- Opowiadanie: Dzejmsz - Autostopowicz

Autostopowicz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Autostopowicz

Spadające z nieba krople deszczu wsiąkały w zaschniętą ziemię. Wraz z deszczem ziemia wsysała resztki życia wypływające czerwoną rzeką z wykrwawiającego się mężczyzny. Patrząc na pniak, który miał przed swoimi oczami mężczyzna ciągle powtarzał w myślach: „Nie! To nie może być prawdą.” Przestał gdy jego oczy zamknęły się na zawsze.

 

Jeszcze pół godziny temu był żywym dwudziestosiedmioletnim autostopowiczem idącym poboczem drogi. Dwadzieścia pięć minut temu wyminął go czarny sedan, który zatrzymał się z piskiem opon kilkadziesiąt metrów przed nim. Może gdyby wiedział że ta chwila jest jego ostatnim momentem w którym będzie mógł uciec to wykorzystałby szansę. Tak jednak się nie stało. Szedł spokojnie dalej. Gdy był już przy aucie szyba od strony pasażera opadła powoli.

 

– Potrzebujemy twojej pomocy. – Powiedziała młoda kobieta wychylająca się z okna.

 

– Tak?

 

– Możesz nam odpowiedzieć na jedno pytanie? – Blond włosa dziewczyna oparła się rękoma o drzwi.

 

– O ile będę znał na nie odpowiedz to może…

 

– Gdybyś był na naszym miejscu, gdzie zostawił byś osobę…

 

Od strony kierowcy wybuchł donośny śmiech.

 

– Przymknij się Rey bo ci przyjebie.

 

– Dobra Mercy.

 

– Gdzie zostawiłbym jaką osobę? – Spytał autostopowicz.

 

– Gdzie zostawiłbyś osobę którą porwałeś z drogi, by mogła się spokojnie wykrwawić gdy podciąłbyś już jej gardło?

 

Śmiech od strony kierowcy wybuchł ponownie, tym razem jeszcze głośniej. Dziewczyna nie skarciła jego właściciela ale przyłączyła się do niego cicho chichocząc.

 

– Przepraszam to jakiś żart?

 

– To nie jest kurwa żaden żart głupku. Pytam gdzie chcesz żebyśmy cię kurwa zostawili jak już cię zarżnę.

 

Z okna ponownie wychyliła się dziewczyna tym razem w dłoni miała jakiś pistolet. Wędrowiec spojrzał na broń a później na dziewczynę. Uśmiechała się.

 

– To jak? – Spytała a kierowca Rey znów parsknął śmiechem.

 

Autostopowicz wykręcił się na pięcie. Nie zdążył jednak dać nawet kroku gdy rozległ się huk wystrzału. Zatrzymał się a jego mózg zbierał szybko raporty z każdej części ciała. Wyglądało na to że blondynka go nie trafiła.

 

– Wiesz co pojebusie? – Mówiła do mężczyzny na poboczu. – Wydaje mi się że czasami potrafię czytać w cudzych myślach. Tak jak na przykład teraz. I myślę że wydaje ci się że ciebie nie trafiłam.

 

Roy śmiał się jak opętany.

 

– Cóż… – Kontynuowała Mercy. – … tylko ci się wydaje. Celowałam w górę. Ale możesz być pewny że w ten twój durny łeb na pewno bym trafiła. Rozumiesz?

 

Autostopowicz kiwnął lekko głową.

 

– No to się kurwa odwróć i podejdź tu bliżej.

 

Zrobił co mu kazała. Na ziemię upadły kajdanki.

 

– Załóż je sobie na ręce, tylko z tyłu. O… tak… teraz podejdź do mnie tyłem.

 

Mężczyzna podszedł do auta. Sekundę później kajdanki z metaliczny zgrzytem zamknęły się na jego nadgarstkach.

 

– Dobrze teraz siadaj z tylu przejedziemy się. – Dziewczyna wychyliła się jeszcze bardziej przez okno i otworzyła drzwi. Gdy tylko je zamknęła samochód ruszył z piskiem opon. Ujechał kilkaset metrów i skręcił w pierwszą drogę jaka pojawiła się po prawej stronie.

 

– Dokąd mnie wieziecie? Co to kurwa ma być! Jezu! Puśćcie mnie.

 

– Morda chujku. Zamknij mordę bo ci ją poobijam. – Kierowca odwrócił się do tyłu i patrzył parę sekund na nowego pasażera, nie zwracając uwagi na drogę którą jechał.

 

– Rey droga.

 

– Już, już.

 

Przez kolejne minuty autostopowicz myślał jak uwolnić się z auta i uciec prześladowcom. Postanowił że otworzy drzwi i wyskoczy. Zanim auto się zatrzyma powinien już mieć kilka metrów przewagi i zacząć uciekać. Przysunął się do drzwi. Gdyby tylko nadarzyła się okazja by odwrócić się do nich plecami. Wtedy jak na zawołanie, Mercy żucia się na Reya i zaczęła go całować.

 

Teraz albo nigdy – Pomyślał mężczyzna siedzący z tyłu. Odwrócił się do drzwi, wymacał klamkę, złapał za nią jednocześnie mocno wypychając się nogami w stronę i… nic.

 

– Niezła próba chujku, ale nic z tego. Widzisz, może jeszcze nie zauważyłeś tej kraty między nami, albo dziwnych siedzeń ale widzisz, to policyjna bryka. Przemalowana ale policyjna. – Kierowca znów był odwrócony w jego stronę. Uśmiechał się dziko a w jego oczach zobaczyć można było jedynie szaleństwo. Tymczasem dziewczyna powoli zaczęła całować go po szyi, torsie aż w końcu dotarła do rozporka, który otworzyła jednym szybkim ruchem.

 

– Kim wy kurwa jesteście? Ludzie!

 

– Zamknij się – Powiedział Rey.

 

– Co ze mną zrobicie?

 

Kierowca znów się zaśmiał, nie wiadomo czy bawiło go to co powiedział autostopowicz, czy może to co robiła mu jego współtowarzyszka drogi.

 

– Już wiesz co ci zrobimy… Mercy ci to już wyjaśniła. Prawda Mercy?

 

Z pod kierownicy dobiegł jakiś dźwięk który chyba miał być potwierdzeniem.

 

Kolejne minuty były tylko bezcelową walką porwanego mężczyzny, który krzyczał i uderzał we wszystko co tylko mógł butami ale to i tak nie pomagało. Zatrzymali się, drzwi się otwarły a za jedną nogę mężczyzny chwyciła ręka. Mimo iż autostopowicz kopał jej właściciela, ten niewiele sobie z tego robił. Pociągnął go trochę w głąb lasu oparł o drzewo, blondynka szybko owiązała go czymś tak że stał prosto, odpięła mu kajdanki. Ustawili się przed nim.

 

– Dobrze wystraszyliście mnie ludzie. Puśćcie mnie. Nikomu nic nie powiem, błagam was.

 

Mercy wciągnęła broń i wycelowała prosto w przywiązanego do drzewa mężczyznę.

 

– Nie Mercy. Przecież nie to mu obiecywałaś. Proszę.

 

Rey wsadził w miejsce broni duży rzeźnicki nóż.

 

– Nie! Nie!

 

Spojrzała na niego. Miała duże brązowe oczy. Z jej blond włosami było coś nie tak, ale nie tylko z fryzurą z zawartością głowy pewnie również. Uśmiechnęła się przerażająco, ukazując rząd białych zębów. Rey stał za nią. Oparł swoją głowę o jej ramię i szczerzył się podobnie. Jedna z jego rąk znajdowała się pod spódnicą Mercy, unosząc się i opadając w miarowym tempie.

 

– No dalej Maleńka. – Szepnął jej do ucha.

 

– Nie! Nie! Ch… g…

 

Szybkie cięcie sprawiło że krzyki zastąpione zostały rzężeniem i gulgotami. Z rany popłynęła krew.

 

Autostopowicz spojrzał w dół na swój podkoszulek. Przesiąkał krwią. Próbował coś mówić ale nie mógł dławił się własną krwią. Gdy chciał krzyczeć wypluwał jej krople wraz ze śliną a z rany wypływało więcej krwi.

 

Zaczął padać deszcz.

 

Rey wyciągnął rękę z Mercy i wziął od niej nóż. Obszedł drzewo do okoła i przeciął sznur którym związany był konający mężczyzna. Autostopowicz upadł na kolana prawie bezwładnie. Roy wrócił do Mercy i chciał dokończyć to co zaczął ale ta złapała go za rękę.

 

– Dokończymy w samochodzie, teraz ja prowadzę. – Kopnęła klęczącego i odeszli do auta.

 

Autostopowicz przewrócił się i leżał na brzuchu. Świat zanikał, usłyszał jeszcze odjeżdżające auto. Spojrzał na prawo gdzie był gnijący pniak.

 

Nie… nie… To nie może być prawdą. – Zamknął oczy. – Nie…

 

Jego ciałem wstrząsnęły ostatnie drgawki.

 

 

 

***

 

 

 

– Ale pierdolneło, słyszałeś? Rey? Kurwa, Rey nie śpij.

 

– Co? Nie śpię Co się stało?

 

– Mówiłam że nieźle pierdolneło.

 

– A burza, no. Myślisz że się jeszcze ten chujek utopi?

 

Oboje wybuchli śmiechem. Zatrzymali się tylko raz na szybki numerek w aucie i gdy tylko skończyli, zrobiło się jakby ciemniej. Deszcz zaczął jakby mocniej padać. A teraz, gdy już dojeżdżali do asfaltowej drogi z której zgarnęli autostopowicza, burza rozpętała się na dobre. Co chwilę niebo rozjaśniały błyskawice, wydawało się że wiatr spycha auto na pobocze.

 

– Ten pierwszy walnął gdzieś niedaleko.

 

– Yhy…

 

– Kurwa, Rey czy ty musisz akurat teraz spać? Gdzie jest towar?

 

Rey podał jej jakąś torebkę, Mersy zanurzyła w niej kciuk i palec wskazujący, później przyłożyła je kolejno do obu dziurek w nosie wciągając mocno powietrze.

 

– Zajebisty.

 

– No… Gdzie teraz pojedziemy?

 

– Jestem głodna, chcę się też porządnie wykąpać i przespać na w miarę dobrym materacu. Popatrz na mapę i znajdź jakąś pipidówkę po drodze do Townboend. Może akurat tam będzie jakiś motel.

 

– Yhy

 

– Rey?

 

– Yhy?

 

– Chcesz dalej tam jechać?

 

– Tak. Mówię ci. To będzie w sam raz dla nas. W większym mieście tak łatwo nas nie znajdą. Później tylko z siedmiu może ośmiu i zmiana w inny rejon. A tak w ogóle ilu już mamy?

 

– Z tym?

 

– Tak.

 

– A liczyć cegielnianego?

 

Wymienili między sobą głupie spojrzenia i po raz kolejny wybuchli śmiechem.

 

– A jak byś mogła go kurwa nie liczyć. Był pierwszy.

 

– No to jest już jedenastu. Pierwszy, moi starzy, twój współlokator, sześciu strażników i ten włóczęga.

 

– Nie wyglądał na włóczęgę.

 

– Gówno mnie obchodzi na kogo on wyglądał. Był jedenasty.

 

Nagle, Mercy zahamowała tak ostro że Rey uderzył głową w deskę rozdzielczą.

 

– Co do chu…

 

– Cicho siedź, trzeba było zapiąć pasy.

 

Cofnęła wóz po chwili się zatrzymała.

 

– Patrz. – Wskazała coś dłonią, Rey spojrzał w tym kierunku.

 

MOTEL – 0,5KM

 

-Tam jest jakieś miasto?

 

– Czekaj patrzę…

 

– Tak wąska droga i nigdzie nic nie widać dookoła.

 

– Tak, dwa kilometry stąd jest jakieś zadupie, po drodze jest ten motel. Ciekawe czy jeszcze jest czynny.

 

– Zaraz się przekonamy. Przebierz się wchodzisz pierwszy. Dasz mi znak jakby wiesz co.

 

– Chcesz to zrobić?

 

– Jasne że tak.

 

Rey uśmiechnął się. Samochód ruszył, koła zabuksowały kilka razy na mokrym asfalcie.

 

 

 

***

 

 

 

Obudził się nie myśląc o niczym. Pierwszą rzeczą jaką ujrzał była jakiś stary pniak. Padał silny deszcz, niebo co chwilę przecinały błyskawice. Spróbował wstać, jednak udało mu się dopiero za trzecim razem. Świat miał jakiś dziwny kolor. Gdyby tylko potrafił mówić nazwał by ten kolor kolorem matowego mrozu. Jednak nie potrafił mówić ani nazywać. Dookoła widział rosnący las, gałęzie i igły które je pokrywały. Rozumiał czym to wszystko jest, ale nie potrafił tego wyrazić.

 

– Grrrr rrr. – W jego głowie pozostałości tego co kiedyś odpowiadało za myślenie, spytało gdzie jestem i co się stało.

 

Las jednak nie odpowiedział. Podniósł głowę jakby coś zwęszył. Powiódł wzrokiem najpierw w lewo później w prawo. Za każdym razem na szyi ukazywała się długa otwarta rana. Szeroka na środku i zwężająca się do końców. Była dziwnie obrzmiała ale nic się z niej nie wylewało, jedynie sterczał z niej czubek jakiegoś patyka który musiał się tam jakoś zawieruszyć. Kilkaset metrów od niego pasła się sarna, powoli zaczął szurać w jej kierunku. Gdy był już pięćdziesiąt metrów przed nią sarna wyczuła zagrożenie. Szybko ruszyła, ale na jej nieszczęście zaplątała się w sidła rozłożone przez jakiegoś kłusownika. Drut owinął się jej wokół szyi i nóg przecinając skórę. Wierzgała się a stwór był coraz bliżej.

 

– Rrrr grr rrrr – Stwór mówił sam do siebie coś w rodzaju: Chyba nie powinienem jej jeść, czemu mam aż taką ochotę, co się zemną dzieje.

 

Nie panował nad tym. Doszedł do niej i wgryzł się w jej szyję, po chwili szarpania sarna przestała wierzgać. Gdy skończył dostał jakby nowych sił. Świat całkiem się zmienił. Nie był matowo czarny. Teraz miał kolor niezwykłej szarości. Kolor srebrzystego mrozu.

 

Stwór widział wszystko tak wyraźnie, czuł niemal cały otaczający go świat, ściółkę która nadal mokła w deszczu, żywicę drzew, deszcz. Najbardziej zaś czuł zapach świeżego mięsa. Nie było go już zbyt wiele. Przyjrzał się sarnie a raczej temu co z niej zostało. Jak mógł zjeść aż tyle? Nie wiedział. Faktem było że z sarny pozostała tylko skóra i kości których nie mógł przegryźć. A zaczęło się tak spokojnie. Przyssał się do szyi i pił, tylko ugryzł a później rękoma rozdarł szyję zwierzęcia i jadł. Najwięcej problemu sprawiła mu czaszka, jej rozbicie. Zrobił to rzucając ją o drzewo. Jej zawartość była chyba najlepsza. Niemal wciągnął ją na raz, a teraz…

 

Teraz świat stał się taki srebrzysty. Wszędzie widział barwy życia. Były czerwone, bądź miały odcień czerwieni. Nie wiedział do końca dlaczego, ale coś mówiło mu że ma to związek z odległością jaką trzeba pokonać, aby zagłębić w tym kolorze zęby a także od rodzaju życia w jakim zagłębiać będzie się zęby. Gdyby żył pewnie by zrozumiał ale nie żył więc nie zawracał sobie tym głowy. Mógł szurać w kierunku barw i to się tylko liczyło to i wgryzanie się by jeść.

 

Było jednak coś jeszcze. Jeszcze jedna barwa która jakby nawoływała go w jej kierunku a on posłusznie szurał za jej odcieniem.

 

Doszedł do asfaltowej drogi. Szur szur. Usłyszał coś. Najpierw niewyraźnie, później coraz głośniej. Coś się zbliżało. Obejrzał się za siebie i zobaczył nową barwę podobną do tej która nadawała kierunek jego instynktowi, tyle że ta zbliżająca się do niego była bez tej zielonej poświaty. Jaskrawa czerwień. Była coraz bliżej. Bliżej, jeszcze bliżej zrównała się z nim i minęła. Zatrzymała się.

 

Przez jeden krótki moment coś, jakiś zabłąkany ładunek elektryczny uruchomił w jego mózgu krótkie wspomnienie. Samochód cofa, otwiera się okno…

 

– Proszę pana? Nic panu nie jest?

 

– Grrr rr…

 

– Proszę pana?

 

Stwór niezwykle szybko rzucił się w stronę okna i ukąsił jaskrawą czerwień, to co poczuł przyprawiło go o ekstazę.

 

Samochód ruszył z piskiem opon. Siedzące w nim kobiet zaczęły piszczeć, stwór wisi jeszcze przez chwilę na drzwiach, jego głowa znajduje się w środku auta i próbuje dalej gryźć. Jednak nie udaje mu się. Samochód wchodzi w zakręt a siła rzuca stwora na pobocze.

 

Stojąc na skraju drogi, z nutą bólu i rozczarowania w głosie stwór boruczy coś w rodzaju – Rrrrr… – Następnie rozgląda się i przechodzi przez drogę. Deszcz dalej pada.

 

Po kilku minutach nieustannego szurania w kierunku zielono czerwonej poświaty. Stwór zatrzymuje się. I patrzy na jedną z sosen przed nim. A dokładniej, na sowę siedzącą na jednej z gałęzi tej sosny.

 

– Ryyy r

 

Przemoknięta sowa spojrzała w dół . Coś ślamazarnie szło w jej kierunku. Szurało nogami po ściółce. Zahuczała gniewnie mimo to osobnik nawet się nie zatrzymał. Doszedł do drzewa i w jakiś dziwaczny sposób objął jego pień próbując przy tym wejść wyżej. Choć jego wysiłki i tak spełzły by na niczym sowa postanowiła nie ryzykować i odleciała moknąć gdzie indziej. Znów poczuł tą zupełnie inną barwę, barwę która mówiła mu gdzie iść. Szurał właśnie tam i wczesnym rankiem stał już przy motelu.

 

 

***

 

 

 

To był kolejny nudny dzień. Czy choć raz nie mogło zdarzyć się coś niezwykłego? Frank zamyślił się chwilę nad tym. Na przykład do recepcji mogły by wejść dwie długonogie piękności, o kręconych włosach i jędrnych dużych piersiach, nie jak ta wredna brzydka Mery która przychodzi każdego dnia z rana i zawraca mu głowę jakimiś pierdołami. Żenieniem się układaniem planów i innymi takimi.. Powinny tez – te ostre dwie dziewczyny – rzecz jasna, powiedzieć coś w stylu: „ Gratulujemy Frank, dziś śpisz z nami” Ale Frank wiedział że nic takiego się mu nie przytrafi. Może gdyby był aktorem porno, grającym recepcjonistę w jakimś dobrym hotelu. Ale był tylko sobą. Frankiem, recepcjonistą słabego motelu który odziedziczył po matce.

 

Motel, gdy jeszcze żyła jego matka prosperował dość dobrze, jednak rok po odziedziczeniu go, wybudowano drogę ekspresową łączącą Tawnboend z York Hill, klientów stopniowo zaczęło ubywać. A teraz kilka lat później już prawie w ogóle ich nie ma. Pieniądze które jakoś udaje mu się zarobić dzięki tym, którzy zabłądzą i jakimś cudem zostaną w motelu na noc, ledwo wystarczają by wiązać koniec z końcem.

 

Co raz częściej Frank zastanawiał się nad tym by sprzedać ten motel. Może dostał by za niego jakąś sumkę która pozwoliła by mu wyjechać do Tawnboend znaleźć tam tanie mieszkanie i rozglądać się za pracą. Ale siedział w tej samej recepcji już siódmy rok i nadal nic się nie zmieniało. Szkoda.

 

Rozmyślanie Franka przerwało światło samochodu który podjechał do motelu. Chwilę później drzwi otworzyły się i wszedł przez nie mężczyzna średniego wzrostu. Szczurza twarz i nieco przydługie włosy. Frank stał akurat za ladą recepcji. Podniósł wzrok i uśmiechnął się do nieznajomego.

 

– Dzień dobry.

 

– Dzień dobry. Mogę w czymś pomóc?

 

Szczurzy ryjek zachichotał w taki sposób że mężczyznę za ladą przeszły ciarki.

 

– Owszem… – Szczurzy ryjek spojrzał na identyfikator. – Owszem Frank, możesz mi powiedzieć czy są wolne pokoje w tym motelu i gdzie można coś zjeść?

 

– Dziś motel jest całkiem pusty, możliwe że nie zauważył pan tabliczki informacyjnej, czasami nie świeci, coś nie tak z przewodami… a co do jedzenia nie mam dla pana zbyt dobrych wieści. Tu niczego pan nie zje, dwa kilometry dalej jest miasteczko może tam coś jeszcze będzie otwarte.

 

– Wyśmienicie Frank. W takim razie wezmę tu pokój.

 

Właściciel motelu zmierzył klienta wzrokiem.

 

– Jedno osobowy?

 

– Nie przyjacielu dwu i najlepiej z jakimś zajebiście dużym łóżkiem. Macie tu takie?

 

– Tak.

 

– To świetnie moja dziewczyna zaraz tu będzie.

 

Szczurzy ryjek podszedł do jednego z okien i pomachał dziwnie w ciemność. Frank odwrócił się i przyglądał się uważnie kluczą na korkowej tablicy. Wziął jeden z dolnego rzędu.

 

– Trzynastka, to będzie kosztować dwadzieścia pięć…

 

Drzwi do recepcji otwarły się. Do środka energicznie weszła młoda dość ładna kobieta. Jednak coś było z nią nie tak. Ten jej uśmiech, który nie różnił się zbytnio od uśmiechu szczurzego ryjka który właśnie zamawiał pokój.

 

– Dzień dobry. – Zaczął Frank.

 

– Do widzenia. – Odpowiedziała dziewczyna i nie wiadomo skąd ani kiedy w jej lewej dłoni zmaterializowała się broń. Wycelowała nią w głowę człowieka za ladą i pociągnęła za spust.

 

Ciało Franka opadło bezwładnie do tyłu odsłaniając korkową tablicę z kluczami która zmieniła kolor na czerwono szary. Na niektórych kluczach zostały kawałki szarej papki i włosów. Dziewczyna przechyliła się nad ladą i spojrzała na swoją ofiarę.

 

– Frank. Gratulujemy jesteś numerem dwanaście.

 

 

 

***

 

 

 

Mercy obudziła się zlana potem. Zasnęli zaledwie kilka godzin temu. Wcześniej, zaraz po zabiciu numeru dwanaście, Rey pogratulował Mersy mówiąc że to było zajebiste. Ona spytała go czy powinni schować Franka, on odpowiedział że nie ma sensu bo w pobliżu i tak niema nikogo kto mógłby słyszeć huk wystrzału. Dodał także że jeśli Merc jest głodna to mają problem bo dziś bar jest nieczynny, jak już to muszą podjechać do miasta. Merscy odparła, że owszem, jest głodna i że może Frank coś miał albo znajdą coś jeszcze w aucie. Rey odpowiedział typowym dla siebie „Yhy” i rozmowa przygasła.

 

Teraz leżała na jednej połowie łóżka przyduszona nogą i ręką Reya który tylko starał się leżeć na drugiej połowie. Czasami tak bardzo ją irytował. Spojrzała w okno. Noc ustępowała miejsca dniu. Było już dość jasno ale słońce jeszcze nie wstało. Rey zachrapał. Wygramoliła się spod jego nogi i ręki, podeszła bliżej okna. Jej nagie ciało oświetliło szare światło słońca które miało wkrótce wzejść. Przez otwarte okno dostał się zimny podmuch wiatru który sprawił że pojawiła się gęsią skórka i stwardniały jej sutki.

 

Wpatrywała się w las jak gdyby miało coś z niego wyjść ale nie wiedziała za bardzo co. Przestań głupia, skarciła się w myślach, to tylko cienie. Mimo to wypowiedziała na głos imię swojego chłopaka o szczurzej twarzy, ten dalej spał.

 

– Rey! – Powtórzyła głośniej.

 

Rey otworzył jedno oko.

 

– Rano Mercy. Albo jak chcesz to sama się nim zabaw ja chcę spać.

 

– Rey, kurwa wstawaj.

 

– Czego?

 

– Spierdalamy stąd

 

Chłopak zerwał się i szybko podbiegł do okna, rozejrzał się dokładnie.

 

– Gliny? Gdzie są? Uciekniemy oknem w łazience…

 

– Rey uspokój się, nie ma glin.

 

– Nie ma glin? To po co mnie budzisz? Kurwa Merc wiesz jak mi się dobrze spało? Pierwszy raz od siedmiu lat nie spałem na więziennej pryczy.

 

– Coś jest nie tak Rey…

 

– Jasne ze jest kurwa nie tak. Uciekłem dzięki tobie z więzienia, zabiliśmy sześciu strażników, szuka nas chyba każdy pierdolony pies w okolicy jak nie w całym kraju. Wiadomo ze coś jest nie tak.

 

– To nie tak. – Zaczęła bronić się Mercy. – Ich się nie boję. Po prostu to miejsce jest złe i coś jest nie tak. Jedzmy stąd proszę.

 

– Kurwa mać… teraz?

 

– Tak teraz.

 

– A możemy się chociaż ubrać?

 

Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami. Ubierając się zaczęła myśleć o tym jak uwolniła Reya. To był duży fuks. Fuks przez duże F.

 

Udało jej się zatrzymać więźniarkę i to w jeden z najgłupszych sposobów. Po prostu udawała że popsuł jej się samochód. To dziwne że mężczyźni mają aż tak dużą chęć, żeby pomóc samotnej kobiecie której auto padło na totalnym pustkowiu ale jednak tak jest.

 

Z więźniarki, która wyglądał na przerobiony autobus, wyszedł jeden strażnik i podszedł do niej. Gdy tylko zniknął za otwartą maską jej samochodu by przyjrzeć się silnikowi, stanęła za nim i szybko przystawia do jego potylicy pistolet pneumatyczny do zabijania koni.

 

Pff

 

I już leżał oparty głową o wnętrzności auta. Wtedy podeszła do kierowcy i uśmiechnęła się najbardziej zalotnie jak tylko umiała. Zaczęła rozmowę ale kierowca próbował ją zmyć – bezskutecznie. Po chwili odezwał się drugi ze strażników.

 

– Kurwa Johns co ty tam robisz? Mały ci utknął czy co. – Choć to ostatnie zdanie wypowiedział nieco ciszej, cały autobus odpowiedział salwą śmiechu. Odpowiedzi od Johnsa jednak nie było.

 

– Johns?

 

Strażnik wyszedł i zbliżał się w kierunku auta, Mercy poszła za nim.

 

– Panienko proszę się nie zbliżać.

 

Coś go zaalarmowało, gdy tylko podszedł bliżej i zobaczył Johnsa sięgnął do krótkofalówki by zaalarmować resztę. Było jednak za późno. Stał za podniesioną maską samochodu patrząc na martwego partnera. Nie zauważył jak Mercy go okrążyła.

 

Pff. Kolejny.

 

Niemal podbiegła do kierowcy, uśmiechnęła się.

 

– Co oni tam robią? – Kierowca wskazał na stojący przed więźniarką samochód, później spojrzał na Mercy i ostatnią rzeczą jaką zobaczył był dym z pistoletu skierowanego w jego stronę.

 

Nie tracąc czasu dziewczyna stanęła przed autobusem i oddała dwa strzały do strażnika który stał w środku. Oba celne. Zabiła czterech zostało jeszcze dwóch. Jeden na tyle z shotgunem, drugi w środku jedynie z paralizatorem zamknięty wraz z więźniami by ich pilnować. Ci byli skuci i przykuci do fotelów na których siedzieli.

 

Specjalne środki ostrożności.

 

To i tak nie przeszkodziło Reyowi. Uwolnił się i zakradł do strażnika który był wraz z więźniami. Udusił go kajdankami i zasłaniał się jego ciałem gdy straszył go ten ostatni celował do niego z broni. A więc został tylko jeden.

 

Nadawał komunikaty przez radio. Wzywał pomocy. Następnie ostrożnie wyszedł z więźniarki. Rozejrzał się dookoła, sprawdził czy nie ma jej z tyłu auta. Uklęknął i zajrzał pod spód. Nie było jej. Szedł wzdłuż więźniarki do jej przodu.

 

– Wyrzuć broń i wyjdź z rękoma w górze. Wszystko może skończyć się dobrze. Wyrzuć broń. Poddaj się…

 

– Misiu! – Nim zdążył podnieść wzrok, jego czaszkę przebił pocisk. – Pierdol się.

 

Zeszła z dachu. U zabitego przed chwilą strażnika znalazła klucze które otwierały kraty oddzielające więźniów przed strażą. Weszła do środka, Rey już czekał przy drzwiach. Całe wnętrze autobusu wrzało. Więźniowie uderzali kajdanami o fotele, krzyczeli. Otworzyła drzwi i pocałowała Reya.

 

– Co z nimi?– spytała.

 

Zapadła dziwna cisza.

 

– Chuj. Nie mamy czasu.

 

Autobus ponownie zawrzał, nie zwracając na to uwagi odjechali autem.

 

– Mercy? Mercy!

 

Mercy jakby się przbudziła.

 

– Jedziemy czy dalej siedzimy w aucie byś mogła myśleć sobie chuj wie o czym

 

Rozejrzała się. Faktycznie siedzieli w aucie. Ale nie w tym w którym zorganizowała zasadzkę. To porzucili. Siedzieli w czarnym sedanie, przed hotelem w którym zabiła trzynastkę.

 

– Już.

 

Wrzuciła bieg. Odjeżdżając spojrzała w lusterko. Na drogę wyszedł jakiś mężczyzna, była pewna że go zna. Obejrzała się za siebie.

 

– Co jest Mercy?

 

Na drodze nie było nikogo.

 

– Nic, przewidziało mi się.

 

Ruszyli.

 

 

 

***

 

 

 

Wychodził z lasu, właściwie to już stał na kolejnej asfaltowej drodze, gdy znów mu się to przytrafiło. Wywrócił się. Na jego nieszczęście upadł do tyłu i stoczył się do dwu metrowego rowu melioracyjnego, który niemal przed chwilą udało mu się zdobyć po dość długiej walce ze wzniesieniem.

 

Zanim upadł zobaczył tą barwę, ten niesamowity odcień czerwieni z zieloną poświatą. Była tak blisko. Miał pewność, o ile coś co kieruje się niemal tylko instynktem może mieć pewność, że to co widzi jest jego celem. I wiedział też co powinien zrobić. Do szurać do tej barwy i gryźć, kąsać rozrywać i delektować się tym co wpadnie w jego usta. A instynkt podpowiadał mu że właśnie to będzie najlepsza rzecz jaka przytrafi mu się w jego nowym życiu. Właściwie to nieżyciu. Ale czy to ważne? Gdy udało mu się wdrapać ponownie na drogę niesamowitej barwy już nie było. Została jakby jej smuga niknąca gdzieś za zakrętem.

 

– Rrryy grr…

 

Stwór wyraził swoje niezadowolenie. Budzący się świat nawet nie zwrócił na to uwagi. Słońce powoli wysuwało się spod linii horyzontu, świerszcze cykały w trawie, która świeciła od rosy. Kolejny piękny poranek. Muchy jakby wyczuły że coś gdzieś zaczyna dojrzewać. Wyczuł to też stojący na poboczu drogi cień. Rozejrzał się i w jednej chwili ruszył do recepcji motelu. Instynkt podpowiadał mu, że choć zimne i martwe od kilku godzin ciało recepcjonisty, nadal nadaje się do jedzenia. Może nie będzie tak dobre jak barwa którą ugryzł na początku swej podróży ani sarna którą zjadł w niemal w całości, a co dopiero mówiąc dobry jak brunatno czerwona barwa z zieloną poświatą która gdzieś się podziała, ale będzie się nadawało.

 

Musiał jeść. I jeść nie byle co. Mięso, najlepiej świeże i najlepiej mające jaskrawo brunatną barwę. Mówiąc po naszemu – ludzkie. Inne barwy też się nadawały. Brunatno brązowe – zwierzęta. Matowo brunatno brązowe – martwe zwierzęta. Musiał jeść bo świat jaki zaczynał widzieć nie był już srebrzysto mroźny. Zaczynał znów matowieć. A to było bardzo niedobre. Choć nie wiedział dlaczego, bał się że z matowego świat zmieni się w czarny, później całkowicie ciemny i wszystko straci jakikolwiek sens. Po prostu go już nie będzie. Dlatego musiał jeść. A matowo brunatno krwista barwa nadawała się do tego idealnie.

 

Przede wszystkim nie uciekała. Nie. Matowo brunatne barwy mają to do siebie że nie uciekają, nie wiją się, nie szarpią, nie wydają dziwnych dźwięków. Po prostu leżą i można je spokojnie jeść. Nie miał pojęcia skąd to wie. Te informacje pojawiały się tak nagle. I bum. Po prostu zostawały, wiedział o nich i umiał z nich korzystać. To dziwne jak martwy mózg potrafi kierować martwym ciałem, i w jaki sposób zbiera i sortuje informacje. Ale tak właśnie jest. Kilka podstawowych kolorów, kilka prostych zasad. To wszystko.

 

Jedz brunatne, unikaj tego co szybko się pojawia i znika. Idź za brunatno krwistym z poświatą zielonego, unikaj więcej niż jednego brunatno krwistego koloru. Więcej to problem. Tak jak wtedy gdy ugryzłeś tą barwę która później zaczęła dziwnie hałasować i dość szybko się od ciebie oddaliła. Na pewno nie zauważyłeś że obok niej była jeszcze jedna taka sama barwa. Nie. Na pewno nie pomyślałeś co się z tymi barwami teraz dzieje. Nie. No bo i po co. Skoro ich nie zjadł czy warto się nad nimi zastanawiać? Zresztą „myśleć” i „zastanawiać” to coś co było użyteczne we wcześniejszej egzystencji stwora. Teraz były tylko barwy, szuranie i kąsanie. Tak było lepiej.

 

Było tak samo jak w przypadku sarny. No może nie tak samo. Trupy nie wierzgają. Ich krew nie wypływa tak obficie. Nie jest taka smaczna, taka kusząca. Nie sprawia że chce się jej więcej, nie potrafi się zatrzymać pragnienia które wywołuje. Trupy są… trupami. Taa. Chyba tak. Chociaż to nie zmienia faktu że są niemal równie smaczne. Sprawiają że świat może być znów przybrać kolor srebrzystego mrozu. Można powiedzieć że są wystarczające.

 

Gdy skończył jeść rozejrzał się dookoła. Coś było za jedną ze ścian. Coś małego. Emanowało tą samą niesamowitą barwą życia jaką emanowała sowa i sarna.

 

– Rry?

 

Nie wiedząc jak stwór dostał się do kolejnego pomieszczenia. Mogło by się wydawać że kreatura niemal pozbawiona pracjącego mózgu nie jest zdolna do otworzenia drzwi, wspinania się po drabinie. Jednak jest. Nie idzie jej to zbyt dobrze ale jednak jakoś idzie. Można by powiedzieć że jej entuzjazm przeważa nad umiejętnościami. Gdyby ta istota mogła patrzeć jak każdy inny żyjący człowiek zobaczyła by zapewne dwie zwykłe papużki. Zamknięte w klatce dwa słodkie kolorowe ptaszki. Wydające dziwne dźwięki, jedzące nasionka. Bardzo fajne. Niekiedy bardzo mądre. Jednak dla postaci która dla Mercy była tylko cieniem papużki były barwami. Tak. Właśnie tego koloru. Brunatno brązowe, dwie kulki.

 

Klatka mająca za zadanie być zarówno schronieniem jak i więzieniem ptaków okazała się ich śmiertelną pułapką. Na nic zdały się złowrogie i odstraszające poćwierkiwania. Stwór zmiażdżył drucianą konstrukcję. Nie na tyle by latające stworzonka mogły z niej uciec, ale na tyle by sam mógł je wyciągnąć przez szpary po między drutami. Jeżeli to cokolwiek zmienia, para nie cierpiała zbyt długo. Samica prawie w ogóle. Stwór dopadł ją pierwszą, złapał za łepek i wyszarpał z klatki. Wydarł jej głowę z kawałkiem szyi. Czy po takiej albo innej dekapitacji ofiara jeszcze żyje i czuje? Ludzie zastanawiali się nad tym od wieków, najbardziej chyba w we Francji podczas rewolucji. Niestety nadal nic nie wiadomo, może oprócz tego że karaluch żyją po stracie głowy jeszcze osiem dni. Ponoć…

 

Samiczka papugi nie padła jednak z głodu jak owady. Zaraz po tym gdy jej czaszka pękła w szczęce stwora z dość głośnym chrup, reszta jej ciała została wyciągnięta i skonsumowana. Samczyk miał nieco mniej szczęścia, został wyciągnięty za nogę, która urwała się pod wpływem siły stora i nieugiętości klatki, następnie urwane zostało skrzydełko – prawe – w tym momencie ptak już prawie nie żył. Albo był w tak dużym szoku że wydawało mu się że nie żyje. Autostopowicz przeżuł jego ciało i wypluł resztki. Wtedy usłyszał krzyk.

 

 

***

 

 

 

To był kolejny piękny ranek. Mery nie była do końca pewna czy Frank jej się dziś oświadczy, ale pewna była tego, że któregoś dnia na pewno to zrobi. Więc czemu nie dziś? Wiedziała że musi to nastąpić już niebawem, jak najszybciej. Miała już swoje lata, on też. Jeszcze trochę i nici z dzieci, pięknej i szczęśliwej rodziny. Tak. Dwójka dzieci, miły domek na przedmieściach jakiegoś miasta, najlepiej Townboend. Przecież mogli by się tam przeprowadzić po tym jak Frank sprzeda ten obskurny motel. Mógłby chodzić do jakiejś normalnej pracy, wracać po południu i wołać: Kochanie wróciłem. Ona w fartuszku witała by go uśmiechem, później dwójka dzieci Lucy i Owen przybiegała by i ściskała i całowała ojca który wrócił z ciężkiej pracy w biurze. Tak. Jedli by obiad i śmiali się z jego opowieści dotyczących minionego dnia pracy. Tak, było by cudownie.

 

Podkochiwała się w nim już w szkole średniej, może nawet nieco wcześniej. Ale nie pamiętała za dobrze. On w niej też , była tego pewna, tylko tego tak nie okazywał. Po prostu był nieśmiały. I właśnie takć by powinno. Nie żeby ona – Mery G. Loois – była jakoś strasznie śmiała, wskakiwała jak inne dziewczyny na kolana chłopców. Ale wydawało jej się że jest od niego śmielsza. Przecież to ona przychodziła codziennie, rozmawiała z nim. I tak od dziesięciu lat. Gdy żyła jego matka wydawało jej się że dojdzie do ślubu, że jego matka jakoś go do tego przekona. Ale po jej śmierci stał się bardziej zamknięty w sobie.

 

Mery to rozumiała. Czyż chłopiec nie powinien stawiać swojej rodzicielki na pierwszym miejscu? A dopiero później inne, a właściwie inną kobietę, którą spotka w swym życiu. Mery to rozumiała i była pewna że gdy Frank to zrozumie na pewno się jej oświadczy. Tak. Nie będzie ważne że mieli po trzydzieści siedem lat. No dobrze, on miał trzydzieści siedem lat, ona nieco więcej. Tak z pięć. Ale czy szczęśliwi liczą czas? Nie. Powtarzała jej to jej mama.

 

Powtarzał jej też wiele innych rzeczy ale mery jakoś tego nie pamiętała. Bo po co zapamiętywać to co niewarte zapamiętania? Jak by chociaż: Mery bierz leki. Mery nie bądź głupia, on jest młodszy i nawet na ciebie nie patrzy. Mery to mery tamto. Mery trery duperery. Nie lubiła słuchać gdy mówiła do niej te wszystkie straszne rzeczy. Że powinna oprzytomnieć, zacząć inaczej się zachowywać, brać przykład z innych i w ogóle. Ech.

 

I po co jej to było. Po co myśleć o matce? Po co myśleć o tym co nie miłe? Idąc kopnęła puszkę leżącą przed drzwiami. Dość. Przestań o niej myśleć. Liczy się tylko on. Nic więcej. Jesteście dla siebie stworzeni. Ty to wiesz. On też, tylko że tego nie dostrzega, ale dostrzeże. Więc dość. Świat jest piękny, świat może być jeszcze piękniejszy. Za chwilę ujrzysz jego twarz. Uśmiech. Usłyszysz jak mówi do ciebie „O to znowu ty… Cześć Mery” i wtedy na pewno doda że chce się z tobą ożenić mieć dwójkę dzieci że sprzeda ten motel i że wyjedziecie do Tawnboend i wszystko będzie pięknie i cudnie, i w ogóle. Tak.

 

Mery uśmiechnęła się i pociągnęła za klamkę od drzwi motelu.

 

W progu stanęła jak wryta. Niesamowity odór uderzył jej w twarz, nie pozwolił nabrać powietrza. niemal cofnął ją o krok. Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła była korkowa tablica pokryta czymś dziwnie wyglądającym. Tablica przy której, w jej fantazjach, Frank całował ją namiętnie, tak jak całują ci wszyscy męscy nieznajomi mężczyźni ratujący, bądź pocieszający kobiety, w książkach które czytała.

 

Tablica nadal wisiała głucha na fantazje Mery nie zamierzała zmienić swojego wizerunku, mało tego, jeden z glutów będący mieszanką mózgu włosów i czaszki platonicznego kochanka Mery, odkleił się od klucza z numerem 11. Ciche plask rozeszło się po recepcji. W tym momencie Mery była już na skraju załamania nerwowego. Choć miewała je dość często, albo tylko cztery razy na tydzień gdy brała systematycznie leki, ten miał być najgorszy. Postawiła niepewnie kolejny krok, następny i jeszcze jeden. Podbiegła do lady recepcji. Wychyliła się przez nią i ujrzała stertę kości, na niektórych były jeszcze kawałki mięśni. Nieco dalej było jelito. Właściwie było rozciągnięte od kupki kości do następnego pomieszczenia które było za zamkniętymi drzwiami. Poprzegryzane w kilku miejscach roznosiło swój zapach na całe pomieszczenie.

 

Ale nie to było najgorsze. Najgorszą rzeszą jaką ujrzała Mery w swoim czterdziesto cztero letnim życiu była głowa jej wielkiej miłości. Głowa która leżała w rogu. Mery nie była tego świadoma ale jej mózg po raz pierwszy od początku jego powstania, zaczął naprawdę pracować. Zbierał fakty analizował je i wyciągał właściwe wnioski.

 

Czaszka była wyrwana z nasady kręgosłupa. Skóra z szyi zlepiła się już zasłaniając tą dziwną ranę. Twarz była pogryziona. Jedno oko, te które ocalało, miało jakiś okropny wyraz. Wyraz zaskoczenia połączonego ze strachem i niedowierzaniem. Z drugiego oczodołu ziała nieduża dziura. Było pewne. Frank nie żył.

 

Właśnie wtedy Mery wydała z siebie krzyk niemal niemożliwy do opisania. Krzyk który był bardziej głośny niż krzyki wszystkich kobiet gonionych przez psycholi z mega długimi nożami. Chwilę później Mery, nadal krzycząc, rzuciła się na kolana, objęła czaszkę swojego lubego, przytuliła ją zaczęła całować, przyglądać się jej, dalej krzyczeć, błagać by to nie było prawdą, i znów tulić i całować to co zostało z głowy Franka. Tak.

 

Oszalała.

 

Może gdyby jej oczy nie spojrzały w ten kont, jej mózg pracował by jeszcze kilka minut normalnie. Może wtedy gdy ona krzycząc podbiegała do czaszki Franka, jej mózg usłyszałby skrzypienie zawiasów otwierających się drzwi, i powolnego szurania. Może gdyby nie rozpaczała nad tym czego już nie mogła mieć i czego z pewnością nigdy by nie miała, uciekła by przed tym co szurało w jej kierunku. Ale jej mózg odzyskał kontrolę nieco za późno.

 

Szur…. Szur….

 

Mery wstała. Jej oczy skierowały się w lewo ku górze. Zastanawiała się co słyszy.

 

Szur… szur…

 

Gdy uświadomiła sobie że to właśnie mogło zrobić z Frankiem, to co właśnie opłakiwała było już całkiem za późno.

 

Szur… szur…

 

Odwróciła się powoli, widząc stojącą za nią postać zrobiła jednocześnie dwie rzeczy. Zaczęła krzyczeć i zemdlała.

 

Jej mózg po prostu się wyłączył. Prawie nie cierpiała.

 

Autostopowicz długo delektował się zawartością jej czaszki.

 

 

 

***

 

 

 

Rey spojrzał na śpiącą Mercy. Bywały chwile że była dla niego tylko zabawką erotyczną. Ale były też takie kiedy go przerażała. Nie chodziło o to że zabijała lepiej od niego. Chodziło o to że ona robiła to, nie będąc na żadnym haju, nie będąc w szale. Nie miała dziwnych zacięć gdy się na przykład kochali i jeszcze dziwniejszych wznowień gdy stali razem nad ciałem jakiegoś trupa. A tak przecież było za ich pierwszym razem. Robili to po raz pierwszy byli jeszcze młodzi. I w trakcie tak zwyczajnie zgasł mu film, gdy film ruszył, oboje byli ubrani, z tym że ich ubrania były niemal przesiąknięte krwią. U ich stup leżał jakiś martwy, zaszlachtowany włóczęga. Rey miał wtedy zacząć krzyczeć ale usłyszał jej słodki śmiech, chcąc nie chcąc przyłączył się do niej.

 

Fakt zdarzyło mu się zabić i pamiętać jak to zrobił. Był także całkiem sobą gdy patrzył jak ona to robi ale coś było nie tak z jego motywami. Zawsze sądził że to coś jest w nim, że po prostu musi i że gdy to zrobi pozna odpowiedz na pytanie dlaczego to robi. Ona mordowała tylko dlatego że bardzo to lubiła i całkiem nieźle jej to wychodziło, może nawet świetnie jej to wychodziło.

 

Nadal też była bardzo mądra, przecież to ona zaplanowała jego ucieczkę. Nie chodziło tylko o to że symulowała że jej samochód się popsuł gdzieś na pustej drodze w lesie. To było nic. Każdy głupi by to wymyślił. Ale awionetka czekająca na jednej z małych łąk które były miejscami w tym lesie? Kto by na to wpadł? I samochód przygotowany w miejscu gdzie wylądowali? Jak na to wpadła? Dzięki temu mieli w chuj czasu przewagi nad pałami.

 

Rey uśmiechnął się, gratulując sobie świetnego doboru słownictwa i wrócił do rozmyślań które zaczął odkąd Mercy zasnęła na siedzeniu obok.

 

Musiała to wymyśleć dużo, dużo wcześniej. A jak znalazła tą łąkę? Skąd wiedziała jak przebiegają trasy więźniarek? Tak była mądra. Może zmieniła się nieco odkąd go zgarnęli do więzienia, a ona została w Townboend. Ale on przecież też się zmienił, nie? Widział się codziennie w lustrze, już nie przypominał dziewiętnastoletniego chłopaka jakim był kiedy jeszcze chodzili ze sobą w Townboend. Nie był już mega przystojny, nie miał postury futbolisty. Więzienie go zmieniło. Schudł, włosy mu pociemniały, twarz jakby się wyciągnęła. Ale nie zmieniło się to co czuł do niej. A ona przecież była mu wierna cały czas. Może zmieniła nazwisko ale to tylko po to by nikt nie doszedł do tego że to właśnie ona do niego pisze. Ktoś mógł ją przecież powiązać z tym ich pierwszym zabójstwem, nie? Fakt przefarbowała włosy, i trzeba przyznać ze nawet wyszło jej to na dobre. Urosły jej piersi a to wyszło jej na jeszcze lepsze. Mimo tego wszystkiego dalej była sobą cały czas. I to go przerażało. On miał czasami wątpliwości, bał się. Jak to się skończy, czy było warto czy nie dało się tego przerwać wcześniej. Ona… ona nie miała oporów by brnąć tą drogą dalej i dalej. Wprost ku jakiejś zagładzie czy czemuś takiemu. Zero strachu. Żyła chwilą i czerpała z tej chwili ile tylko mogła a nawet jeszcze więcej.

 

Na szczęście czasami, tylko czasami, miał te wątpliwości i lęki. Na przykład gdy siedział w więzieniu i godzinami wpatrywał się w sufit i słuchał pierdolenia swojego współlokatora celi, albo gdy jechał tak jak teraz długo prostą drogą i wszystko było takie same. Wystarczyło jednak by ona się odezwała albo by coś nieco się zmieniło i wszystko wracało do normy, bo tak naprawdę on też to lubił.

 

Tak. Nie było nic lepszego od patrzenia jak odbiera się komuś coś co jest dla niego najcenniejsze. Można było odebrać komuś godność, majątek, żonę czy coś tam jeszcze ale prawda jest taka że człowiek zawsze się po czymś takim podniesie. Nie wiedzieć czemu pojebus zawsze okaże się godny, znajdzie drugą żonę, może nawet ładniejszą, dorobi się jeszcze większego majątku czy coś tam jeszcze. Ale gdy odbierze mu się życie, czyli to co ma najcenniejsze ma się pewność ze już na pewno, ale to kurwa na pewno, że się nie podniesie. Trupy nie wstają.

 

Roy kiwnął głową. Uśmiechnął się do lusterka. Puścił kierownicę przechylił się w stronę schowka u pasażera szukając tam woreczka z towarem jak nazywała ten woreczek Mercy. Dla niego była to po prostu amfa. Zaciągnął dawkę. Potrząsnął głową. Poczuł się lepiej. Pewniej. Wtedy wróciło wspomnienie poranka. Wsiadali do samochodu, Mercy była strasznie zamyślona. Dopiero gdy się do niej odezwał po raz drugi jakby oprzytomniała. Spojrzała w lusterko i jakby coś tam zobaczyła. Później powiedziała że jej się przewidziało. Ale czy to była prawda?

 

Przecież rano, zerwała się jakby ktoś wylał na nią wiadro wrzątku i po prostu chciała odjechać jak najszybciej z tego motelu. To nie było do niej podobne. Co gorsza. Tak teraz jego wspomnienie tego poranka wydawało się jeszcze wyraźniejsze. On też chyba coś widział.

 

Wsiadali do samochodu i przez jedną krótką chwilę jego głowa była zwrócona w kierunku lasu czy też rowu przed lasem, nie ważne. Ważne że patrzył tam przez krótką chwilę która teraz była wiecznością. Las jakby się rozchylił. Drzewa wygięły się w przeciwnych kierunkach tworząc aleje. Pierwszym skojarzeniem Reya był Mojżesz przeprowadzający lud Boży przez wody jakiegoś tam morza. Rey nie pamiętał jakiego, nigdy nie był dobry z historii i religii więc czemu miałby wiedzieć jakie to było morze. Tylko że teraz minęło już trochę czasu i Rey był tego świadom. To nie mogła być sprawka Mojżesza. On nie żył. Coś jakaś dziwna siła, sprawiła ze las się rozstąpił. I wtedy niemal z ciemności, z tym że już zaczynało robić się jasno bo słońce powoli wstawało, wyszedł on. Autostopowicz któremu Mercy poderżnęła gardło jak świni. Z tym że świnie tak nie jęczą i nie proszą by je oszczędzić, nie odbierać tego co najcenniejsze. Nie proszę… nie… i takie tam, kto by tego słuchał? To był on, było z nim coś nie tak. Wyglądał jakby się wcześniej palił. Włosy gdzie nie gdzie po przypalane. Tak samo ubranie czarne okopcone, z jakimiś dziwnymi brunatnymi plamami. Rey widział go wyraźnie. Ale nie wtedy. Wtedy po prostu wsiadł do auta.

 

Teraz jechał w aucie, właściwie to niemal leciał, czuł się tak świetnie. Spojrzał boczną szybę i znów go zobaczył, usłyszał też ten dźwięk.

 

Szur… szur…

 

Autostopowicz leciał szurając.

 

Rey krzyknął i spojrzał na Mercy. Tyle że Mercy była autostopowiczem. Rzuciła się na niego. Nastała ciemność

 

– Rey! Rey!

 

Rey otworzył oczy.

 

– Co?

 

– Nie śpij, bo się rozpierdolimy.

 

Chłopak rozejrzał się dookoła. Był w aucie, jechali pustą drogą. Oprócz nich zarówno na drodze jak i w aucie nie było nikogo.

 

– Wiem co cię rozbudzi skarbie…

 

– Tak? Co?

 

– Lodzik.

 

Mercy pochyliła się w stronę krocza Roya. Chłopak zamknął oczy ale tylko na chwilę. Otworzył je i spojrzał w tylne lusterko. Było za późno autostopowicz siedzący na tylnym siedzeniu rzucił się na niego. Zaczął gryźć szarpać. Rey nie mógł zapanować nad kierownicą a tym samym nad autem, które z dużą prędkością uderzyło w jedno z drzew. Wszyscy zginęli.

 

Rey krzyknął, obudził się, spojrzał na Mercy, ona już przebudzona wpatrywała się tymi swoimi niesamowitymi oczami w niego.

 

– Co? – Spytała.

 

Chłopak spojrzał w tylne lusterko. Nic tylko kratka oddzielająca tył od przodu. Żadnych autostopowiczów.

 

– Nie powinieneś spać jak prowadzisz, głupio by było się rozpierdolić gdy przed nami tak wiele żyć do odebrania, nie?

 

– Nie spałem, miałem mały odlot.

 

– Jasne. Mały. Tylko że to ja trzymałam kierownicę przez pięć minut. Dobrze że nie gazowałeś za bardzo.

 

– Co?!

 

– Nie ważne, wiem co cię rozbudzi.

 

– Tak?

 

– Lodzik.

 

Mercy nachyliła się do krocza Roya. Dalej chłopak prowadził już bardziej rozbudzony.

 

 

 

***

 

 

 

 

 

Obudziła się, Rey mówił a właściwie to krzyczał. Gdy się dobrze przebudziła uświadomiła sobie że Rey krzyczał przez sen.

 

– Nie! Nie zbliżaj się…

 

Co mogło mu się śnić? Zaczęła się nad tym zastanawiać ale wtedy uświadomiła sobie kolejną rzecz. Rey krzyczał przez sen, prowadząc wóz. Szybko chwyciła za kierownicę.

 

Obudzić go? – Zamyśliła się. – Właściwie czemu miałabym to robić.

 

– Nie!

 

Zabawne może śni mu się coś z więzienia, może wykorzystywali go tam czy coś?

 

Mercy spojrzała na swojego faceta. Oczy szaleńczo wirowały pod zamkniętymi powiekami. Nos miał umazany białym proszkiem.

 

– Oż ty… – Wycedziła przez zęby. Rozejrzała się za woreczkiem. Był pod kierownicą. Na szczęście Rey zamknął go i jego zawartość się nie wysypała. – Oż ty… – Powtórzyła jeszcze raz.

 

– Odejdź! To ona cię zabiła!

 

Mercy otworzyła szeroko oczy.

 

Jezu co on wygaduje? A jeśli robił to w więzieniu? Co wtedy?

 

Zresztą, teraz to już nie ma większego znaczenia. Teraz byli razem, nic innego się nie liczyło. Po za tym wiedziała jak to wszystko ma się zakończyć kiedy ich już wreszcie nakryją. Tym razem nikt się nie podda. Ani on ani ona. Śmierć w pościgu albo coś w tym stylu. Będzie głośno i hucznie. Tak żeby wszyscy słyszeli i zapamiętali.

 

– Błagam nie jedz mnie. – Znów spojrzała na Reya. – Byłeś tylko zwykłym autostopowiczem. Miałeś pecha…

 

– O czym on pierdoli? – Mercy mówiła już na głos nie zważając czy Rey się obudzi czy nie.

 

– Tak, tak… Mercy… lodzik…

 

Spojrzała w jego kierunku. Wyglądał jakby spał, ale może robił sobie tylko jaja? Rey znów zakrzyczał Mercy aż podskoczyła, wtedy się przebudził.

 

– Co? – Spytała patrząc wprost na niego.

 

Chłopak spojrzał w tylne lusterko.

 

– Nie powinieneś spać jak prowadzisz, głupio by było się rozpierdolić gdy przed nami tak wiele żyć do odebrania, nie?

 

– Nie spałem, miałem mały odlot.

 

– Jasne. Mały. Tylko że to ja trzymałam kierownicę przez pięć minut. Dobrze że nie gazowałeś za bardzo.

 

– Co?!

 

– Nie ważne, wiem co cię rozbudzi.

 

– Tak?

 

– Lodzik.

 

Mercy nachyliła się do krocza Roya, od razu sięgnęła jedną ręką po woreczek, gdy rozpinała rozporek zdążyła już wciągnąć działkę.

 

Po kilku minutach było już po wszystkim. Mercy nawet się nie zdziwiła że trwało to tak krótko. Widać Rey „długodystansowiec” Beats był za bardzo zdenerwowany. Jednak po lodziku który mu zaserwowała wyraźnie się odprężył. Można by powiedzieć że był bardziej pobudzony niż wcześniej, mimo to Mercy nie miała ochoty na nic więcej. Męczyło ją jedno pytanie tylko że jeszcze nie wiedziała jak je sformułować.

 

Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. On wpatrzony w drogę prze nimi, zamyślony nad czymś, ona również zamyślona nad czymś tyle że wpatrzona w mijane pobocze które migało w szybie jej drzwi.

 

Wyjechali z lasu i teraz droga wiodła przez jakieś pola. Po kilku kilometrach znów pochłonęły ich las.

 

– Wiesz… – Przerwał ciszę Rey.

 

– Tak?

 

– Miałem dziwny odlot.

 

– Myślałam że spałeś.

 

– Nie… to znaczy tak. Nie… Kurwa i tak i nie.

 

– Trochę to dziwne.

 

– Tak. Opowiem ci o tym, ale wcześniej musisz odpowiedzieć na jedno moje pytanie.

 

– Jakie?

 

– Co widziałaś tego ranka?

 

Mercy zadrżała w środku, jednak na zewnątrz nie dała po sobie nic poznać.

 

– Nic.

 

– Na pewno nic?

 

– No przecież kurwa mówię.

 

Odwróciła się w stronę okna i dalej przyglądała się znikającemu poboczu.

 

– To dziwne.

 

– Nic nie widz…

 

– Ja nie o tym, chodzi mi o mój odlot. Widzisz gdy spałaś wziąłem trochę amfy. Wszystko było w porządku. Czułem się jakbym leciał. A później okazało się ze spałem.

 

– Zdarza się. – Wtrąciła Mercy.

 

– Tak, ale widzisz. Tam był jeszcze on. Mam wrażenie że tego ranka też go widziałem.

 

– O kim mówisz?

 

– Kurwa, Merc, o świętym Mikołaju. – Mercy przygryzła wargi. – Mówię o tym gościu którego wzięliśmy na stopa a później go zabiliśmy. Mam wrażenie że też go widziałem tego ranka.

 

– Jak to ty też?

 

– Nie udawaj Merc.

 

– Rey ja nikogo nie widziałam.

 

– Kłamiesz Merc, wiem to i ty też to wiesz.

 

– Zdawało mi się Rey, tylko mi się zdawało! – Mercy zaczęła krzyczeć.

 

– To czego wypierdoliliśmy z tego motelu jak płoszone dziki z zagajnika? Zawsze tak uciekasz jak ci się coś zda? Co Merc?

 

– Przestań…

 

– Więc powiedz to głośno!

 

– Co mam powiedzieć? Że się boję! Jasne że się kurwa boję! Rozjebaliśmy sześciu funkcjonariuszy więziennych Rey. Myślisz że co za to dają? Jakąś jebaną odznakę jak w zuchach? Wydrukowany dyplom? Nie. Posadzą nas na elektrycznym tronie i przez jedną chwilę w mieście w którym dokonamy żywota , w tej części miasta w której będzie wykonana egzekucja, prawdopodobnie zamigają światła jakby coś przeciążyło sieć. Tego się właśnie boję. Tego że może to nastąpić dużo wcześniej niż bym tego chciała.

 

– A kiedy by ci pasowało?

 

– Najlepiej kurwa wcale, ale jak już muszę podać jakąś przybliżoną datę to gdzieś tak zaraz po tym jak rozpierdolimy każde miejsce i każdego kogo będziemy w stanie rozpierdolić.

 

Przestali krzyczeć. Mercy głośno wciągnęła i wypuściła powietrze.

 

– A co z tym chujkiem co go zgarnęliśmy na stopa?

 

– Stres Rey. Stres. Po prostu się nie potrzebnie denerwujemy i nam przez to odbija.

 

Teraz Rey przygryzł wargi.

 

– Rey?

 

– Tak?

 

– To co ci się śniło…

 

– Tak?

 

– To był tylko sen. Mi też się tylko wydawało. Wydawało że z lasu coś wychodzi, to wszystko.

 

– Tak myślisz?

 

– Tak, i wiem co może nam pomóc.

 

– Tak?

 

– Trzynastka..

 

– Tak.

 

– Trzynastka rozwieje wszystkie wątpliwości i lęki. Przyjrzymy się jej dobrze. Możemy nawet kurwa poczekać przy niej cały dzień, albo wozić ją w bagażniku do puki nie zacznie śmierdzieć. I zabijemy ją jeszcze raz jeśli ożyje.

 

– A jeśli tak faktycznie się stanie?

 

– To wrócimy po autostopowicza, bądź na niego zaczekamy i dokończymy sprawę.

 

Mercy spojrzała na Reya. Zastanawiał się. Ale wiedziała że już podjął decyzję. Wiedziała że udało jej się go przekonać. Choć musiała przyznać że przez tą całą rozmowę sama niemal uwierzyła że ten głupol którego zgarnęli faktycznie mógł wtedy wyjść z tego lasu.

 

– Dobrze. Ale na razie koniec z prochami.

 

– Dobra. A trzynastka…

 

– Tak Merc?

 

– Trzynastka jest twoja. Mi się chwilowo nie chce.

 

Mercy przybliżyła się do Reya, oparła głowę o jego ramię.

 

– Trzeba wybrać jakieś miasto albo wioskę.

 

– Tak…

 

– Ta może być? – Rey wskazał ręką na znak który właśnie minęli.

 

– Nawet nie zdążyłam przeczytać jak się nazywała.

 

– Więc będzie idealna.

 

Pięć minut później i dwa kilometry dalej Rey zatrzymał auto przy dymiącym się wozie kobiety która jak miało się okazać nie miała być numerem trzynaście.

 

 

 

***

 

 

 

Obudził się. O ile takie istoty jak on potrafią spać. Gdy nastała ciemność czuł że to już koniec. Jednak to nie był koniec. Po prostu się wyłączył. Był przepełniony i odkąd ożył… cóż nawet takie istoty potrzebują odpoczynku, chwili w której nie będą aktywne.

 

Po zjedzeniu Mery, autostopowicz znalazł ciemne wilgotne miejsce. Nie wiedział czemu go szuka ale tak samo nie wiedział dlaczego podąża za tą jedną barwą. Po prostu tak musiało być. Gdy znalazł to miejsce, które okazało się być głęboką szafą, wszedł do środka i gdy tylko znalazł się w ciemnościach po prostu się wyłączył.

 

Podczas tego dziwnego wyłączenia nastąpiła bardzo dziwna rzecz. Autostopowicz powoli czuł że odpływa gdzieś w nicość. Gdy to się działo właściwie się z tym pogodził, można uznać że wydawało mu się to za coś dobrego. I wtedy ujrzał ją. Tą niesamowitą barwę. Zbliżała się. Widział ją coraz wyraźniej. Powoli była bliżej, coraz bliżej aż w końcu zrównała się z nim. Wtedy zobaczył ich twarze. Szczurza gęba i słodziutka blondynka, nie wiedział skąd ich pamięta. Ona spała, on patrzył przed siebie, dopiero po chwili spojrzał w jego kierunku i wyraźnie się przestraszył.

 

Autostopowicz nie chciał już odpływać dalej. Nie chciał żeby to wszystko skończyło się tak po prostu. Wezbrała w nim niewyobrażalna złość. Zaczął kąsać i szurać w kierunku auta. Nie zauważył nawet że unosi się w powietrzu. Mężczyzna w samochodzie zaczął krzyczeć ale nie miało to znaczenia. Stwór i tak go nie rozumiał. Chciał tylko dostać się do środka by rozbić jego głowę i zjeść jej zawartość. A później wziąć się za tą siedzącą obok niego. I wtedy wszystko znikło, pojawiło się znów ale już nie tak jak wyglądało za pierwszym razem. Teraz autostopowicz siedział z tyłu auta. Musiała minąć chwila nim uświadomił sobie gdzie jest i kto jest przed nim. Gdy ta chwila minęła od razu rzucił się do przodu z żądzą mordu. Wtedy nastała ciemność.

 

Autostopowicz myślał że to właśnie jest koniec. Coś po raz ostatni z niego drwi. Dając mu to czego chce a chwilę potem odbierając mu to wraz ze wszystkim co miał. Tak się jednak nie stało. Obudził się.

 

Teraz, zauważył że coś jest nie tak. Po pierwsze leżał. To mogło by nie wydawać się dziwne gdyby nie to że mimo wszystko się czuł że się porusza. Po drugie, szafa wydawała się nie być ciasna, a to w czym leżał było bardzo ciasne. Właściwie było jak jakiś kokon lub pajęczyna owinięta dookoła ciała. Przed sobą widział czerwono krwistą barwę żyła i coś mówiła. Próbował się poruszyć ale na nic się to zdało. Po kilku próbach uspokoił się i cierpliwie czekał co nastąpi dalej.

 

 

 

***

 

 

 

Wiedziała, po prostu wiedziała. Ten cholerny samochód musiał popsuć się akurat teraz. Akurat teraz gdy jechała na tę cholerną rozprawę.

 

– Szlag…

 

Anastazja zaklęła cicho. Wysiadła z auta i podniosła maskę z której wylewał się dym. Wyglądała bezradnie. Zupełnie tak jak mogła by wyglądać trzydziesto letnia kobieta gdy kilkanaście kilometrów przez wyznaczonym celem, pojazd którym miała się tam dostać odmówiłby posłuszeństwa.

 

– Szlag!

 

Zaklęła jeszcze raz, tym razem nieco głośniej. Po co w ogóle otwierała tą maskę przecież i tak się na tym nie zna. Na co było się tak szykować na tą rozprawę. Po co ten strój w którym wyglądała jak seksowna bizneswoman, po co kręciła włosy malowała się. No po co? Skoro i tak ten fiut Lary odbierze jej prawa do małego. Że niby nie jest dobrą matką że jej nie zależy. Bzdura!

 

Zależało jej! Samotne matki miały swoich wielbicieli. Zwłaszcza takie bomby jak ona. Mogła z łatwością znaleźć jakiegoś łosia któremu powiększała by systematycznie rogi. On zajmował by się małym a ona… dobrze się bawiła. Fakt czasami musiała by mu obciągnąć czy dać, ale przecież nie było by to zbyt częste. Miała nawet upatrzonych kilku kandydatów.

 

Jej trener od tenisa, widziała jak przyglądał się jej cyckom gdy odbijała forhendem. Zboczuch, stary i dość ustawiony nadawał by się. Kolejny był jej masażysta. Nieraz jego dłonie schodziły nie tam gdzie powinny, ona zawsze milczała. Tyle że nie robił nic więcej, może gdyby go nieco przycisnąć… A ten nowy listonosz? Wydawał się młody ale nadał by się. Pewnie nigdy jeszcze nie zamoczył. Takim najłatwiej zawrócić w głowie. Kilka słów i by był jej. No i Johns. Jej adwokat. Tak on by był idealny. Przystojny, zbudowany a przede wszystkim nieco starszy i kasiasty. Jedynym problemem było to że wyglądał na pedała albo co najmniej na żonatego. Nie to nie był problem. Problemem było to że ten cholerny samochód się popsuł i nie mogła dojechać na tą rozprawę na czas.

 

Wychodząc zza maski auta, zauważyła że zza zakrętu wyjeżdża czarny sedan. Nieco stary. Uzbroiła się w swój najlepszy uśmiech, wypięła nieco piersi wystawiła rękę z kciukiem uniesionym do góry. Samochód minął ją. W bocznej szybie zauważyła młodą blondynkę.

 

– Szlag by to…

 

Nie dokończyła. Sedan ostro zahamował. A jednak miała szczęście. Zatrzymał się kilka metrów przed jej popsutym wozem. Wysiadł kierowca. Nieco chudy ale widać było że kiedyś musiał nieźle wyglądać.

 

– Pomóc w czymś. – Spytał.

 

– Samochód mi nawalił, a muszę dotrzeć do Townboend, jadę na rozprawę i…

 

– Nie ma problemu, właśnie tam jedziemy. A może zobaczę co się stało u pani pod maską? Może akurat coś da się zrobić?

 

Ze stojącego przed nią samochodu wyszła też kobieta. Uśmiechała się. Ten uśmiech przez pierwszą chwilę zmroził krew w żyłach Anastazji. Później dziewczyna najzwyczajniej w świecie powiedziała cześć, Anastazja odpowiedziała i dalej skupiła swe spojrzenie na chłopaku. Grzebał za czymś w bagażniku, gdy go zamknął miał w dłoni jakiś klucz. Dość duży. Coś kazało jej krzyczeć i zacząć uciekać, ale zamiast tego tylko się uśmiechnęła. Chłopak był już przy niej. Miała spytać czy zna się na autach ale wtedy silny cios kluczem w jej głowę, sprawił że upadła na ziemię spowita ciemnością.

 

– Wrzuć ją do bagażnika Rey, dokończysz później. Tu jeszcze może się ktoś napatoczyć.

 

Chłopak podniósł bezwładne ciało z którego głowy zdążyła już ulać się nie duża kałuża krwi. Rana po kluczu napuchła a krew chyba miała zamiar zakrzepnąć. Byłby po tym niesamowity siniak który zmieniał by kolory z fioletowego w żółty. Miało być jednak inaczej.

 

– Mercy.

 

– Tak Rey?

 

– Idź zobacz czy nie miała czegoś do jedzenia w wozie.

 

– Dobra.

 

Mercy wyminęła Reya, który układał ciało w bagażniku zbliżyła się do wozu ich przyszłej ofiary.

 

– O kórwa.

 

– Co się stało Mercy?

 

– O kórwa.

 

Rey podszedł do niej i spojrzał przez jej ramię do środka auta. Właśnie w tym momencie rozległ się płacz. Płacz który w następnej sekundzie był jeszcze głośniejszy. Pięcio miesięczna Nicol, właśnie się obudziła. Domagała się jedzenia. I to już. Biorąc pod uwagę ze jej matka nie za bardzo miała czas na zajmowanie się nią, regularne karmienie i inne takie które robiła dopiero gdy mała wyła za głośnio i zbyt długo, dziecko gdy tylko zauważyło nowe twarze chciało się im wyżalić. Zwłaszcza że mogły one być lepszymi rodzicami niż pierworodna Nikol.

 

– O kórwa. – Wyszeptał Rey.

 

– No…

 

– Chcesz to wziąć?

 

– Po co?

 

– Nie wiem, Merc, o tak o. żeby zobaczyć jak to jest być matką czy coś? Nigdy o tym nie myślałaś?

 

– Właściwie to nie, ale wiesz mogę trochę popróbować.

 

Mercy otworzyła drzwi i wyjęła różowego płaczącego bobasa. Przytuliła go.

 

– No już, już… przestań.

 

– Dobra Mercy wsiadajcie, musimy jechać, sama mówiłaś że ktoś się może nawinąć.

 

Ruszyli. Nikol, dalej głodna, głośno domagała się jedzenia. Jej prawdziwa matka tym czasem leżała nieprzytomna w bagażniku, niecały metr od małej.

 

– Po chuj się ona tak drze? – Spytała Mercy.

 

– Nie wiem. – Odpowiedział Rey, przyciskając nieco gaz. Minęli znak ograniczenia prędkości do siedemdziesięciu niemal dwukrotnie przekraczając nakaz. Mała Nikol płakała jeszcze głośniej.

 

– Mercy, mogła byś spróbować coś jej zaśpiewać albo ją jakoś pocieszyć żeby tak nie płakała?

 

– Przecież cały czas próbuję nie? Ale to jakoś nie działa.

 

– Merc zrób coś, głowa mnie zaczyna od tego boleć.

 

– Myślisz że mnie nie? Staram się Rey staram się.

 

– Jakoś kiepsko.

 

Mercy spojrzała na niego oskarżycielsko. Otworzyła jedną ręką szybę swojego okna. Wyrzuciła Nikol, spojrzała w lusterko. Dziecko odbiło się od asfaltu główką, gdy robiło fikołka stróżka krwi leciała mu z nosa. Odbiło się jeszcze raz i wylądowało w rowie pełnym jakichś jarzyn.

 

– Już. – Mercy spojrzała na Reya. Jej mina mówiła sama za siebie. Jestem zajebista. Poradziłam sobie i wiem że sam byś na to nie wpadł więc nie pierdol tylko mi pogratuluj.

 

– Łał… nieźle Mercy. Ale coś mi się wydaje że to ja miałem podpisać się pod trzynastką a nie ty, prawda?

 

Mercy wzruszyła ramionami. Coś poruszyło się w bagażniku, chwilę potem zaczęło krzyczeć i uderzać w ścianki.

 

– Musimy się gdzieś zatrzymać.

 

– Może spytamy kogoś o jakieś ustronne miejsce? Co Rey?

 

– Z czternastką w bagażniku raczej nie będziemy zbyt wiarygodną parą młodą nie Merc?

 

– Nie… – Mercy uśmiechnęła się. – Musimy wybrać coś na czuja. Gdzieś tu była ta mapa… – Zaczęła grzebać w schowku. – O jest, może coś się znajdzie.

 

Po raz kolejny mieli szczęście. Pół godziny drogi od miejsca które właśnie mijali był stary nieczynny młyn, a także kilka nieużywanych już dziś budynków.

 

 

 

***

 

 

 

– Jedynka do centrali, jedynka do centrali, odbiór!

 

– Tu centrala, co jest szeryfie?

 

– Potrzebuję wsparcia, techników i koronera!

 

– Jezu, Ridg! Co się stało?

 

– Mamy rozćwiartowane dwa ciała i trupa w szafie, potrzebuję wsparcia jak najszybciej do motelu Franka.

 

– Dobre szeryfie, dobr… – Dyspozytorka zaczęła chichotać.

 

– Kurwa mać! Lucy To nie są żarty. Tu się jakaś rzeźnia wydarzyła!

 

– Serio Ridg?

 

– Serio, szybko skołuj mi coś.

 

– Chwileczkę…

 

– Dobra.

 

Ridg „Tank” O’Connor był szeryfem przez piętnaście lat. Ale czegoś takiego po prostu jeszcze nie widział. I jak się miało okazać już nigdy nie zobaczy. Do motelu Franka przyjechał tylko po to by złożyć przyjacielską wizytę. No dobrze. Może nie zupełnie po to. Frank wisiał mu trzy stówy w pokera, i Ridg postanowił je odzyskać bądź przekazać drobną wiadomość że dłużej czekał nie będzie. A w przekazywaniu wiadomości był bardzo dobry, o czym mogły by świadczyć niektóre z jego przesłuchań z których wyciągał z przesłuchiwanych to czego nie udało się wyciągnąć innym. Wystarczyło kilka minut.

 

Było upalne przedpołudnie i otwierając drzwi do recepcji od razu to poczuł. Niesamowity smród rozkładu. Zakrył usta i nos dłonią i rozejrzał się po pomieszczeniu. To co ujrzał sprawiło ze po raz pierwszy w swojej karierze zwymiotował na miejscu przestępstwa. A nie przytrafiło mu się nawet przy sprawie bliźniaczek Prescot czy choćby jego pierwszym razie na miejscu morderstwa.

 

Jeden rzut oka wystarczył mu by zauważyć dwie rozbite czaszki. Kolejny by ujrzeć dwie sterty kości i kawałków ciał. Niestety jego zawodowa intuicja nie dodawała do tego co zauważył odpowiednich słów. Takich jak nadgryzione dwie czaszki oraz obgryzione sterty kości i kawałków ciał. Jego zawodowa wyobraźnia nie potrafiła pracować. Przewijały mu się obrazy wybuchu bomby, brutalnego mordu na Franku i Mery G. Zbrodni w afekcie w której frank mordował Mery G albo ona mordowała Franka. Wszystkie te możliwości wydawały się mało prawdopodobne, no może z wyjątkiem tych dwóch ostatnich. Frank naprawdę nie cierpiał tej wariatki i w końcu mógł nie wytrzymać, a ona była strasznie nim zauroczona i z pewnością by zabiła gdyby tylko zobaczyła go z którąś z tych dziwek które często zamawiał ze znajomej Ridgowi agencji. Tylko że oni oboje nie żyli więc nie mogli zabić, poćwiartować, a później popełnić samobójstwa i zrobić ze swoim ciałem tego samego co zrobili by z ciałem ofiary.

 

Szeryf próbował się jakoś pozbierać, wytarł twarz i usta chustką i schował ją do kieszeni. Z recepcji przeszedł do zaplecza w którym była lodówka z zimnym piwem, szafka na ubrania oraz rozkładane łóżko na którym Frank zabawiał się z wynajętymi dziewczynami obok łóżka był mały stoliczek na którym oprócz klatki dla papużek mógł zmieścić się co najwyżej talerz z posiłkiem. Choć Ridg wiedział że nie powinien tego robić musiał napić się piwa. Gdy tylko wziął łyk zimnego trunku od razu zrobiło mu się lepiej i od razu zauważył że coś jest nie tak. Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. Szafa, lodówka , poplamione łóżko, mały stolik z papużkami… Tak teraz to zauważył. Klatka papużek leżała niemal pod łóżkiem. Była zgnieciona, kilka poplamionych krwią piórek było przyklejonych do metalowych drucików.

 

– Jezu…

 

Umysł szeryfa znów chciał zwariować i nie pozwolić jego właścicielowi na spokojne działanie z zimną krwią, właściciel jednak twardo się trzymał. Bynajmniej do momentu w którym sam szeryf nie oparł się o szafę. Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Coś jakby uderzyło w drzwi szafy, uderzyło od środka. O’Conell sięgnął do kabury, wyciągnął i odbezpieczył broń. Powoli sięgnął do drzwi. Jeszcze wolniej uchylił je. Przez jedną bardzo krótką chwilę szafa była tylko zwykłą szafą w której wiszą ubrania, później dosłownie wypadł z niej martwy człowiek. Szeryf odruchowo wystrzelił w jego kierunku. Bezwładne ciało nie zważając na odniesione rany oparło się a następnie przygniotło szeryfa do podłogi.

 

Było odrażające. Leżąc pod nim Ridg uświadomił sobie że to właśnie ono tak strasznie śmierdzi. Nie żeby resztki Franka i Mery G nie śmierdziały, ale na pewno nie śmierdziały jak ten trup.

 

Szeryf zrzucił ciało z siebie i podniósł się z desek. Było pewne że to nie on zabił nieznajomego jegomościa. To musiało nastąpić dużo, dużo wcześniej. Trup nie miał jednego oka, zamiast tego w oczodole utkwiła sucha szyszka. Rana na szyi jakby się ruszała, co jakiś czas dało się zauważyć białe robaki wijące się w jej wnętrzu. Ubranie jakby nieco spalone tak samo jak włosy denata.

 

Czy on się właśnie poruszył?

 

Ridg „Tank” O’connor zwymiotował jeszcze raz i biegiem dotarł do swojego wozu. Czekając na odpowiedz dyspozytorki powtarzał w myślach cały czas żeby nie świrował. Jednak mało to dawało.

 

– Kurwa! Lucy co z tymi ludźmi?

 

– Szefie…

 

– Tak?

 

– Bo ten…

 

– Na miłość Boską Lucy mów że!

 

– Bo ten, będzie mały problem. Wszyscy ludzie z terenu wysłani są do obławy na tą dwójkę co zabiła tych strażników, i właściwie tylko szeryfowie z pobliskich hrabstw mogli by nas wesprzeć ale…

 

– Ale oni będą mieli to głęboko w dupie, a nawet gdyby nie zanim przyjadą trochę minie.

 

– No w sumie to tak.

 

– Kurwa. I co ja mam teraz zrobić Lucy? Co z Hankiem?

 

– Jest chory i właściwie nie rusza się z instytutu.

 

– Innego koronera nie ma?

 

– Ten jego młody co jest na praktykach u Hanka jest teraz na jakimś szkoleniu czy coś a nawet gdyby był to raczej nie ma uprawnień czy coś.

 

Czy coś. – Pomyślał Ridg. – Co się tu dzieje? Dyspozytorka to kompletna idiotka. Wszystkich gdzieś wybyło jakby ta jebana dwójka co zabiła tych strażników była najważniejsza na świecie. Fakt szkoda chłopaków ale co zrobić sami się prosili. Zamiast przejechać obok auta tej dziewczyny i tylko jej powiedzieć że wezwą pomoc gdy dojadą do miasta czy coś, to te głąby powychodziły kolejno z więźniarki i dały się zabić jak kaczki, czy coś.

 

– Ridg? Szeryfie?

 

– Tak?

 

– Technicy też nie mogą bo zbierają dowody z tej porzuconej awionetki wygląda na to że to właśnie nią uciekła dalej ta dwójka…

 

– To co ja mam teraz zrobić? Sam wszystko zabezpieczyć i przewieść na pace do Hanka?

 

– Chwileczkę…

 

O kórwa… jaka ona jest głupia. – Szeryf zakrył oczy jedną dłonią, potarł czoło.

 

– Technicy mówią że jakby pan miał aparat, rękawiczki i worki to może pan to zrobić, zna pan procedurę prawda?

 

– Tak… bez odbioru.

 

Ridg jeszcze przez chwilę siedział na fotelu i zastanawiał się po co w ogóle podsuwał taki głupi pomysł Lucy oraz dlaczego technicy zgodzili się na coś takiego. Nie doszedł do żadnych konkretnych wniosków więc wstał i podszedł do boku samochodu. Pikap miał dodatkowo podniesione zawieszenie by mógł bezproblemowo pokonywać terenowe drogi których było tu pełno. Szeryf sięgnął po skrzynkę leżącą na pace, wyjął z niej czarne worki na śmieci. Ze schowka od strony pasażera wziął aparat i rękawiczki jednorazowe. Tak uzbrojony wszedł jeszcze raz do recepcji.

 

Po kilku minutach złość całkiem minęła. Przypomniały się stare czasy kiedy jako młody technik zbierał swoje pierwsze dowody. To dziwne jak czas potrafi zmieniać. Wtedy myślał że to jest dla niego. A już niecały rok później był zapisany do akademii policyjnej. Kilka lat później patrolował ulice a czasami stał na skrzyżowaniu i kierował ruchem. Później sprawa bliźniaczek Prescot. Awansował, później kolejny raz a teraz był jednym z szeryfów z hrabstw które otaczają Townboend.

 

Zaczął od Franka a raczej tego co z niego zostało. Sfotografował głowę, resztki ciała, smugi krwi, tablicę z kluczami, całą recepcje. Następnie spakował do worków nieszczęsnego Franka i zaniósł go na pakę pikapa. Tak samo postąpił z Mery G. Gdy skończył naciągnął na przyczepkę plandekę by nikt nie pożądany nie zaglądał do środka.

 

Wrócił do recepcji i przeszedł do zaplecza. Z niezidentyfikowanym nieznajomym nie poszło mu tak łato. Zanim uporał się z nałożeniem na niego worków minęło prawie trzydzieści minut. Kolejny kwadrans zajęło mu przetransportowanie ciała na przyczepkę. W końcu jednak skończył. Jeszcze raz zajrzał do kabiny. Pod siedzeniem kierowcy była taśma policyjna wziął ją i wrócił do recepcji. Za ladą gdzie wcześniej siedział Frank, znalazł duży pęk kluczy od motelu. Na szczęście dla Ridga, wszystkie były ponumerowane bądź miały breloczek z nazwą. Nie wiedząc czemu szeryf wszedł jeszcze na zaplecze i zrobił zdjęcie klatki papug. Później wszystko pozamykał i nakleił taśmę na drzwi.

 

To było jedno z najdziwniej zabezpieczonych miejsc zbrodni w jego karierze. Wiedział ze będzie musiał napisać długi i bardzo szczegółowy raport tłumaczący to całe gówno. No ale trudno, to nie jego wina ze nie było ludzi, a technicy się na to zgodzili. Po za tym to on tu jest szeryfem, nie? Jakoś to załatwi.

 

Wracając z motelu do komisariatu, popalał cygaro. Był już znacznie spokojniejszy. Może to i lepiej że nie było techników? Nikt nie musiał wiedzieć że on Ridg „Tank” O’Connor puścił pawia gdy zobaczył kilka trupów. Jego dobre imię zostanie niezachwiane. Nie będzie żadnych żartów które na pewno pojawiły by się gdyby tylko technicy tam weszli. A tak? Posprzątał, odwalił kawał dobrej roboty i wracał do siebie.

 

Dość szybko wyjechał zza zakrętu i natychmiast zwolnił, jakiś samochód stał kilka set metrów dalej na poboczu. Miał włączone światła awaryjne. Powoli zbliżając się do tego pojazdu, Ridg uświadomił sobie że zna właściciela tego pojazdu. A raczej właścicielkę.

 

– A niech mnie… – Powiedział sam do siebie uśmiechając się. – Może coś jeszcze zamoczę…

 

Anastazję poznał dwa lata temu. Niemal tuż po tym jak przeprowadziła się do miasteczka ze swoim chłopakiem. Ona wracała trochę za szybko z zakupów w Townboend a on akurat stał z suszarką. Gdy ją zatrzymał okazało się że Ana nie tylko za szybko jeździ ale też jest na podwójnym gazie. Gdy sprawdził ją w kartotece okazało się jeszcze że brakuje jej jednego punktu by stracić prawko.

 

Mimo to dziewczyna wiedziała jak sobie z tym poradzić. Szeryf O’Connor praktycznie nigdy nie wziął łapówki. Ale nikt nie proponował dać mu jej w taki sposób jak ona. Spytała czy da się to jakoś załatwić a później najzwyczajniej w świecie nim zdążył się zorientować złapała go za rękę i wsadziła ją do swoich zbyt krótkich spodenek. Minutę później była już oparta o jego pikapa a on dogłębnie przeszukiwał ją pewną częścią ciała.

 

Miał dużo szczęścia że nikt wtedy nie nadjechał, ona zresztą też. Mu mogło to zaszkodzić w wyborach na szeryfa które miały się odbyć, jej… właściwie to jej to nie mogło zaszkodzić. Od razu po przyjeździe do miasta zyskała opinię puszczalskiej, tyle ze nikt tego nie mówił głośno ale prawie każdy to wiedział. Każdy poza jej gościem. Ten idiota niczego się nie domyślał. Dopiero po tym jak urodziła to dziecko coś do niego dotarło.

 

Szeryf zatrzymał się tuż przed autem Anastazji. Wysiadł i podszedł bliżej.

 

– Ana? Ana?

 

Nikt nie odpowiedział, spojrzał do środka. Fotelik dziecka był pusty. Ridg rozejrzał się dookoła.

 

– Ana? – Spróbował nieco głośniej, ale znów bez rezultatu.

 

Spojrzał na asfalt i zauważył dość dużą czerwoną plamę, podszedł do niej i dotknął palcem.

 

Krew. Był tego pewny. Rozejrzał się jeszcze raz. Jeszcze raz zawołał tylko że znacznie głośniej. Nic. Wrócił do swojego auta.

 

– Centrala, odbiór.

 

– Tu centrala, słucham szeryfie?

 

– Lucy, jeśli możesz powiadom Townboend że prawdopodobnie ta dwójka jest u nas. I właśnie porwała nie jaką Anastazję H. – Zamilkł na chwilę niedowierzając temu co właśnie powiedział, ale tak już było gdy intuicja wkraczała i nim kierowała.

 

– Boże, Ridg jesteś pewien?

 

– Wydaje mi się że to może być to. Trzy trupy u Franka, teraz pusty samochód i ślady krwi. Nie ma Any i dziecka. – Ugryzł się w język. Tylko niektórzy nazywali Anastazję Ana. I cała reszta wiedziała czemu tak było.

 

– Boże… już powiadamiam Townboend. To straszne. Myśli pan że zażądają okupy czy coś takiego. Oby tylko nic nie zrobili tej małej kruszynce…

 

– Lucy powiadom mnie jak tylko odezwą się z Townboend, bez obioru.

 

Sfotografował stojący na poboczu wóz i wziął z niego kluczyki. Było mało prawdopodobne by ktoś go ukradł ale jednak wolał nie ryzykować. Wsiadł do swojego pikapa i powoli odjechał.

 

Kilkaset metrów dalej z radia dobiegł głos Lucy.

 

– Szeryfie odbiór?

 

– Tak, Lucy?

 

– Chłopcy z Townboend powiedzieli…

 

– Poczekaj chwilę.

 

Miał szczęście że jechał powoli. Właściwie to jechał powoli bo chciał coś wypatrzeć. Nie był pewien co ale teraz wiedział co to miało być. Kolejna plama krwi. Zatrzymał auto i szybko z niego wysiadł. Tak nie mylił się to była plama krwi, nieco większa od pierwszej przy aucie Any. Może ona po prostu była ranna i szła przed siebie. Tyle ze droga stąd do samego miasta była już niemal prosta a w oddali nikogo nie widział. Może…

 

Podszedł do rowu i wtedy je zobaczył. Leżało zaplątane w jeżyny. Rozbita główka z posiniaczoną twarzą, oczy wywrócone na wierzch. Poplamione krwią ubranko. Było martwe nie było żadnych wątpliwości.

 

Ridg „Tank” O’Connor osunął się na kolana. Zaciemniało mu przed oczami. Tego było zbyt wiele. To przebijało nawet bliźniaczki Prescot a i one sprawiały że budził się w nocy zlany zimnym potem. To męczyło by go w snach do końca jego życia. Zdjął kurtkę, ostrożnie wyplątał dzieciątko z jarzyn i ułożył je na niej. Zaniósł do pikapa. Ostrożnie położył na siedzeniu z przodu.

 

– Szeryfie? Szeryfie? Jest pan tam? – Głos z radia nieustannie nawoływał.

 

– Lucy…

 

– O jest pan, co się stało ma pan jakiś taki inny głos?

 

– Lucy mamy kolejną ofiarę, Townboend mają być tu najpóźniej za godzinę. Jadę w stronę miasta…

 

– Czy to ona?

 

– Nie…

 

– Jezu…

 

– Bez odbioru Lucy…

 

Nim Lucy się rozłączyła szeryfa doszedł jej szloch który zwiastował nadchodzący płacz. Niewiele brakowało a sam by zapłakał. Jakimś cudem udało mu się po raz kolejny pozbierać i wziąć w garść. Dalej jechał powoli intuicja mówiła mu że to jeszcze nie koniec. I miała rację, zauważył niemal świeży ślad po lewej stronie, ktoś ostro wjechał na polną drogę prowadzącą do starego młyna. Skręcił w tym samym kierunku. Powiadomił Lucy gdzie jedzie i gdzie powinna wysłać wszystkich. Spojrzał w lusterko. Przez jedną krótką chwilę gdy w nie patrzył wydawało mu się że jeden z worków, ten z całym ciałem, jakby się rusza. Wrócił jednak do patrzenia przed siebie. Niebo pociemniało. Nadciągał deszcz.

 

 

 

***

 

 

 

Wyciągnęli ją z bagażnika. Nie miała jak uciec, Mercy mierzyła do niej z broni, a nawet gdyby tego nie robiła to dłoń Reya i tak szybko złapała ją za włosy i mocno pociągnęła. Wypadła na ziemię. Wtedy załapał ją za rękę którą następnie wygiął do tyłu. Z początku nie wiedziała gdzie jest ani co się dzieje. Później przypomniała sobie to miejsce. Często przyjeżdżała tu z Ridgem gdy miała jakieś problemy z prawem. Ale byli też inni gdy miała problemy z gotówką. Teraz top miejsce miało okazać się jej przedsionkiem do śmierci.

 

– Co zrobiliście z Nicol?

 

– Z kim kurwa? – Rey spojrzał na Mercy, ta odwzajemniła mu spojrzeniem które odczytał jako: Pytaj mnie a ja ciebie.

 

– Z moim dzieckiem!

 

Mercy uśmiechnęła się w sposób który sprawiał że serce na chwilę stawało.

 

– Wyrzuciliśmy. – Odpowiedziała kobiecie z bagażnika. – Za bardzo ryczało.

 

– Wy psych…

 

Anastazja nie dokończyła bo silny cios w brzuch powalił ją znów na kolana. Nie mogła wstać a Rey ciągnął ją za włosy do opuszczonego młyna. Złapała go obiema rękoma za jego ręce i desperacko odpychała się nogami. Nadal bolało ale nieco mniej. Mercy szła za nimi i śpiewała jakąś piosenkę. Podskakiwała i od czasu do czasu obracała się dookoła.

 

Młyn był niemal pusty. Po kątach walały się puste puszki i flaszki po alkoholu pozostałości po odwiedzających to miejsce bezdomnych i młodych szukających ustronnego miejsca gdy znudzi im się tylne siedzenie ich auta. Gdzie nie gdzie wisiał jakiś kawałek liny, przy ścianach było kilka stert starych worków na których niejedna dziewczyna z pobliskiego miasteczka oddawała się swojemu chłopakowi. Ana spojrzała na worki, przez moment doznała dejavu które minęło zaraz po kolejnym mocniejszym szarpnięciu jej włosów przez Reya.

 

Zatrzymali się. Byli niemal na środku Pomieszczenia. Anastazja skuliła się, przyłożyła twarz do kolan które kuliła i dalej głośno płakała. Chłopak gdzieś zniknął. Pilnowała jej dziewczyna mierząc do niej z pistoletu.

 

Ten przerażający uśmiech.

 

– Ani mi się rusz suko. Co prawda Rey miał cię wykończyć ale nie ręczę za siebie.

 

– Co z moim…

 

– Mówiłam ci już. Wyrzuciłam je przez okno. – Kuląca się kobieta po raz kolejny wydała z siebie jęk i zaczęła jeszcze głośniej płakać. – Fajnie się odbijało od szosy… widziałam w lusterku. – Mercy po raz kolejny obdarzyła Anę swym czarująco przerażającym uśmiechem.

 

Rey wrócił z jakąś skrzynką i kawałkiem długiej liny.

 

– Rey? Chcesz ją?

 

– No jasne przecież sama mówiłaś że trzynastka jest moja, tyle że ona chyba będzie czternasta ale mniejsza z tym. – Rey wyciągnął zza paska klucz do wymiany kół, przekręcił nim w dłoni i lekko szturchnął płaczącą kobietę.

 

– Nie o to mi chodzi Rey. Pytałam czy ją chcesz. Co?

 

– W sensie?

 

– Kurwa, Rey, nie udawaj głupszego niż jesteś. Chcesz ją przelecieć czy nie?

 

– No co ty Merc…

 

– Rey przecież widzę że chcesz. Masz maszt jak skurwysyn a szczerze powiedziawszy ja nie mam teraz ochoty, za to chętnie popatrzę to jak?

 

– Serio Merc? To nie jakiś żart? Sprawdzasz minie czy coś?

 

– Kurwa Rey, bo się rozmyślę, ruchasz czy nie?

 

Gdy powalił ją na ziemię resztkami sił próbowała się bronić, ale wtedy pomogła mu Merc która złapała ją za ręce. On usiadł na jej nogach tak że nie mogła nimi kopać i wierzgać. Rozpiął jej spodnie i podciągnął je na dół, następnie to samo zrobił z jej majtkami. Zaczęła krzyczeć i szarpać się jeszcze bardziej ale nadaremnie. Nie minęła chwila a już był w niej. Choć jej nogi uwolniły się od jego ciężaru nie mogła nimi nic robić bo Rey był po ich środku. Złapał ją też za jej ręce i mocno przytrzymał. Próbowała je wyszarpnąć ale był za silny. Jego głowa leżała na jej policzku. Właściwie przygniatała jej głowę tak że nie mogła nią nic zrobić. Ani uderzyć ani próbować go ugryźć. Jego ciało posuwało się w przód i w tył za każdym razem wywołując falę bólu.

 

Lubiła robić to z facetami. Ale tylko na jej warunkach. Nikt nigdy nie użył siły by się do niej dobrać. Nikt nigdy nie robił jej tego siłą. Czasami zdarzały się drobne wygłupy z pejczami i pluszowymi kajdankami ale to wszystko. Teraz leżała na zakurzonej podłodze starego młyna, z każdym jego ruchem drzazgi wbijały się jej w pośladki, ale to nie było najgorsze. Najgorsza była jego obecność w jej ciele. Z jej oczu wylewały się łzy które po policzku spływały na podłogę . Już nie krzyczała nie miała na to sił. Sapał na nią gorącym powietrzem. Kobieta stojąca obok śpiewała jakąś piosenkę o samotności i potrzebie pomocy. Obracała się przy tym i śmiała od czasu do czasu zatrzymując się i przyglądając temu co robił jej chłopak. On ciągle powtarzał te same ruchy. W końcu przyśpieszył a później jakby stanął na chwilę. Cicho jęknął i poczuła wilgotne ciepło tam w środku.

 

Odchylił się od niej i uderzył ją pięścią w twarz. Na chwilę pociemniało jej przed oczami. Gdy wstał Ana przechyliła się na bok i zwymiotowała. Gdy kończyła, Merc i Rey złapali ją za ramiona, podnieśli i posadzili na skrzynce. Merc podała Reyowi klucz gdy ten kończył zapinać spodnie. Dość szybko związali jej z tyłu ręce i przywiązali nogi do skrzyni.

 

Rey podniósł dłoń z kluczem szykując się do oddania ciosu. Gdy była już u samej góry powietrze rozdarł przerażający huk, przez jeden krótki moment było znacznie jaśniej niż wcześniej.

 

– O kórwa.

 

– No ale jebnęło, chyba będzie padać.

 

Padało już od pięciu minut ale ich trójka tego nie zauważyła. Merc była zbyt zajęta śpiewaniem piosenki dla Any, Ana była zbyt zajęta nie myśleniem o tym że Rey ją gwałci, a Rey… Rey był niemal w siódmym niebie i miał odlot.

 

Klucz opadł z dość średnią prędkością na udo związanej kobiety. Kobieta znów zawyła z bólu. Kolejne ciosy były jeszcze mocniejsze i trafiały w różne części ciała. Po siódmym, prawie lekkim ale za to w głowę Anastazja na moment straciła przytomność, Rey zadał jej kolejne dwa ciosy. Pierwszy złamał jej kość policzkową, drugi połamał kilkukrotnie nos. Wtedy przebudziła się z cichym szlochem wydanym z gardła. Rey zadawał kolejne ciosy ale już po pierwszym, dość mocnym w skroń, Anastazja przestała żyć.

 

Chłopak bez namysłu uderzał kluczem do wymiany kół. Krew tryskała za każdym ciosem, chlapała to co było dookoła. Rey był niemal czerwony, Mercy miała pociągniętą czerwoną smugę od jej piersi do prawego oka. Oboje się śmiali. Padały kolejne ciosy. W Końcu przestał uderzać. Z głowy nie wiele zostało, podłoga dookoła skrzynki była uciapana krwią i tym wszystkim co mogło znajdować się w głowie Any.

 

– Ładnie, ładnie. – Pochwaliła Reya Merc. – A teraz ogierze, chciała bym żebyś zrobił mi to co zrobiłeś jej wcześniej.

 

Merc podeszła do niego i zaczęła go całować. Rey złapał ją i niemal rzucił na podłogę obok skrzynki do której przywiązane było ciało martwej kobiety. Zrobił to po raz drugi, teraz nieco dłużej. Kilkakrotnie przekręcali się w kałuży krwi, rozwalonego mózgu kawałków czaszki i włosów które odpadały z uderzeniami klucza. Tarzali się w tym wszystkim. Pod koniec Merc zaczęła krzyczeć jak obdzierana ze skóry.

 

Otworzyły się drzwi. Lodowate powietrze burzy wraz z kilkoma kroplami deszczu wdarło się do środka. Merc i Rey spojrzeli w kierunku wejścia. Kolejna błyskawica rozświetliła niebo.

 

 

 

***

 

 

 

Zdeformowana główka dziecka patrzyła na niego. Ale to nie było najgorsze, choć może właśnie to powodowało że zaczynał świrować i widzieć w lusterku jak jeden z worków na pace wyraźnie się rusza. Rigd, był już prawie na miejscu, co chwilę nerwowo spoglądał a to na owinięte kurtką martwe dziecko a to w tylne lusterko na ruszający się worek z trupem, później wracał wzrokiem na drogę by nie wjechać na coś co mogło znajdować się na jej środku.

 

– Kurwa… – Zaklął sam do siebie. – Weź się w garść. To dziecko już nie patrzy bo nie żyje. Na pace masz trzy trupy. Właściwie jednego trupa i resztki dwóch pozostałych. Żaden z nich się nie rusza. Kropka.

 

Ale po spojrzeniu w tylne lusterko to co powiedział przed chwilą nie wydawało się wcale takie prawdziwe. Mimo padającego deszczu i tego że pociemniało worek w którym był trup z szafy wyraźnie się ruszał.

 

– To tylko wiatr… to tylko wiatr… – Szeryf powtarzał to sobie chociaż nie był tego w stu procentach pewien. Podniósł lusterko by nie zaprzątało jego uwagi. Przez chwilę jechał niemal uspokojony. Później poczuł to dziwne uczucie. Uświadomił sobie że ktoś go obserwuje.

 

Spojrzał na siedzenie obok. Główka była już cała odsłonięta, szyderczy uśmiech tylko potwierdzał to co myślał O’Connor. Ono patrzyło, było świadome. Tylko że to nie było prawdą bo dziecko było jak najbardziej martwe. Udało mu się je zakryć jedną ręką. I w końcu dojechał do starego młyna. Przed nim stał zaparkowany czarny sedan.

 

Wysiadł z auta, zwykły deszcz padał coraz mocniej i zamienił się w burzę, błysło a chwilę później zagrzmiało nie po raz pierwszy od początku tej nawałnicy. Ridg spojrzał na pakę i zobaczył to wyraźnie. Worek się ruszał. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Podchodził bliżej gdy usłyszał wyraźny kobiecy krzyk, dochodzący z budynku przed którym się zatrzymał. Wyciągnął broń z kabury i podszedł do drzwi wejściowych. Otworzył je. Zimny podmuch wiatru niemal wepchnął go do środka. Uderzyła błyskawica rozświetlając wszystko dookoła.

 

To co zobaczył szeryf sprawiło że na chwilę zamarł. Skrzynka z przywiązaną do niej kobietą. Nie dało się jej rozpoznać z twarzy bo w ogóle jej nie miała ale Ridgowi wystarczył ten jeden rzut oka by wiedzieć że to Ana. Kolejne spojrzenie niemal w mikrosekundzie padło na dwójkę będącą w dziwnej pozycji tuż obok ciała Anastazji. Ridg nie był do końca pewien, ale miał wrażenie że byli niemal nadzy i na pewno ubrudzeni czymś co mogło by być krwią. Ich poza mogła wskazywać że właśnie byli w trakcie stosunku. Znów zapadła niemal ciemność sekundę później niebo znów rozświetliła seria błyskawic na tyle długa by Szeryf mógł przyjrzeć się wyraźniej. Tak uprawiali seks, tak byli nadzy, tak to raczej była krew i kawałki Any.

 

Chłopak sięgał po coś. Ridg głośno krzyknął.

 

– Policja rzućcie broń.

 

Chłopak nie zareagował. Huk wystrzału rewolweru szeryfa zgrał się z grzmotem błyskawicy. Znów ciemność. Kolejna błyskawica. Dziewczyna już stała patrzyła niemal wprost na Ridga. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał był jej krzyk.

 

 

 

***

 

Czuł że się przemieszcza. Otworzył martwe oczy. Wiedział że je otworzył ale wkoło niego nadal panowała ciemność. Ciemność rozwidlona barwami. Widział dookoła siebie tyle barw które mógł zjeść ze prawie oszalał. Wśród nich była jedna żywa która nie dość ze była niecałe dwa metry od jego głowy to jeszcze nie uciekała. Próbował się poruszyć ale coś blokowało jego ruchy. Wtedy stało się coś dziwnego. Nie wiedział jak tego dokonał ale patrzył teraz na jaskrawo krwistą barwę z całkiem innej pozycji. Jakby leżał tuż obok niej. To złudzenie sprawiło że zaczął się wiercić jeszcze bardziej. I jeszcze bardziej, niemal natarczywie patrzył na właściciela tej jadalnej barwy. Wtedy coś zasłoniło jego drugie oczy. Nie mógł już nimi patrzeć.

 

Zatrzymali się, poczuł to. Teraz jaskrawo brunatna barwa zbliżała się do niego, nagle zatrzymała się i odeszła pośpiesznie w innym kierunku.

 

– Grr…

 

Nagle jedna z dłoni którymi szamotał wewnątrz worka zahaczyła o jakąś dziurę, rozszarpując ją jeszcze bardziej. Nie za wiele ale wystarczyło by się wydostać. Widział ją wyraźniej stała gdzieś przy czymś.

 

Wypadł z paki auta, podniósł się i szurał w jej kierunku. Wtedy zobaczył kolejną niesamowitą rzecz. Barwa z zieloną poświatą. Była tu, też nie uciekała. Kilka szurnięć później stał po między jedyną przeszkodą między nim a brunatno czerwoną barwą z zieloną poświatą. Pokonał ją dość gładko.

 

 

 

***

 

 

 

Zupełnie nie rozumiała co się dzieje. W jednej chwili kochali się, w kolejnej on był już martwy. Nastała ciemność która wydawała się jej wiecznością. Wstając podciągnęła opuszczoną spódnicę, drugą rękę którą trzymała broń, schowała za plecy. Może powinna od razu wymierzyć w kierunku wejścia i oddać kilka strzałów na ślepo. Jak mogło do tego dojść. Rey martwy. Nie… to nie mogła być prawda. Nie tak. Nie przez jakiegoś podstarzałego gliniarza który zjawił się tu w pojedynkę.

 

Jednak czy tego chciała czy nie tak właśnie było. Błyskawica. Widziała go teraz wyraźnie mierzył wprost w nią. I w tedy zobaczyła coś jeszcze. Za nim stał on. Autostopowicz którego zaszlachtowała dzień wcześniej. Morderstwo czternastki było takie odległe myślała że dokonali go wieki temu. Usłyszała ten cichy dźwięk, szurania i zaczęła krzyczeć.

 

Stwór złapał za głowę gliniarza w momencie gdy niebo po raz kolejny zajaśniało. Przekręcił je z całej siły. Głośnie chrup obiegło wszystkie kąty młyna i dołączyło się do krzyku Mercy. Policjant padł jak nieprzytomny. Stwór zaczął szurać w jej kierunku. Błyskawice rozświetlały pomieszczenie jedna za drugą niby światło stroboskopu. Szybko rozejrzała się dookoła. Zobaczyła drabinę. Podbiegła do niej i wyszła n górę. Chciała odepchnąć drabinę na dół ale okazało się że jest przybita. Czy trupy potrafią wchodzić po drabinie? Zastanawiała się nad tym tylko do momentu gdy zauważyła że tak i to dość dobrze. Nie było gdzie uciec.

 

Podbiegła do oka. Odwróciła się do niego plecami i przyglądała się drabinie. Po dłuższej chwili pojawiła się ręka. Następnie druga. Głowa, szyja tułów i autostopowicz zmaterializował się na piętrze na które wyszła Mercy.

 

– Nie… nie… to nie może być prawda… – Dziewczyna powtarzała to sobie jakby mantrę.

 

W końcu odzyskała nieco zdrowego rozsądku i wymierzyła bronią do nieznajomego.

 

– Giń pierdolcu.

 

Pociągała za spust do momentu gdy kilka suchych zgrzytów uświadomiło jej ze wystrzelała cały magazynek.

 

– Nie… to nie może być prawda…

 

A jednak to była prawda. Wszystkie pociski trafiły pierś autostopowicza. Nieznacznie tylko odrzuciły go do tyły. Huk wystrzałów niemal pokrywał się z grzmotami błyskawic i gdyby ktoś patrzył na to wszystko z boku powiedział by że autostopowicz po prostu zachwiał się kilka razy do tyłu ale szybko odzyskał równowagę. Dalej szurał w jej kierunku.

 

Odwróciła się w stronę okna i próbowała je otworzyć. Udało się jej w momencie gdy stwór się na nią rzucił. Wypadli na zewnątrz. Stwór leciał przez chwilę na niej później boleśnie zderzyli się z ziemią. Upadek był znacznie gorszy dla niej. Lecący stwór upadł na jej nogę łamiąc ją między kolanem a kostką.

 

Mercy głośno zakrzyczała. Nie mogła się podnieść więc zaczęła się czołgać w kierunku pikapa. Był niemal dziesięć metrów od niej. Gdyby nie noga pokonała by tą odległość bardzo szybko, wsiadła by i odjechała stąd jak najszybciej. Później znalazła jakieś schronienie i przeczekała najgorsze. Porzuciła pikapa, znalazła nowy wóz… Rozmyślanie o udanej ucieczce nie pomagało jej w dotarciu do wozu. Z każdym ruchem zawadzała wystającą kością o ziemię wywołując nową falę bólu. Była w połowie drogi gdy usłyszała znów to szuranie. Z początku wolne później coraz szybsze.

 

– Nie… to nie może być prawda… Nie to nie może być prawda… nie…

 

Powtarzała to do momentu gdy stwór nie znalazł się tuż przed nią, później zaczęła krzyczeć.

 

 

 

***

 

 

 

Przez chwilę czuł że po raz kolejny leci. Nie mógł się podnieść jednak w końcu jakoś mu się to udało. Brunatno krwista barwa z zieloną poświatą była przed nim. Zaczął szurać w jej kierunku. Szybciej i szybciej. Wyminął ją i stanął przed jej głową. Zaczęła krzyczeć słyszał to dość wyraźnie, tak jak to co mówiła wcześniej. Tak jakby wiedział czym są wypowiadane przez nią dźwięki. Znał je. Czy kiedyś też ich używał? Nie zastanawiał się nad tym dłużej. Pochylił się i zaczął gryźć.

 

Barwa wierzgała i broniła się. Niepotrzebnie. W końcu udało mu się dostać pierwszy kęs.

 

Wtedy stało się coś niezwykłego. Przypomniał sobie wszystko to co wcześniej znikało w czeluściach niepamięci. To jak skręcił kark policjantowi, szafę w motelu, kobietę która tam przyszła i którą zjadł razem z martwym facetem w recepcji. To jak wywrócił się wychodząc z rowu. Jak ugryzł kogoś z samochodu, kogoś kto chciał mu pomóc, sowę, sarnę w sidłach. Pniaczek który zobaczył zaraz po ty jak się przebudził z…

 

Spojrzał na kobietę która uderzała go pięściami płacząc. Gdy to zrobił przestała. Patrzyła wprost na niego i wiedział że ona to wie. Wiedział że ona zrozumiała że on pamięta. Wtedy wyraz jej oczu zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Z desperackiej furii w błaganie. Wtedy wróciło kolejne wspomnienie. Jakby dalsze, głębiej zakopane. Ta sama kobieta, to samo spojrzenie tylko bardziej obłędne, błagające i drwiące. W tym momencie przypomniał sobie zupełnie wszystko. Kim był. Co robił. Gdzie się wybierał. Przypomniał sobie kto go zabił.

 

Furia rozpaliła się na nowo. Zaczął kąsać i szarpać. Krzyczała. Nie przejmował się tym kąsał tak by jak najdłużej cierpiała. Nie wiedział skąd wie jak to robić ale tak właśnie robił.

 

Ciszę deszczu między następnymi grzmotami przeszywały krzyki rozpaczy. Ustały wraz z ostatnią błyskawicą.

 

 

 

***

 

– Dwight, wytłumaczcie mi coś proszę.

 

– Tak panie kapitanie?

 

– Co tu się do kurwy nędzy wydarzyło?

 

Młody policjant rozejrzał się wkoło. Żółta policyjna taśma rozciągnięta była dookoła starego budynku, w drzwiach którego znaleziono szeryfa Ridga „Tanka” O’Connora ze skręconym karkiem. Budynku w którym znaleziono dwa kolejne ciała, jedno pozbawione głowy drugie które okazało się być poszukiwanym zbiegiem. Budynku przed którym stał samochód szeryfa z dwoma rozczłonkowanymi trupami w workach na pace i martwym dzieckiem owiniętym kurtką szeryfa. Obok auta leżała zagryziona na śmierć kobieta, najprawdopodobniej poszukiwana która samotnie odbiła Reya Beatsa.

 

– Więc młody?

 

– Panie kapitanie, z całym szacunkiem ale…

 

– Tak młody?

 

– Kurwa, nie wiem…

 

– Ja też młody, ja też ale jak to ustalisz albo chociaż napiszesz coś wiarygodnego w raporcie to przeniosą cię do nas. Niezły bajzel ci się trafił ja na pierwszy dzień nie ma co.

 

Kapitan poklepał młodego policjanta po plecach i odszedł w stronę swojego auta, będąc już przy nim odwrócił się jeszcze.

 

– A co z tym… jak to powiedziała ta z centrali? Trupem z szafy?

 

– Nic nie wskazuje żeby była tu jeszcze jakaś inna osoba, może po dokładniejszych oględzinach. Ale i tak nie ma żadnych śladów na zewnątrz. Burza wszystko zmyła. Może po prostu ta z centrali się przesłyszała albo źle zrozumiała, wie pan jak to jest czasami…

 

– Tak. – Kapitan uśmiechnął się, wsiadł do auta i odjechał.

 

 

 

***

 

 

 

Pamiętał wszystko i wiedział kim był. Wiedział też kim jest teraz. Nie przeszkadzało mu to. Nie jadł już dłuższy czas a dalej widział wszystko tak jak po pierwszym kęsie mięsa. Próbował rozkoszować się pięknym porankiem po burzy. Mając w oddali przed sobą kolejną dziwną barwę którą chciał sprawdzić, szurał przed siebie. Świat który odtąd widział miał już zawsze mieć odcień srebrzystego mrozu.

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka