- Opowiadanie: wenlo91 - ,,Pochowali go w złotej...

,,Pochowali go w złotej...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

,,Pochowali go w złotej...

Pochowali go w złotej…

I

Rozległo się pukanie do drzwi gabinetu. Trzy miarowe, niezbyt mocne, ale odważne puknięcia. Już po nich można było się spodziewać, że osoba stojąca po drugiej stronie, to ktoś, kto wie czego chce. I zapewne biskup Śmiarowski, osobistość cokolwiek podejrzliwa i przebiegła, ale i nieprzeciętnie inteligentna domyślił by się tego. Stało by się tak, gdyby nie jakieś dziwne roztargnienie, jakie tego ranka malowało się na jego dużej rumianej twarzy…

– Eee… tak, chwileczkę… Tak, proszę wejść…– powiedział roztargnionym głosem , chowając przedtem plik papierów do szuflady dębowego biurka.

– Szczęść Boże!- przywitał swojego zwierzchnika młody ksiądz wchodzący do pokoju.

 

Oblicze jego ekscelencji nabrało dziwnego wyrazu, oczy zapłonęły ciekawością, a kąciki ust niewyrażnie zadrgały.

– Szczęść Boże! Ksiądz Kalikst, nie spodziewałem się, witam… Co księdza sprowadza? Czy stało się coś naprawdę ważnego?– ostatnie słowa zabrzmiały szczególnie mocno.

 

Kapłan skinął twierdząco głową, po czym usiadł na rzeźbionym w geometryczne wzory krześle, które biskup mu wskazał. Kalikst Mielecki, bo tak się nazywał ów duchowny, wcale na wiernego sługę bożego nie wyglądał. Czerstwy, jakby żołnierski wyraz twarzy, ogolona na łyso głowa, glany na nogach i skórzane spodnie raczej na to nie wskazywały. Jedynie czarna koszula z koloratką, dziwnie kontrastujące z resztą ubioru, zdawały się to potwierdzać.

-Do rzeczy, niech ksiądz mówi, nikt nas nie słyszy.– rzucił hierarcha po chwili milczenia.

– To będzie dziś w nocy… Znaleźliśmy…Jest dokładnie pod boczną nawą, jakieś cztery i pół metra pod posadzką.– powiedział Kalikst, wpatrując się w wiszących za plecami Śmiarowskiego ,, Trzech jeźdźców apokalipsy'' Duhrera.

– Jesteś pewny?! To nie są żarty… Gdyby to była prawda, to by oznaczało, że..

– Jeden z poprzedników waszej ekscelencji nieco zgrzeszył przywiązaniem do dóbr doczesnych – wpadł mu Mielecki w pół zdania. Mam całkowitą pewność. I co ważniejsze, ma ją też technika. Geo– radar nie kłamie, to czyste złoto.

– I dziś możecie ją wydobyć, tak? Masz zaufanych ludzi, takich, którzy są gotowi na wiele?– zapytał z nutką klerykalnego dydaktyzmu Śmiarowski.

– Taak, moi ludzie gotowi są na baaardzo wiele… Sprzedaż własnej matki, to dla nich tylko kwestia ceny. Oto jak pieniądz zmienia życie człowieka…– rzekł młody z ironią w głosie.

– Ech synu, nie wiesz ile ludzie gotowi są dać w zamian za przedłużenie tego życia…-powiedział biskup. -Ludzie mali pożądają złota dla uciech i zabaw, ludzie słabi, z powodu wygód i lenistwa. Ci zaś którzy widzą więcej, a boją się tego co będzie potem, w swoim geniuszu pragną życia po prostu. Zwłaszcza, jeśli są geniuszami zbrodni… Po chwili milczenia, dodał nagle: -Dziś o północy. Wydobędziecie ją i wywieziecie gdzie wam każę. I nikomu ani słowa, bo będziemy zgubieni.

– Wedle słowa waszej ekscelencji.– zapewnił młody z uniżeniem i wyszedł.

Sprawa została przesądzona.

II

Kalikst stał pośrodku ulicy okalającej katedralne wzgórze. Za plecami miał osiedle domów mieszkalnych, szkołę budowlaną i wysoki budynek Caritasu z wielkim logo czerwonego serca na frontowej ścianie. . Przed nim, a zarazem ponad nim rozpościerało się górujące nad okolicą wzniesienie, zatracające się nieco w mroku czerwcowej nocy. Na jego szczycie pyszniła się wczesnobarokowa katedra św. Jana, od której dzielił go niewysoki parkan, gęstwina drzew i pozostałości dawnych murów obronnych.

– Cholera, za piętnaście dwunasta, a nic się nie dzieje! Do diabła z nimi!- zaklął cicho pod nosem. Wprawdzie dopiero przyszedł na miejsce spotkania, ale wrodzona porywczość dawała o sobie znać. Przykucnął więc na chodniku oparty plecami o parkan i czekał. Jego uwagę przykuła jedyna jak dotąd napotkana tu osoba– młoda długowłosa brunetka z psem, ubrana w skórzaną kurtkę i krótką kraciastą spódniczkę.

– Takie zgrabne nóżki, a tak mało rozumku…– pomyślał z ironicznym uśmieszkiem. -Włóczyć się takiej po nocy… a przecież nie wszędzie dosięga światło latarni. Amatorów nocnych przygód nigdy nie brakuje. Kilku nawet zaraz tu będzie…

Gdy nieznajoma nikła już za zakrętem pnącej się ku górze ulicy, światło w całej okolicy zgasło.

– Za pięć dwunasta, coś się zaczyna. Ale gdzie oni są?

 

Jakby na echo tej myśli, dało się słyszeć odgłos silnika. Dwa światła czarnej furgonetki coraz się ku młodemu księdzu przybliżały. Po chwili stało już przy nim sześciu rosłych mężczyzn. Po ich wysadzeniu, samochód odjechał.

– No nareszcie, mamy nie więcej niż godzinę. Za mną!- wyrzucił z siebie Kalikst.

– Ruszat se!- ponaglił niskim głosem towarzyszy jeden z przybyłych. Choć nie dało się poznać jego twarzy– jak i pozostali miał na sobie kominiarkę i czarny kostium– zdawał się być ich przywódcą.

 

Szybkim biegiem przesadzili więc najpierw parkan (co jednak zajęło chwilę, bo musieli się wzajemnie podciągać), następnie drzewa i pas zieleni. Po przekroczeniu ruin murów obronnych(jak je oficjalnie nazywano), znaleźli się u podnóża wybudowanego przez jezuitów barokowego kościoła. Dokładniej rzecz biorąc– stanęli przed ścianą prawej z trzech naw budynku. Mielecki oświetlił trzymaną w dłoni latarką duży polny kamień leżący na trawie.

– Odrzućcie go, a odsłoni się zejście prowadzące do podziemi katedry! Dalej, na co czekacie! Wiecie co macie robić!

 

Sześciu osiłków natychmiast zabrało się do roboty. Otoczak, nie dający szans pojedynczemu człowiekowi, nie stanowił dla nich problemu. Gdy go odsunęli, ukazała się przyspawana do widocznych już obrzeży ceglanego stropu krata. Mielecki wyciągnął ze swojego skórzanego plecaka pęk kluczy i jednym z nich otworzył kłódkę. Klucz od razu pasował.

– Dobra, złazić na dół, ale już! Uwaga, do podłogi jest dobre dwa i pół metra!

 

Jako ostatni zszedł ksiądz.

Pomieszczenie w którym się znaleźli, okazało się być ślepym z jednej strony korytarzem, o półokrągłym zawieszeniu stropu. Na oko wydawał się być bardzo stary, co najmniej dwustu– trzystuletni. To ostatnie wrażenie jakby potwierdzały woń wilgoci i zaduch stęchlizny panujące wewnątrz. Mielecki szedł pierwszy. Komuś stojącemu z boku mogło się wydawać, że siedem uzbrojonych w latarki postaci, przedstawia jakby obraz pierwszych chrześcijan snujących się w gęstej ciemności rzymskich katakumb… Poza kilkoma nietoperzami, nikogo jednak tam nie było. W każdym razie na pewno nie było tam żadnego człowieka… Przeszli tak w milczeniu parę metrów– korytarz wił się stale, musieli więc pokonać kilka dość ostrych zakrętów. Całość prowadziła łagodnie w dół. Po chwili Mielecki przystanął. Światło jego wojskowej latarki padło na ścianę gruzu, która wyrosła przed nimi za jednym z zakrętów.

-To tutaj, Całkiem zasypana. Macie odgruzować sam szczyt. Ile czasu?

– Nie wiem, cholera… Jesly je grube takie jak księdz skazał– jedna godzina, może trochu więcej…– odpowiedział łamaną polszczyzną dowódca zamaskowanych ludzi.

-Ech, jak na weterana spec-służb i wierne dziecię swojej wielkiej komunistycznej ojczyzny, nawet nieźle po polsku…– mówiąc to przyświecił Kalikst latarką na duży tatuaż, jaki nosił osiłek na ramieniu.

– Pratowalo se y tu y tam….

– Ciekawy tatuaż. Pewnie nowa rosyjska moda– płonący miecz.– Tutaj uśmiechnął się szyderczo, co można było jednak wnioskować tylko po barwie głosu, bo twarz duchownego spowijały ciemności. Człowiek z tatuażem nic nie odpowiedział. Skinął tylko na swoich. Zabrali się do pracy.

III

Przez następną godzinę z okładem nie wydarzyło się nic interesującego. Nerwową ciszę, panującą w podziemiu, przerywały jedynie głuche stuknięcia gruzu o brukowane podłoże, oraz coraz cięższe od wysiłku oddechy pracujących. Ich pracę utrudniała mała ilość miejsca u szczytu gruzowiska– wystarczało go jedynie dla dwóch osób. Czterech pozostałych podawało sobie kamienne odłamki, z których w miarę posuwania się prac urósł spory kopiec.

 

Kiedy nareszcie udało się przebić na wylot, a powstały przeszło dwumetrowy korytarzyk pozwalał na przeczołganie się dorosłemu mężczyźnie, czterech osiłków wraz z Mieleckim przedostało się na drugą stronę.

-Dobra, ciężko, ale Bóg dał jesteśmy…-zaczął ksiądz otrzepując się z kurzu i wycierając wilgotne od potu czoło. – Znajdujemy się w podziemnej krypcie naszej pięknej katedry. Idziemy do Sali obok. – wskazał palcem drzwi po przeciwległej stronie pomieszczenia. Na lewo od nich wznosiły się ku górze schody. – To schody prowadzące do zakrystii. Owszem moglibyśmy wejść bez tych ceregieli, od środka, po prostu którymiś drzwiami. Ale wtedy pokonał by nas monitoring. A co jak co, ale chyba nie zależy nam na rozgłosie…

– Lepsze tichy wróg, niźli pryjatiel rozgadany. – dorzucił raczej baz sensu jedyny mówiący po polsku z tajemniczych towarzyszy Mieleckiego.

– To i tego was uczyli w KG…– tu przerwał widzące nerwowy ruch ręką Rosjanina. To znaczy w służbach specjalnych.

– Tawariszu ksiądz , biez nazw, biez nazwisk. Mysliłem, że to wy prekresliliscie u siebie wsio gruba kreską. Ale dość, do roboty bierimy sia!

Przeszli już do właściwej krypty. Na mniejszej ścianie prostokątnego pomieszczenia widniały napis po polsku i łacińska inskrypcja:

D. O. M

Jan Pełczyński, biskup y pasterz owiec tuteyszych,

Kapłan naylepszy, Bogu oddany y ludziom ofiarny.

Zasnął w Panu dnia 26-go maia, roku pańskiego

1812-go.

Reqiescat in Pacem!

Pod inskrypcyjną ścianą niedużego lochu, na tle brukowanej otoczakami podłogi, wyróżniała się jedna duża, zajmująca trzecią część całej powierzchni, płyta nagrobna. Wykonana z białego marmuru, nieznacznie tylko wystawała ponad podłogę. Wyżłobiono na niej jedynie duży krzyż, bez żadnych innych napisów czy znaków władzy biskupiej. W każdym z czterech rogów płyty zamocowany był metalowy uchwyt do jej podnoszenia.

– Zdjąć tą płytę!- zakomenderował Mielecki. -Już w pół do drugiej!

– Dalij chłopcy, dawaj! Cztery pary silnych ramion, trenowanych na odległej Syberii do duszenia przeciwników, łamania im karków i kości, schwyciły wystające uchwyty i napięły się w konwulsyjnym wysiłku. Ksiądz Kalikst przyglądał się temu stojąc z boku. Oczekiwał. Co będzie pod płytą? Czy te historie ze złotem, które jego ekscelencja zabrał w zaświaty to prawda? Pot spływał po jego ogolonej do łysa skroni, swoje niebieskie oczy miał czujnie przymknięte, skupione, przyciśnięte czarnymi, gęstymi brwiami.

– Jeszcze chwila, jeszcze trochę wysiłku! Na szczęście to ich wysiłek.– myślał gorączkowo, hipnotycznie wpatrzony w skraj ustępującej przed siłą mięśni płyty. – O Boże jest coś! Widać już jakiś kształt wewnątrz….– zdążył przyskoczyć do otworu, nim tamci całkiem go odsłonili.

– Eee i raz! Dawaj!!!- ostatkiem sił rosyjskich najemników marmur spoczął obok wnęki. Twarze obecnych obróciły się za światłem latarek nakierowanych ku wnętrzu mogiły. Ich wzrok spoczął na podłużnym, wąskim kształcie znajdującym się w wymurowanej z polnego kamienia wnęce. To, co tam było, przykrywała pokryta pokaźną, dwustuletnią niemal, warstwą kurzu tkanina. Kiedy ksiądz zszedł na dół i obejrzał ją z bliska, okazało się po strzepaniu pyłu, iż zachowała ona resztki pierwotnie fioletowego koloru. A co mogło być pod spodem? Zwarzywszy na miejsce(znajdowali się wszak w krypcie) i kształt znaleziska, mogło to być chyba tylko jedno. Gdy Mielecki uniósł do góry krawędź fioletowej kapy, zebranym ukazał się fragment trumny…

– Oh shit!- zaklął całkiem po angielsku jeden z milczących dotąd byłych KGB-owców. Inni, przyzwyczajeni jedynie do bezrefleksyjnego wykonywania rozkazów, tym razem stanęli jak wryci– dało się słyszeć tylko ich przyspieszone oddechy. Co zdumiało tych ludzi? Co sprawiło, że zawachali się ci, którzy na jedno skinienie szefa gołymi rękami potrafili bez wachania udusić dorosłego człowieka?

 

Mielecki jednym zamaszystym ruchem ręką zerwał całun okrywający sarkofag, wzbudzając przy tym tuman kurzu. – Taak, cała jest ze złota…– oznajmił głosem znudzonego dziecka. Krótka wypowiedź dała mu trochę osobistej satysfakcji. Zawsze lubił robić na ludziach wrażenie swoim niby stoickim, oziębłym spokojem. W tym momencie uwagę obecnych oderwało od niezwykłego znaleziska kilka nietoperzy, które dotychczas śpiące, zbudził chyba odgłos zerwanej kapy i panoszący się wszędzie kurz. Narobiły one trochę jazgotu, lecz rozrabiając ponad ludzkimi głowami, wkrótce się wyniosły.

-Ależ panowie, nie ma na co się przyglądać! Bóg dał nam w ręce prawdziwe cudo, ale tylko na moment! Teraz pomożecie mu się stąd wydostać.

– E ta tawarisz ksiadz tako pewny? A jak ne pomożemy? I same złoto zabierem. Po co niby sie dielić, nas szestiu na jednego…– powiedział dowódca z uśmieszkiem.

-Bo dzięki mnie i moim zwierzchnikom możecie zyskać, bez nas– jedynie stracić!- pewnie rzucił Kalikst, wyskakując z wnęki i stając z o pół głowy większym Rosjaninem twarzą w twarz.

– A po czemu tak myslitie?

– Bo choćbyście chcieli, nie możecie tej trumny wynieść. Całkowite odgruzowanie przejścia, którym przyszliśmy– minimum trzy, cztery godziny. A jak unieść taki ciężar do włazu? A czas mielibyście tylko do świtu… Wyłamanie którychś drzwi na zewnątrz też w grę nie wchodzi, bo kamery i alarm. Pół miasta by was szukało. A poza tym, mam w okolicy kilkoro czujnych oczu i uszu, które by wam uprzykrzły ucieczkę. Nie myśleliście chyba, że w tak niebezpiecznej eskapadzie nikt mnie nie ubezpiecza? No i jeszcze jedno…– tu nagle przerwał wywód swojego myślenia.

– Szczo takoje?– przerwał milczenie Rosjanin.

– Ano to, że czegoś takiego jak złota trumna, łatwo sprzedać nie można. A w waszej sytuacji i z waszym życiorysem… No cóż, tak pieniądze, jak i dokumenty potrzebne są wam natychmiast. A ja znam ludzi, którzy za drobną przysługę, taką jak ta, i nadzieję dalszej owocnej współpracy, mogą wam wiele dopomóc. Reszta należy do was– tyle mogę powiedzieć.– zakończył swoją przydługawą w podziemnych warunkach przemowę .

-No to szczo panowie?– zwrócił się dowódca do swoich ludzi w sposób nie pozbawiony ironii . Diełamy, już!

-Mądry wybór mądrych ludzi! Ksiądz biskup, świeć Panie nad jego grzeszną duszą, bardzo był bogaty, ale jednak nie bardzo duży.– zwrócił tu uwagę na dosyć małe wymiary trumny– miała co najwyżej sto siedemdziesiąt centymetrów długości. -Ale dla nas to tylko lepiej! Na górę z tym panowie, do kaplicy pogrzebowej!

 

Po ponownym wsunięciu płyty nagrobnej nad otwór grobowy, unieśli trumnę i skierowali się za Kalikstem do wyjścia z krypty Pełczyńskiego. Przeszli do głównej sali ze schodami prowadzącymi na górę, do wnętrza kościoła i do kaplicy pogrzebowej, gdzie spocząć miała złota trumna. Spocząć na chwilę tylko…

IV

Recz działa się następnego dnia. Być może należy dodać– upalnego czerwcowego dnia. W każdym razie, dla zgromadzonych na małym wiejskim cmentarzu ludzi, była to pewnie sprawa z gatunku tych dość istotnych. Nie mogli oni jednak uchylić się od spędzenia jakiegoś czasu na słonecznym skwarze– wszak wśród zbutwiałych ze starości drewnianych krzyży i równie wiekowych wiązów, porastających szacowną nekropolię, mieli oni pożegnać bliską im osobę.

-Ech coż to za tragedia! Takie nieszczęście..– rzekła cicho jedna ze staruszek stojących w sporej odległości od odprawiającego nad trumną egzekwie młodego kapłana.

– Tak pani droga, szczera prawda!- przytaknęła jej druga odziana w czerń starsza pani, spoglądając na dużą dębową trumnę, na której przodzie widniała klepsydra z imieniem i nazwiskiem Tomasza Kowelskiego. -Biedny Tomek, ja jeszcze pamiętam jak dzieckiem był. A tu, dwa lata jak zaginął… Wszyscy myśleli– wyjechał, nie wyjechał… Aż tu nagle taki cios!- urwała ocierając jedwabną chustką lewe oko, bardziej dla pozorów jednak, niż z rzeczywistej potrzeby.

– To dla tego pewnie i trumny nie otwierają… A i taka wielka też pewnie dlatego. Wie pani kochana, jak to nieboszczyk długo w wodzie leżący wyglądać może… Aj, mówię pani kochana…– i też zaczęła nie nazbyt przekonywująco pochlipywać.

 

Plotkarska gadanina dwóch staruszek trwała by pewnie jeszcze chwilę, gdyby nie głos księdza Mieleckiego, wikariusza tutejszej katedry, który po zakończeniu modłów i odśpiewaniu ,, Salve Regina", udzielał błogosławieństwa rodzinie i bliskim zmarłego. Gdy duchowny zaczął się oddalać, czterech pracowników firmy pogrzebowej ujęło trumnę z katafalku na ramiona i opuściło do grobu. Zrobiło to jednak z większym niż zwykle wysiłkiem– okazało się, że tym razem pochówek jest niebywale ciężki. Ale że to do nich nie należało, uczynili bez szemrania swoją powinność. I tylko grymas na twarzach, świadczyć mógł o ciężarze, jaki spoczął na ich barkach.

 

Mielecki nie czekał do samego końca. Z chwilą zakończenia, modłów spełnił swoją kapłańską powinność i wąską cmentarną alejką skierował się ku głównej bramie nekropolii, przy której czekał już jego czarny Golf czwórka. Kiedy zasiadł za kierownicą, natychmiast odpalił samochód i ruszył ku miastu. Czuł się zmęczony– miał już dość spełniania tajnych polecń, nieprzespanych nocy i ciągle spoczywającej na nim odpowiedzialności. Odpowiedzialności tym większej, że uchodził publicznie za prawą rękę jego ekscelencji księdza biskupa. Relacje, w jakich znajdował się z hierarchą, pozwalały na to, aby zwykle był dobrze poinformowany– wiedział o znacznie większej liczbie sekretnych(i często niewygodnych) spraw, niżeli zwykli księża. Działało to jednak i w drugą stronę– Kalikst niezmiernie rzadko wypytywał o cokolwiek. Zwykle próbował w charakterystyczny dla siebie sposób posklejać w jedną całość strzępki informacji, które stopniowo otrzymywał od zwierzchnika. Jednak i jego mocodawca dość często odpłacał młodemu księdzu szczerością– wiedział, że nie ma do czynienia z przeciętnym ćwierćinteligentem, gotowym na przesadnie uległe kompromisy, ale z osobistością piekielnie spostrzegawczą i do wielu akcji niezmiernie przydatną.

 

I tym razem było podobnie. Przez całą drogę bardziej niż na prowadzeniu, skupiał się na próbie poukładania sobie tego wszystkiego w głowie. Wiedział, że wykonał to, co do niego należało. Ale nie miał pojęcia dlaczego właściwie zlecono mu takie zadanie. Po co te całe historie z wynoszeniem trumny z katedralnej krypty? Po co ta tajemnica? Po co ten dziwny pogrzeb i igranie z uczuciami przypadkowych ludzi? W imię celów wyższych? Ale jakich? Bo przecież chyba nie dla złota z którego trumnę uczyniono… I tak z minuty na minutę, z kilometra na kilometr. Wszystko na darmo. Dopiero rozmowa w cztery oczy z biskupem Śmiarowskim miała coś wyjaśnić. Przynajmniej Mielecki bardzo na to liczył…

 

Tym razem był w kurii gościem jak najbardziej oczekiwanym. Kiedy sekretarz zaanonsował Śmiarowskiemu jego przybycie, ten niezwłocznie zaprosił go do gabinetu. Tak jak poprzednio, biskup siedział za wysokim dębowym biurkiem obłożonym niemal szczelnie papierami. Jedyną wyspą na morzu spoczywającej na blacie bieli, była taca z kryształową karafką i dwoma kieliszkami. Kiedy po przewitaniu obaj usiedli, Śmiarowski nalał z karafki do kieliszków wina i podał jeden Mieleckiemu.

– Proszę mówić, wszystko według planu?– zaczął kościelny dostojnik.

– Tak wasza ekscelencjo. Bez większych problemów. Trumnę wyciągnęliśmy w nocy i złożyliśmy w kaplicy pogrzebowej. A póżniej… No wszystko według zaleceń.– uciął wyraźnie Kalikst.

– A nikt się nie domyślił? Twoi wschodni ,,przyjaciele'' i pomocnicy nie zdradzą? Wiesz co może się stać jeśli oni…

– Nic nam nie grozi. Będą milczeć jak sądzę.

-Sądzisz?!- brwi biskupa uniosły się groźnie, nadając jego nazbyt rumianej twarzy wyraz mocno nieprzyjemny. Masz być pewny! Mamy na sumieniu włamanie, bezczeszczenie grobu i fałszywy pogrzeb, że o innych sprawach przemilczę. A Ty nie wiesz, czy jesteś pewny!

– Tak jest, będą milczeć– daję słowo. Śmiarowski nieco na te słowa złagodniał.

-Trumna spoczęła w grobie na wskazanym cmentarzu pod miastem jako Tomasz Kowelski, zaginiony przed dwoma laty policjant. Włożyliśmy ją w drugą, drewnianą, której nikt nie otwierał, czego sam dopilnowałem. Oficjalnie nie było na to pozwolenia z uwagi na stan ciała. Wszystko przeszło w zasadzie bezproblemowo.

– Ech, dobrze już. Pszepraszam, ale ta sprawa jest ważna. Dla nas wszystkich, choć niektórzy nie mają o niej pojęcia… Stąd te emocje. Dziękuję Ci. Teraz należy Ci się odpoczynek….

– Jak to, nie doprowadzę sprawy do końca? To ja się nad nią męczyłem od samego początku.

– Wypełniłeś już to, co należało do ciebie. Pozostań teraz w duchu skromności i pokory, dając działać innym.– dydaktyczna strona klerykalizmu dała u Śmiarowskiego znać w sposó aż nazbyt wyraźny. Nie było o czym dyskutować. Kalikst wiedział o tym. Zdawał sobie sprawę, że jego ekscelencja z sobie tylko wiadomego powodu, nie ma ochoty dalej go w to angażować.

– Tak jest księże biskupie.– odpowiedział spokojnie Mielecki. W jego głosie dało się jednak wyczuć chłodną irytację. -Jak zwykle stanie się według życzenia ekscelencji, jednak…– i tutai urwał, chcąc wyraźnie sprowokować Śmiarowskiego do podtrzymania tematu. Wiedział, że wobec swojego udziału w sprawie nic już nie wskóra– upór i charakter biskupa przesądzały tu wszystko. Ale miał też świadomość własnej wartości i przydatności dla dalszych zleceń kurii, które z pewnością są tylko kwestią czasu.

-Tak, mogłem się tego spodziewać.– Śmiarowski zaśmiał się głośno. – Znam cię jednak dobrze, ze swojego uczestnictwa czasem rezygnujesz, ze sprawy i jej rozwikłania nigdy. Więc czego pragniesz ode mnie, Sherlocku?

– Chętnie dowiedział bym się czegoś więcej o jednym z poprzedników waszej ekscelencji. Myślę, że dzieje księdza biskupa Jana Pełczyńskiego mogą być całkiem ciekawe, zwłaszcza, że śmierć ich nie zakończyła. Kto wie, może najciekawsze jeszcze przed nim i jego niezwykłą trumną. Ech, jak to absurd pożera własne dzieci!- uśmiechnął się szyderczo.

– Absurd? No tak, wobec niego to słowo niestety pasuje. Skoro istnieją czarne owieczki, to dlaczego zawsze pasterze mieli by być krystaliczni? Co o nim wiesz?

– Niestety niewiele… Mam wręcz wrażenie, że komuś zależało, aby w kurialnym archiwum nie było wiele dokumentów na temat tej postaci. A więc, pochodzący ze średnioszlacheckiej rodziny spod Torunia Jan Pełczyński, kapłanem został w wieku lat dwudziestu, studiował w Krakowie i Rzymie. Jako czterdziestolatek, został w 1790 roku nominowany na biskupa tutejszej diecezji. Jak mówią kroniki, biskupstwo otrzymał poparciem możnych rodów– Branickich, Rzewuskich, a nade wszystko nuncjusza Duriniego, któremu imponował swoim konserwatyzmem i niechęcią wobec reform. Później okazało się, że aktywnie współpracował z dworami rosyjskim i austriackim, za co podczas insurekcji kościuszkowskiej został skazany na śmierć. Wyroku z powodu krachu państwa i braku czasu nie wykonano. Po trzecim rozbiorze, uwolniony, otrzymał liczne ziemie i dobra skonfiskowane na patriotach. Dni swoich dożył pławiąc się w bogactwie i rozkoszach, niezbyt zresztą moralnych, jak wieść niesie. Pochowany został w podziemiach katedry w roku 1812. Ani słowa o złotych trumnach czy jakichś dziwnych zdarzeniach wartych ukrycia. Ot, po prostu historia pozbawionego honoru rospustnika. Tyle mówią źródła… – Kalikst skończył swoją mowę i na moment zapanowała cisza.

– Widzisz Kalikscie, nie zawsze dobrze jest, gdy wiedzę posiada ogół ludzi. Jak utrzymać tajemnicę, gdy pierwszy lepszy student, któremu udostępnimy nasze zasoby, może je baz żadnego problemu penetrować?

-Dlatego usuwacie niewygodne fakty?!- pociągnął mocniej Mielecki.

-Dosyć! Nie powiedział bym, że fałszujemy…. Raczej dbamy o pozostawienie w spokoju osobistej strony żywota naszych umiłowanych poprzedników.

– Wedle słów waszej ekscelencji…– ukorzył się Mielecki.

– To co wiesz, to opis przeszłości biskupa Pełczyńskiego w wersji bardzo oficjalnej. Kariera, szybkie awanse, zdrada, znoszenie się z zaborcami, wreszcie bogactwo i pozostawione potomnym niejasne napomknienia o mało ascetycznym trybie życia.– ciągnął Śmiarowski. Ten obraz biskupa– zdrajcy nie jest jednak pełny– brakuje mu spojrzenia z bliska, wejrzenia na życie prywatne.

– To ono jest tu dla nas tak… niewygodne? Przecież już z noty biograficznej dosyć się dowiadujemy, aby poczuć do Pełczyńskiego wstręt.

– Ech synu, często się mówi, że w polityce nie ma miejsca na moralność. I choć my nie podzielamy tej kwestii, to prawdą jest, że zbrodnie polityczne , nawet złodziejstwo, mniej obrzydzenia w nas wzbudzają, niżeli podłość, małość i kierowanie się najniższymi instynktami w życiu prywatnym.

– Tak, ale jak to się ma do Pełczyńskiego?-z nieco udawanym zdziwieniem rzucił Kalikst.

Śmiarowski wyjął z szuflady biurka teczkę aktową pokaźnych rozmiarów, z plikiem papierów w środku. Były to te same dokumenty, które pospiesznie chował przy poprzednim spotkaniu z Mieleckim. Wyjął spośród nich kserówkę formatu A4 i podał podwładnemu. Kartka nie była zadrukowana. Zapełniało ją staranne, staromodne pismo.

– Tu jest tyle, ile mogę ci przekazać księże. W tej materii nic ponad to wyjaśnić nie mogę i nie proś mnie o to. Sprawa jest zakończona!

Śmiarowski raptownie wstał, podając Kalikstowi rękę. Młody ksiądz miał wiele pytań. Dlaczego to takie tajne? Czy jemu, wiernenu słudze, nie należy się nic więcej? I co, do jasnej cholery ma wspólnego biskup z przełomu XVIII i XIX w. ze złotą trumną, w której został pochowany? Prawdę mówiąc miał teraz Kalikst mętlik w głowie. Wstał jednak, podał rękę przełożonemu i rzucając krótkie ,,szczęść Boże'', wyszedł z biskupiego gabinetu. Był nieco rozbity, ale całość uwagi, którą jeszcze zdołał zachować, skierował ku spoczywającej w jego dłoni kserówce A4. Co mu miała powiedzieć? Co wyjaśnić? A może zagmatwać sprawę zupełnie?

V

29-go Maia

roku 1812-go

Fiat Lux!

Niechay się światło stanie bracie i z serca twoyego, jako z lampy rozumem promienioney zabłyszczy! Wielkie przyjął dzieła człowiek teraźniejszych czasów, wielkie boje o samego siebie prowadzić gotowy. Wojna starożytna– jak z mitologiyei wzięta. Napoleon i ci co z nim– jak Zeus i Olimpu bogowie. Moskale i pomiot ich pokraczny, niby cyklopi, co oko swe straszne k' nam obrócili. Ale kiedy wielcy za wielkich się brać poczęli, siebie wzajemnie za gardły uimuiąc, my mieyscowych satrapów lubieżnych z ich Parnasów strąćmy! Niech wolność i przeciwny uciskowi opór po wieczne czasy królować poczną!

Bez ostentacyi tu wielkiey, rzeczy przedstawić sobie zezwalam– wszak wiesz bracie, kto nam od Kościuszki czasów naiwięcey kłopotów stręczy, kto zaborcom fawory wszelakie zawdzięcza, kto na ostatku dziewkę lubieżną przy tronie biskupów, oyców naszych i pasterzy wielebnych, posadzić raczył! Żal i wielka tentacyia na nas opadła, lecz teraz się duch nasz ku innym czasom świetlistszym unosi! Dzięki ludziom odwagi, braciom naszym, co jak kwiaty spośród dusz jakobińskich wykwitli, utkwił Brutusowy sztylet w ciele zbrodniczym biskupa zdrajcy i wszetecznika! A my, w tajnym braterstwie spojeni, nie tylko że stolec biskupi prawym naszym bratem i wiernym Oyczyzny synem obsadzić winniśmy, ale i zło całe po Pełczyńskim z ziemi zetrzeć i każdy ślad stóp jego haniebnych usunąć. ,,Owoce wszystkim należne, ziemia nikomu'', słowa te wielkiego Rousseau, niech lampą będą dla twych oczu i działań! Niech jaśnieją, gdy dla przyczyn i sromot przeszłych tę ladacznicę, życie jej pro publico bono wcześniey stradając, w mieyscu biskupa pochowamy. Pełczyński, krypty biskupiej niegodny, pod murem cmentarnym, jako przybłęda spocznie, a kochanka jego, zawsze krwi i złota rządna, w jego miejsce, ku przyszłej oboyga hańbie, miejsce po śmierci znajdzie. Złoto zaś, przez oboyga zagrabione i zhańbione, na trumnę złotą stopimy, jako to, co celów wyższych godne nie jest. Tak to my, równi między równemi, dwóch tyranów się naraz pozbyć zdołamy– ludzi dla Ojczyzny powstającei wrogich i narzędzia ich tyraństw– złota, którego władza z Boskiego Rozumu urządzeniem zgodna nie jest. Trwaj więc bracie przy ogniu poruszenia obywatelskiego, który lody miłości własnei w nas topi i ku większemu miłowaniu wiecznie przeznacza. A dla sprawy onej, której tajności poruszać nie muszę, staw się jak zwykle, gdzie czas się zatrzymał i cisza panuje grobowa.

x.Egalite

Za oknem panował już półmrok. Mielecki siedział przy nocnej lampce w swoim pokoju i czytał. Czytając zaś, nie mógł uwierzyć. Słowa listu, owa pełna oddania i pompatycznego, lecz autentycznego patriotyzmu mowa, mowa początku XIX stulecia, tej trwającej zaledwie kilkanaście lat, epoki nadziei, zdawała mu się być piękną, lecz niebywale odległą… Te wielkie słowa, cała ich sensacyjność, wręcz awanturnictwo, nijak nie pasowały do miejsca, z którym związany był od lat. Czy to wszystko wydarzyło się tutaj? Tajne bractwo, biskup i jego kochanka, mord, tajemny pochówek, a wszystko w ,, lubieżnym'' kolorze złota… Czy to możliwe? Próbując uporządkować dziesiątki myśli galopujących po jego podekscytowanym umyśle, postanowił się wreszcie opanować i powziąć krytyczno– dedukcyjną analizę materiału.

Pierwszym i zasadniczym pytaniem, które przyszło mu do głowy, było to, po co właściwie Śmiarowski dał mu ten list? Otóż tak, z pewnością nie musiało być w nim zawate wszystko, co dotyczyło sprawy– wszak biskup sam powiedział, że ,,jedynie takich'' informacji może mu udzielić. Zresztą nawet o nich rozmawiać nie chciał… Z drugiej jednak strony to, co Mielecki mógł sam sobie wyobrazić i dopowiedzieć, zyskiwało dużą dozę prawdopodobieństwa. Dlaczego? Bo po pierwsze, leżało to w naturze samego biskupa– rzadko mówił wprost, częściej sugerował rozwiązania. Po drugie, Śmiarowski z całą pewnością nie dał by swemu podopiecznemu czegoś tak sensacyjnego, wręcz fantastycznego, gdyby nie miało to znamion prawdy. Jaki z tego wniosek? Po prostu taki, że prawdopodobnie list daje ogólny ogląd rzeczy, jest jednym z wątków(czy najważniejszym?) i raczej należy dać mu wiarę. Trzeba przy tym fakty z niego wynikające, uzupełnić szczegółami możliwie najbardziej prawdopodobnymi. W tym momencie przerwał na chwilę, nalewając sobie ,,mineralnej'' do wysokiej szklanki stojącej na blacie biurka.

-Tak więc, mamy władającego tu biskupa zdrajcę, rządzącego dzięki Austriakom. Mamy i organizację. Ale jaką? Z pewnością tajną, jakobińską, , lewicową, może rewolucyjną… Czytałem, że działali u nas polscy jakobini. Ale to było za Kościuszki, a później? Wygląda na to, że mogli przetrwać. Ale czemu uaktywnili się dopiero w 1812 roku? Przecież te tereny były częścią Księstwa Warszawskiego od przeszło pięciu lat. – myślał gorączkowo. Tak, tak… a może po prostu nie mieli poparcia władzy– polskiej czy francuskiej, która nie chciała się narażać popularnemu klerowi. Aż nadszedł ów pamiętny rok, zamęt wojenny, rozluźnienie i można było ,,sztyletu Brutusa'' użyć przeciw zdrajcy Pełczyńskiemu. Ale co z kochanką i ekstrawaganckim pochówkiem? Autor podpisuje się jako ,,x. Egalite''. Egalite, egalite, egalite….to jak ,, liberte, egalite, frattermite''. Hasło rewolucyjne. ,,Egalite'' znaczy ,,równość''– stąd być może lewicowość– autor listu, jego sprzysiężenie i adresat być może dążą ku równości. ,, Owoce należne wszystkim, ziemia nikomu''– to jakby się potwierdzało. Ale z drugiej strony autor pisze o ,,Boskim Rozumie''. Nie jest więc materialistą. Może raczej jednak deistą? I musiał być kimś z otoczenia, kimś kto dobrze się orientował w tamtejszych relacjach, kimś od wewnątrz. W tym czasie wśród jakobinów w Polsce , było wielu księży. Skrót ,,x.'' mógłby hipotetycznie oznaczać ,, ksiądz'', ,, ksiądz Równość''. Jak na spiskowca, być może duchownego, pseudonim raczej znaczący. Ale jak to się ma do trumny i kochanki?

 

Mielecki zastanawiał się nad tym przez czas dłuższy. Motyw morderstawa kochanki, był dla niego raczej jasny– zawiniła zachłannością, może była krwawa, splamiła biskupi urząd. Zamiast Pełczyńskiego pochowano ją, aby zrobić biskupowi ,,pośmiertną niespodziankę'', uczynić hańbę jego pamięci.

– Stąd pewnie moja misja.– myślał. – miałem usunąć z krypty zwłoki nierządnicy, aby cała sprawa nie wydała się przy planowanych wykopaliskach. Swoją drogą ciekawe by były tytuły w gazetach. Może wśród jakobinów liczono , że ktoś kiedyś odkryje, kto na prawdę leży w krypcie biskupa. Taka forma radykalnej zemsty– jak we Francji, gdzie rewolucyjny motłoch bezcześcił groby królów. Tylko że u nas by to nie przeszło– stąd chyba ta tajemna ,,zamiana''. Ale pozostaje jeszcze jedno zasadnicze pytanie– zastanawiał się. Czemu nie wykorzystano zrabowanego przez tę parkę złota i nie oddano go na cele wojenne?

 

Mielecki nie miał pojęcia. Był zadręczony całym tym dniem, zamieszaniem, gonitwą myśli. Dochodziła jedenasta, gdy nadal siedział wpatrzony w kaligraficzne pismo listu. Nie mogąc do niczego dojść, postanowił poszukać czegoś w książkach. Wziął do ręki popularną PWN– owską encyklopedię. Otworzył od razu na ,,N''. Napiński, Napieralski, wreszcie Napoleon. Po przejrzeniu całego biogramu, natknął się na odsyłacz ,, Napoleon a sprawa polska''.

– Tak, to coś dla mnie. – wymruczał pod nosem.

 

,,Napoleon wykazał się dosyć instrumentalnym stosunkiem do ambicji niepodległościowych Polaków. Wiele więc środowisk, zwłaszcza lewicowych, wykazywało z czasem coraz mniej zaufania wobec Cesarza… " – Tak jest! To jakobińskie(może masońskie?) sprzysiężenie nie chwali Napoleona jako wyzwoliciela. Uważa raczej, że niesie on Polakom szansę(w przeciwieństwie do Moskali), ale nie zbawienie. Tego ostatniego upatruje może w…likwidacji nierówności majątkowej? Stąd niechęć do ,,tyrańskiego" złota, które widzą jako przyczynę nieszczęść? Kto wie, może mieliśmy tu u nas prawdziwych rewolucjonistów… Ech, kto by pomyślał…– takie było ostatnie zdanie, jakie zaistniało tego dnia w jego umyśle. Kalikst usanął tak jak siedział, po ciężkim dniu, rozmyślając nad sprawą, na której całkowite rozwiązanie nie mógł mieć już nadziei…

VI

Było około drugiej w nocy. Śpiącego na blacie biurka Kaliksta, obudził nagle dzwonek telefonu. Młody ksiądz, nie do końca jeszcze przytomny, poderwał się niemal natychmiast. W pierwszym momencie zakręciło mu się w głowie, ale szybko się opanował. Zaświecił nocną lampkę i wziął do ręki telefon, opadając z powrotem na krzesło.

– Tak, słuuu…cham…– zaczął rozwlekle ziewając.

– Kalikście, to ty? Tu Śmiarowski….

– Witam…– rzekł zdziwiony. Ale dlaczego wasza ekscelencja…

– …dzwoni o tej porze? -przerwał biskup.

-Eee, tak.

– Posłuchaj: mamy bardzo poważny problem związany z twoją ostatnią misją. Tak poważny i groźny, że wręcz… nierealny.Czy zgodzisz się go podjąć w ciemno i sam?– w głosie biskupa dało się odczuć coś na kształt strachu. Nawet jeżeli nie była to jakaś klasyczna postać trwogi, to z pewnością hierarcha był mocno przejęty. Nie oznacza to jednak, że zatracił swoją słynną rzeczowość. Nawet w takiej sytuacji wymagał odpowiedzi jasnej i jednoznacznej.

– Zrobię, co wasza ekscelencja postanowi, ale gdybym wiedział więcej…

– Tak czy nie, na litość bosą?!- powiedziął twardo. – Tu może chodzić o twoją głowę. Jeśli się podejmiesz naturalnie. Wybieraj!

– Tak, zgadzam się. Ale chyba jednak muszę wiedzieć coś więcej, jeśli mam ryzykować swoje życie?– tym razem to Mielecki podniósł lekko poirytowany głos.

– Dziękuję ci. Teraz nie mogę nic powiedzieć, to nie jest rozmowa na telefon. Tym bardziej, że cała sprawa … Wierzysz w bezpośrednie działanie złych duchów?

 

Niespodziewane pytanie do końca wybiło młodego księdza z równowagi.

– No tak, jestem kapłanem. -odpowiedział niepewnie.

– Dobrze, módl się! Nawet nie wiesz, jak może ci się to przydać… Za kilka minut oczekuj mojego wysłannika. On ci wszystko wytłumaczy. Zostań z Bogiem, jeszcze przed świtem czeka cię walka. Być może walka ze śmiercią….

 

Nim Mielecki zdążył odpowiedzieć, biskup odłożył słuchawkę.

 

Kalikst nie po raz pierwszy poczuł się otumaniony nagłością wypadków. Wprawdzie ostatnio zdarzało mu się to aż nazbyt często, ale do czegoś takiego nie łatwo jest się przyzwyczaić.

– No więc pierwsze pytanie: co w ogóle zaszło?– myślał. Chyba im się trumna nie zapodziała i po sklepach z antykami szukać jej trzeba nie będzie. Ale o co chodzi? W każdym razie o coś ważnego, śmiertelnie ważnego…– na tę myśl serce zabiło mu mocniej.

 

– No i jakaś historia z ,,ciemnymi mocami''. Nie podoba mi się to. ale co tu robić– ślubowałem oddanie. Co by się nie działo, zaraz się wyjaśni. Ale te ciemne moce, sam nie wiem. To chyba sprawa dla egzorcysty. może ten cały wysłannik będzie egzorcystą? Tylko co specjaliście od ,,sideł szatańskich'' do mnie, prostego sługusa o cokolwiek tylko detektywistycznym zacięciu. Czas mijał powoli. Mielecki wstał i poszedł do łazienki przemyć twarz. Zasnął w ubraniu, więc częśc ,,porannej toalety'' miał z głowy. Był gotów na spotkanie niepewnego. Przynajmniej fizycznie… Niemal w momencie gdy wychodził z toalety, usłyszał dźwięk dzwonka.

-Tak szybko?– minęło może trzy– cztery minuty. – Kto tam? – zapytał zaglądając w wizjer. Gdy zobaczył, kto stoi za drzwiami, był dosyć zdziwiony. Bynajmniej nie był to, odziany w brązowo– biały dominikański habit, inkwizytor. Nie był to też ubrany w spodnie bojówki mięśniak z kominiarką na twarzy. Ba, na agenta 007 też raczej nie wyglądał, a mówiąc ściślej– nie wyglądała.

-Wysłał mnie ksiądz biskup, mam księdzu przekazać to i owo. Proszę się nie obawiać…– odpowiedział ciepły żeński głos.

 

Kalikst otworzył drzwi. Do środka weszła niezbyt wysoka ciemna szatynka, ubrana w przewiązaną paskiem czarną kurtkę przeciwdeszczową i dopasowane, jasnoniebieskie jeansy.

-Olga.– przedstawiła się zdejmując ciemne okulary. Kalikst mógł teraz spojrzeć prosto w jej niczym już nie osłonioną twarz. Twarz, jak mmo swojego kapłańskiego stanu przyznał, całkiem ładną. Jej regularne rysy, brązowe oczy i włosy do ramion, nadawały jej urodzie ciekawą orientalność.

 

– Jak egipska księżniczka…– pomyślał z uśmiechem.

– Kalikst Mielecki. Proszę usiąść.– wskazał nieznajomej drzwi prowadzące do większego z dwóch pokojów jego kawalerki, gdzie zasiedli przy ustawionej w centrum pomieszczenia ławie.

 

Mielecki bał się bardzo. Nie Olgi oczywiście, bo ta zrobiła na nim wrażenie aż nazbyt dobre, ale raczej tego z czym do niego przyszła. Postanowił jednak tego po sobie nie okazywać.

– Nie wiedziałem, że biskup ma takie sympatyczne współpracownice.– starał się żartować.

– Miło mi. Przejdźmy jednak do rzeczy.– ucięła delikatnie, acz wyraźnie. Kalikstowi mina zrzedła zupełnie. Nie musiał już kryć swojego zdenrwowania. Je po prostu widać było.

– Dobrze. Proszę mi powiedzieć, co ksiądz wie o życiu biskupa Jana Pełczyńskiego.

 

Strapiony Kalikst zaczął opowiadać. Mówił o wersji oficjalnej życiorysu, o tym co wyczytał z listu, o tym wreszcie, co zdołał wywnioskować ,, między wierszami'' odnośnie jakobinów, morderstw, kochanki itd.

-Tak, wie ksiądz bardzo wiele. Więcej niż się spodziewałam. Przynajmniej co do spraw racjonalnych..– skomentowała na koniec, milcząca do tej pory Olga.

 

– Jak to: ,, co do rzeczy racjonalnych''? Jak dotąd występują tu jedynie takie. A pani i ekscelencja ciągle coś insynuują! Chcę wiedzieć za co mam narażać skórę i dlaczego właśnie ja mam to do cholery robić?!- obruszył się już wyraźnie.

 

– Po to tu jestem, spokojnie. – starała się opanować sytuację. – Mamy niewiele czasu, ale musiałam wiedzieć, co wie ksiądz. To było konieczne, abyśmy się dobrze ztrozumieli.

 

– Dobrze zrozumieli? Z tym może być ciężko…– ironizował.

 

– A więc tak: większość z tego, co wyczytał ksiądz z listu jest prawdą, przynajmniej oficjalną. Owszem, Pełczyński był zdrajcą, nikczemnikiem, miał kochankę. Owszem, istniało u nas od czasów Kościuszki tajne stowarzyszenie wywodzące się z jakobinów. List jego przywódcy, jednego z kanoników tutejszej katedry, miał ksiądz w ręku. Faktycznie byli oni radykałami…

– Spod znaku równości…

 

– Tak, mieli pewne koncepcje utopijnej przebudowy świata.

 

– I postanowili zgładzić i zhańbić biskupa i jego utrzymankę razem z ich złotem.

 

– Zgadza się.– przytaknęła mu, lekko uśmichając się. -Nie tylko postanowili, ale i wykonali to, korzystając z wojennej sytuacji.

 

– A potem była złota trumna i koniec historii. – zareplikował Mielecki.

 

– Niestety, nie do końca. Bardziej oficjalna historia tak się kończyła.

 

Ksiądz również uśmiechnął się. Niezłe słówka– ,,oficjalna historia''. Zdawało mu się, przynajmniej do tej pory, że historia jest tylko jedna– prawdziwa. Teraz miał wrażenie, jakgdyby tych historii było co najmniej kilka.

– Już tego wystarczy, aby tę historię Kościół tuszował. Tu więc księdza nie oszukano.

 

– A gdzie było inaczej? Tak pytam, trochę mnie to ciekawi…– dodał zgryźliwie.

 

– Powiem jasno– historia ma drugie, pozaziemskie dno.

 

– ,,Ciemne moce''?– uśmiechnął się nerwowo.

 

– To nie jest śmieszne, to przerażające. Ta trumna i złoto, i ta, która w niej leży… Tego wszystkiego nie wykonano tylko po to, żeby ich zhańbić, czy zlikwidować ,,narzędzie ucisku''. To było usprawiedliwienie. Dobre dla wieku oświecenia, dla jakobinów. Innej prawdy nie chciano przelać na papier. Ale członkowie stowarzyszenia wiedzieli, jak było na prawdę. Mimo, że byli oświeceni, musieli walczyć z rzeczywistością, upiorną rzeczywistością.

 

– Wykrztusisz to z siebie wreszcie? Minęło dwadzieścia minut, a mamy podobno coś do zrobienia….

 

– To ona. Ona i jej złoto.

 

– Kto?– zdziwił się Kalikst.

 

– Kochanka biskupa. Miała na imię Veronique. Karierę zaczęła jako paryska kurtyzana, skończyła jako nałożnica jego ekscelencji. i… wiedźma.

 

– Co takiego???– wykrzyknął Mielecki.

 

– Wiedźma, czarownica, sługa złych mocy… Nie dziw się, to prawda. Bano się jej nawet po śmierci, choć już za życia… Jej nocne eskapady z takimi jak ona… Ludzie nienawidzili jej nie tylko za to kim była, ale i za to, co robiła. Nikt nie miał jasnych dowodów, ale wszyscy wiedzieli. Ona na tych wypadach poddawała się z podobnymi jej mętami orgiom, dzikim rządzom, dawała upust swojej nienawiści do ludzi…

 

– I za to spotkała ją ta kara?

 

– Po części. Ona i jej kompani powołali rodzaj tajnego zgromadzenia. Oddawali cześć siłom ciemności, a podczas swoich uczt, oddawali…kanibalizmowi.

 

– To brednie, w XVIII wieku….

 

– To straszna prawda. Trumna, w której spoczęła, została przetopiona z naczyń których używali oni…

 

– A co na to biskup?

 

– Nie był, jak ksiądz wie, zbyt moralny. Ale ona i tak go opętała. Użyła swoich mocy. Postanowiono skorzystać z okazji i i usunąć oboje. Ją dla bezpieczeństwa zamknięto w krypcie pod katedrą.

 

– Niebezpieczeństwo? Nie żyła przecież….

 

– Ten kanibalizm. On dawał jej siłę i młodość. Skutecznie zapewne, zwłaszcza, że przybyła do Polski w połowie XVII stulecia…

 

– To by znaczyło…. Nie, to nie jest możliwe!- zaprzeczył z całą siłą, jaka mu tu jeszcze pozostała.

 

– Ależ owszem. Miała ponad 180 lat. Umierając poprzysięgła zemstę swoim mordercom i długowieczność tym, którzy ją ożywią.

 

– Jak to ożywią?– ksiądz mógł jeszcze uwierzyć w długowieczną wiedźmę, ale jej ożywianie, to już było nazbyt dużo. – To brzmi jak treść marnego horroru made in USA.

 

Jak mieli by ją ożywić?

– Wykradając sarkofag i odprawiając specjalne modły?– powiedziała udając pytanie Olga.

 

– Niech zgadnę: ktoś ją właśnie wykradł?

 

– Wcześniej dokonano włamania do naszej tajnej biblioteki, zniknęły dokumenty związane z tym przypadkiem. Wokół sprawy zaczęło się dziwne zainteresowanie– archeolodzy, poszukiwacze ciekawostek… Nie wiadomo komu tu ufać. Postanowiliśmy dzięki księdzu ją wykraść i złożyć w grobie jako niejakiego Kowelskiego. Niestety, po północy ktoś ją wykradł. Wcześniej pobito naszych ludzi, którzy mieli jej w ukryciu pilnować. Obaj żyją, są w stanie ciężkim. Na ramionach wypalono im jej znak– pentagram.

– Boże, to ma być prawda…– zrezygnował z oporu.– Ale kto? Dlaczego?

 

– Grupa ludzi powiązanych z New Age, rodzaj sekty, zwykle wpływowych, bogatych.

 

– Co chcą przez to osiągnąć?

 

– Władzę, pieniądze, długie życie, a nade wszystko pozaziemskie przywództwo. To będzie dziś o świcie– zmieniła ton Olga, patrząc mu prosto w twarz.. – na jednym z podmiejskich wzgórz, na leśnej polanie, gdzie zwykle Veronique odbywała swe ciemne rytuały. Wcześniej był tam pogański cmentarz.

 

– Ale czemu ja? Ja sam? – zapytał bardziej sam siebie, niż ją.

 

– Nikomu nie możemy ufać. To będzie śmiertelnie niebezpieczne. W najlepszym wypadku dla ciebie, w najgorszym dla nas wszystkich…– dodała apatycznie, jakby do siebie.

 

– Jak to dla wszystkich? Jaka jest twoja rola?

 

– Gdy Veronique ożyje, będzie się mścić. Na duchownych, mieszkańcach, na mnie. Zwykle najmocniej zwalczamy tych, których uważamy za zdrajców, a z którymi łączą nas więzy krwi. I tak jest ze mną…

 

Po chwili byli już w samochodzie Olgi. Kalikst milczał, widocznie się modlił. Ciszę przerwała dziewczyna:

 

– Księże…

 

– Tak?– spojrzał na Olgę, też była zdenerwowana.

 

– Bardzo bym chciała pomóc, alę mogę dać Ci tylko tę walizkę.– ruchem głowy wskazała czarny neseser na tylnym siedzeniu.

 

W środku był pistolet z dwoma magazynkami, pas z kilkoma ampułkami srebrzystej cieczy i spory krucyfiks na srebrnym łańcuszku.

– Mam swoją broń.– zaoponował Mielecki.

 

-Ta jest specjalna, z tlenkiem srebra. Dodatkowo ampułki z kwasem i krucyfiks od biskupa.

 

– To jak z filmu o wampirach.

 

– Ona nie będzie wampirem, ale czymś gorszym– żywym trupem. Bardzo zresztą głodnym krwi… Ty, księże, musisz zimne, ale czyste sreebro przeciwstawić splamionemu krwią złotu.

 

– Jak tamci jakobini…

 

– Tylko ty musisz ją zniszczyć, ją lub jej trumnę, z której ma się odrodzić jako wcielone zło…

VII

Wysiadł u stóp porośnętego gęstymi zaroślami zbocza. Na oko miało jakieś trzysta, trzysta pięćdziesiąt metrów. Był to rozległy pagórek porośnięty dookoła lasem, z pustą przestrzenią na szczycie.

 

– To tutaj ma się spełnić moje lub ich przeznaczenie. To tu zło może być wzbudzone, albo pokonane.– pomyślał spoglądając w kierunku osłoniętego z tej strony szczytu, przygięty jakby ku ziemi przez jarzmo odpowiedzialności, jaka nań spoczęła. Postanowił przedrzeć się przez krzaki. Mógł wprawdzie iść drogą i zaoszczędzić jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, ale z całą pewnością natchnął by się na czujki wystawione przez odbywających na szczycie swój sabat sekciarzy. I tak powinien do świtu zdążyć. Zaczął więc przedzierać się przez gestwinę zarośli. Nie myślał o potrącanych co chwilę gałęziach, deszczu siąpiącym z nieba i nabierającej coraz większej jasności łunie na wschodzie. Wiedział, że przerwanie mrocznej ceremonii niewiele da. Musi albo znizczyć upiorną Veronique, albo jej przeklęte legowisko. I nie ważne, czy wyjdzie z tego cało. I pomyślęć, że wczoraj jeszcze myślał o tym w kategoriach niechlubnej ciekawostki związanej z tą okolicą….

 

Takie ,,przedzieranie się'' trawało dobrych kilka minut. Na szczyt zaszedł od najwyższej strony wzniesienia. Tak, aby móc znaleźć się nieco ponad spełniającymi rytuał. W miarę zbliżania się ku skrajowi lasu, zaczął słyszeć pojedyncze głosy. Ukrył się za krawędzią szczytu wzgórza. Nie było tu już drzew, ale kilka dużych głazów narzutowych dawało dobre schronienie. Przy panującym półmroku, wśród szarych kamieni, nikt nie mógł go zauważyć. Ale byli tam, w dole. Czekali.

Kalikst wyjrzał zza kamienia. Jakieś trzydzieści, może czterdzieści metrów od niego, stało w kręgu kilkanaście odzianych w czarne togi postaci. Jedna z nich, stary siwobrody mężczyzna , stał w środku zgromadzenia. Przed nim paliło się nieduże ognisko, obok niego, na płaskim kamiennym podwyższeniu, stała ona. Lśniąca swoim trupim blaskiem złota trumna. Jeszcze zamknięta, jeszcze złowrogo czekająca na spełnienie swojego ciemnego przeznaczenia, na wydobycie ponurej tajemnicy ukrytej wewnątrz… Siwy staruszek, jedyny z odsłoniętą głową, w lewej ręce dzierżył coś złotego, w prawej zaś długą laskę, zakończoną masywną głowicą. Kalikst wychylił się trochę bardziej– bardzo ciekawił go przedmiot trzymany przez starego. Okazało się, że był to kielich. Sekciarze stali teraz w milczeniu, nieruchomo. Jakby na coś czekali…

 

– Pewnie wyglądają świtu– pomyślał Mielecki i serce zaczęło w nim bić niepokojąco szybko. Półleżąc, oparty o skały, sięgnął do pasa i wyjął pistolet, przeładował go i trzymał w pogotowiu. On też musiał czekać. Nie mógł strzelać. Kilku pewnie by zabił, ale reszta…Reszta w najgorszym wypadku odpłaciła by mu tym samym i przebudzenie Veronique przeniosła do jutra. Tymczasem robiło się coraz widniej, deszcz przestał padać. Każdy promień słońca przebijający się ponad horyzontem, zdawał się przybliżać nieuchronność. Ale uwagę księdza przykuł ruch wśród zgromadzonych w kręgu. Jeden z nich wyszedł i na znak od starca, przyprowadził mu żywego kozła, pasącego się dotychczas na uboczu. Kiedy zwierzę znalazło się przed starym, dołączył do nich jeszcze drugi zakapturzony osobnik. Obaj trzymali kozła. Staruch uniósł oczy i laskę ku górze. Następnie jakby zamierzył się i z całej siły uderzył metalową zapewne głownią laski w czaszkę zwierzęcia. Kozioł zakwiczał przeraźliwie i z roztrzaskanym mózgiem osunął się na przednie nogi. Jeden z przytrzymujących poderżnął mu w tym momencie skórę pod gardłem. Obfity potok krwi, drgającego jeszcze w konwulsjach zwierzęcia, ściekał do podstawionego przez starego brodacza kielicha. Gdy ten się napełnił, resztę zebrano do płaskiego naczynia w kształcie patery z uchwytami po bokach. Przypatrujący się temu Mielecki, wręcz zamarł z przerażenia, któremu w tym momencie towarzyszył i silny odruch wymiotny. Nogi miał jak z waty, na spoconych plecach, czuł przeraźliwe dreszcze.

Tymczasem staruch uniósł ku górze ręce, w których znów trzymał ociekającą posoką laskę i krwawy puchar. Zebrani również unieśli dłonie ku górze, przeciągłym ,,Aaaaa…" oddali wyraz swojego triumfu. Wszystko do tej pory odbywało się w ciszy, , przerwanej jedynie tym okrzykiem– dopracowane i zgrane ze sobą, jak mechanizm wyjątkowo upiornej machiny. Tymczasem zrobiło się już całkiem widno, zza chmur ukazał się górny skraj czerwonej dziś tarczy słonecznej. Teraz wszystko miało się na dobre zacząć.

Brodacz energicznym ruchem laski wskazał na trumnę. Dwóch ludzi, tych samych co trzymali kozła, podeszło do niej. Na następny ruch, powoli zdjęli wieko. Cała reszta stała bezczynnie i czekała w skupieniu, wpatrując się nieomal hipnotycznie w to, co ukazywało zsuwające się wieko sarkofagu. A co ukazało? Oczy sekciarzy, ale i skrytego za skałami Mieleckiego, zobaczyły we wnętrzu to, co przecież podświadomie spodziewały się ujrzeć… Szkielet Veronique… Nie przypominał on góry zbielałych kości, czy rozkładającego się trupa z tanich amerykańskich horrorów pozbawionych fabuły. Zwłoki zamordowanej przed niespełna dwustu laty wiedźmy, były jakby zasuszone. Wyglądało to tak, jakby poczerniała i zmarszczona skóra rozpięta była na groteskowo wystających kościach. Ręce miała złożone na piersi. Mielecki spojrzał uważniej– były związane. Twarz czarownicy, o ile można tu mówić jeszcze o twarzy, była straszliwie zniekształcona. Powykrzywiane miejsce, w którym dawniej były usta nierządnicy, ziało ukazującą resztki poczerniałych zębów pustką. Podobną, dostrzec można było w oczodołach.

Na znak kapłana przyniesiono czarę z krwią kozła. Jeden z obecnych uniósł ją, by po chwili wylać jej zawartość na trupa Veroniqe. Zrazu nic się nie działo, ale po chwili, ku zdumieniu Mieleckiego, ze zwłok poczęła unosić się para, nienaturalnie dużo pary, czy też dymu. Było go tak wiele, że po chwili okrył cały podest, na którym trumna stała.

Mielecki, dotąd raczej zadziwiony i osłupiały, powrócił do świadomości. Wiedział, że za chwilę będzie musiał to zrobić. Ale czy strzeli, czy da radę, czy ręka mu nie zadrży? Na te pytania odpowiedzi znależć nie mógł.

 

Na dole sekciarze zgromadzeni wokół podestu , padli na twarz. Starzec zaś, wyciągając kielich z krwią do góry, podszedł ku trumnie. Stała się rzecz niesłychana. Z osnutego wokół podestu dymu, wyciągnęło się coś na kształt dymnego leja, jakby małej trąby powietrznej. Obłok począł się skupiać w kielichu, przelewać do niego. Po chwili dym zmieszany z krwią w niesionym starczym ramieniem kielichu, zniknął w nim całkowicie.

 

Mielecki uniósł lufę pistoletu. Celował w głowę starca. Nie chciał tego, ale musiał. Po prostu nie mógł inaczej. Od zebranych dzieliło go jakieś trzydzieści metrów, ręka mu drżała.

 

– Nie, za daleko!-pomyślał wzdychając. – Trzeba zejść niżej, ku nim.– natychmiast zaczął postanowienie realizować. Jego droga ku dołowi również obfitowała w głazy, co kryło go skutecznie przed wzrokiem sekciarzy, i tak skupionych bez reszty na mrocznym rytuale. Kiedy skrył się za dużyn otoczakiem, znajdującym się na wprost od kapłana, jakieś dwadzieścia metrów od niego. , znów ustawił się do strzału.

 

– Trzy, dwa, jeden…. ach do cholery…-przerwał nagle. – Co to kurwa jest?!!- stracił panowanie nad sobą. Nic w tym jednak dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę to, co zobaczył. Zwłoki Veronique poczęły jakgdyby jaśnieć, bić jakimś dziwnym, trupim blaskiem. W następnej chwili poczęły unosić się ku górze, bez życia jednak, tak jak leżały. Kapłan zaczął iść ku nim. Jego ręka trzymająca kielich, niebezpiecznie poczęła się zbliżać ku obleczonym w wyschniętą skórę kościom. Kościom, które miały na powrót okryć się ciałem. Obrzęd wkroczył w decycującą fazę…

 

Kalikst o tym wiedział, wiedział że teraz może to przerwać, skończyć raz na zawsze. Czy przeżyje? Mniejsza o to…

 

Huk wystrzału rozległ się po okolicy, przeszywając zatęchłą wokół ciszę. Odpowiedział mu pomruk unoszących głowy zakapturzonych postaci i jęk osuwającego się na ziemię starca, który wypuścił z rąk kielich. Kula utkwiła w jego barku, przez co na szczęście upuścił czarkę. Nie to jednak okazało się w tej chwili najistotniejsze…

 

– Nie, co ja zrobiłem!- jęknął po raz wtóry staruch, nie mając jednak na myśli siebie, ale rozlaną z pucharu krew. – Zabić go!- wskazał ręką na przypatrującego się temu jeszcze Mieleckiego. Kilka zakapturzonych postaci ruszyło ku niemu.

– Dobra, sukinsyny! Łatwo wam ze mną nie pójdzie!- wycedził i wycelował w najbliższego z przeciwników.

 

Nie zdążył jednak wystrzelić, nim powietrze przeszył pełen wściekłości krzyk. Krzyk, którego nie mogła wydobyć z siebie normalna kobieta. Kapturnicy zamarli w bezruchu, oglądając się ku ciału. Mielecki zaś, z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, również obserwował sytuację.

 

Zwłoki nie lewitowały już. Trup stał przed nimi na własnych nogach. Stał tak i krzyczał okropnym, mordrczym głosem. Rytuał został rozpoczęty, ale nie zakończony. Pozostałości Veronique nie były już umarłe, ale nie były też żywe.

 

Starzec natychmiast się podniósł, chcąc unieść kielich i dokończyć rytuału. Było już jednak za późno… Trup Veronique podszedł do niego i ciosem kościstej ręki tak silnym, że głowa nieszczęśnika tylko przez skórę łączyła się z całą resztą, pozbawił go życia. Stary nie zdążył nawet krzyknąć. Panika padła pomiędzy zakapturzone postaci. Stało się jasne– zamiast wskrzesić wiedźmę, zadali jej przeklętej duszy wielki ból, rozszczepiając ją pomiędzy dwa światy. Musieli za to umrzeć. Wszyscy.

 

Trup wpadł pomiędzy sekciarzy, jak jastrząb w stado gołębi. Los tych, których zdążył dopaśc, był na wskroś okrutny. Wściekłość umarlaka, który z potwornym rykiem łamał karki, rzucał ciałami ludzi o ziemię i głazy, zabijał jednym uderzeniem kościstych pięśći, była ogromna. Prawie tak samo jak jego nadprzyrodzona siła. Nieszczęśnicy próbowali uciekać. Nielicznym tylko się to udało.

 

Kalikst, schowany znów za kamień, nie zdążył jeszcze otrząsnąć się z przerażenia, kiedy tuż obok niego padł jeden z poturbowanych. Zdążył jeszcze wstać i przebiec kilka kroków ze strasznym krzykiem na ustach, który jednak miał być jego ostatnim. Kiedy padł martwy, Kalikst zauważył tylko, że cała prawa połowa jego czaszki była zmiażdżona, wgnieciona do wewnątrz. Czegoś tak okropnego jeszcze w życiu nie widział. Pomogło mu to jadnak się otrząsnąć. Wstał i korzystając z polowania, jakie na kapturników urządził sobie potwór, wybiegł zza kamienia. Mając otwartą drogę do trumny, postanowił ją zniszczyć. Był tak skupiony na swoim ceku, że biegł prosto ku niemu, nie słyszał krzyków mordowanych i ryków dokonującego rzezi potwora. Jeszcze kilka kroków i już będzie, zrobi to… W tym jednak momencie coś huknęło spomiędzy pobliskich zarośli. Ksiądz zachwiał się, poczuł rwący ból między żebrami i upadł twarzą ku ziemi. Kiedy tak leżał, jakieś trzy metry od sarkofagu, podbiegł ku niemu jeden z członków sekty. To on strzelał, a teraz wycelował w niego lufę pistoletu. Nie wiedział czy żyje. Chciał go dobić. Dla pewności.

– Teraz zginiesz psie, za naszego ojca.– powiedział sucho. Miał już pociągnąć za spust, kiedy…

 

– AAaaaa..!- krzyknął. – Nie, nie zabijaj, nie mnie!.– to trup czarownicy powrócił, słysząc zapewne odgłos wystrzału.

 

Zakapturzony człowiek stracił całe zainteresowanie dobiciem Mieleckiego, który i bez tego nie okazywał oznak życia. Chciał się ratować, uciec, wydrzeć swoje życie z kościstych rąk bestii. Zaczął biec. Potwór nie dał mu jednak szans. Przeskakując szybko obok ciała księdza, skoczył na plecy kapturnika, obalając go. Członek sekty krzyczał, jego wrzask zagłuszał wszystko inne, był krzykiem kogoś, kogo żywcem odziera się ze skóry. Po chwili umilkł.

 

Ksiądz Kalikst Mielecki zaś żył. Był ciężko ranny, słaby, ale stwór o tym nie wiedział, uznał go za martwego i stojąc tyłem, rozkoszował się rozszarpywaniem ciała kapturnika. Był to błąd, poważny błąd, jeden z tych, które niechybnie prowadzą ku katastrofie. Jego bestialska żądza krwi i potępieńczy amok mordu, nie pozwoliły mu posłyszeć krótkich uderzeń ludzkiego serca. A to ostatnie ciągle jeszcze w Mieleckim żyło. Niemal już miało ustać, nieomal dało za wygraną… Jednak heroizm siły tkwiącej w człowieku, tej siły, która daje o sobie znać w momencie desperackiej walki o życie, nie pozwolił mu obumrzeć. Kalikst uniósł się na łokciu prawej ręki, lewą sięgając do pasa. Próbował wyjąć szklaną ampułkę z kwasem. Już schwycił ją drętwiejącymii palcami, … Już pobudzał ostatek swojej woli do ostatecznego wysiłku…Uniósł rękę i czując każdy skurcz mięśni gasnącego ciała, cisnął szklany pocisk w trumnę. Potwór obrócił się. Jego płonące piekielną czerwienią oczodoły, zdawały się przewiercać Kaliksta na wylot. Stwór stanął w bezruchu. Jakby nie mógł się zdecydować, jakbby nie miał już tej morderczej pewności, pewności zwycięstwa. Wahanie trwało ułamki sekund– bestia skoczyła wreszcie ku Mieleckiemu. Rzuciła się nań by go zniszczyć, wyrwać z jego piersi całą moc ducha, który odważył się podnieść na nią rękę. Po chwili był już przy Mieleckim. Kapłan leżał na wznak. Patrzył w górę, na stojącego ponad nim potwora, który przybrał pozę wilka, wpatrującego się w upolowaną już, lecz jeszcze nie dobitą ofiarę. Stwór rozkoszował się chwilą triumfu, czekał by wybrać odpowiednią chwilę na ostateczny cios. Kalikst nie bronił się niemal, odważnie stawał ze śmiercią twarzą w twarz– jedynie jego lekko wyciągnięte ręce tworzyły pozorną barierę przed umarlakiem. Ten ostatni zaś pochylił się nad swoją ofiarą, jego kościste, zeschłą skórą powleczone palce, zacisnęły się wokół gardła Mieleckiego. Potwór uniósł go w górę, oderwał od ziemi. W swoim ciemnym umyśle słyszał już chrzęst miażdżonych kręgów szyjnych i głuchy odgłos ciskanego o ziemię ciała. To już miało się stać, już ręce czekały na zabójczy impuls bestialskiej woli… Tymczasem w jednej sekundzie stwstwór ryknął przeraźliwie. To trumna zaczęła się topić, w miejscu, gdzie padły krople kwasu, rozlewały się coraz szersze dziury, u stóp podwyższenia tworzyła się złota kałuża. Jednocześnie potworne szczątki Veronique zaczęły jakby parować, tlić się, niszczeć. Trup charknął raz i drugi, upuścił Mieleckiego na ziemię, ryczał przerażającym, nieludzkim głosem. Mimo tego jednak powstał, by dokończyć swojej roboty, zemścić na księdzu. Kalikst w jednej chwili oprzytomniał– wiedział, że potwór nie przeżyje, ale zdąży jeszcze zabić jego samego, wiedział– on albo ja. Nie chciał umierać, nie w taki sposób.

– Wracaj do piekła poczwaro!- krzyknął boleśnie. Palcem wymacał u swojego pasa jedną jeszcze ampułkę kwasu– rzucił nią w trumnę, która niszczeć poczęła dwa razy szybciej. Umarlak nie zdążył już zareagować– padł na ziemią i zaczął płonąć. Ostatni jego ryk przejął strachem okolicę, nie wyrządzając już jednak nikomu krzywdy… Nigdy nikomu już jej nie wyrządzi… Po paru chwilach kości zwęgliły się zupełnie. Mielecki padł zemdlony na pobojowisku.

***

Obudził się dopiero następnego dnia w szpitalnym łóżku. Pierwszą osobą jaką ujrzał, była Olga…

– Gdzie ja…. Co się stało…. Co z tym stworem?!- brzmiały pierwsze nerwowe słowa Kaliksta po przebudzeniu.

– Spokojnie już, spokojnie…– odpowiedziała dziewczyna ciepłym, łagodnym głosem, tak różnym od tych wszystkich odgłosów, które dręczyły Mieleckiego wostatnich godzinach. -Nie ma już żadnego potwora, złotej trumny…. Możesz odpocząć.– dodała dotykając dłoni leżącego.

– A to wszystko, całe zajście, trupy!?

– Oficjalnie tosprawa satanizmu. Tak jest lepiej, bezpiezniej, sam wiesz… Zawsze mogą znaleźć się chętni żeby to powtórzyć…

– Tak, racja.– zgodził się i czując ciepło dłoni Olgi, usnął.

Koniec

Komentarze

"Rozległo się pukanie do drzwi gabinetu. Trzy miarowe, niezbyt mocne, ale odważne puknięcia. Już po nich można było się spodziewać, że osoba stojąca po drugiej stronie, to ktoś, kto wie czego chce." - w życiu nie zdarzyło mi się dojść do takich wniosków, w taki sposób....

"wybiło młodego księdza z równowagi" - z równowagi można kogoś wytrącić, a wybić to raczej z rytmu...

Jej- może to nie jakiś mega- sygnał, ale jednak osoby silne zwykle są bardziej zdecydowane nawet w prostych czynnościach....... Ale to szczegół. I w ogóle miło było by, gdybyś odniósł się do całości- skrytykowałeś, może i słusznie, ale tylko urywki... pzdr

No właśnie często mam taki problem - o czym wielokrotnie tu wspominałem - że nie jestem w stanie przebrnąć przez całość wskutek.... jw. W mojej opinii to jest tak: widz daje reżyserowi 5 minut (ostatecznie kwadrans) i albo ogląda, albo używa pilota. Czytelnik daje pisarzowi tysiąc (najwyżej parę tysięcy) znaków i albo czyta dalej albo daje sobie spokój.

No tak- sporo tego macie, rozumiem. Choć uważam,że nie jest to wyważona ocena bo i być nie może.... Ale postaram się aby następny tekst był po prostu lepszy. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka