Nie potrafił wyjść z podziwu dla lorda Haralda i cieszył się, że są po tej samej stronie barykady.

 

– Cicho – urwał bezdźwięcznie prowadzący.

 

Przykucnął i uwolnił ramię, sprawdzając broń na plecach. Wraz z nim, niemalże na kolana, padli pozostali. Loppa był doskonałym zwiadowcą, Gorn jednak wolał otwarte pola bitw. Harald był człowiekiem od wszystkiego, najprościej mówiąc. Wszyscy jednak zawsze trzymali się razem. Byli braćmi spod Sztandaru Kruka. Największej siły militarnej Północy. Teraz kryjąc się po kątach, wciąż walczyli. Wciąż razem.

 

Wódz wyciągnął miecz z pochwy na plecach gibkim ruchem i przysposobił się do ewentualnej walki. Podniósł się lekko. Wystawił głowę ponad krzaki, które dzieliły ich od drogi na most. Zdębiał, widząc na gościńcu ciało, wleczone przez człowieka w obcej zbroi.

 

Urr widział, jak Harald zaciska mocniej dłonie na rękojeści swojej broni. Podszedł bliżej. Kiej podszedł, nie mógł wyksztusić ani słowa. Most do ich zamku obstawiony orszakiem żołnierzy, którzy nie służyli pod sztandarami Północy. Na zakolu drogi sterta ciał – żołnierze Haralda, rebelianci.

 

Kilku wywlekało właśnie z części lasu nieopodal czatujących dwa inne ciała. Poprzeszywane strzałami. Nikt nie miał chyba problemu, żeby rozpoznać wśród nich wysłanych przez Wilka zwiadowców.

 

– Psia krew – zaklął pod nosem Gorn. – Kiedy to się stało?

 

Nikt mu nie odpowiedział. Jednak po chwili, młociarz rzucił hasło „magia”. Wszyscy spojrzeli na niego jak na niespełna rozumu.

 

– Magia nie istnieje. Poza tym, to żywi żołnierze – wyjaśnił mu Loppa.

 

– Nasza największa forteca. To niemożliwe! – syknął przez zęby dzierżawca dwuręcznego miecza.

 

Zrobił to jednak głośniej, niż planował, przykuwając tym samym uwagę dwóch strażników patrolujących drogę przed nimi…

Koniec

Komentarze

"– Wszystkie sprawy przybierają coraz to gorszy obrót – marudził Harald, stawiając ostrożne kroki między trupami. – Szlachta – zaczął ironicznie – zwyczajnie nas sprzedała..." - co było ironicznego w tym twierdzeniu?

" że wśród płaczu wron i klekotu kolczug zostanie zagłuszony" - kolczugi raczej nie klekoczą. Raczej chrzeszczą.

Trzymał miecz w kądzieli? Może ja czegoś nie wiem, a może ty się pomyliłeś.

"Dwóch kolejnych, nieco wystraszonych, wyciągnęło gwałtownie jednoręczne miecze i ujęło je w dwie dłonie." Każdy z nich ujął*, albo najlepiej przerób całe zdanie.

"Ci ostatni mieli łuki." - którzy ostatni?

Miniaturowa armia była gotowa. Tylko do czego?" - mieli jeszcze ołowiane żołnierzyki? Ach, chyba że, niewiadomo dlaczego, nazywasz grupę ośmiu osób miniaturową armią.

"Wygnaniec na ugiętych nogach powoli zaczął się przesuwać na przód." - naprzód*. Chociaż proponowałbym zmianę czałego zdania.

" Siódemka mężów z gardzieli wydmuchiwała tumany mgły, ale każdy stał i każdy służył swym ostrzem." - jednej wspólnej?

"Nie wyrzymał jednak długo i załkał gorzko. Tak gwałtowna zmiana nastroju była rzadkością u jarla."

"Zszokowany Urr z początku nie poznał leżącego na ziemi człowieka. Miał na sobie kolcze nogawice jak i rękawy" - gubisz podmioty. Z tego zdania wynik, że Urr miał na sobie kolcze nogawice i rękawy.

"Dopiero teraz dojrzał na jego twarzy poprzeczną bliznę i złamany nos, z którego ciekła krew. Była zaschnięta" - no już chyba nie ciekła, mam wrażenie.

"– Chwała poległym! – głośno zawołał, niemalże krzyknął, po czym wyjął miecz z ziemi i schował go do pochwy." - to polak jest, mylę się:)?

"Schował miecz, a następnie objął go obiema dłońmi, jakby niósł najcenniejszą rzecz na świecie." - kolejne przykład zgubionego podmiotu, z tekstu wynika że objął schowany już miecz.

"Półtorak, z szeroką mocą żelaza" - The Broad Force of Iron, bitch! A tak na serio, co to znaczy?

" Wytrzymały i piękny za razem, a przy tym niezwykle stary." - zarazem.

"Kapitan nie pamiętał, jak się nazywał, " - chyba jak się nazywał miecz, ja myślę.

"– Tagg, Vojir i Skylef, wy idźcie na czuby" - ponownie albo to ja czegoś nie wiem, albo autor.

" W odpowiedzi otrzymał jeno zimne spojrzenie, spod gogli rogatego hełmu." - spod gogli? Po pierwsze miał gogle w hełmie, po drugie nasunął je na czoło by móc spoglądać spod?

Miejscami potwornie niezręczne sformułowania, ale tekst w zasadzie wyróżnia się na plus w porównaniu do średniej jakości debiutów na tej stronie.

Jestem zaszczycony tak szybkim odzewem.

Nadmienię może na wstępie, że jest to moje pierwsze opowiadanie opublikowane w ogóle gdziekolwiek. Zawsze pisałem, jak to się mówi, „do szuflady” i nikt nie oceniał moich prac. I przyznaję, że zjadał mnie nieco stres, przed kliknięciem „wyślij”. No, ale w końcu się przemogłem i oto jestem wśród Was.

 

Co do obrony.

 

Ironią było to, że „szlachta”, tak naprawdę szlachtą nie była. No i chciałem jakoś zaakcentować  ton jego wypowiedzi.

Chrzęszczą, może i, jednak tylko te kolcze zbroje ze splotów kółeczek, kroju rzymskiego i celtyckiego, które były de facto bardzo ciasno bite. Nie opisałem dokładnie rodzaju, który użyłem. Jednak oczami wyobraźni widziałem łuski na wykończeniach i pasy, które w kontakcie z pozostałymi elementami uzbrojenia defensywnego, jak i ofensywnego wydawały charakterystyczny klekot. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że miano „klekoczącej armii” zyskała armia Zygmunta II, gdyż właśnie takie dźwięki wydawała.

Z kądzielą to karygodna pomyłka, wstydzę się. Myślałem o czym zupełnie innym…

Co do zdania z mieczami, sądzę, że jest dobre, choć zaiste – nieco zagmatwane. „Dwóch [kolejnych] wyciągnęło [broń] i ujęło [broń].” Zbyt dużo wtrąceń, jednak rozbijając je, można dopatrzeć się sensu. Dwóch coś zrobiło. Dwóch wyciągnęło. Dwóch ujęło. Et cetera.

Łucznicy byli ostatni. Przeto pisałem wcześniej, że z tyłu szło pięciu. Więc: pierwszy ma młot, kolejni miecze, a „ostatni – łuki”.

Owszem, ósemkę nazywam armią. A wynika to z inspiracji ostatnim wikingiem – Haraldem Hardrade, który podróżując po Europie zawsze miał ze sobą kilku druhów, których nazywał Privat-Hær, czyli „Prywatna Armia”.

Kajam się. Taki ort.

Gardzieli wielu. Ten rzeczownik nie różni się w l. poj. I mn. w tym przypadku. „Wydmuchiwał mgłę z własnej gardzieli” oraz „wydmuchiwali mgłę z własnych gardzieli”. Zmienię jednak nieco to zdanie.

Nie rozumiem co jest nie tak w tych dwóch zdaniach.

Nie zgubiłem podmiotu. Jest on domyślny. „[Ten człowiek]miał na sobie…” Mogę jednak dodać jedno słówko dla czytelności.

W sprawie krwi, nie do końca, przyjacielu. „Trup słał się gęsto, a krew była świeża” – na pewno to znasz. Domyślnie, Kanut miał jeszcze dychać. Co znaczy, że jego mordercy są jeszcze blisko. „Zaschniętą krwią” chciałem zaakcentować i upewnić wszystkich, że stało się to już całkiem dawno.

Ten okrzyk wywodzi się już z czasów wieków średnich. Stara tradycja, oddawania honorów. Po śmierci wodza krzyczano „sława [chwała] bohaterom”, a po każdej sporej stracie, właśnie „sława poległym”. Loppa dobrze się bije, ale jest nieco nieobyty. Powinien uhonorować śmierć Lwa, jednak nikt go nie poprawia, ze względu na roztargnienie. Także szerokie inspiracje, ale nie Polak.

Znów ten sam problem, podmiot domyślny. Tak to jest, kiedy wyciąga się zdanie z kontekstu. W zasadzie to macie prawo się czepiać, nie rozumieć czegoś, bo jak mówił klasyk z Warszawy: „Idealny tekst mamy tylko w głowie i nie da się go urzeczywistnić.” Dodam drobną zmianę.

Zawsze powtarzam, że „nikt mnie nie rozumie”. A i owszem, w przenośni, jednak i dosłownie. Posługuję się często archaizmami i staropolszczyzną, jednak tutaj tego unikałem. Do rzeczy jednak przechodząc, najprościej, trywialnie… Żelazo [staropol.] – to twarde i błyszczące w mieczu. Moc [staropol.] – ten czubek, ścięty.

Ort. Składam uszy i zapadam się pod ziemię.

„Kapitan nie pamiętał, jak się nazywał…” – czyżby amnestia? „…, ale wiedział, że był przykazywany z pokolenia na pokolenie.” Ciężko pomyśleć, że człowiek był przekazywany z pokolenia na pokolenie i nie domyśleć się, że chodzi o miecz, zwłaszcza, że wcześniej była właśnie o nim mowa. Wyciąganie zdań z kontekstu prowadzi donikąd, nie mniej – poprawię i to.

Staropolszczyzna, charakterystyczny zwrot – „iść na czuby”, czyli iść daleko do przodu, na zwiady, wypatrywać wroga. Najprościej.

Gogle też są częścią hełmu. Wikingowie z Gjermudbu’u nosili te najcharakterystyczniejsze. Podobne można obejrzeć, np. w grze Mount&Blade.

 

Nie wiem, jak działają mechanizmy na tej stronie w sprawie komentarzy, ale skoro już odpowiadać mam, myślę, że warto wyczerpać temat.

 

A i, najważniejsze. Dziękuję za zainteresowanie się moim tekstem i bardzo szczegółowy komentarz, który dał mi wiele do myślenia. Pomyślę nad dalszymi publikacjami i będę bardziej uważał.

Pozdrawiam. :)

 

 

 

PS: Przepraszam, za mój nieco zadufany styl; jeżeli kogoś uraziłem – naprawdę nie miałem takich intencji.

Cześć

Morderczych Kruków – jako chorąży. - bawi mnie taka nazwa trochę. Jacy ludzie uważają kruki za przerażające? 

płaczu wron - nie rozumiem jak wrony mogą płakać.

pięciu tych z tyłu, których imion nie znał. - skreśl tych bo nie pasuje.

Co jest… - wymamrotał do - Tu masz mały błąd przy zapisie dialogu. Masz - zamiast --.

Wilk zatrzymał się, a wraz z nim Stary topornik - Stary z małej litery albo, który był topornikiem.

Były książę jako pierwszy był gotowy. - powtózenie.

Wykonał gest wolną ręką, aby byli w gotowości. I byli. Pierwszy z nich wciąż trzymał młot, był widać najbardziej skory do bitki. - znów powtórzenie.

Długie włosy opadały mu na twarz tak, że nie było widać twarzy. - powtórzenie. 

A Lew kochał go bardziej, niż jakąkolwiek kobietę. - niby wiem o co chodzi, ale trochę dziwnie brzmi. No chyba, że byli jak Spartanie.

Co do fabuły to się nie wypowiadam, ponieważ może jeszcze zaskoczyć. W dalszej części oczekuję jakiś ciekawych opisów walk etc. Na razie wieje nudą.

Pozdrawiam

Kiedy kolejna część?

Sorry, że tak prosto z mostu, ale ja do najcierpliwszych nie należę ;)

Osobiście nie mam zastrzeżeń... Powiem wprost- sama się jeszcze uczę i zwykle to mnie ktoś poucza, a nie ja innych :) Ale chyba po to tu jesteśmy, nie?

Niestety, ciężko się to czyta. Niektóre zdania wychodzą Ci nieco toporne i nieskładne. W dodatku niekiedy błędnie posługujesz się zaimkami, co powoduje, że ciężko się czasem zorientować, o kim aktualnie jest mowa. Popatrz na ten fragment:

 

Nieco dalej młociarz o imieniu, którego nie mógł zapamiętać kapitan. Wszyscy zwiadowcy, którzy tej nocy mu towarzyszyli, byli mu nowi. 

1. Pierwsze podkreślenie sygnalizuje błąd składniowy. Mimo, że polska składnia jest niezwykle liberalna, pewne rzeczy jednak nie uchodzą. Przeczytaj sobie to zdanie na głos. Nie brzmi po polsku, prawda? Podmiot (kapitan) powinien znaleźć się przed orzeczeniem. Odwrócenie tej kolejności jest charakterystyczne dla trybu pytającego; w oznajmującym również się zdarza, ale raczej w drodze wyjątku i bardzo rzadko na końcu zdania (jedyna sytuacja, jaka przychodzi mi do głowy to tak żartobliwie zwany "odgłos paszczą" w dialogu).

 

2. Zaimek mu powtórzony dwukrotnie w jednym zdaniu.

 

3. Wyrażenie "być komuś/czemuś nowym" brzmi bardzo archaicznie. Kojarzy się z łaciną, gdzie podobne konstrukcje są na porządku dziennym. W staropolszczyźnie bywało podobnie, jednak obecnie - pomijając kilka utrwalonych zbitek słownych (np. "być komu/czemu bliskim" lub "być komu/czemu panem") - konstrukcje te w zasadzie wyszły z użycia. Tak czy inaczej, zauważ, że podmiot zawsze występuje w nich przed orzecznikiem orzeczenia imiennego.

 

Na marginesie, każ swojej przeglądarce podświetlić wszystkie wystąpienia wyrazu "kapitan" w Twoim tekście. Pstrokato się robi. ;)

 

Wyłpałem też błąd logiczny. W odniesieniu do Haralda mieszasz pojęcie z zupełnie różnych bajek, nazywając go księciem lub jarlem, a nawet (o zgrozo!) lordem. Z tekstu wynika, że chodzi rzeczywiście o jarla, które to słowo jest skandynawskim określeniem przywódcy drużyny grabieżców, wojowników. Później wyraz ten zaczął oznaczać namiestnika królewskiego (por. ang. earl), ale tutaj widać jasno, że chodziło Ci raczej o to pierwotne znaczenie.

 

"Książę" to wyraz słowiański, oznaczający również przywódcę drużyny, ale także kogoś więcej: władcę plemiennego, a później także niekoronowanego władcę państwa. Wreszcie w okresie nowożytnym "książę" stał się najwyższej rangi tytułem arystokratycznymm co jakoś tam koresponduje z historią wyrazu "jarl", czyniąc "księcia" niezłym w sumie zamiennikiem.

 

Tego samego nie można powiedzieć o wyrazie "lord", które jest anglosaskim (a więc jeszcze inna bajka) określeniem feudalnego wielmoży wysokiej rangi, a więc właściciela ziemskiego. Nazywanie w ten sposób człowieka, dla którego "jedyną walutą była krew i żelazo. Nie złoto i ziemie" jest więc conajmniej dziwaczne.


Co do fabuły, na razie nic ciekawego, ale poczekajmy, może dalej się rozkręci. Jak na debiut jest mimo wszystko całkiem dobrze. Masz ode mnie czwórkę.

Tak gównianego tekstu dawno nie było na portalu. Stephen King miał rację mówiąc, że "droga do piekła jest wybrukowana przysłówkami" .

"– Chwała poległym! – głośno zawołał, niemalże krzyknął, po czym wyjął miecz z ziemi i schował go do pochwy." to jest taka tragedia, że mój smak literacki właśnie treściwie się porzygał. Najlepsze w dialogach jest zwykłe: "Odpowiedział/a", "Odparł/a" . Z tekstu ma wynikać jak to zrobił. "Głośno zawołał" a można cicho zawołać? Tak robią nieśmiali autorzy, którzy boją się, że będą źle zrozumiani. Ty to masz w niemal każdej wypowiedzi w dialogach... A jak nie przysłówki, to jakieś durne "wymamrotał", "syknął" albo "odburknął". To najgorsza z cech taniej, brukowej literatury.

Narracja kiepska, akcja jak nie akcja. Popełniłeś niemal wszystkie błędy, które wymieniane są w poradnikach i na kursach pisania. Albo weź się za siebie, albo kończ waść, wstydu oszczędź!

Nowa Fantastyka