- Opowiadanie: Jack_Felix - Ósmy Archanioł (wersja pierwotna)

Ósmy Archanioł (wersja pierwotna)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ósmy Archanioł (wersja pierwotna)

Unoszę się w próżni. Wokół mnie nie ma nic, żadnej rzeczy, ni martwej, ni żywej. Jest tylko ciemność. Ciemność, która mnie otula i chroni. Oddałem się jej cały, by móc odnaleźć ukojenie. Teraz jesteśmy od siebie zależni. Ona darzy mnie spokojem, ja nazywam ją w myślach. Istniejemy dzięki sobie nawzajem.

Nagle w głębi mojego umysłu odzywa się cichy głosik. Wiem, skąd się bierze. To moja podświadomość, która stara się, bym nie stracił zmy-słów. Broni mnie przed szaleństwem. Mówi:

– Kim jesteś? Kim jesteś, żywa istoto?

Odpowiadam:

– Jestem aniołem.

Nawiązałem rozmowę ze swoją podświadomością. Teraz musimy ją kontynuować. Może w ten sposób nie pochłonie mnie obłęd.

– Czy pamiętasz swoje narodziny?

– Oczywiście.

– Opisz je.

– Po co?

– Musisz jakoś zachować zdrowy rozsądek. To może być dobry sposób.

– Skoro tak mówisz… No cóż, jak każdy z aniołów narodziłem się w wodach Nieskończonego Oceanu. Najpierw zobaczyłem światło, a po-tem poczułem, jak otacza mnie woda. To przerażające uczucie, w jed-nej chwili w ogóle nie istnieć, a w następnej unosić się na morskich falach z umysłem, do którego wlewa się nieopisana ilość informacji. My, aniołowie, nigdy nie byliśmy tacy jak ludzie. Oni zdobywają swoją wiedzę wraz z procesem dorastania, z kolei nasze umysły wiedzą wszystko, co powinny wiedzieć, zaraz po urodzeniu. No, prawie wszystko.

– Co było później?

– Później unosiłem się na powierzchni Nieskończonego Oceanu tak długo, aż mój umysł odpłynął do krainy snów. Nie wiem, ile to trwało. Może godzinę, może dzień, może nawet rok? Nie wiem. Wiem tylko, że obudziłem się w domu Gabriela, jednego z Siedmiu Archaniołów.

– Opowiedz mi o nim. Opowiedz wszystko, co tylko się da.

– Dobrze. Opowiem.

 

 

 

I

Obudziła mnie delikatna poświata, emanująca z pobliskiego okna. Uniosłem powieki i rozejrzałem się. Okazało się, że leżę na łożu we-wnątrz szarego, wzorowanego na gotycki styl pokoju. To, że znałem się na ludzkich stylach budowy i na miliardach innych rzeczy, przytłaczało mnie. Miałem ochotę wrócić tam, skąd przybyłem, ale to było niemożliwe. Nie mogłem na powrót nie istnieć.

– To miło, że już się obudziłeś – rozległ się czyjś łagodny głos.

Spojrzałem w bok i spostrzegłem anioła w białych szatach, siedzącego na małym, drewnianym taboreciku.

– Gdzie ja jestem? – spytałem, zdezorientowany.

Anioł uśmiechnął się. W jego ciepłych, piwnych oczach zatańczyło światło.

– Cóż, na twoje pytanie można udzielić wielu odpowiedzi. Jeśli chcesz, bym określił naszą lokację szczegółowo, odpowiem, iż znajdujemy się w jednym z pokoi mojego domu. Jeśli interesuje cię lokacja bardziej ogólna, to będę zmuszony poinformować cię, że jesteśmy w miejscu zwanym Miastem Aniołów. Jeśli jednak pytasz o znaczenie lokacji w naprawdę szerokim jej rozumowaniu, to z dumą oświadczę, że obaj przebywamy obecnie w Niebie, jednym z trzech najważniejszych two-rów Boga.

Ledwo się narodziłem, a mimo to zrozumiałem wszystko, co powie-dział. Wiedza pozbawiona doświadczenia była odurzająca. Anioł po-patrzył na mnie z uśmiechem, po czym spytał:

– Jak się nazywasz?

Zaskoczyło mnie to.

– Emanuel – odpowiedziałem po chwili. – Choć nie mam pojęcia, skąd to wiem.

Anioł znowu się do mnie uśmiechnął.

– Bóg daje nam imiona razem z wiedzą na temat tego świata – rzekł. – Ja, dla przykładu, jestem archanioł Gabriel. Miło mi cię poznać, Ema-nuelu. Ufam, że wiesz, kim są archaniołowie?

Pokiwałem głową.

– Tak, wiem – odparłem.

– Skoro wiesz, to powiedz – archanioł Gabriel puścił do mnie oko, po czym zaczerpnął łyk ze srebrnego pucharu, który trzymał w dłoniach.

– Archaniołowie są szóstym w hierarchii chórem aniołów. Sprawują bezpośrednią władzę nad chórem siódmym, czyli aniołami zwykłymi – wyrecytowałem niczym jakąś regułkę z książki.

– Doskonale – pochwalił mnie Gabriel. – A teraz wymień wszystkie po-zostałe chóry wraz z ich funkcjami.

– Czemu mnie o to wszystko pytasz? – wtrąciłem.

– Muszę to zrobić, by sprawdzić, czy wiedza przekazana ci przez Boga poprawnie ukształtowała się w twoim umyśle. Mów, Emanuelu.

Wziąłem głębszy oddech.

– No dobrze, w takim razie… Pierwszy chór to serafiny. Są one najbliż-sze Bogu. Przekazują Jego wolę innym aniołom. Stanowią swego ro-dzaju posłańców. Drugi chór to Trony. Ci aniołowie konstruują i kon-serwują mechanizmy, które są odpowiedzialne za funkcjonowanie Wszechświata. Bez nich w kosmosie panował by absolutny chaos. Trzeci chór to Cherubiny. Ich zadaniem jest kontrolowanie sił natury. Z tego względu sami przejawiają często dzikie, nie do końca racjonalne zachowanie. Te trzy chóry, serafiny, trony i cherubiny, mają nieo-graniczone pozwolenie na widywanie Boga. Można je nawet nazwać czymś w rodzaju „boskiej elity”. Kolejne cztery chóry, względnie równe między sobą, to moce, dominacje, zwierzchności i cnoty. Moce przewodzą Anielskim Zastępom w wojnach między Niebem a Piekłem, o których jednak nie wiem zbyt wiele. Dominacje przypisują zwykłym aniołom różne funkcje, natomiast Zwierzchności dbają o biurokratyczny ład w całym Niebie. Ostatni z czterech chórów, cnoty, jest z kolei odpowiedzialny za czynienie cudów.

Dopiero gdy skończyłem mówić, dotarło do mnie, jak bardzo to wszystko jest skomplikowane. Podzieliłem się swoimi wrażeniami z Gabrielem, a ten wybuchł serdecznym śmiechem.

– Masze rację, Emanuelu – powiedział. – To jest skomplikowane, ale Wszechświat musi w końcu jakoś funkcjonować, prawda?

– Nie prościej byłoby, gdyby Bóg przydzielił poszczególnym aniołom poszczególne role, zamiast dzielić ich na tyle chórów? – zaciekawiłem się.

– Poszczególne role poszczególnym aniołom, tak? – Gabriel po raz wtóry się uśmiechnął. – Cóż, nie możemy obarczać wszystkim Boga. Zresztą aniołowie nie są nieomylni. Według mnie dobrze się stało, że jednych kontrolują inni. W ten sposób wypełnianie Boskich nakazów przebiega w miarę poprawnie.

– Ale… jak aniołowie mogą robić coś źle? Przecież nie mają wolnej woli. Powinni wykonywać boską wolę tak, jak mi to polecono.

Gabriel spojrzał na mnie z nutą zdumienia.

– Dużo główkujesz jak na nowonarodzonego – oświadczył. – Widzisz, Emanuelu, to, że aniołowie nie mają wolnej woli, nie oznacza, że są bezbłędnymi maszynami, pozbawionymi umysłu. Wręcz przeciwnie, aniołowie myślą i często te myśli schodzą na bardzo złe tory. Po to jest cała hierarchia: by neutralizować błędne myślenie.

Zastanowiłem się nad tym.

– Brzmi to tak, jakby aniołowie mieli jednak wolną wolę, a te wszystkie podziały służyły temu, by ją kontrolować – rzekłem w końcu.

Gabriel nieco się zmieszał.

– Zostańmy przy tym, że aniołowie nie mają wolnej woli – powiedział.

Usiadłem na łóżku i niemal natychmiast zakręciło mi się w głowie. Zdałem sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy od swoich narodzin znalazłem się w pozycji siedzącej. Dla mojego mózgu nie było to miłe doświadczenie.

– Znasz kogoś, kto popełnił błędy w wypełnianiu boskiej woli? – spyta-łem.

Mój rozmówca pokiwał głową.

– Oczywiście. Znam wielu. Sam się do nich zaliczam.

– Ty? A co takiego zrobiłeś?

– Moim grzechem są wątpliwości, Emanuelu, ale to nic wielkiego. Znam dużo gorsze przypadki zbłądzenia.

– Opowiedz mi o nich.

– Skoro nalegasz.

Archanioł wziął kolejny łyk ze srebrnego pucharu. Spostrzegłem, że wewnątrz naczynia jest jedynie czysta woda.

– Znałem kiedyś anioła imieniem Seraf. Chór dominacji przydzielił mu opiekę nad ludzkimi dziećmi. Seraf bardzo lubił to zajęcie. Po pewnym czasie przywiązał się do swych podopiecznych. Można nawet powie-dzieć, że ich pokochał. Gdy nastały czasy drugiej wojny światowej i ogromna część jego protegowanych została wymordowana, Seraf po-pełnił samobójstwo.

– Smutne – stwierdziłem z cieniem przygnębienia w oczach.

– Rzeczywiście, choć to dopiero początek historii. W czasach drugiej wojny światowej potrzebowaliśmy wielu aniołów, by zapanować nad sytuacją zarówno na Ziemi, jak i w Niebie, gdzie po raz kolejny zaata-kowały siły Lucyfera. Dlatego dominacje wysłały anielicę zwaną Re-miel, by uratowała Serafa od samobójstwa.

– Ale jak mogła go uratować, skoro już nie żył?

– Święty Piotr dzierży artefakt, dzięki któremu my, aniołowie, możemy przemieszczać się w czasie. Remiel cofnęła się kilka dni wstecz, ale zamiast powstrzymać Serafa od samobójstwa, jak nakazały jej to do-minacje, usunęła jego przyczynę.

– To znaczy?

– Remiel uratowała podopiecznych Serafa. Żaden nie został zamor-dowany, a w związku z tym Seraf nigdy nie popełnił samobójstwa.

– Więc wszystko skończyło się szczęśliwie? – spytałem z nadzieją.

Gabriel pokręcił głową. Minę miał ponurą.

– Nie. Ramiel nie powinna była tego robić. Michał, Pierwszy z Siedmiu Archaniołów, uznał jej zachowanie za pogwałcenie boskiej woli i zbyt wielką ingerencję w sprawy ludzi. Powieszono ją w anielskim więzie-niu. Co się tyczy ludzkich dzieci, którymi opiekował się Seraf… Wy-słannicy Michała naprawili błędy Ramiel. Dzieci zostały wymordowane, a ich stróża powstrzymano przed dokonaniem samobójstwa. Niestety to nie pomogło. Seraf oszalał z rozpaczy. Obecnie przebywa w Więzieniu, w części dla obłąkanych.

– Mogłem się spodziewać, że zakończenie nie będzie szczęśliwe – wy-artykułowałem pustym głosem.

– Przykro mi, ale przynajmniej dzięki tej historii będziesz wiedział, że aniołowie potrzebują hierarchii. Tylko dzięki kontroli możemy unikać takich sytuacji – Gabriel poklepał mnie po ramieniu i wypił resztkę wody z pucharu.

– Chodźmy – rzekł po chwili. – Czas, abyś osobiście poznał Michała.

– Mam poznać Pierwszego Archanioła? – zdziwiłem się.

– Każdy nowonarodzony musi. To święte prawo – oznajmił Gabriel. – A teraz przywdziej szatę, która leży na barierce łóżka, i zejdź na dół, Emanuelu. Będę tam na ciebie czekał. Razem udamy się do Michała.

* * *

 

– Wstałem z łóżka i zabrałem się za zakładanie szaty. Była taka sama, jak szata Gabriela, tylko że szara. Włożenie jej zabrało mi ponad pół godziny. Kolejne pół minęło, nim udało mi się zejść na dół po scho-dach. Ciężko było zapanować nad ciałem, które ledwo się otrzymało. Moje ręce, nogi, głowa… to wszystko było jak coś obcego, co przykleiło się do mnie i nie chciało puścić.

– Niemiłe przeżycie, urodzić się i musieć umieć wszystko, prawda?

– Najwidoczniej Bóg nie miał zamiaru oszczędzać aniołów od pierw-szych dni ich istnienia.

Po tych słowach otwieram oczy, ale od razu oślepia mnie ciemność. Paradoksalnie, przypomina mi ona moment, w którym po raz pierwszy ujrzałem Gwiazdę Poranną – nasze niebiańskie słońce.

– A gdy twoje oczy przyzwyczaiły się już do światła gwiazdy, zobaczyłeś Miasto Aniołów, tak?

– Wiesz, że rozmowa z własną podświadomością jest…

– …szalona? Tak, wiem. Zacząłeś ze mną rozmawiać, Emanuelu, mając nadzieję, że obronisz się przed szaleństwem, ale może prawda jest taka, że już oszalałeś?

– W takim razie jaki jest sens, by dalej ciągnąć tę rozmowę?

– Być może sens jest taki, że szaleństwo stanowi lek na cierpienie?

– Szaleństwo jest skutkiem cierpienia. Wystarczy spojrzeć na historię Serafa. Oszalał, gdy wymordowano dzieci, które pokochał.

– I może właśnie w tym szaleństwie znalazł ukojenie? Jak się czujesz, gdy ze mną rozmawiasz?

Dobre pytanie. Zastanawiam się przez chwilę.

– Czuję się lepiej – odpowiadam w końcu.

– Więc mów, Emanuelu. Opowiedz mi o Mieście Aniołów.

Widzę je oczyma wyobraźni. Ubranie tego w słowa zajmuje mi kilka sekund. Potem mówię:

– Jest olbrzymie. Tysiące kamienic ozdobionych posągami aniołów, wszystko otoczone murem wysokim na sto stóp. Miasto jest okrągłe. Pośrodku niego mieści się olbrzymia góra. Na jej szczycie widnieje Ko-loseum, większe i piękniejsze od tego ziemskiego, zwane przez nie-których Amfiteatrem Archaniołów. Tak właśnie przedstawia się aniel-ska stolica. Wiedzieć, jak wygląda, to jedno, ale zobaczyć ją na własne oczy, to zupełnie co innego. Ja wiedziałem, jednak dopiero gdy wy-szedłem z domu Gabriela, zobaczyłem ją po raz pierwszy.

– Była oszałamiająco piękna?

Spytany o to, nagle zacząłem sobie wszystko przypominać. Moim cia-łem wstrząsnęła fala goryczy. Pokręciłem głową, choć moja świado-mość nie mogła tego zobaczyć.

– Oszałamiająco skażona – odparłem cierpko. – Zgnilizna opakowana w lśniący papier. Oto cała prawda o tej niebiańskiej dziurze.

– Lecz wtedy jeszcze tego nie wiedziałeś…

– To prawda. Nie wiedziałem.

 

 

 

II

Podążaliśmy brukowaną alejką, mijając dziesiątki kamienic. Kierowali-śmy się ku potężnej górze, majaczącej po środku miasta. Idąc, przy-glądałem się innym aniołom, którzy przemierzali miejskie uliczki. Jedni szli alejką zupełnie tak jak ja i Gabriel, inni przelatywali nad nami, uderzając powietrze swymi śnieżnobiałymi skrzydłami. Widząc to, zerknąłem na swoje własne skrzydła i pomyślałem, że też chciałbym latać. Wiedziałem jednak, iż będę musiał się tego dopiero nauczyć.

Góra była oddzielona od kamienic szerokim, okrągłym pasem bruko-wanego podłoża, a po jej zboczu wiły się wąskie schody, liczące sobie co najmniej kilka tysięcy stopni. Tymi właśnie schodami ja i Gabriel zaczęliśmy się wspinać na szczyt góry. Gdyby nie to, że organizmy aniołów są dużo bardziej odporne na zmęczenie od organizmów ludzi, pewnie padłbym z wycieńczenia w połowie drogi. W końcu, lekko zdyszany, dotarłem przed Koloseum razem z Gabrielem – aczkolwiek po nim nie było widać najmniejszych oznak zmęczenia.

– Witaj w Koloseum, Emanuelu – rzekł, wskazując ściany majestatycz-nej budowli. – Oto miejsce spotkań Siedmiu, którzy sprawują kontrolę nad chórem aniołów, mocy, dominacji, zwierzchności i cnót. Ja, Mi-chał, Rafał, Uriel, Metatron, Razjel i Barachiel jesteśmy jednymi z naj-bardziej szanowanych i uprzywilejowanych aniołów w Niebie. Wszyscy razem stanowimy chór archaniołów. No dobrze, a teraz wejdźmy do środka. Michał już na nas czeka.

Jak wyglądał Pierwszy Archanioł? Cóż, na pozór nie wyróżniał się spo-śród innych aniołów. Miał ulizane, platynowe włosy i oczy koloru chłodnej stali. Jego usta wykrzywione były w uśmiechu tak słodkim, że robiło się od tego niedobrze, ale tylko ta część jego twarzy się uśmiechała – reszta pozostawała niewzruszona.

Michał stał pośrodku Koloseum. Jego biała szata powiewała na wietrze. Gdy do niego podeszliśmy, zmierzył mnie spojrzeniem i jego źrenice rozszerzyły się.

– Chcesz mi powiedzieć, że on się już taki urodził? – spytał Gabriela, pokazując dłonią na moją twarz.

Gabriel pokiwał głową.

– Interesujące – stwierdził Michał, obchodząc mnie dookoła. – Bardzo interesujące.

– Nie rozumiem – rzekłem, zdezorientowany.

– Pokaż mu – rozkazał Michał.

Gabriel stanął przede mną i machnął dłońmi w taki sposób, jakby roz-prostowywał tkaninę na ścianie. Potem powietrze w tym miejscu za-częło gęstnieć i rozmazywać się niczym woda na szkle. Po chwili było już lustrem, w którym odbijała się moja postać.

Rzeczywiście interesujące, pomyślałem.

Moją twarz przecinał wielki, czarny krzyż. To nie było zabrudzenie, farba, ani tatuaż. To była moja skóra. Podwinąłem rękawy i zobaczy-łem, że na rękach również mam czarne znaki. To samo tyczyło się reszty mojego ciała. Byłem oznaczony.

– Te symbole. To…

– Krzyż, na którym zginął Chrystus, znaki Alfy i Omegi, litery IHS oraz dziesiątki innych symboli związanych bądź kojarzących się z chrześci-jaństwem – przerwał mi Michał. – Trzeba przyznać, że Pan wykazał się nie lada fantazją, tworząc ciebie, Emanuelu.

– Z pewnością chciał, byś się wyróżniał – dodał drugi z archaniołów.

– Nie zapominaj, drogi Gabrielu, że wszyscy aniołowie są równi – Mi-chał, choć wciąż uśmiechał się nad wyraz słodko, posłał Gabrielowi bardzo chłodne spojrzenie.

– Podobno zwyczajem jest, by każdy nowonarodzony musiał cię po-znać, Michale – powiedziałem.

– Mistrzu Michale – skorygował mnie Pierwszy Archanioł. – Musisz zdawać sobie sprawę z tego, że nie jestem zwykłym aniołem, Emanu-elu. Jako jednemu z Siedmiu należy mi się szczególny szacunek. W każdym razie przejdźmy do sedna tego spotkania. Widzisz, Pan po-wierza aniołom ogromną wiedzę w chwili, gdy przychodzą oni na świat, aczkolwiek pewne sprawy pozostają niewyjaśnione. Moim za-daniem jest, by je wyjaśnić. Zacznijmy od rzeczy podstawowej, czyli zasad, którymi rządzi się Niebo.

Po tych słowach Koloseum znikło, a ja, Michał i Gabriel znaleźliśmy się przed potężną, prymitywną budowlą z czarnych cegieł. Była olbrzymia, miała może nawet ze sto metrów, a jej ściany tworzyły idealny trójkąt. Wokół budowli zalegały skały, o które z szumem rozbijały się fale Nieskończonego Oceanu. Woda rozciągała się aż po horyzont…

– Oto Więzienie – rzekł Michał. – Miejsce, w którym zamykany jest każdy, kto złamał jedno z Dziesięciu Przykazań. To one stanowią nie-naruszalne prawa, na których zbudowano całą anielską społeczność. Karą za ich naruszenie jest śmierć.

Za naszymi plecami rozległ się hałas. Obróciłem się i zobaczyłem, jak dwóch aniołów odzianych w srebrne zbroje ciągnie za sobą trzeciego, pobitego. Anioł wyrywał się im, jak tylko potrafił, ale byli od niego du-żo silniejsi.

– Błagam, wy nie rozumiecie! Zapomniałem, że jest niedziela! Gdybym nie zapomniał, z pewnością udałbym się do kościoła! W ostatniej bi-twie zginął mój przyjaciel! Musiałem jakoś odreagować! Tylko dlatego się upiłem! Błagam, nie zabierajcie mnie tam! Nie chcę trafić do Wię-zienia! Nie chcę umierać! – krzyczał.

Michał podszedł do niego i spojrzał mu prosto w oczy.

– „Pamiętaj, aby dzień święty święcić” – zacytował. – Żaden anioł nie może sobie pozwolić na to, by zapomnieć o tych słowach.

To powiedziawszy, skinął na aniołów w srebrnych zbrojach, a ci zacią-gnęli jeńca do Więzienia.

– Chodźmy za nimi. To będzie początek naszej małej lekcji – oznajmił Michał.

Tej lekcji wolałbym nigdy nie odrabiać.

Wnętrze Więzienia emanowało aurą bólu i rozpaczy. Pośrodku trój-kątnego dziedzińca znajdowało się coś w rodzaju kamiennego podium, na którym zalegały ślady krwi. Niektóre były zakrzepłe, reszta wydawała się być wymownie świeża.

– Te dźwięki… Czy to są krzyki? – spytałem cicho Gabriela.

Archanioł pokiwał głową.

– Tak – rzekł ze smutkiem. – To krzyki.

Tymi krzykami rozbrzmiewało całe Więzienie, a wyrażały one tylko jedno – nieopisane cierpienie.

Aniołowie w srebrnych zbrojach cisnęli jeńca na kamienne podium. Gdy Michał dał im znak, unieśli miecze i zaczęli ćwiartować swoją ofiarę. Przez kilka sekund słyszałem przeszywające wrzaski, wypełnione bólem, potem była już tylko krew cieknąca strumieniami po posadzce dziedzińca. Gabriel nie chciał na to patrzeć – już dawno odwrócił wzrok. Michał uśmiechał się słodko, zerkając na mnie co chwilę, a ja przyglądałem się całej scenie szeroko otwartymi oczami. Na karku czułem dreszcz przerażenia.

Potem opuściliśmy Więzienie. Szukając czegoś, co wymazałoby z mojej głowy obraz poćwiartowanego jeńca, spojrzałem na Nieskończony Ocean. Wiedziałem o nim wszystko. Wiedziałem, że naprawdę jest nieskończony. Że nie tyczą się go prawa czasu i przestrzeni. Że w kilka sekund może przenieść nas do dowolnego miejsca w Niebie. Wiedzia-łem to, ale wiedza nie przynosiła mi ulgi. Ulgę przynosiło piękno iskrzącej się wody i melodyjny szum fal. Dlatego przez pół minuty wpatrywałem się w Ocean, szukając oczyszczenia.

W końcu Michał, wyraźnie ucieszony, zmierzył mnie wzrokiem i rzekł:

– Więc wiesz już, że nie wolno łamać przykazań, danych nam przez Boga. Jednakże nie jest to jedyna sprawa, którą przeznaczono mi wy-jaśniać. Otóż, Emanuelu, druga lekcja będzie dotyczyła narodzin Piekła.

Ledwo to powiedział, Więzienie znikło, a my na powrót znaleźliśmy się wewnątrz Koloseum. Taka zmiana miejsca nie była dla mnie za-skakująca, bo wiedziałem, że Archaniołowie posiadają zdolność tele-portacji.

– Spójrz na posadzkę, Emanuelu – powiedział Michał, a głos miał tak samo obrzydliwie słodki jak uśmiech. – Oto freski, które przedstawiają całą historię powstania Piekła. Tutaj mamy scenę, kiedy to Bóg tworzy pierwszych ludzi i rozkazuje Lucyferowi, by im służył. Lucyfer nie był tym uradowany. Uważał ludzi za istoty podlejsze od aniołów. W krótce zbuntował się przeciwko Bogu, wywołując w Niebie Wielką Wojnę. Po jego stronie opowiedziała się jedna trzecia wszystkich aniołów. To była prawdziwa rzeź. Wielu z nas zginęło podczas Pierwszej Bitwy, jednak w ostateczności udało nam się wyprzeć armię Lucyfera z Nieba. Zrzuciliśmy ich do Ciemności, która znajduje się pod Nieskończonym Oceanem. Upadli aniołowie, bo tak przyjęło się nazywać popleczników Lucyfera, uznali to miejsce jako swoją dominie i w jej wnętrzu wybudowali Piekło. Niestety, na tym się nie skończyło. Od czasu wspomnianej porażki Lucyfer i jego legiony co jakiś czas szturmują Niebo w nadziei, że uda im się pozbawić Boga władzy i skazać cały Wszechświat na cierpienie. Jednakże, jak do tej pory, skutecznie im to uniemożliwialiśmy.

– To znaczy, że będzie więcej ataków? – spytałem.

– O tak – słodkość uśmiechu Michała przekroczyła wszelkie granice. – O wiele więcej. Lucyfer nie odpuścił przez kilka tysięcy lat, nie odpuści i teraz. Zgubiła go pycha. W swoich mrocznych rozmyślaniach doszedł do wniosku, że jest lepszy od Boga. Że może się postawić ponad nim. Czegoś takiego nie można wybaczyć. Wielka Wojna będzie trwała, póki nie zabijemy Lucyfera. Dopiero gdy jego serce przestanie bić, Wszechświat odetchnie z ulgą.

Mój wzrok zatrzymał się na fresku, który przedstawiał pojedynek dwóch aniołów, jednego o włosach czarnych jak sadza, drugiego o włosach platynowych.

Zdawało się, że to koniec spotkania, jednak w momencie, gdy Michał miał się już z nami pożegnać, pustka obok nas zapłonęła, a z ognia wyłonił się serafin. Wyglądał jak duch stworzony jedynie z płomieni i gorącego powietrza. Nie miał ust, ani nosa, tylko parę świetlistych oczu, mimo to wszyscy trzej usłyszeliśmy jego potężny, niosący się echem głos:

– Dzień dzisiejszy jest dniem zmian, albowiem rzekło się, iż Emanuel, nowonarodzony, stać się ma tym, który dzierży Miecz Sprawiedliwych. Tak brzmi Słowo Boże, Amen.

To powiedziawszy, serafin na powrót rozpłynął się w chmurze ognia, pozostawiając nas w stanie całkowitego oszołomienia. Bladzi jak upiory, staliśmy przez chwilę bez ruchu, nie odzywając się do siebie. W końcu przerwałem ciszę:

– Mam dzierżyć Miecz Sprawiedliwych?

Głos drżał mi z przerażenia.

– To niesłychane! – Gabriel najwyraźniej w ogóle mnie nie słuchał. – Przecież Miecz Sprawiedliwych od zawsze należał do ciebie, Michale. Dlaczego Bóg nagle postanowił, by przekazać go nowonarodzonemu? Rozumiesz coś z tego?

Zerknąłem na Michała. Jak zawsze uśmiechnął się obrzydliwie słodko, ale jego oczy, pozbywszy się zdumienia, przybrały potworny wyraz. Był wściekły, może nawet bliski furii.

– Skoro tak brzmi Słowo Boże, niech więc się stanie – oznajmił z fał-szywą pokorą. – Oto Miecz Sprawiedliwych, Emanuelu. Strzeż go do-brze, gdyż jest to najpotężniejsza broń, jaką Pan podarował aniołom.

Przede mną zmaterializował się przepiękny miecz, tak gładki, że – włącznie z rękojeścią – zdawał się być zrobiony z jednego kawałka metalu. Jego ostrze płonęło błękitnym ogniem, który rozświetlał twa-rze archaniołów.

Chwilę później Michał odszedł, a ja, całkowicie zdezorientowany, zo-stałem sam na sam z Gabrielem. Nie rozumiałem tego, co tu się wła-śnie stało. Stałem tylko i patrzyłem na ostrze miecza, który spoczywał w mojej dłoni. Gabriel poklepał mnie po ramieniu i rzekł:

– A więc od dzisiaj, jako ten, który dzierży Miecz Sprawiedliwych, nie musisz nikogo tytułować mistrzem, Emanuelu. Teraz sam nim jesteś.

Po tych słowach uśmiechnął się szczerze i wyprowadził mnie z Kolo-seum.

* * *

 

– I tak, z nowonarodzonego, stałem się jednym z najpotężniejszych aniołów w Niebie. W moim posiadaniu znalazł się Miecz Sprawiedli-wych, dzięki któremu Michał pokonał Lucyfera w Pierwszej Bitwie.

Moja podświadomość milczy. Niepokoi mnie to. Pytam:

– Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego się nie odzywasz?

– To tej nocy… – szepcze, przerażona. – To tej nocy wszystko się zaczęło.

– Tak, wiem – odrzekłem ponuro. – Gdy opuściliśmy Koloseum, Gabriel zabrał mnie do jednej z kamienic w Mieście Aniołów i powiedział, że to będzie mój dom. Udałem się więc na spoczynek. Patrząc na błękitny ogień Miecza Sprawiedliwych i rozmyślając o tym, co stało się tamtego dnia, odpłynąłem w końcu do krainy snów. Wtedy właśnie nawiedził mnie pierwszy koszmar. Wtedy zaczął się mój strach…

 

III

Z początku wszystko było rozmazane. Taka chaotyczna mieszanina barw i cieni. Dopiero później zacząłem dostrzegać zarysy otaczającego mnie świata.

Byłem w lesie. Wokół mnie rosły strzeliste sosny, przez co ziemię przysłaniał dywan z opadłych igieł. Gdzieniegdzie dostrzegłem krople rosy. Wyglądało na to, że jest chłodny, wiosenny poranek.

Nagle usłyszałem dziewczęcy głos. Rozejrzałem się i zobaczyłem ją między pobliskimi drzewami. Śpiewała jakąś ludową piosenkę, zrywa-jąc z ziemi kwiatki i wkładając je do wiklinowego koszyka. Towarzy-szyła jej kilkuletnia dziewczynka, będąca zapewne jej młodszą siostrą.

To był miły, wręcz sielankowy widok. Potem rozległy się dzikie okrzyki i obie dziewczyny zostały otoczone przez bandę brudnych, uzbrojonych po zęby żołdaków. Wszyscy, bez wyjątku, cuchnęli potem i krwią.

– Kalina, co się dzieje? Co to za ludzie? – jęknęła z przerażeniem dziewczynka, chowając się za siostrą.

– Spokojnie, mała, spokojnie. Wszystko będzie dobrze – odparła dziewczyna, choć w jej głosie również czaił się strach.

Jeden z żołdaków wskazał ją ostrzem topora i wycharczał:

– Patrzajcie no, chłopy, chyba żeśmy znaleźli kochanicę szatana!

– Ładna jest – palnął drugi, zezowaty. – Widać, że szatan tylko najlepsze kurwy na swe kochanice wybiera.

– Ano ładna, ładna, jeno tylko taką wychędożyć – chlapnął trzeci, ocie-rając ślinę, która ciekła mu po podbródku.

– No to chędożym ją – charknął ten z toporem. – Nikt nie broni przecie. Inkwizytor rzekł: poszukać, znaleźć, przyprowadzić. O tym, żeby nie chędożyć, nic nie mówił.

– Święta prawda, jako żywo – rzekł zezowaty.

– A jej siostrzyczka? – spytał obśliniony. – Też pewnie mała demonica. Założem się, że starsza ją uczy, jak się z demonami dupczyć.

– No to też ją tutaj dawajta. Pokażem jej, że prawdziwy chrześcijanin dupczy lepiej od jakiego demona.

Powietrze przeszył krzyk, gdy żołdacy cisnęli dziewczyny na ziemię i zaczęli zdzierać z nich ubrania. Starsza broniła się, jak tylko mogła, ale napastnicy byli od niej dużo silniejsi. Młodsza była zbyt przerażona, by cokolwiek zrobić. Jedyną czynnością, jaką wykonywała, był cichy płacz.

Gdy były już nagie, żołdacy zaczęli je gwałcić. Ten z toporem rozwiązał spodnie i przygniótł starszą dziewczynę swoim cuchnącym cielskiem. Kiedy ta zaczęła okładać go pięściami, rozkazał towarzyszom, by ją przytrzymali, po czym wszedł w nią brutalnie, nie zważając na roz-paczliwe jęki, wydostające się z jej gardła. Młodszą dziewczynką zajął się obśliniony. Jednym ruchem postawił ją na klęczki, a potem wziął ją od tyłu. Robił to z taką siłą, że po jej nogach zaczęły cieknąć strumienie krwi. Ból, który odczuwała, był na tyle silny, że nie mogła wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Po prostu zaciskała zęby, od czasu do czasu krztusząc się własnymi łzami. Pozostali żołdacy, na czele z ze-zowatym, przyglądali się wszystkiemu, wiedząc, że ich kolej wkrótce nadejdzie…

Sił, by to oglądać, starczyło mi jedynie na kilka pierwszych minut. Sił, by tego słuchać, starczyło mi niemalże na całą godzinę. Potem opuści-łem las i znalazłem miejsce, z którego nie mogłem ani zobaczyć, ani usłyszeć tego, co robili żołdacy.

Siedząc na trawie i radując się z ciszy, zastanawiałem się, jak ludzi umysł jest w stanie wytrzymać tyle bólu i upokorzenia. A może wcale nie jest w stanie? Może ktoś, kto przeszedł coś takiego, już nigdy nie będzie normalny? Może takie wydarzenie zniszczy go na całe życie? Nie wiedziałem. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.

Słońce sięgnęło zenitu, gdy zobaczyłem, jak żołdacy wyprowadzają dziewczynę z lasu. Pobita i zgwałcona, ledwo trzymała się na nogach, ale żaden z mężczyzn nie miał zamiaru jej pomóc. Popychali ją tylko ostrzami swych mieczy, chwaląc się tym, co jej zrobili. Obrzydzony, udałem się za nimi. Wkrótce okazało się, że celem ich brutalnej wy-cieczki jest mała wioska, położona nieopodal lasu. W wiosce tej inni żołdacy pakowali do klatki kilkadziesiąt kobiet, wśród których znalazła się również dziewczyna z lasu. Przewodził im mężczyzna odziany w czerwony habit i dzierżący pozłacany pastorał. Żołdacy tytułowali go inkwizytorem.

To było malleus maleficarum – polowaniu na czarownice.

Żołdacy dalej wpychali kobiety do klatki, choć żadna z nich już się tam nie mieściła. W momencie, kiedy skończono załadunek, inkwizytor odmówił modlitwę za dusze „tych bezbożnic, oddających się szatanowi i uprawiających czarcią magię”, po czym wóz, na którym stała klatka, opuścił wioskę, a w ślad za nim wszystkie formacje żołdaków i sam inkwizytor, jadący na pięknym, białym koniu.

Orszak zatrzymał się w pobliżu lasu, w miejscu, gdzie leżało niewielkie jezioro. Inkwizytor, zsiadłszy z konia, rzekł donośnym głosem:

– Jako że Bóg obdarzył nas zbyt małą ilością sznurów, w jeziorze uto-pimy jedynie cześć czarcich demonic! Resztę potraktujemy ogniem niebiańskim, aby oczyścić je z szatańskiego nasienia! Poczynajcie, słu-dzy Boży!

Obśliniony otworzył klatkę. Choć była tak ciasna, że jej pręty wbijały się boleśnie w ciała kobiet, żadna nie chciała wyjść. Zezowaty zachęcił je, uderzając jedną obuchem w głowę. Czaszka kobiety pękła ze zgrzy-tem i krew trysnęła na twarze innych. Kilka wybiegło. Resztę na powrót zamknięto w klatce.

Uwolnionym kobietom przywiązano do nóg ciężkie kamienie, po czym wrzucono je do jeziora. Utopiły się w kilkadziesiąt sekund, a kiedy już się tak stało, ten z toporem oblał klatkę jakąś smolistą substancją i podpalił ją.

Zwierzęce ryki kobiet i smród ich płonących ciał były nie do zniesienia. Nie chciałem na to patrzeć, ale nie mogłem się też odwrócić. Jakaś niezidentyfikowana siła zabraniała mi tego robić. Stałem więc bez ruchu, coraz bardziej blady. Nagle, wśród czerniejących kobiet, moje oczy wyłowiły twarz dziewczyny, którą zgwałcono w lesie. Spoglądała prosto na mnie, a w jej oczach nie było cierpienia. Była tylko pustka.

Dym mnie dusił. Dusił tak realnie, że w końcu się obudziłem, a wtedy dotarło do mnie, że ten dym wcale mi się nie przyśnił.

W moim pokoju znajdował się jakiś anioł. Zważywszy na jego kręcone, baranie rogi i nogi woła, stwierdziłem, że to cherubin. Dym brał się stąd, gdyż zad owego cherubina, o dziwo, płonął.

– Na stu w dupę kopanych serafinów! – wypalił nieznajomy – Ja się, kurka anielska, palę!

To było trafne stwierdzenie.

Cherubin zaczął latać po całym pomieszczeniu, drąc się w niebogłosy. Gdy spostrzegł, że już nie śpię, podbiegł do mnie, wystawił swój pło-nący tyłek i zawołał:

– Masz, dmuchaj! Dmuchaj, do diabła, bo inaczej na kolację będzie pieczony zadek w sosie własnym!

– Ale dmuchanie nic nie pomoże! – bąknąłem, kompletnie oszołomio-ny.

Nieznajomy jęknął, a potem, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, wy-skoczył przez okno. Pewny, że cherub postanowił popełnić samobój-stwo, podbiegłem do wspomnianego okna i wyjrzałem na zewnątrz. Całe szczęście, cherubinowi nic się nie stało, prócz tego, że zad dalej płonął mu w najlepsze, a on sam latał po uliczce, wrzeszcząc: „Pomocy! Pomocy!”.

– Jesteś cherubinem, a nie potrafisz ugasić zwykłego ognia?! – krzyk-nąłem.

– O żesz ty, racja!

Po tych słowach cherub uniósł dłonie ku niebu.

– Na wszystkie chuje anielskie, chyba przesadziłem – palnął nagle.

W kilka bardzo krótkich sekund nad alejką zebrały się niemal czarne chmury, z których lunęły hektolitry wody. Deszcz ugasił pożar na tyłku cherubina – jednak problem polegał na tym, że z nieba zaczęło spadać też coś, co przypominało mikroskopijne błyskawice. Oczy niezna-jomego zaokrągliły się z przerażenia.

– Ratuj się kto może, bo pioruny są na dworze! – zatrajkotał, po czym puścił się biegiem wzdłuż alejki, uciekając przed miniaturowymi bły-skawicami. Wprawdzie burza zaczęła się już uspokajać, ale jeden z „piorunków” pocałował anioła prosto w jego osmolone cztery litery.

Cherub – używając jego języka – „zaliczył glebę, po czym przejechał kilka metrów mordą po ziemi”. Z jego tyłka wysnuła się cieniutka smużka dymu.

Podleciałem do niego i pochyliłem się, by zobaczyć, czy żyje. Oddychał, co potwierdziło się, gdy zaklął siarczyście i wymamrotał:

– Przez najbliższy, rwał jego mać, tydzień nie zapalę skręta.

Pomogłem mu wstać i spytałem:

– Co to miało być?

Nieznajomy westchnął ze smutkiem.

– Widzisz, kolego, otóż paliłem sobie spokojnie ziółka własnej produk-cji, gdy mnie nagle zaswędział tyłek. No to się wziąłem i po tym tyłku podrapałem, a tu jak się płomień ze skręta na zadek nie przeniósł, tak wystrzeliło niczym serafinowi z dupy i pożar gotowy! Jeszcze kilka se-kund, a po półdupkach to by mi została kupa, tyle że popiołu.

Ledwo nadążając za jego słowami, rzekłem:

– Nie wiedziałem, że w Niebie można palić skręty.

Cherub zmieszał się nieco.

– Hehe – zaśmiał się głupio. – No… bo oficjalnie, to nie można, ale jeśli nikomu nie powiesz, to draki nie będzie.

– Dlaczego miałbym nikomu nie mówić? – spytałem.

– Wiesz, głupio by było tak wsypywać osobę, z którą ma się mieszkać – cherubin wyszczerzył zęby.

– ŻE CO?!

Nieznajomy klepnął się w czoło.

– A no tak, zapomniałbym o najważniejszym! – to powiedziawszy, wy-ciągnął do mnie rękę. – Jestem Azazel, twój nowy współlokator!

* * *

 

– Wyjawiłeś komuś sekret Azazela? – pyta mnie podświadomość.

– Nie, nikomu. Aż nadto dobrze pamiętałem, co stało się z aniołem, który upił się po śmierci swojego przyjaciela. Nie chciałem, żeby taki sam los spotkał mojego nowego współlokatora. Wydawał się zbyt sympatyczny, by tak skończyć.

– To znaczy, że go polubiłeś?

– Tak, na swój sposób. Wtedy jeszcze to potrafiłem. Wiedziałem, jak obdarzać innych pozytywnymi uczuciami. Teraz wszystko się zmieni-ło…

Kolejna fala wspomnień przelewa się przez mój umysł, niosąc ze sobą cierpienie. Nie jestem w stanie tego wytrzymać. Muszę odpocząć.

– Azazel – szepczę, starając się napełnić myśli czymś pozytywnym. – Azazel był wesoły, śmieszny. Potrafił zająć mój umysł tak, że zapomi-nałem o strachu.

– Jednak, gdy Azazela nie było, strach powracał i to z potężną siłą – mówi podświadomość.

– Przestań! – krzyczę. – Dlaczego to robisz? Nie widzisz, że staram się jakoś odciąć od tych myśli?

– Jestem twoją podświadomością. Ten strach mnie wypełnia. Nie mo-żesz tego ignorować. Nie możesz się od tego odciąć. Jesteśmy jedno-ścią.

– Więc co mam robić? Czego ode mnie chcesz? – pytam. Głos drży mi z rozpaczy.

– Powiedz to. Powiedz, jak wszystko się zaczęło. Potem oboje posta-ramy się skupić na tych lepszych wspomnieniach.

Biorę głęboki oddech, potem mówię:

– Był wieczór. Azazel, który zdążył się już zadomowić w moim pokoju, gdzieś wyszedł. Zostałem sam i wtedy przypomniał mi się mój pierwszy koszmar. Przypomniało mi się malleus maleficarum, a wraz z tym wspomnieniem w moim umyśle zagnieździł się strach. To coś okrop-nego: czuć lęk, który pozbawiony jest przyczyny. To tak, jakby bać się wszystkiego. Koszmarów było dużo więcej, niemalże każdej nocy śni-łem o jakieś przerażającej, chrześcijańskiej zbrodni. Strach się nasilał. Tylko dzięki Azazelowi dawałem sobie jakoś radę. Przy nim wszelki lęk słabł, choć nie znikał zupełnie. To było niemożliwe. Mój strach sprawiał wrażenie niegojącej się rany. Po prostu czasami czułem ból mniej dotkliwie.

– Dobrze, Emanuelu – moja podświadomość zdaje się być zadowolona. – To wystarczy. Teraz możemy pomyśleć o czymś przyjemnym. Opowiedz o swoich najlepszych wspomnieniach, jakie łączą się z Aza-zelem.

– Cóż – zastanawiam się przez chwilę. – Był taki dzień… Siedem mie-sięcy po tym, jak się poznaliśmy, Azazel zabrał mnie do sekretnej karczmy.

– Tak – podświadomość jest wyraźnie ucieszona. – To był bardzo miły dzień.

 

 

 

 

IV

Obudziłem się z krzykiem. Przed oczami wciąż miałem obrazy ludzi mordowanych w czasach wojen krzyżowych. Dziesiątki tysięcy istnień torturowanych, palonych i zarzynanych z powodu walki o jakieś głupie miasto. Czując, że serce bije mi nienaturalnie szybko, usiadłem na posłaniu i przetarłem czoło, po którym spływały mi strużki potu. Potem rozejrzałem się i zobaczyłem, że Azazel siedzi na krawędzi swojego łóżka, paląc skręta i uważnie mi się przypatrując. Jego oczy mieniły się odcieniami czerwieni i złota niczym ogień. Włosy, z kolei, miał pla-tynowe i tak dziwaczne w kształcie, jakby chciał nimi zaprezentować wszystkie style fryzjerskie świata. Ubiór też miał dosyć wyjątkowy. Podczas gdy większość aniołów nosiła szare szaty, Azazel ubierał się jak typowy harleyowiec, z wyjątkiem tego, że na jego kopyta nie pasowały żadne buty.

– Kolejny koszmar? – spytał, sobie tylko znanym sposobem wypusz-czając dym jedną dziurką od nosa.

Pokiwałem głową i sięgnąłem po puchar z wodą, który stał przy moim łóżku. Gdy piłem, moje tętno powoli wracało do normy.

– Szkoda mi ciebie, Emanuelu – kontynuował Azazel. – Tak się męczysz, że aż żal dupę ściska. Gdyby się dało, to wziąłbym te twoje koszmary wypierniczył, gdzie upadli zimują, ale się, kurka anielska, nie da.

– Dzięki, Azazelu, ale to nie koszmary są najgorsze. To ten strach – powiedziałem, kładąc dłoń na piersi. Lęk, którego pochodzenia wciąż nie znałem, uciskał ją tak mocno, że ciężko było mi oddychać.

– Wiem, wiem – z lewej dziurki cherubina wystrzelił szary obłoczek dymu. – Może chciałbyś zapalić? Przyrzekam, że pomoże ci to w walce z tym wrednym skurczybykiem, którego nazywasz strachem. Nic tak nie rozluźnia, jak porządny skręt o poranku.

Oczami wyobraźni ujrzałem anioła, który został zamordowany na więziennym placu. Od razu pokręciłem głową.

– Nie, Azazelu. Dziękuję – odparłem, choć cherubin podawał mi już skręta.

– Ja cię, chłopie, do niczego nie zmuszam, ale wiedz, że nie możesz sobie odmawiać wszystkich przyjemności tego świata, bo – koniec końców – łeb ci eksploduje niczym pęcherz pewnego gościa, który wy-chlał za jednym zamachem trzydzieści kufli piwa.

– Wychlałeś za jednym zamachem trzydzieści kufli piwa?

– Dlaczego od razu zakładasz, że to… No dobra, wychlałem, bo założy-łem się z takim jednym pijusem.

– O co?

– Eee… to znaczy, no wiesz, on powiedział, że nie wypiję, ja powie-działem, że wypiję, no i poszło.

– Eksplodował ci pęcherz?

– Hehe, nie… choć było, kurka, blisko.

To powiedziawszy, Azazel wyszczerzył zęby. Niektóre z nich błyszczały się złoto.

– Może i masz rację – rzekłem po chwili, zrezygnowany. – Jeśli nie będę zwalczał strachu, to w końcu postradam zmysły. Zgoda, Azazelu. Skorzystam z tych „przyjemności tego świata”.

– No nareszcie! – Azazel wręcz podskoczył z podekscytowania. – Już myślałem, że nigdy tego nie powiesz! Chodźmy. Nie ma czasu do stra-cenia. A nóż się rozmyślisz wraz z nadejściem świtu. Dalej, ubieraj się.

Zrobiłem zdumioną minę.

– Jak to „ubieraj się”?! – wypaliłem.

– No ubieraj się, w papę anioła – powtórzył Azazel. – Zabieram cię na małą wycieczkę.

– Niby dokąd?!

– Zobaczysz – oczy cherubina błysnęły wesoło. – A teraz wciągaj swoje białe wdzianko i zakładaj sandałki. Czas się zabawić!

Pozbawiony jakiejkolwiek możliwości sprzeciwu, zacząłem się ubierać. W momencie, gdy włożyłem na siebie szatę, Azazel otworzył okno i wyskoczył na zewnątrz. Ponieważ w miarę dobrze znałem się już na lataniu, podążyłem jego śladem. Obaj wylądowaliśmy na pogrążonej w mroku uliczce. Całe miasto spało. Jedynym źródłem światła była Gwiazda Wieczorna, która majaczyła pośrodku firmamentu, emanując delikatną, błękitną poświatą.

– Ach, nie ma to, jak sztachnąć się tym chłodnym, nocnym powietrzem – Azazel wziął głęboki oddech. – I ta cisza… Za dnia takiej nie znajdziesz. Ale dosyć już ględzenia o pierdołach, czas ruszać w drogę.

– Powiesz mi wreszcie, dokąd idziemy? – rzuciłem, krocząc za Azaze-lem.

– Jeszcze chwilkę – bąknął cherubin.

Szliśmy jakieś trzy minuty, a potem Azazel zatrzymał się przy wejściu do miejskich kanałów. Spojrzałem na niego, zaskoczony, lecz on uśmiechnął się tylko figlarsko, a następnie zbiegł po schodach, otwo-rzył kratę i zagłębił się w nieprzeniknionej ciemności. Bojąc się tego, co wymyślił, poszedłem za jego przykładem.

– Azazelu? Azazelu, jesteś tutaj? – spytałem czerń, która zalegała przede mną, ale nikt mi nie odpowiedział.

Do kanałów nie docierało światło księżyca. Było tu tak ciemno, że nie widziałem nawet czubka własnego nosa. Nagle Azazel pojawił się przede mną z pochodnią w dłoni, uśmiechając się jak głupi do sera.

– A ty co się tak pałętasz po tych kanałach? – chlapnął, szczerząc swe biało-złote zęby. – Dalej, idziemy, idziemy. Przed nami jeszcze kawałek drogi.

Tak więc zaczęliśmy przedzierać się przez labirynt podziemnych kory-tarzy, aż w końcu, po dobrym kwadransie, Azazel doprowadził nas przed małe, drewniane drzwiczki. W drzwiczkach tych były aż cztery zamki – najwyraźniej ci, którzy tam przesiadywali, cenili sobie pry-watność. Azazel puścił do mnie oko, po czym zapukał. Chwilę po tym, jak to zrobił, w drzwiach otworzyło się małe, kratowane okienko, z którego łypnęła na nas para jadowicie zielonych oczu.

– Hasło – burknął ich właściciel.

– Kuku na muniu – rzekł z dumą Azazel.

– Zgadza się – zaburczały zielone oczy.

Zamki kliknęły, drzwiczki otworzyły się, a ja i Azazel weszliśmy do środka.

– Kuku na muniu? – powtórzyłem, posyłając Azazelowi ogłupiałe spoj-rzenie.

– Wiesz, się umie wymyślać hasła – odparł cherub, po raz kolejny bły-skając mi po oczach swymi złotymi zębami.

Znaleźliśmy się w niskim, zatłoczonym pomieszczeniu. Było tutaj dużo dymu i światła. Otaczający nas aniołowie palili fajki, popijali spienione piwo z wielkich, drewnianych kufli i tańcowali przy wszystkich czterech kominkach, w których wesoło figlowały płomienie. Panowała tutaj iście świąteczna atmosfera. Miało się ochotę usiąść i już nigdy nie wychodzić.

– Oto sekretna karczma! – oznajmił mi uroczyście Azazel, a jego twarz zdawała się promieniować w świetle kominków. – Miejsce, gdzie wszyscy aniołowie mogą zaznać smaku wolności! Zapomnij o zasa-dach, którymi rządzi się Niebo! Chrzań Michała i jego w dupę kopane Dziesięć Przykazań! Tutaj jesteś panem samego siebie! Nikt nie będzie ci mówił, co masz robić! Wchodź i rozgość się! Oto twoje wyzwolenie!

Patrząc na te wszystkie roześmiane twarze, pomyślałem, że może rzeczywiście uda mi się tutaj znaleźć wyzwolenie od swojego strachu. Jednak czasu na rozmyślania nie było dużo, gdyż kilka sekund później jakiś anioł o włosach zaplątanych w dready ryknął:

– Ahoj, Azazelu! Miło, że wróciłeś! Chodź no tu, bo musisz pokazać tym dwóm głąbom, że umiesz puszczać kółka dymu z dupy, bo mi nie chcą wierzyć!

– A idę, idę – odpowiedział Azazel, machając aniołowi ręką. – Lecz pierdzenia dymem dzisiaj nie będzie, bo nasz nowo nabyty członek może się zgorszyć!

Anioł z dreadami i jego dwaj rozmówcy – biało i czarnooki – skierowali na mnie swe spojrzenia, po czym wszyscy trzej rozdziawili usta ze zdumienia. Jeden z nich, ten białooki, padł na kolana i wyjąkał:

– B-b-błagam, ja nie chciałem… t-t-to on mnie tu zaciągnął! – to mó-wiąc, wskazał czarnookiego. – B-b-błagam, nie wy-wy-wysyłaj mnie do W-więzienia, m-m-mistrzu. Ja-ja nie chcę, u-u-u… u-umierać!

W karczmie zapadła absolutna cisza. Wszyscy patrzyli to na mnie, to na białookiego.

– Spokojnie, anieliska jedne, spokojnie – zawołał Azazel. – Emanuel nikogo nie będzie wkopywał za kratki, wręcz przeciwnie, przyszedł tu, by sobie pohulać, tak jak wy wszyscy, więc opanujcie się, spuście tro-chę ciśnienia z gaci i wracać do zabawy!

– Naprawdę nie wpakuje nas do Więzienia? – bąknął białooki.

– Naprawdę – przytaknął cherubin. – A ty weź już nie klęcz, jak baba, co lody obrabia, bo tylko idiotę z siebie robisz.

Białooki wstał, następnie wszyscy razem usiedliśmy przy stole. Inni aniołowie powoli zaczęli wracać do zabawy.

– W mordę knura, Azazelu, jak ci się udało przeciągnąć na naszą stronę Tego, Który Dzierży Miecz Sprawiedliwych? – spytał nieznajomy z dreadami.

– Przeciągnąć? – Azazel prychnął. – Emanuel nigdy nie był po stronie Michała i nigdy nie będzie, prawda, Emanuelu?

Cherub klepnął mnie w plecy, a ja kiwnąłem głową, zbyt zawstydzony, by cokolwiek mówić.

– Ale jak go nakłoniłeś, żeby przyszedł do tego miejsca? – wypalił czarnooki, zerkając na mnie co chwilę w taki sposób, jakby ciągle się mnie obawiał.

– I znowu, że ja coś zrobiłem – westchnął Azazel. – Toż to Emanuel sam chciał zakosztować przyjemności tego świata. Ja go tutaj tylko przyprowadziłem.

To powiedziawszy, cherubin zmierzył spojrzeniem kufle, które znaj-dowały się na stole, po czym zawołał:

– Dobra, wystarczy tego ględzenia, co i jak! Czas się porządnie urżnąć! Karczmarzu, daj tu nam po piwku, zanim wyschniemy na wiór!

Chwilę później stały już przed nami dwa olbrzymie kufle, wypełnione pieniącym się piwem. Skosztowałem trochę. Było gorzkie i, szczerze mówiąc, niezbyt mi zasmakowało.

– Tu nie o smak chodzi! – skomentował Azazel, gdy wyjawiłem mu swoje pierwsze wrażenia. – Chodzi o to, że jak chlapniesz sobie piwko, zaraz będzie piękne żyćko!

Po tej krótkiej rymowance wyżłopał ponad połowę swojego kufla. Za-ciekawiony, zrobiłem to samo, choć dużo, dużo wolniej.

Kiedy udało mi się opróżnić naczynie do dna, poczułem działanie na-poju. Świat rzeczywiście wydawał się przyjemniejszy. Z pewnością był mniej… onieśmielający. Jednak strach, zaciskający się wokół mojego serca, nie znikał. Znikała nieśmiałość, nie on.

– Karczmarzu, jeszcze ze dwa piwka poprosimy! – zawołał Azazel.

Gdy karczmarz przyniósł nam po kuflu, spojrzałem na cherubina i spy-tałem:

– Jak dowiedziałeś się, że takie miejsce istnieje?

Azazel zaśmiał się głośno.

– Dowiedziałem się? – wypalił. – Mój drogi, ja żem to miejsce założył! Zanim się tutaj przeniosłem, w Mieście Aniołów egzystowało kilka podobnych przybytków, wszystkie kiepskie i słabo chronione. Musia-łem, kurka, coś z tym zrobić. Przeszedłem się więc po wspomnianych przybytkach, zebrałem kilku kumpli i razem wybudowaliśmy tę oto karczemkę. Może i nie jest to boski pałac, ale serce cieszy. By żaden z Michałowych szpicli nie wykrył tego jakże uroczego zakątka, ja i inni założyciele postanowiliśmy stworzyć pewne zabezpieczenie. Otóż każdy, kto przejdzie obok naszej karczemki, nie zauważy jej ani nie usłyszy wydobywającego się z niej rabanu, chyba że kiedyś już go tutaj przyprowadziłem. Dlatego, jak ktoś chce sprosić tutaj swych kumpli, idzie z tym do mnie. To ja tu jestem, w papę anioła, ten, no, szef!

To rzekłszy, Azazel uśmiechnął się od ucha do ucha i znowu wyżłopał pół kufla piwa.

– Zaraz, a co chodzi z tymi szpiclami Michała?

– No cóż – Azazel otarł wąsy z piwnej piany. – Michaś, jako niezaprze-czalny wielbiciel Dziesięciu Przykazań, z pewnością zamknąłby ten przybytek i poobcinał nam wszystkim główki, gdyby dowiedział się, że coś takiego istnieje. Dlatego istnienie sekretnej karczmy musimy utrzymywać w tajemnicy przed nim i przed jego zwolennikami.

– Michał ma swoich zwolenników? – bąknąłem, przypominając sobie dwóch aniołów, którzy ścieli jeńca na środku więziennego placu.

– O tak. Już dawno wybrał sobie spośród zwykłych aniołów siedem ty-sięcy osobników, z których utworzył coś, co zwie się Archanielską Gwardią. Podobno ma ona służyć wszystkim Siedmiu Archaniołom do tego, by utrzymywać porządek w Niebie, ale prawda jest taka, że całą władzę nad tymi oddziałami Michał przypisał sobie. Zważywszy na to, że w Niebie jest tylko trochę ponad sto tysięcy aniołów, armia złożona z siedmiu to całkiem sporawo. Tak czy siak, Michała trzeba się strzec i koniec, kropka.

Wspomnienie tego, co zobaczyłem w Więzieniu, zaczęło się nasilać. Przez chwilę wydawało mi się, że w moim kuflu, zamiast piwa, jest krew, w której pływa ścięta anielska głowa.

– Wybacz, Azazelu, ale chyba nie powinienem już tutaj przychodzić – wykrztusiłem, wstając od stołu.

– Co? Nie, Emanuelu, zaczekaj…

Zanim skończył mówić, opuściłem karczmę i znalazłem się w kanale. Azazel wybiegł za mną, wołając:

– Emanuelu, kurka anielska, wybacz, nie chciałem cię nastraszyć. Po prostu musiałem cię przestrzec. Nie możesz rezygnować ze swoich pragnień tylko dlatego, że się boisz. Przecież chciałbyś tutaj przycho-dzić, prawda?

Kiwnąłem głową.

– Chciałbym, ale zdaje się, że strach jest silniejszy ode mnie – rzekłem cicho.

– Nie możemy dać się sterroryzować – Azazel nie dawał za wygraną. – Nie możemy pozwolić, by strach decydował o tym, jacy jesteśmy. Emanuelu, chodź tutaj i spojrzaj mi w te moje płomienne oczęta. Co widzisz?

Wzruszyłem ramionami.

– Twoje płomienne oczęta? – spytałem.

– Hehe, dobre… Otóż nie, widzisz anioła szczęśliwego, a szczęście może dać tylko wolność. Każdy z aniołów na nią zasługuje. Nasze życie nie powinno składać się wyłącznie z wypełniania obowiązków. W końcu jesteśmy istotami myślącymi, a skoro mamy umysły, nie możemy zachowywać się jak maszyny. Należy nam się, by decydować o tym, jak żyjemy i co robimy. Zamiast dusić się codzienną rutyną, powinniśmy zmieniać rzeczywistość. Wolność jest odpowiedzią na niedolę. Ludzie jej nie doceniają. Wymyślają te wszystkie zwyczaje i normy, zniewalając się coraz bardziej. Niby mogą robić, co chcą; niby nic nie stoi im na drodze do szczęścia; ale co rusz narzucają na siebie jakieś chore oczekiwania. „Dziecko, musisz chodzić do szkoły, żeby zdobyć dobrą pracę. Dziecko, musisz pracować, by zarobić na życie. Dziecko, musisz znaleźć sobie żonę i ustatkować się.” I na odwrót! „Dziecko, zabraniam ci chodzić na imprezy! Dziecko, daj sobie spokój z byciem artystą, bo nic na tym nie zarobisz! Dziecko, co ty sobie myślisz? Nie jesteś żadnym homoseksualistą!” I ot, całe życie ułożone od początku do końca z oczekiwań, pozbawione miejsca na wolność wyboru. Mamy skończyć tak samo albo gorzej, Emanuelu? Mamy wypełniać rozkaz za rozkazem, aż w końcu będziemy rzygać życiem? Nie! Czas się zbuntować! Świat powinien zobaczyć, że my, aniołowie, też możemy być wolni! To prawda, że ludzie mają lepiej. Mogą się po prostu sprzeciwić oczekiwaniom (choć to też nie jest łatwe), ale nie czeka ich walka z siedmioma tysiącami rodaków i Michałem na czele. Mimo to, powinniśmy się zbuntować! Chociażby tutaj, w tej karczmie! Zbuntować po cichu, tak żeby nikt inny nie wiedział! Przynajmniej na razie.

Azazel otarł pot z czoła i odetchnął głęboko.

– Uh, chyba mnie troszeńkę poniosło – stwierdził, uśmiechnąwszy się głupio.

– Nic nie szkodzi – odparłem, oszołomiony.

– W każdym razie, Emanuelu – kontynuował. – Jaka jest twoja decyzja? Dalej chcesz być zniewolony, czy jednak zdecydujesz się na odrobinę młodzieńczego buntu?

Ponownie spojrzałem w jego płomienne oczy i uśmiechnąłem się.

– Niech będzie bunt – rzekłem.

– To się nazywa hart ducha! – cherubin poklepał mnie po plecach. – Chodź, Emanuelu. Skoro piwko w dobrym towarzystwie cię nie prze-konało, spróbujemy czegoś mocniejszego.

Chwilę później staliśmy już przed nieco zakurzonym barem, za którym karczmarz nalewał właśnie piwa.

– Masz nierówno pod sufitem – rzekł raźnie Azazel, posyłając karcz-marzowi figlarskie spojrzenie. Ten naburmuszył się cały i odwarknął:

– Ejże, jak ci zaraz przemodeluję facjatę, to ci się odechce takich od-zywek!

Cherub zmieszał się lekko.

– Ale… to było hasło – wymamrotał.

– Aha – tym razem zmieszanie wymalowało się na twarzy karczmarza. – Mea culpa, Azazelu. Ostatnio tyle osób przewija się przez karczmę, że już nie wiem, czy mnie ktoś obraża, czy podaje hasło.

– Się nie przejmuj, tylko prowadź, bo nasz Emanuel pragnie sobie po-hulać, w papę anioła.

– A jakże, jakże, już prowadzę – odparł karczmarz.

Udaliśmy się za nim na zaplecze, gdzie stało mnóstwo beczek, wypeł-nionych zapewne wysokoprocentową zawartością. Jednak naszego przewodnika nie interesowały beczki, tylko naga, kamienna ściana, do której podszedł i wymamrotał:

– Niech się otworzą drzwi wolności (po łacińsku).

Coś zgrzytnęło cicho, a ściana rozwarła się niczym wielkie, kamienne wrota. Ja i Azazel przeszliśmy przez nie, a te zamknęły się za nami z takim samym stłumionym zgrzytem.

– Masz nierówno pod sufitem? – powtórzyłem, patrząc wymownie na cheruba.

– To nie ja wymyśliłem to hasło – zaczął się bronić Azazel.

– Akurat – odparłem, a potem spojrzałem przed siebie i westchnąłem.

Znaleźliśmy się w okrągłym, trzypoziomowym pomieszczeniu. Było ono wypełnione czerwonymi posłaniami, na których leżały anielice i aniołowie. Jedne pary całowały się namiętnie, inne wdychały dym z pozłacanych arabskich fajek. Trzy owalne antresole, stanowiące wyższe poziomy komnaty, prowadziły do dziesiątek drzwi zdobnych w orientalne żłobienia.

– Mniemam, iż jest to klejnot koronny waszego sekretnego zakątka? – wyszeptałem, zachwycony.

– Zgadza się, Emanuelu – odparł Azazel z mieszaniną dumy i czułości. – Piwka, fajki, skręty: one pozwalają uwolnić się od nieśmiałości, ale tutaj… Tutaj, mój drogi, każdy anioł może wyzwolić swoje ciało. A teraz idź. Tamta młoda dama uważnie ci się przygląda. Niegrzecznie byłoby ją zignorować. Idź, Emanuelu, i wyzwól się od swojego strachu.

Tak więc poszedłem.

Dziewczyna, o której mówił Azazel, była bardzo ładna. Miała złote włosy, który połyskiwały w blasku świec zapełniających pomieszczenie, oraz piękne, ciemnoróżowe usta. Podszedłem do niej, lecz zanim zdążyłem powiedzieć chociaż słowo, anielica wstała, złapała mnie za rękę i poprowadziła do jednego z pokoi, które znajdowały się za or-namentowanymi drzwiami. Wiedziałem, co będziemy robić, i uważa-łem, że to szaleństwo. W ogóle się nie znaliśmy, nigdy wcześniej nie widzieliśmy się na oczy. Jedyne, co nas łączyło, to pragnienie, by po-czuć się wolnym.

Patrzyliśmy na siebie. Jej spojrzenie pełne było dzikiego pożądania. W pewnej chwili pchnęła mnie na łóżko, po czym usiadła na moich bio-drach i zrzuciła z ramion swoją szarą szatę, odsłaniając cudowne piersi. Przyglądałem się jej, a moje serce biło coraz szybciej. Nie wiem, czy byłem przerażony, czy podekscytowany. A może czułem zarówno jedno jak i drugie. Nie wiem.

Dziewczyna pochyliła się i z szafki, która stała obok łóżka, podniosła coś w rodzaju długiej indiańskiej fajki.

– Spróbuj – powiedziała mi.

Wziąłem fajkę do ust, a potem mocno się zaciągnąłem. Gdy dym na-pełnił moje płuca, kaszlnąłem kilkukrotnie. Dziewczyna zaśmiała się i powiedziała:

– Jeszcze raz.

Znowu zaciągnąłem się dymem, ale tym razem udało mi się nie kaszl-nąć. Potem poczułem, jak mój umysł odpływa do krainy czarów. Anie-lica zaczęła mnie całować. Jej usta delikatnie muskały moją szyję, tors, biodra. Później zeszła jeszcze niżej, a ja jęknąłem…

Wtedy po raz pierwszy uprawiałem seks. Oczywiście nie miałem o tym zielonego pojęcia. Posiadałem wiedzę, ale brakowało mi do-świadczenia. To ona mną kierowała. Swoimi ruchami podpowiadała mi, co robić – a ja to robiłem, powoli i delikatnie, aż w końcu, po dwóch czy trzech nieudanych próbach, nam obojgu udało się osiągnąć spełnienie.

Potem anielica zasnęła, a gdy już się tak stało, odurzony zarówno dy-mem, jak i uczuciem pozostawionym przez orgazm, założyłem swoją szatę i udałem się do okrągłej komnaty, gdzie, trajkocząc z trzema anielicami, dalej przesiadywał Azazel.

– O! Emanuelu! Chodź tutaj! Siadnij sobie ze mną! – zawołał na mój widok. – No już, sio stąd, dzierlatki, bo chce sobie pogawędzić z przy-jacielem na osobności.

Dziewczyny zerwały się z miejsc i, chichocząc, rozbiegły w różne strony. Tymczasem ja usiadłem obok Azazela, czując, jak mój umysł powoli wraca do rzeczywistości.

– Więc, Emanuelu, moje pierwsze pytanko brzmi: jak było? – rzekł cherubin.

Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową, na pół przytomny.

– Aż tak dobrze? – Azazel zaśmiał się. – Cóż, cieszę się. A jak z twoim strachem?

Położyłem dłoń na piersi.

– Chyba… chyba zniknął – wymamrotałem.

– Wspaniale! – cherub poklepał mnie po ramieniu. – Tak jak mówiłem: wolność jest odpowiedzią na wszystkie nieszczęścia. Raduję się, słysząc, że tobie również pomogła. Ludzie mogą mieć swoje normy, Michał może ubóstwiać swe Dziesięć Przykazań, ale prawda jest taka, że jakiekolwiek zniewalanie umysłu bądź ciała prowadzi jedynie do samozagłady. Szara codzienność, rutyna… Oto rzeczy, które zabijają każdego od środka. Ale ja tu pieprzę jak jaki stary dziad, a ty pewnie chciałbyś wrócić do tej swojej pięknej, złotowłosej dupeczki, czyż nie? Dobrze, Emanuelu. Gnaj do niej, gnaj. Należy ci się to.

Ponownie wymieniliśmy między sobą uśmiechy, po czym wstałem i wróciłem do komnaty, w której spała moja złotowłosa anielica. Spo-kojny jak nigdy dotąd, położyłem się obok niej i pogładziłem ją po po-liczku. Uśmiechnęła się przez sen. Patrząc na jej promienną twarz i rozmyślając nad słowami Azazela, ułożyłem głowę na poduszce i rów-nież bardzo szybko zasnąłem.

Tej nocy nie miałem koszmarów. Tej jednej, jedynej nocy nie czułem strachu. Byłem wolny, tak po prostu. Potem nadszedł ranek, a mnie powitała szara rzeczywistość.

Obudziłem się i wyciągnąłem ręce, by objąć swoją ukochaną, ale nie znalazłem jej obok siebie. Zamiast tego zobaczyłem ją przy drzwiach, z ręką na klamce.

– Zaczekaj! – zawołałem.

Dziewczyna spojrzała na mnie, zaskoczona.

– Tak? – spytała.

– Dokąd idziesz?

Anielica wzruszyła ramionami.

– Po prostu wychodzę – odparła.

– Ale… jeszcze się zobaczymy, prawda? – powiedziałem z nadzieją.

Odpowiedziała mi kolejnym wzruszeniem ramion.

– Może tak, może nie – rzekła, po czym opuściła pokój.

Gdy drzwi się za nią zamknęły, zostałem sam. Pozbawiony towarzy-stwa, otoczony dziwną, jakby przytłaczającą ciszą, poczułem, że coś nieprzyjemnego zaciska się wokół mojej piersi. Choć wciąż byłem wolny, znowu ogarnął mnie strach.

* * *

 

– Bo Azazel się mylił. To nie wolność daje szczęście. To miłość. Przy-najmniej tak było w moim wypadku… Nie czułem strachu, ponieważ myślałem, że jestem przez kogoś kochany. Gdy okazało się, że zrobili-śmy to w imię wolności, a nie miłości, znowu poczułem strach.

Kończę mówić. Podświadomość zastanawia się chwilę. Potem pyta:

– Chcesz powiedzieć, że wolność nic nam nie dała?

– Nie – odpowiadam. – Wolność, a przynajmniej ta namiastka wolno-ści, którą zaznałem w sekretnej karczmie, była czymś wyjątkowym. Mówię tylko, że nie uwolniła mnie ona od strachu. Tylko tyle. Aż tyle.

Podświadomość wzdycha ze smutkiem. Nie, chwila, to ja wzdycham. Z resztą co za różnica.

– Co teraz? – pytam, zrezygnowany.

– Mów dalej. Nic innego nam nie pozostaje – mówi podświadomość.

– Dalej? Dalej nie było chyba nic wartego uwagi. Azazel zabierał mnie do sekretnej karczmy, a archanioł Gabriel szkolił w umiejętnościach walki. Wprawdzie zwykli aniołowie uczą się walczyć w miejskiej Wa-rowni, ale oboje doskonale wiemy, że ja nigdy nie byłem takim zwy-kłym aniołem.

– Tak więc nauka, przyjemności i nic więcej?

– Nic. Nauka i przyjemności, nauka i przyjemności. Tak mijały całe miesiące, lata…

– Aż do dnia, w którym was nakryto – przerywa mi podświadomość.

– Zgadza się – mówię. – Aż do dnia, w którym nas nakryto.

 

 

 

V

– Azazelu, dokąd ty mnie znowu zabierasz?

– To niespodzianka. Zobaczysz, spodoba ci się.

– Ech – spojrzałem wymownie w niebo. – Niech będzie, zaufam ci. Jakby nie patrzeć, zawsze, gdy mnie gdzieś zabierałeś, doświadczałem bardzo miłego zaskoczenia.

– No widzisz, jak to ojciec Azazel, kurka anielska, potrafi dogodzić – Azazel wyszczerzył swe białe i złote zęby. – Nie jękaj więc mi tutaj, tylko za mną marsz!

Przemierzaliśmy uliczki Miasta Aniołów, mijając po drodze dziesiątki swoich rodaków. Nagle ją zobaczyłem. Wieża Czasu, dom świętego Piotra, majaczyła jakieś sto metrów przed nami, piękna i majestatycz-na. Jej wygląd najlepiej oddałoby stwierdzenie, iż przypomina wieże najpiękniejszych ziemskich kościołów.

– Tylko mi nie mów, że to właśnie tam chcesz mnie zaprowadzić – palnąłem, wskazując palcem na wieżę.

– Nie inaczej. Wieża Czasu to nasz punkt docelowy, w papę anioła.

– Ale co ty chcesz robić w domu świętego Piotra?

– Co nagle, to po diable. Idziemy!

Po chwili znaleźliśmy się przed Wieżą Czasu, ale Azazel nie wszedł do środka głównymi drzwiami. Najpierw ją obszedł, później sprawdził, czy nikt nas nie widzi, a na koniec otworzył tylne drzwiczki za pomocą wytrycha. Oczywiście przez cały czas mu towarzyszyłem.

– Chyba żartujesz! – wypaliłem szeptem. – Chcesz mi powiedzieć, że włamujemy się do domu Pierwszego Apostoła?!

– Oj tam, od razu, że się włamujemy – Azazel wywrócił oczami. – My po prostu… składamy mu niezapowiedzianą wizytę.

– A co, jeśli nie spodoba mu się taka niezapowiedziana wizyta?

– Spokojnie, Piotra nie ma w domu. Upewniłem się wcześniej, że opuści Wieżę, by udać się do siedziby Boga.

– No to pięknie! – syknąłem z oburzeniem. – Składamy mu niezapo-wiedzianą wizytę w czasie jego nieobecności, tak?!

– No dokładnie – Azazel po raz wtóry wyszczerzył zęby. – Nie marudź. Zobaczysz, że warto było się włamać.

– Przynajmniej raz nazwałeś to po imieniu – burknąłem, posyłając wymowne spojrzenie sufitowi.

Wewnątrz wieży panował półmrok, gdyż światło, które przebijało się przez wysokie, bajecznie kolorowe witraże, było zbyt nikłe, by roz-świetlić wszystkie zakątki. Rozejrzałem się i zobaczyłem główną atrak-cję pomieszczenia. Nad posadzką lewitowały bowiem dziesiątki złotych kluczyków – wszystkie zawieszone na długim, złotym łańcuchu.

– Och! – cherubin westchnął z podniecenia. – Czy wiesz, co to jest, Emanuelu?

Pokiwałem głową.

– Oczywiście – odparłem. – W końcu urodziłem się z tą wiedzą. To Klucze Czasu, zwane również Kluczami do Bram Nieba. Określono je tak, bo metaforycznie Bramą Nieba jest czas, jaki posiada każdy czło-wiek. Póki żyje, Brama pozostaje zamknięta, lecz w momencie, kiedy umiera, jej odrzwia rozwierają się, by go powitać.

– Zgadza się – Azazel podszedł do kluczy, podziwiając je szeroko otwartymi oczyma. – To właśnie jest największa moc Kluczy. Mają zdolność do kontrolowania czasu.

– Jak święty Piotr mógł je tutaj zostawić niechronione?

– Jesteśmy w Mieście Aniołów – prychnął cherub. – Nikt nie waży się zabrać kluczy bez pozwolenia.

– My też się nie ważymy, prawda? – spytałem, choć wiedziałem, jaka będzie odpowiedź.

– Spokojnie, nie mam zamiaru ich zabierać. Ja chcę je po prostu… wy-pożyczyć – odparł Azazel i zanim się obejrzałem, złapał Klucze.

– A możesz mi powiedzieć, po jaką cholerę ci one?

– Emanuelu, na sandały Mojżesza, użyj wyobraźni! – podekscytowanie Azazela wyraźnie sięgnęło zenitu. – Dzięki tym Kluczom możemy przenieść się do dowolnego momentu w historii! Ja, przykładowo, zawsze marzyłem o tym, by zobaczyć Pierwszą Bitwę! A teraz przygotuj się! Startujemy za jeden…

– Azazelu, to nie jest dobry pomysł.

– Dwa!

– Azazelu, nie sądzisz, że powinniśmy to przedyskuto…

– Trzy!

Nagle zrobiło się ciemno, zupełnie jakby Gwiazda Poranna zgasła. Po-tem wszechobecną ciszę przeszył huk i Wieża Czasu wybuchła nam nad głowami. Tony gruzu runęły w dół, zanim zdążyliśmy wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, ale nic się nie stało. Cegły i połamane krokwie przeleciały przez nasze ciała jak przez powietrze.

– Co się dzieje?! – wrzasnąłem, otrzepując się z pyłu, który (dotarło to do mnie dopiero po chwili) w ogóle się na mnie nie osadził.

– Jak to co? – po Azazelu nie widać było nawet śladu oszołomienia, które w pełni malowało się na mojej twarzy. – Bitwa właśnie rozgo-rzała! Lecimy!

To powiedziawszy, wzbił się w powietrze. Zbyt zszokowany, żeby się sprzeciwić, poleciałem za nim. Obaj opuściliśmy Wieżę przez wyrwę powstałą na skutek wybuchu. Rozejrzałem się. Miasto Aniołów leżało w gruzach. Z każdej dzielnicy dobiegały odgłosy walki. Potężne, ogniste kule spadały z nieba, które przysłonięte było wirem czarnych chmur. Jego epicentrum znajdowało się bezpośrednio nad Koloseum.

Wylądowaliśmy na szczycie jakiegoś budynku. W dole, na małej ulicz-ce, aniołowie toczyli bój z upadłymi, których skrzydła były czarne jak smoła. Po posadzce ciekła krew. Co chwilę ktoś umierał z rozdzierają-cym krzykiem. Azazel miał racę. Bitwa wrzała.

– Jak to przeżyliśmy? – spytałem, zerkając na Wieżę Czasu.

– Widzisz, Emanuelu, są dwa rodzaje podróży w czasie. Pierwszy to obserwacja. Przenosisz się w różne momenty historii jako istota, której nie sposób zobaczyć ani poczuć. Jesteś widzem. Nic więcej.

– Zgaduję, że to właśnie z tego rodzaju podróży skorzystaliśmy? – spy-tałem, wspominając, jak kupa gruzu zawaliła mi się na głowę.

– Dobrze zgadujesz, w papę anioła – Azazel puścił do mnie oko, po czym kontynuował. – Drugi rodzaj to ingerencja. Z obecną wiedzą przenosisz się do swojego młodszego bądź starszego wcielenia. Jest to o tyle ciekawsze, że możesz w ten sposób zmieniać bieg wydarzeń.

– Chyba już gdzieś o tym słyszałem – rzekłem, przypominając sobie historię, którą opowiedział mi Gabriel.

Ogniste kule bombardowały budynki. Huki wstrząsały całym miastem. Co sekundę, zawsze z innej strony, dobiegało donośne „BUM!”, BUM!”. Bum – śmieszne określenie tak potężnego, przytłaczającego dźwięku, ale jak go inaczej opisać? Jak przedstawić taką moc, potęgę? Staram się…

W tłumie walczących na uliczce dostrzegłem Gabriela. Wołał:

– Wschodnia dzielnica oczyszczona! Wschodnia dzielnica oczyszczona!

Krew lała się dalej, ogień trawił budowle. Ale aniołowie w końcu zaczęli zdobywać przewagę. Przewagę w zażynaniu i krojeniu swych wrogów. Tych, którzy jeszcze niedawno byli ich braćmi.

Jesteśmy zwierzętami… Boże, Azazel powinien nas wszystkich hodować w zagrodzie.

– No, no – mruknął cherubin, przerywając moje rozmyślania. – Skoro wschodnia dzielnica została oczyszczona, to chyba wiem, co teraz bę-dzie się działo.

Pokręciłem głową, zdezorientowany.

– Jakim cudem nie brałeś udziału w Pierwszej Bitwie? – palnąłem.

– Ależ mój drogi – Azazel błysnął zębami. – Jestem, że tak to, kurka anielska, ujmę, bardzo młodym cherubem. Mój poprzednik zginął za-ledwie siedemdziesiąt lat temu, dając początek moim narodzinom, bo, jak zapewne dobrze wiesz, w każdym chórze stojącym ponad zwykłymi aniołami musi być dokładnie siedmiu członków. A teraz w drogę! Lucyfer włączył się do bitwy! Zaraz odbędzie się legendarny pojedynek między nim, a naszym słodkim znajomym, Michałem.

Chwilę później mknęliśmy już na skrzydłach w kierunku Koloseum. Gdy dotarliśmy na miejsce, po raz pierwszy w swoim życiu zobaczyłem Lucyfera. Prawdę powiedziawszy, nie różnił się niczym od innych cherubinów. Tak, Lucyfer był cherubinem, zupełnie jak Azazel. Jego bawole nogi pokrywała czarna sierść, a tego samego koloru rogi były odchylone do tyłu w taki sposób, że ciężko było je odróżnić od włosów. Stał on pośrodku amfiteatru, wołając:

– Pokaż się, Michale! Skończmy to raz na zawsze!

Buchnął błękitny ogień i przed Lucyferem zmaterializował się Michał. W jego dłoniach spoczywał Miecz Sprawiedliwych. Trzymając go nisko i jak zawsze uśmiechając się obrzydliwie, Pierwszy Archanioł oświad-czył:

– Witaj, Lucyferze. Cieszę się, że do mnie zawitałeś.

– Daruj sobie to przedstawienie – Lucyfer postąpił ku niemu kilka kro-ków, dobywając czarne ostrze, bardzo przypominające miecz Michała. – Obaj dobrze wiemy, jaki z ciebie skurwysyn. Nie musisz chować swego chamstwa za słodkimi, skażonymi słówkami. Ty to lubisz, prawda? Ten cały burdel zwany Niebem? Te wszystkie świństwa, które wyrządził nam Bóg? Bawi cię to, jak nasi pobratymcy zabijają się nawzajem. Jesteś zły do szpiku kości. Pokaż to choć raz.

Miecz Sprawiedliwych zapłonął błękitnym ogniem. W stalowych oczach Michała przemknęło coś przerażającego.

– Przed tobą, drogi Lucyferze, nigdy nie miałem zamiaru tego ukrywać – powiedział słodko.

Potem starli się ze sobą niczym wściekłe wilki: ujadające szaleńczo, raniące siebie pazurami, wygryzające się przez ciało do kości. Tak właśnie wyglądała ta walka – jak starcie dwóch obłąkanych bestii. Miecze uderzały o siebie z zawrotną szybkością, grając symfonie me-talicznych dźwięków. Sypiące się przy tym iskry migotały w oczach obu aniołów. Po czołach zaczął spływać pot, mięśnie napinały się do granic możliwości…

Aż w końcu Lucyfer wytrącił Miecz Sprawiedliwych z dłoni Michała, a później przybrał pozycje, by pchnąć Pierwszego Archanioła w serce. Jednak ten złapał go za nadgarstek i obaj zamarli, patrząc sobie głę-boko w oczy.

Właśnie, oczy… Te Lucyfer miał szkarłatne, a tliło się w nich coś nie-pojętego, jakby wiedział rzeczy, o których może wiedzieć jedynie sam Bóg.

– Dlaczego przestali walczyć? – spytałem Azazela, patrząc, jak Lucyfer i Michał stoją nieruchomo pośrodku Koloseum.

– Nie przestali – odparł Azazel. – Oni, kurka, właśnie rozpoczęli naj-trudniejszą część tej walki.

– Jak to? – bąknąłem.

– Każdy z nich próbuje wedrzeć się do umysłu tego drugiego. Wedrzeć, odnaleźć najskrytsze wspomnienia, a potem złamać przeciwnika za pomocą tego, co się znalazło. Oto jak pojedynkują się najpotężniejsi z aniołów, do świętej cholery.

– Świętej? – zdziwiłem się.

– No wiesz, w Niebie nawet cholera jest święta – Azazel puścił do mnie oko.

– Więc nic nie zobaczymy, skoro walka toczy się wewnątrz ich umy-słów, tak?

– Wręcz przeciwnie. Tak potężne starcie dwóch jaźni wydziela niesa-mowite fale energii. Zaraz zacznie się mały pokaz.

Najpierw zerwał się porywisty wiatr. Był tak potężny, że w powietrzu zaczęły latać kamienie wielkości mojej głowy, a jego siła rosła z każdą sekundą. Potem, jakby ujął to Azazel, zaczęła się prawdziwa jazda.

Ściany Koloseum zaczęły się kruszyć i wznosić ku niebu. Po chwili utworzyły wokół walczących tornado z pyłu i kamienia. Jądro wiru, który przysłaniał firmament, zaczęło eksplodować błyskawicami. Zie-mia zadrżała, posadzka pękła w niektórych miejscach. Cokolwiek działo się w myślach Michała i Lucyfera, dla świata zewnętrznego było je-dynie chaosem.

Patrzyli na siebie. Ich spojrzenia zdawały się być coraz bardziej prze-nikliwe, jakby dostrzegali wnętrze własnych dusz. W pewnym mo-mencie zobaczyłem łzy na policzkach Lucyfera. To był koniec, wiedzia-łem o tym. Przyszły Władca Piekła zaczął się łamać.

Twarz Michała wykrzywiła się w upiornym uśmiechu. Zaraz po tym po prostu puścił Lucyfera. Ten upadł na kolana i zaczął płakać.

– Ze mną nie wygrasz, Lucyferze – rzekł Michał, słodko jak zawsze. – Ze mną nie można wygrać.

– Masz rację – Lucyfer popatrzył na niego, pełen rozpaczy. – Z tobą nie da się wygrać. Jesteś czystym złem… Nie do złamania.

– Rzeczywiście jestem – Michał powtórnie się uśmiechnął, po czym podniósł z ziemi Miecz Sprawiedliwych i przygotował się do zadania ciosu. – Żegnaj, Lucyferze.

Władca Piekła zaśmiał się przez łzy.

– Myślisz, że dam się po prostu zabić, pozwalając, by wszystko, o co walczyłem, obróciło się w ruinę? O nie, Michale, to ty żegnaj.

Po tych słowach rozpłynął się w chmurze ognia, zanim Michał zdążył uderzyć.

– Możesz sobie uciekać – wyszeptał Pierwszy Archanioł, opuszczając Miecz. – Ale pewnego dnia cię znajdę, a wówczas odrąbię ci członki i zawieszę je nad bramami tego miasta. Do zobaczenia, Lucyferze. Obyś nie zwlekał z kolejną wizytą.

Chwilę później on również zniknął, pochłonięty obłokiem błękitnych płomieni. W Koloseum zapanował nienaturalny spokój.

– Nom, to by było na tyle – Azazel poklepał mnie po ramieniu. – Spa-dajmy stąd, zanim Piotrowi zachce się sprawdzić, jak tam dyndają so-bie jego kluczyki.

Pokiwałem głową. W następnej chwili świat pojaśniał, a ja i Azazel na powrót znaleźliśmy się w Wieży Czasu, cichej i nienaruszonej.

Zobaczyłem Pierwszą Bitwę. Widziałem, jak rozpoczęła się największa wojna w historii Wszechświata. Wzbogacony o to doświadczenie, czu-łem się… lepszy, zupełnie jakby pobłogosławił mnie sam Bóg. Jednak kres tym złudzeniom położył obrzydliwie słodki głos, który rozległ się za naszymi plecami:

– Jak podobała się wycieczka?

Obróciliśmy się jak na rozkaz, by w drzwiach Wieży zobaczyć Pierw-szego Archanioła.

– O! Witaj, Michale! – Azazel powitał go jak z dawna oczekiwanego gościa. – Ależ tak, wycieczka była jak najbardziej udana, święty Piotr miał gest, pożyczając nam swoje Klucze.

W takich momentach naprawdę podziwiałem Azazela za talent do mydlenia innym oczu.

– Święty Piotr jest teraz w siedzibie Boga. Nic nie wie, o waszej podróży – oświadczył Michał z przerażającym spokojem.

– Jak nie, jak tak, w papę anioła – bąknął Azazel, robiąc głupią minę. – Przecie jeszcze rano mówił mi, że mogę zabrać Emanuela na małe to-urnée w czasie.

Michał uśmiechnął się.

– Nieładnie, Azazelu, oj, nie ładnie – wyartykułował swym głoskiem. – Trzy grzechy jednego dnia? To dużo, nawet jak na ciebie. Najpierw włamałeś się do Wieży Czasu, później użyłeś Kluczy bez pozwolenia, a teraz łżesz mi prosto w twarz. Nieładnie. Naprawdę nieładnie. Zdaje się, że zasługujesz na karę.

To powiedziawszy, wykonał krótki gest i do Wieży zaczęły się wsypy-wać szeregi aniołów w srebrnych zbrojach. Przerażenie wmurowało mnie w podłogę. Nie miałem pojęcia, co robić. Bałem się tego, co zaraz nastąpi. Jednak Azazel pozostawał niewzruszony, a na jego twarzy wciąż widniał głupkowaty uśmieszek.

– No co ty, Michale – rzucił jakby od niechcenia. – Chyba, kurka aniel-ska, nie zamierzasz mnie pojmać? Wrzuć na luz, kolego. W końcu je-stem cherubinem i stoję ponad archaniołami. Nie możesz naruszyć hierarchii. Bogu by się to nie spodobało.

– Bóg zrozumie moje działania, gdy powiem mu, jakich wykroczeń się dopuściłeś.

Uśmiech Azazela przybrał dziwny, jakby bardziej inteligentny wyraz.

– Tylko że ja wcale nie zamierzam oddać się wam po dobroci – rzekł z błyskiem waleczności w oku.

– Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że to powiesz. – słodkość spoj-rzenia Michała była teraz niczym lodowaty sztylet. – Bo dzięki tym słowom możemy cię już bez przeszkód zabić.

– To prawda – Azazel pokiwał głową z figlarskim wyrazem twarzy. – Możecie spróbować.

Zanim się obejrzałem, cherub kopnął jednego gwardzistę z kopyta, odbierając mu przy tym włócznię, po czym rozpoczął szaleńczy taniec podskoków i machnięć, w wyniku którego coraz więcej michałowych pionków padało na ziemię. Ja sam byłem kompletnie zdezorientowany. Nie wiedziałem, czy mam mu pomóc, czy trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Strach się nasilał. Na szczęście Azazel zneutrali-zował resztę gwardzistów, zanim udało mi się cokolwiek postanowić.

– Brawo! – Michał zaklaskał w dłonie, wesoły jak podrostek. – Brawo, Azazelu! Piękny pokaz! Naprawdę! Co jeszcze nam dzisiaj zaprezentu-jesz? Czym jeszcze się pogrążysz?

– Cóż – Azazel zakręcił włócznią w powietrzu. – Przemodelowanie ci facjaty na mniej cukierkową z pewnością poprawi mi samopoczucie.

Po tych słowach natarł na Michała z dziką zajadłością. Pierwszy Ar-chanioł zrobił kilka uników, jakby dla zabawy, po czym wydobył z po-chwy długi miecz, wykuty na podobieństwo Miecza Sprawiedliwych. Wystarczyło kilka ruchów, by włócznia poszybowała w powietrze, a Azazel padł, pokonany, na ziemię. Michał stanął nad nim i przymierzył się do zadania ostatecznego ciosu. Nie wierzyłem, że to dzieje się na-prawdę. Kilka minut temu miałem przed oczami niemal identyczną scenę, ale dzieliło mnie od niej wiele tysięcy lat. Niestety, od tego, co działo się teraz, dzieliło mnie jedynie kilka metrów kamiennej posadzki.

– Widzę, Azazelu, iż zapomniałeś o tym, że jestem najpotężniejszym aniołem w Niebie – powiedział Michał.

– Możesz sobie być nawet najpotężniejszym wypierdkiem w kosmosie, ale prędzej czy później dostaniesz to, na co zasługujesz – odparł Azazel.

– Nie inaczej – Michał nawet nie mrugnął. – Każdego dnia to dostaję.

To była chwila. Odruchowa, nieprzemyślana reakcja. Gdy Michał uniósł rękę, by przebić cherubina mieczem, zerwałem się z miejsca i złapałem go za ramię. Nie mogłem pozwolić, by Azazel zginął. Po prostu nie mogłem. Michał obrócił się i uderzył mnie w twarz z taką siłą, że przejechałem kilka metrów po podłodze. Zanim zdążył uśmiercić cheruba, ten kopnął go kopytami i Michał przeleciał przez całą długość wieży, uderzając o ścianę z głośnym hukiem. Zanim się otrząsnął, Azazel stał już w progu.

– Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś, Emanuelu – powie-dział, posyłając mi ciepły uśmiech, po czym uciekł z Wieży.

Michał wstał i poprawił fałdy swojej szaty, jakby nic się nie stało. Przez kilka sekund unosiła się między nami ciężka, grobowa cisza. Potem jego stalowe oczy zwróciły się na mnie, a on sam rzekł cicho:

– Tak bardzo się na tobie zawiodłem.

* * *

 

– Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie!

– Uspokój się – mówię.

– Nie, nie, nie, ból, ten wielki ból!

– Uspokój się, powiedziałem!

– Ale to boli, tak bardzo boli!

– To przeszłość, teraz nic się nam nie dzieje.

– O nie – odpiera podświadomość. – Dzieje się. Dzieje się bardzo dużo. To ciągle we mnie tkwi. Bardzo mocno i głęboko. Zakorzeniło się we mnie, zainfekowało mnie. I wciąż boli, teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Po moim policzku spływa łza. Czy te wszystkie złe emocje naprawdę aż tak bardzo mnie wypełniają?

– Spokojnie, przejdziemy przez to razem – szepczę.

Podświadomość trochę się uspokaja.

– Dobrze – wykrztusza. – Dobrze, spróbujmy.

 

 

 

VI

Szliśmy między ścianami wysokimi na prawie sto metrów. Znajdowały się w nich setki, może nawet tysiące surowych, żelaznych drzwi, zza których wydobywały się przerażające krzyki. Te krzyki… boże, one były najstraszniejsze. Wsłuchując się w nie, zdając sobie sprawę z tego, jak głośne są, myślałem o bólu, który je wywołuje, i modliłem się, by mój ból nie był aż tak wielki – bo właśnie zmierzałem w kierunku bólu. Tego byłem pewien.

Prowadziło mnie czterech członków Archanielskiej Gwardii, a na ich czele kroczył Michał, tocząc zażartą dyskusję z Gabrielem – brązowo-włosy anioł o ciepłych, piwnych oczach starał się jak mógł, by wybawić mnie z opresji:

– Michale, zlituj się nad nim, przecież to jeszcze dziecko. Jest jednym z najmłodszych aniołów. Ma prawo do tego, by popełniać błędy. On się dopiero uczy.

Pierwszy Archanioł posłał rozmówcy jeden ze swoich najsłodszych i zarazem najpaskudniejszych uśmiechów.

– Drogi Gabrielu – rzekł. – Emanuel przeżył już wystarczająco wiele lat, by przyswoić sobie wiedzę na temat tego, co jest dobre, a co złe. Wiedział, jak działają boskie przykazania, i świadomie złamał jedno z nich. Sprawa wydaje się prosta.

– Tak, ale on zrobił to tylko dlatego, bo uległ wpływowi, jaki wywierały na nim słowa Azazela – nie poddawał się Gabriel. – Gdyby nie on, Emanuel nigdy nie dopuściłby się tych grzechów. Proszę, nie każ go za to, że miał złego nauczyciela. Pokaż, że nawet najpotężniejszy z anio-łów może okazać łaskę.

– Ależ kiedy ja jestem łaskawy – odparł Michał ze sztucznym zdumie-niem. – Zwykle za złamanie boskiego przykazania jedyną karą, jaką można otrzymać, jest śmierć. Ja chcę tylko, by Emanuel odbył należną mu pokutę. Nic więcej.

– Rozumiem, że chcesz, by zapłacił za swoje grzechy, ale on nie zasłu-guje na taką karę – kontynuował Gabriel. – To nie była jego wina. To Azazel…

– Wystarczy – przerwał mu Michał. – Azazel powiedział, a Emanuel zrobił? O zgrozo! Nie rób z Emanuela bezmyślnej maszyny, bo nią nie jest, obaj dobrze o tym wiemy. A teraz zejdź mi z drogi.

Nie było żadnych schodów, grobli, ani nawet drabin. Były tylko te po-nure, żelazne drzwi, jakby wyjęte z filmów o więzieniach dla chorych psychicznie. Michał podleciał do jednych z nich na swoich potężnych, śnieżnobiałych skrzydłach, po czym otworzył je ze zgrzytem zawiasów i nakazał Gwardzistom, by wprowadzili mnie do środka. Skuty kajda-nami, naznaczony piętnem grzesznika, nie miałem nic do powiedzenia. Gdy znaleźliśmy się w celi, słudzy Michała zdarli ze mnie ubrania i przywiązali do lodowatej ściany. Potem opuścili pomieszczenie.

– Ty też – rozkazał Michał, spoglądając na Gabriela.

– Michale, błagam, zlituj się nad nim – spróbował jeszcze raz Gabriel.

Jednak Pierwszy Archanioł pozostawał nieugięty.

– Możesz wyjść, albo do niego dołączyć. Wybieraj.

Gabriel posłał mi spojrzenie pełne współczucia, po czym z wyraźną niechęcią opuścił pomieszczenie. Gdy już się tak stało, Michał popatrzył na mnie wesoło i rzekł:

– Na jaką pokutę zasługuje nasz niewierny anioł? Masz może jakieś pomysły bądź koncepcje?

Byłem kompletnie zdezorientowany. Czyżby Michał pytał mnie o Ga-briela? A może jest na tyle nienormalny, że ma rozdwojenie jaźni i rozmawia z samym sobą? Nie wiedziałem, co myśleć, póki w celi nie rozległ się nieprzyjemny, chrapliwy głos:

– Dobrze wiesz, Michale, że moim ulubionym sposobem jest używanie kordelasa.

Z półmroku zalegającego w najbardziej oddalonym kącie pomieszcze-nia wyłonił się mężczyzna o odrzucającym wyglądzie. Miał krzaczastą, zbójecką brodę, krzywe zęby i brudne szaty. W dłoni trzymał kordelas do zdzierania skóry.

– Wiem, drogi Bartłomieju, jednakowoż chciałbym, by Emanuel przeżył te tortury – odarł słodko Michał.

– W takim razie preferuję odtworzenie męki Chrystusa – wycharczał święty Bartłomiej. – To najlepszy sposób, by nauczyć kogoś posłu-szeństwa.

– Doskonale – Michał wyszczerzył zęby z uciechy. – W takim razie zo-stawiam was samych, byście mogli porządnie się ze sobą zapoznać.

– Nie zostaniesz, by popatrzeć?

– Niestety. Choć z chęcią obejrzałbym ten pokaz, muszę opuścić Wię-zienie, gdyż Pan wzywa mnie do siebie.

– Czyżby chodziło o naszego młodego grzesznika? – Bartłomiej kiwnął na mnie głową z obleśnym uśmiechem.

– Wątpię – powiedział Pierwszy Archanioł. – Obaj dobrze wiemy, że Pan nie każe mnie za takie rzeczy.

– No tak, tak – charknął Bartłomiej. – Wiemy.

– W takim razie uciekam – Michał puścił do rozmówcy oko. – Miłej zabawy, Bartłomieju.

Po tych słowach wyszedł z celi, zostawiając mnie sam na sam z apo-stołem.

– Cieszę się, że zdecydowałeś się odwiedzić moje skromne Więzienie – powiedział Bartłomiej, podchodząc do stołu, który stał dokładnie za mną. Zostałem przykuty twarzą do ściany i choć wykręcałem głowę, jak tylko potrafiłem, nie byłem w stanie zobaczyć, co apostoł z niego podnosi.

– Ja o tym nie decydowałem. To Michał kazał mnie tutaj przyprowa-dzić.

– Ależ oczywiście – święty zdawał się nie przypisywać moim słowom zbyt dużej wagi. – Ale gdybyś nie dał mu powodu, prawdopodobnie nigdy by tego nie zrobił.

Nie odpowiedziałem, bo szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co powie-dzieć. Starzec miał rację.

– Słyszałem, że razem z Azazelem bez pozwolenia użyliście słynnych Kluczy Do Bram Nieba – kontynuował, dalej zajmując się czymś przy stole. – Bardzo niemądre posunięcie. Podobno Archanielska Gwardia już szuka twojego przyjaciela. Jeśli szczęście im dopisze, Azazel dołączy do nas przed zmierzchem. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo na nim będę mógł bez przeszkód poużywać sobie kordelasa. Na tobie, niestety, nie mogę. W końcu jesteś wyjątkowy. Dzierżysz Miecz Spra-wiedliwych. Kogoś takiego nie można po prostu zabić. Michał zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego nakazał mi, bym zajął się tobą nieco de-likatniej.

Azazel. Kompletnie o nim zapomniałem. Gdy Bartłomiej wspomniał jego imię, mój umysł zalała nowa fala rozmyślań. Z jednej strony nie chciałem, by cherubin został złapany, z drugiej – gdyby nie jego na-mowy odnośnie „pożyczenia” Kluczy, nigdy bym się tutaj nie znalazł. Po części obwiniałem go w duchu za to, co miało mi się zaraz przyda-rzyć, a dzięki słowom Bartłomieja upewniałem się w przekonaniu, że będzie to coś naprawdę strasznego.

Bałem się. Bałem się bardziej, niż byłem zdolny to wyrazić. Kolana uginały się pode mną z przerażenia. Zanim się powstrzymałem, z oczu zaczęły cieknąć mi łzy.

– Oj, nie rycz mi tutaj – wycharczał apostoł, podchodząc do mnie z czymś, co wyglądało jak długi, drewniany kij. – Mimo wszystko… przeżyjesz.

Pierwsze uderzenie nastąpiło nagle, niezapowiedziane. Poczułem ogromny ból, który jednak dało się jeszcze znieść. Podobnie sprawy miały się z dwoma kolejnymi ciosami. Czwarte było wyjątkowe, bo załamało mi w bitej nodze jedną z kości.

Krzyknąłem rozdzierająco – podobnie jak krzyczałem, gdy Bartłomiej miażdżył mi pozostałe kończyny. Gdy bicie dobiegło końca, apostoł wyszeptał mi do ucha:

– Myślisz, że gdy pojmano Chrystusa, żołnierze traktowali go jak por-celanową figurkę? O nie… Zanim doprowadzono go przed żydowski sąd, miał już kilka połamanych kości. Może delikatnie przedobrzyłem, odtwarzając ten etap, ale rozumiesz podstawowy koncept, prawda?

Nie zdążyłem wykrztusić nawet słowa, gdy starzec pojawił się obok mnie z biczem w rękach.

– Chyba nie muszę wspominać, co było następne w kolejności, jeśli chodzi o męki Syna Bożego? – wycharczał.

Naznaczane biczem mięśnie były niczym w porównaniu do miażdżo-nych kości, ale i tak wrzeszczałem z bólu. Krzyk zawsze był jakimś uko-jeniem. Gdybym miał dusić wszystko w środku, oszalałbym z cierpie-nia.

W pewnym momencie Bartłomiej przestał mnie biczować i oddalił się. Odetchnąłem, radując się z chwili przerwy, gdy nagle obok mojego ucha coś zaklekotało. Spojrzałem w bok i zobaczyłem skórzane rze-mienie, zakończone dziesiątkami żelaznych kolców.

– Podobnym biczem żołnierze rzymscy spuścili z Jezusa wiele litrów krwi. Postaram się nie być aż tak bezlitosny. Oczywiście zważ na to, że powiedziałem: „postaram się”. Zawsze może mi to nie wyjść.

To rzekłszy, Bartłomiej uderzył po raz pierwszy. Rzemienie przejechały mi między skrzydłami, rozcinając skórę. Czułem, jak po moich plecach ciekną gorące strumienie krwi. Później spadł kolejny cios i bicz wyrwał ze mnie kawałek ciała…

Moje modlitwy się nie spełniły. Krzyczałem równie przerażająco jak inni więźniowie. Może nawet głośniej. Nie wiem, jakim cudem nie zemdlałem. Najwyraźniej ból był tak wielki, że nie pozwał mojemu umysłowi się wyłączyć. Porażał go. Trzymał w stanie świadomości. I to właśnie ta świadomość była największą torturą. Cierpiałem, bo nie mogłem opuścić własnego umysłu. Nie mogłem oszaleć. Myślałem, aż w końcu wśród tych myśli pojawiła się jedna, naprawdę wspaniała, wyzwalająca.

Myśl, że chcę umrzeć.

Niestety Bóg nie obdarzył mnie nawet tą łaską.

Wreszcie, gdy moje plecy przypominały już rozorane pole, a stopy śli-zgały się w kałuży krwi, Bartłomiej zaprzestał biczowania. Zdjął ze mnie kajdany i pozwolił mojemu ciało bezwładnie stoczyć się na ziemię. Następnie pochylił się nade mną i wychrypiał swym okropnym głosem:

– Na nasze nieszczęście nigdzie w Więzieniu nie rosną ciernie, więc będziemy musieli obejść się bez korony. Ograniczone rozmiary tegoż pomieszczenia nie pozwolą nam również odtworzyć etapu, który znany jest jako droga krzyżowa, tak więc od razu przejdziemy do sedna całego programu. Ukrzyżuję cię, drogi Emanuelu.

Krzyż czekał za stołem. Kiedy zobaczyłem go, wchodząc do celi, po-myślałem, że jest tutaj tylko dla ozdoby. Niestety myliłem się. Bar-tłomiej ruszył w jego kierunku, lecz zanim cokolwiek z nim zrobił, wy-krztusiłem cicho, niemalże niesłyszalnie:

– Dlaczego?

– Dlaczego? – apostoł najwyraźniej mnie usłyszał. – Tak, to dobre py-tanie. Takie same zadałem Bogu, gdy powierzył mi tą funkcję. „Dla-czego, Panie? Dlaczego ja, jako jeden z apostołów, mam pełnić w Niebie tak straszliwą rolę?”, spytałem. „Bo tylko tak możesz mi pomóc, Bartłomieju”, odpowiedział, dając mi do zrozumienia, że mogę odmówić. Ale nie odmówiłem. W końcu Bogu się nie odmawia. Teraz myślę, że po prostu nie chciałem. Bóg wiedział, jaki jestem naprawdę. Wiedział, jaki potwór skrywa się w głębi mojej duszy. Dlatego poprosił mnie, bym nadzorował Więzienie. Najwyraźniej uznał, że będę się tutaj czuł jak w domu. I miał rację, bo czuję się jak w domu, a nawet lepiej. Te wszystkie krzyki, krew, cierpienie… Kiedyś, kiedy przybyłem tutaj po raz pierwszy, nie dawały mi zasnąć, ale teraz są niczym najpiękniejsza kołysanka. Powiadam ci, Emanuelu, Bóg objawił mi moje prawdziwe oblicze. My, apostołowie, zostaliśmy stworzeni po to, by nauczać. By nieść w świat Słowo Boże. I taka jest właśnie moja metoda. Mam pilnować Więzienia i za pomocą tych przerażających narzędzi nauczać swoich podopiecznych jednej, niezaprzeczalnej prawdy.

– Jakiej?

– Że ból jest częścią życia, Emanuelu. Rodzimy się, żyjemy i umieramy w bólu. Ból jest nieodłączną częścią nas samych. Nie możemy go uni-kać, musimy się z nim zjednoczyć. Ból jest wyzwoleniem. O tak, wiem to. W czasie ziemskiego życia byłem miłym, serdecznym człowiekiem, który uczył o miłości i poszanowaniu, tak jak Chrystus. Ale to nie o tym miałem uczyć. To ból powinien być tematem moich nauk. Po raz pierwszy Bóg próbował mi to przekazać w momencie mojej śmierci. Wówczas nie wiedziałem, dlaczego zostałem tak okrutnie zamordo-wany. Teraz wiem. To była pierwsza wiadomość, pierwsze przesłanie. „Ucz o bólu, Bartłomieju”. To Bóg chciał mi powiedzieć. Czy wiesz, jak umarłem? Czy słyszałeś kiedyś historię o mękach Bartłomieja? Naj-pierw obdarto mnie żywcem ze skóry, a potem ukrzyżowano głową w dół. Tak właśnie wyzionąłem ducha. Urocze, prawda? Przynajmniej wiesz, dlaczego umiłowałem sobie używanie kordelasa. Gdy za jego pomocą zdzieram skórę ze swojej ofiary, mam wrażenie, że jednoczę się z nią w cierpieniu. Przecież sam przeszedłem kiedyś podobne pie-kło. Koniec końców, wszyscy jednoczymy się w bólu, Emanuelu. Oto moja nauka. Tak było, jest i będzie, amen. A teraz kontynuujmy. Nie chcę, byś mi tu zemdlał, zanim skończę.

Bartłomiej ułożył mnie na krzyżu i raz jeszcze podszedł do stołu, by zabrać z niego wszystkie potrzebne narzędzia. Miałem już tylko chwilę, by odpocząć, a gdy ta chwila minęła, apostoł przytknął jeden z gwoździ do mojej dłoni i uniósł młotek.

Chrzęst łamanych kości, mój krzyk i ciche kapanie kropel krwi, spada-jących na ziemię – to była melodia, która towarzyszyła nam przez na-stępną minutę. Później apostoł podniósł krzyż i osadził go w dziurze, znajdującej się pod najbliższą ścianą. Zwykły człowiek nie miałby sił, by zrobić coś takiego. Jednak święci i aniołowie mają swoje przywileje. Pewnie dlatego jeszcze nie umarłem. Bo mój organizm był silniejszy od organizmów zwykłych ludzi.

– Ja nie jestem zły, Emanuelu – rzekł Bartłomiej. – Po prostu nauczam Słowa Bożego.

Z tymi słowy opuścił celę, a ja zostałem sam, wycieńczony i krwawiący. Wisiałem na krzyżu przez wiele godzin. Chłód, emanujący od ka-miennych ścian, znieczulał ból, jednak po pewnym czasie i on stał się torturą, bowiem moje ciało zmarzło tak bardzo, że każdy najmniejszy ruch przysparzał cierpienia. Tak oto trwałem, na pograniczu życia i śmierci, a mój umysł stawał się powoli siedliskiem mrocznych myśli.

Co trzeba zrobić, by złamać jednego z apostołów? Co zrobić, by z świętego uczynić potwora? Bartłomiej odpowiedział mi na te pytania, mimo że nie zdawał sobie z tego sprawy. Wystarczy po prostu odebrać nadzieję na normalne życie – w naszym przypadku na normalną wieczność. Gdy już się to komuś zrobi, trzeba jedynie czekać, aż taka osoba uświadomi sobie, co ją czeka, i wkrótce po tym pogrąży się w szaleństwie. To Bartłomiej mnie pobił. To on sprawił, że moje plecy są jedynie bruzdami zakrwawionego mięsa, z których gdzieniegdzie wy-stają kości. A jednak moja nienawiść nie skupia się na nim. Nie cierpię go, to pewne, ale są też inni.

Na przykład Michał – „czyste zło”, jak określił go Lucyfer. Tak, Michał jest kimś, na kim mógłbym wyładować swoją nienawiść. Ten gniew i furię, które narodziły się z mojego cierpienia. To jego zawiesiłbym teraz na tym krzyżu, by powoli, z rozkoszą, zedrzeć z niego skórę za pomocą Bartłomiejowego kordelasa. Najpierw odjąłbym mu z twarzy ten ohydny, słodki uśmieszek. Potem schodziłbym coraz niżej i niżej, by na końcu oderżnąć Michałowi przyrodzenie i wsadzić mu je do gardła. On na to zasługuje, choć może nie powinien? W końcu czyste zło nie może się objawić bez władzy, a władza, jaką otrzymał Pierwszy Archanioł, pochodzi tylko z jednego miejsca…

Boże, cóżeś uczynił? Toż to od ciebie wyszło zło, które zrodziło Michała i Bartłomieja, a teraz mnie… O tak, to ty odpowiadasz za potwora, którym się staję. Kim będę? Michałem, który kocha widzieć w innych strach, Bartłomiejem, który szuka sensu swego istnienia w zadawaniu cierpienia, czy może kimś dużo gorszym? Odpowiedz mi, Boże, bo na razie jedyną odpowiedzią, która kołacze się w moim umyśle, jest śmierć.

Samobójca? Czy tym właśnie będę?

Z każdą godziną mój umysł zdawał się brnąć coraz głębiej pod po-wierzchnię mroku, aż w końcu wydawało mi się, że to koniec. Że już stąd nie wyjdę. Potem drzwi się otworzyły, a do celi wkroczył archanioł Gabriel.

– Jezu, co oni ci zrobili – wykrztusił, zszokowany. – Już dobrze, Ema-nuelu, już dobrze. Nic ci nie grozi. Zajmę się tobą.

Jego głos był ciepły, kojący. Gdy archanioł zdjął mnie z krzyża i deli-katnie pochwycił w swoje ramiona, zacząłem płakać. Ta odrobina do-broci, którą mi podarował, rozdarła mnie od wewnątrz. Nie wiedzia-łem, co się ze mną dzieje. Nie byłem w stanie wytłumaczyć, dlaczego łzy ciekną po moich policzkach. Po prostu płakałem, niepowstrzymanie i głośno, wtulając się w jego pierś.

Potem zemdlałem. Wreszcie udało mi się pogrążyć w cudownej nie-świadomości. Ciężko powiedzieć, jak długo to trwało. Pamiętam tylko, że kiedy się ocknąłem, leżałem w swoim pokoju, przykryty ciepłą kołdrą. Oprócz mnie w pomieszczeniu nie było żywej duszy. Jedyne, co się poruszało, to płomień świecy, która stała przy moim łóżku.

Ból zniknął. Zostało tylko zmęczenie. Pragnąc na powrót zasnąć, od-wróciłem się do ściany i mocniej otuliłem pierzyną. Nagle usłyszałem, jak ktoś wchodzi do pokoju. Nie widziałem, kto to, bo byłem zwrócony tyłem do wejścia. W pewnej chwili poczułem, jak ta osoba siada na łóżku i gładzi kraniec mojego skrzydła. Potem usłyszałem dobrze znany, słodki głos:

– Witaj, Emanuelu.

Przerażenie przelało się przez moją krew zimnym strumieniem. Za-stygłem w bezruchu. Nie miałem odwagi, by nawet mrugnąć powieką. Moje ciało przypominało kamienny posąg. Ruszały się jedynie usta. Zsiniałe z strachu, drżały delikatnie.

– Wiesz, że postąpiłem słusznie, prawda? – spytał Michał. – Światem muszą rządzić zasady. Inaczej pogrąży się w chaosie. Nas, aniołów, obowiązuje Dziesięć Przykazań. Przestrzeganie ich zapewnia ład i harmonię. Gdybyśmy je ignorowali, czekało by nas tylko jedno: zagła-da. Dlatego musiałem cię ukarać. Postąpiłeś wbrew naszym prawom, Emanuelu. To poważny grzech. Chcę, byś wiedział, że nie złamałeś tylko jakiejś nic nie znaczącej zasady. Nie, dokonałeś aktu przeciwko istniejącemu porządkowi. Czy tego właśnie chcesz? By zgładzić porzą-dek? By nasze społeczeństwo uległo rozłamowi, a cały Wszechświat popadł w ruinę? Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo zgrzeszyłeś i w głębi duszy czujesz, że zasługiwałeś na taką karę. Mam taką nadzieję, Emanuelu. Inaczej pewnego dnia będę zmuszony cię zabić.

Skończywszy mówić, odszedł, a ja ponownie zagłębiłem się w mroku. Wszystko straciło dla mnie sens. Całe moje życie w jednej chwili stało się puste. Na niczym mi już nie zależało. Przed sobą, wyłaniające się z ciemności, widziałem tylko dwie ścieżki, jedną prowadzącą do śmierci, drugą do zemsty – obie tak samo beznadziejne, śmierć z samej swojej natury, zemsta z powodu niemożliwości jej zrealizowania. Jednak, gdzieś w najodleglejszych zakamarkach mojego umysłu, cicho dźwięczała myśl, że nic nie jest niemożliwe…

W końcu zasnąłem z poczuciem, że moje ciało już do mnie nie należy. Że jest tylko szmacianą kukiełką w rękach Michała i Boga. Zasnąłem, by następnego dnia obudzić się potworem.

* * *

 

– Zmieniliśmy się. Zatraciliśmy. Odebrano nam normalność, którą wcześniej żyliśmy. Później już nigdy nie byliśmy tacy sami. Wszelkie emocje przenikały do nas jak z jakiegoś zapomnianego, dzikiego świa-ta. Były zamglone, rozproszone, puste. My byliśmy puści. Niezdolni do odczuwania szczęścia, fascynacji, czy smutku. Jedyne, co wypełniało nas naprawdę mocno, to ten strach, którego wciąż nie potrafiliśmy w żaden sposób wytłumaczyć. Po prostu był, dręcząc nas koszmarami i utrudniając przeżycie każdego kolejnego dnia. Skażeni, obarczeni lę-kiem i wspomnieniami, egzystowaliśmy niczym maszyna, wypełniając polecenia. Azazel byłby dumny.

Podświadomość kończy mówić. Jest przygnębiona. Oboje jesteśmy. W końcu dzieli nas jedynie mój własny umysł.

– To nie powinno się zdarzyć – szepcze po chwili. – Nie powinniśmy się stać tym wrakiem, skorupą żywej istoty. To wszystko jest tak bardzo pojebane.

Kiwam głową, zrezygnowany.

– Świat uczynił z nas odmieńca – odpowiadam. – Idźmy dalej. Zanim zatracę się ostatecznie. Zanim tafię do miejsca, z którego nie ma już powrotu.

 

 

 

VII

Następnego dnia obudziła mnie czyjaś kłótnia. Rozpoznawałem tylko jeden głos. Należał do Gabriela:

– Jak możesz mówić, że to było dobre?! Czy ty w ogóle widziałeś, co oni mu zrobili?! To cud, że przeżył?! Gdybym przyszedł do tej celi godzinę czy dwie później, Emanuel mógłby już nie żyć?!

– Nie zrozumiałeś mnie – odparł inny, nieznany mi głos. – Nie mówię, że to, co mu zrobili, było właściwe. Miałem jedynie na myśli, że może dzięki temu Emanuel zrozumie swoje błędy. Tylko to według mnie na-leży do pozytywnych aspektów tej sytuacji.

– „Pozytywnych aspektów tej sytuacji”? – powtórzył ze wzburzeniem Gabriel. – Posłuchaj siebie, Piotrze! Wiesz, jak abstrakcyjnie brzmią te słowa?! Powiem ci, co Emanuel zrozumie dzięki ostatniej nocy! Że ży-cie niesie ze sobą wiele cierpienia! Tylko to dotrze do niego po tym, jak go torturowali! Tylko to!

Akurat co do tego Gabriel miał absolutną rację.

– Ale my możemy to zmienić, Gabrielu. Pokażemy Emanuelowi, jak uczynić życie pięknym. Azazel popełnił błąd. Pokierował Emanuela niewłaściwą ścieżką. Namówił go do czerpania przyjemności z figlów i głupot, podczas gdy Emanuel powinien poznać takie rzeczy, jak po-maganie komuś w nieszczęściu, dzielenie się porażkami i sukcesami, ofiarowywanie się innym. Wiesz, jak cudowne są takie czyny. Jak się-gają w głąb ciebie i ściskają twe serce, aż chce się płakać z radości. Nie ma niczego piękniejszego. Pokażmy mu to. Bądźmy lepszymi nau-czycielami od Azazela.

Azazel… Mam nadzieję, że nie trafił do Więzienia. Że ukrył się gdzieś przed wysłańcami Michała i jeszcze żyje.

– Jak możemy mu to pokazać, skoro świat z dnia na dzień rzeczywiście staje się coraz bardziej okrutny? Zaczynam myśleć, Piotrze, że jednak Bóg się myli.

Piotr? Czyżby Gabriel kłócił się z Pierwszym Apostołem? Skąd ktoś taki wziął się w moim domu?

– Nie możesz sobie pozwolić na wątpliwości, nie teraz, gdy Emanuel tak bardzo nas potrzebuje – rzekł święty Piotr. – Wiem, że przez okrucieństwa, które dzieją się na tym świecie, ciężko się do tego przekonać, ale Bóg się nie myli. Jest idealny, jest Początkiem i Końcem. Jest Wszystkim… Wierzysz w to, prawda?

Przez chwilę nie słyszałem nic prócz odgłosów dochodzących z uliczki przed moim domem. Potem Gabriel oznajmił pustym głosem:

– Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza i przemyśleć to wszystko. Wrócę za kilka godzin. Zajmiesz się w tym czasie Emanuelem?

– Oczywiście – odrzekł Piotr.

– Tak więc do zobaczenia.

Po tym krótkim pożegnaniu Gabriel wyszedł, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo usłyszałem skrzypienie frontowych drzwi. Chwilę później na schodach rozległy się czyjeś kroki i niebawem święty Piotr wkroczył do mojego pokoju.

– Och, widzę, że już nie śpisz, Emanuelu – zauważył. Na jego twarzy malował się wyraz zmęczenia typowy dla osób, które mają wiele spraw na głowie. – Jak dużo słyszałeś z naszej rozmowy?

Nie odpowiedziałem. Moje spojrzenie, utkwione w pobliskim oknie, było równie puste jak głos Gabriela, jeśli nie bardziej.

– Mogę usiąść obok ciebie? – spytał Piotr.

Dalej milczałem, więc apostoł zbliżył się do łóżka i powoli usiadł na jego skraju.

– Jak się czujesz, Emanuelu? Czy ból już osłabł? Gabriel poświęcił wiele czasu na leczenie twoich ran. On naprawdę się o ciebie troszczy.

Prawdę powiedziawszy, nie czułem już bólu. Jeśli to rzeczywiście Ga-briel mnie leczył, spisał się doskonale.

– Postanowiłeś, że już nigdy do nikogo się nie odezwiesz? – konty-nuował Piotr.

– Odejdź – powiedziałem.

Mój głos się zmienił. Teraz brzmiał jak charkot wściekłej bestii. Najwy-raźniej wrzaski, które wydawałem z siebie ubiegłej nocy, uszkodziły mi struny głosowe.

– Zrobiłbym to, gdybym nie obiecał Gabrielowi, że się tobą zajmę – odrzekł apostoł.

– A niby jak zamierzasz się mną zająć, święty Piotrze? – warknąłem. – Chcesz mnie… naprawić? Pokazać, że można „uczynić życie pięknym”? Dalej, spróbuj, choć tylko zmarnujesz czas. Gabriel miał rację. Życie niesie ze sobą mnóstwo cierpienia. Jedynie to zrozumiałem po wczorajszej nocy.

– Emanuelu, ja…

– Powiedz! No powiedz, że świat nie jest pełen cierpienia! Spróbuj mnie, kurwa, przekonać!

Piotr patrzył na mnie długo. Ciężko było powiedzieć, co wyraża jego twarz. Powagę? Strapienie? Nie za wiele mnie to obchodziło.

W końcu opuścił wzrok i rzekł cicho:

– Masz rację. Nie będę zaprzeczał. Świat darzy nas wielkim cierpieniem. To prawda. Gdyby tak nie było, nigdy bym nie odkrył, jak piękne potrafią być czyny, któremu się temu przeciwstawiają.

– Pomaganie w nieszczęściu? Ofiarowanie się innym? Daj sobie spokój. Słyszałem waszą rozmowę. Nie interesują mnie te wymysły. Chyba tylko Gabriel naprawdę rozumie, jak się teraz czuję.

Piotr posmutniał. Coś w jego oczach mówiło mi, że zagłębia się w oceanie swych wspomnień.

– Nie jesteś jedynym, którego spotkało w życiu tyle cierpienia.

– Tak? No to słucham. Opowiedz mi swoją historię. Mów, jak bardzo ciężkie było twoje życie, a potem wypierdalaj stąd!

Prowokowałem go, ale święty Piotr pozostawał niewzruszony. W jego głosie nie było słychać nawet odrobiny zdenerwowania:

– Cóż, byłem świadkiem licznych okrucieństw, wielu sam doświadczy-łem, jednak nie zamierzam się z tobą porównywać. Jest ktoś inny, kto przeszedł dokładnie to samo co ty.

– Niby kto taki?

– Jestem pewny, że wiesz, o kim mówię. W końcu Bartłomiej musiał się na czymś wzorować.

Bartłomiej rekonstruował męki Chrystusa. Więc to jego Piotr ma na myśli. Syna Boga.

– Chrystus cierpiał tak samo jak ty, Emanuelu, jednak przyzwalał na to, by zbawić ludzkość. Dokonał największego możliwego poświęcenia. Oddał swe życie za innych. Nie ma nic piękniejszego. Dlatego jego historia wstrząsnęła całym światem. Dlatego…

– Dlatego ludzie zarzynali się nawzajem przez blisko dwa tysiące lat – powiedziałem, wspominając koszmary, które nieustannie nawiedzały mnie po nocach.

Pierwszy Apostoł westchnął.

– Zawsze znajdą się tacy, którzy wykorzystają to, co piękne, by siać zniszczenie, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że coś takiego rzeczywi-ście było pięknym.

– Może tak, może nie – odparłem, wzruszając ramionami. – W każdym razie cierpienie Chrystusa miało sens. Dzięki niemu Syn Boży nie osza-lał, nie zgubił się w mroku. Moje cierpienie tego sensu nie miało. Było tylko kaprysem Michała, efektem procesów zachodzących w jego po-pieprzonym umyśle.

– A co, jeśli jednak twoje cierpienie miało sens? Jeśli przeszedłeś przez to wszystko, by osiągnąć ten sam cel, który przyświecał Chrystusowi?

Spojrzałem na Piotra. Choć wczorajsza noc przekształciła mnie w coś odrażającego, jakaś część mojego umysłu chciała wiedzieć, co powie.

– Jaki cel? – spytałem cicho.

– Tak jak powiedziałem. By ofiarować się innym. By ich kochać, wspie-rać, pomagać im, a w razie konieczności nawet oddać za nich życie – Piotr mówił z wielkim zapałem. Nie sposób było zaprzeczyć, że wierzy w te słowa. – Nie popieram metod Michała. Są okrutne i przede wszystkim nieskuteczne, ale idea, która leży u ich podstaw, jest słusz-na. Idea, by przekonać aniołów do miłowania wszelkich istot… Dotąd błądziłeś w mroku. Podążałeś za Azazelem, który kusił cię prymityw-nymi przyjemnościami. Jednak przez to, co cię spotkało, możesz wkroczyć na właściwą ścieżkę. Cierpienie zmusiło cię do ponownej refleksji nad życiem. Zamiast pogrążać się w jeszcze większej ciemno-ści, sięgnij ku światłu. Jeśli tylko uwierzysz, że to możliwe, te tortury, te godziny niezmierzonej agonii uczynią cię kimś wyjątkowym. Twój ból sprawi, że staniesz się ukojeniem. Idź ścieżką Chrystusa, Emanuelu. Nie podążaj tam, gdzie udał się sam Lucyfer. Nie wątp we właściwość boskiej woli.

Zmarszczyłem brwi.

– Więc o to ci chodzi? – wycharczałem swym odmienionym głosem. – Boisz się, że zwątpię w Boga i przyłączę się do Lucyfera? Boisz się, że skończę tak jak Gabriel, niezdecydowany między jednym a drugim? I dobrze, bo nie wiem, jak to się dalej potoczy. Może rzeczywiście przy-łączę się do Lucyfera. Może stanę po jego stronie i zaatakuję Niebo, a kiedy spotkamy się na polu bitwy, pchnę twoje serce Mieczem Spra-wiedliwych. Może się tak stanie, Piotrze. Nigdy nic nie wiadomo.

Apostoł znowu westchnął, tym razem dużo ciężej.

– Gdyby rzeczywiście miało to tobie pomóc, Emanuelu, pozwoliłbym ci się przebić mieczem nawet w tej chwili – rzekł.

Zapadła cisza, nieprzyjemna i krępująca. Moje spojrzenie na powrót zwróciło się w kierunku okna. Wreszcie, widząc, jak płatki kurzu mi-goczą w blasku Gwiazdy Porannej, powiedziałem:

– Mówisz mądrze, Piotrze. Twoje słowa dają nadzieję. Ale mi nie mo-żesz pomóc. Już jest za późno… A teraz odejdź. Wyjdź i znajdź Gabriela. Chcę go zobaczyć.

Piotr położył mi dłoń na ramieniu.

– Nigdy nie jest za późno, by podjąć właściwą decyzję – wyszeptał, po czym opuścił mój pokój.

Jeszcze na długo po tym, jak wyszedł, jego słowa dźwięczały mi w głowie. Nie mogłem się ich pozbyć. Zakorzeniły się gdzieś w moim mózgu, nie dając mi spokoju.

„Jeśli tylko uwierzysz, że to możliwe, te tortury, te godziny niezmie-rzonej agonii uczynią cię kimś wyjątkowym”.

Wyjątkowym? Nie. To, czym napełnił mnie ból, nie było wyjątkowo-ścią. Było czymś ohydnym. Gdybym miał to sobie wyobrazić, przypo-minało by dzikie zwierzę, zdeformowane i gnijące, a jednak wciąż ży-we. Coś takiego tkwiło właśnie w głębi mojej duszy.

„A co, jeśli jednak twoje cierpienie miało sens? Jeśli przeszedłeś przez to wszystko, by osiągnąć ten sam cel, który przyświecał Chrystusowi? (…) By ofiarować się innym.”

Piotr jest nad wyraz inteligentny. Wie, co powiedzieć cierpiącej osobie, by przywrócić jej nadzieję. Wystarczy nadać temu cierpieniu cel. Cel, który pomoże to wszystko znieść. Który rzeczywiście może uczynić kogoś wyjątkowym. Gdyby Piotr powiedział mi to zaraz po torturach, może pozostałbym cały, nierozbity. Lecz teraz szanse na moją normalność nieodwracalnie przepadły.

„Nie popieram metod Michała. Są okrutne i przede wszystkim niesku-teczne, ale idea, która leży u ich podstaw, jest słuszna. Idea, by prze-konać aniołów do miłowania wszelkich istot.”

Naprawdę tak myślisz, Piotrze? Bo ja uważam, że metody Michała nie są wiedzione żadną ideą. U ich podstaw leży tylko jedno. Pragnienie upodlenia. Michał robi to, co robi, by poprawić sobie samoocenę, by pokazać, że stoi ponad resztą aniołów. To jest jedyna idea zawarta w jego metodach. Nie ma żadnej innej. Jego metody są złe, ze zła się wywodzą i tylko zło potrafią stworzyć…

Drzwi na dole zaskrzypiały, a pół minuty później Gabriel zjawił się w moim pokoju.

– Piotr powiedział, że chciałeś mnie widzieć – rzekł tym samym, bez-barwnym tonem, którego używał w rozmowie z apostołem.

Kiwnąłem głową i jednocześnie zauważyłem, że Gabriel unika mnie wzrokiem, jakby się bał tego, co może zobaczyć. Najwyraźniej w jakiś niewyjaśniony sposób wiedział, czym się stałem. Tylko on to rozumiał.

– Opowiedz mi, co ci się przydarzyło – wyszeptałem.

Gabriel, tak samo jak wcześniej Piotr, podszedł do łóżka i usiadł na jego skraju. Przez cały ten czas ani razu na mnie nie spojrzał.

– Widzisz, gdy walczysz z wrogiem, twoje sumienie pozostaje czyste – powiedział. – Wróg to wróg, musisz go zabić lub sam zginąć, nie ma żadnych dodatkowych emocji, żadnego balastu. Ale gdy walczysz z przyjacielem, sprawy mają się już całkiem inaczej. W Pierwszej Bitwie musiałem stawić czoło wielu przyjaciołom. Wierz, bądź nie, ale naj-większym z nich był Lucyfer.

Gabriel zaczerpnął głębszy oddech. Nie skomentowałem tego, co mi wyznał.

– Gdy twój najlepszy przyjaciel początkuje powstanie przeciwko Bogu, stajesz się naprawdę zagubiony. Zaczynasz się zastanawiać, czy stając po stronie Boga, wybierasz mądrze. I wiesz, że nigdy nie będziesz miał pewności. Widziałem śmierć wielu spośród swoich dawnych przyjaciół, niektórych sam zabiłem, a z innymi, jak w przypadku Lucyfera, będę musiał walczyć jeszcze przez wiele lat. To mnie boli, rozrywa od środka, przysparza wątpliwości. Nie wiem, czy wybrałem właściwie, a to, na co Bóg pozwala Michałowi, sprawia, że zastanawiam się nad tym jeszcze bardziej. Wczorajsza noc była ciężka nie tylko dla ciebie, Emanuelu. Oboje cierpieliśmy, ty torturowany przez Bartłomieja, ja torturowany przez zwątpienie. Wprawdzie musiałeś znieść dużo więcej bólu ode mnie, ale chcę, byś wiedział, że nie tylko ty zagłębiłeś się wczoraj pod powierzchnię mroku.

– Zagłębiłeś pod powierzchnię mroku – powtórzyłem. – Dokładnie to samo pomyślałem, wisząc na tym krzyżu.

Gabriel uśmiechnął się smutno, ale wciąż nie zmusił się do tego, by na mnie popatrzeć. Będąc zagubionym, nękanym przez wątpliwości, wy-dawał się taki niewinny, zupełnie jak małe dziecko.

Nagle poczułem dziwne pragnienie. Nie potrafiłem powiedzieć, skąd się wzięło. Czy to wewnątrz mnie obudził się potwór, którego stworzyło cierpienie, czy to tylko akt sprzeciwu wobec wszystkiego, co uczynił Michał? Tak czy inaczej czułem potrzebę wprowadzenia chaosu. Zburzenia wszechobecnego porządku i zignorowania obowiązujących zasad. Kierował mną jakiś niszczycielski instynkt. Usiadłem na łóżku, nachyliłem się w kierunku Gabriela i pocałowałem go. Archanioł odskoczył ode mnie niczym poparzony.

– Co robisz?! – zawołał.

Co miałem mu powiedzieć? Że chce zrobić coś niedopuszczalnego? Że kieruje mną pragnienie destrukcji? W końcu z moich ust wyszły słowa:

– Chcę cię wyzwolić.

Potem chwyciłem go za rękę i pociągnąłem na łóżko. Gabriel próbował się bronić, ale od początku widać było, że nie przykłada do tego wielu sił. W końcu odpuścił, pozwalając swojemu ciału zanurzyć się w przyjemnościach fizycznego zbliżenia.

Co robiliśmy później, to chyba oczywiste. Dla aniołów płeć nie ma znaczenia. Posiadamy zdolności, które pozwalają nam przybrać do-wolną postać. To, że przez większość życia jesteśmy mężczyznami, kobietami, czy zwierzętami, zależy wyłącznie od naszego charakteru. Nie ma żadnych cielesnych ograniczeń.

Gdy skończyliśmy, Gabriel leżał przy mnie, póki nie zasnąłem. Na jego twarzy widniał uśmiech, ale w oczach emocje walczyły ze sobą o ab-solutną dominację. Jak tylko odpłynąłem do krainy snów, wyszedł i już nigdy więcej nie zagościł w moim domu.

* * *

 

– Od tamtego czasu Gabriel unikał mnie, jak tylko potrafił. Gdy byliśmy zmuszeni się spotkać, zamieniał ze mną jedynie kilka słów, po czym znikał. Tak minęły trzy miesiące. Potem wziąłem udział w swojej pierwszej bitwie.

– Tak, ta bitwa to niezwykły moment w naszym życiu – oświadcza podświadomość.

– Czy mi się zdaje, czy ciebie cieszy wspomnienie tej masakry? – pytam, niedowierzając.

– Dziwi cię to? – odpiera podświadomość.

– Tak, bo nie rozumiem, co jest w tym takiego wesołego.

– Emanuelu, cierpieliśmy. Nasza dusza krwawiła. Kiedy wreszcie doszło do tej bitwy, mogliśmy przenieść nasz ból na innych, przynajmniej na chwilę. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale naprawdę lubisz zabijać. Lubisz patrzeć, gdy ktoś cierpi tak jak ty.

– Więc… więc jednak jestem potworem.

– Nie wiem, czy potwór to dobre określenie. Z pewnością jesteś sługą śmierci.

 

 

VIII

Rankiem otrzymaliśmy informację, że Szczelina otwiera się przy połu-dniowej bramie Miasta. Przed południem trzydzieści tysięcy aniołów rozstawiało się już w tych okolicach, formując trzy linie obrony. Pierwsza znajdowała się na murach – dziesięć tysięcy zbrojnych za-pełniło blanki, czekając na najeźdźcę. Kolejne dwie tworzyły się między budynkami na wypadek, gdyby ta pierwsza nie wytrzymała, choć coś takiego nie zdarzyło się już od blisko stu dwudziestu lat, a przynajmniej tak twierdził święty Piotr. Ja i on staliśmy w pierwszej linii wraz z Siedmioma Archaniołami i Mocami, które przewodziły Anielskim Zastępom. Wszyscy spoglądaliśmy na Nieskończony Ocean, który majaczył u stóp miejskich murów i w którym zionęła teraz olbrzymia dziura, wypełniona Ciemnością. Właśnie te dziury aniołowie nazywali Szczelinami.

Szczeliny były swego rodzaju portalami między Niebem a Piekłem. Lu-cyfer otwierał je, gdy jego armia miała przeprowadzić inwazję. Tak więc staliśmy na murach i czekaliśmy, aż z Ciemności wyłonią się pierwsze szeregi upadłych. Ja miałem na sobie coś w rodzaju długiego, białego kimona. Nie nosiłem zbroi. Jedynie moje lewa ręka, włącznie z ramieniem, była osłonięta stalowymi płytami, a z wieńczącego je naramiennika zwisała krótka, biała peleryna. Piotr nie miał nawet tego. Był po prostu ubrany w skromne, brązowe szaty. Co innego tyczyło się archaniołów. Każdy z nich przywdział piękną, lśniącą niczym srebro zbroję, podkreślającą ich pozycję w hierarchii Nieba, jednak nawet oni nie umywali się do Mocy. Te dzierżyły w dłoniach coś na wzór pastorałów z niezniszczalnego metalu, a ich twarze skrywały się pod przerażającymi maskami. Tak oto wyglądała elita anielskiej armii.

Potem pojawiła się pierwsza fala upadłych. Wychynęli z Ciemności niczym szarańcza, tnąc powietrze czarnymi skrzydłami. Nasi łucznicy nałożyli strzały na cięciwy i przygotowali się do oddania strzału. Chwilę później Moce zagrzmiały:

– OGNIA!

Tysiące strzał przysłoniło Niebo. Zaraz potem wśród upadłych rozległy się krzyki i jedna ósma tego, co wyleciało ze Szczeliny, spadła martwa w odmęty Nieskończonego Oceanu.

– STRZELAĆ BEZ ROZKAZU!

Kolejne strzały poszybowały w przestworza, zbierając krwawe żniwo, ale to nie powstrzymywało upadłych. Wiedziałem, że zaraz uderzą. Byli coraz bliżej.

– PRZYGOTOWAĆ SIĘ!

Aniołowie porzucili łuki i sięgnęli po miecze. Kilka sekund po tym, jak to zrobili, horda upadłych wylądowała na murach.

Co było najbardziej charakterystyczne dla rzezi, która się potem za-częła? Z pewnością chaos. Będąc w samym środku bitwy, ma się wra-żenie, że tysiące kolorów i kształtów zlewa się wokół w jedną pozba-wioną ładu smugę, którą przysłania mgiełka bitewnego pyłu.

Drugi był hałas. Przeraźliwy, nieokiełznany harmider. Szaleńcza mie-szanina wrzasków, jęków i szczęku metalu, od której można ogłuchnąć. Po czymś takim marzy się o chwili ciszy.

Trzecia była krew. Oszołomiony, patrzyłem jak coraz więcej zbiera się jej u moich stóp. Ten widok coś we mnie odblokował. Najpierw przy-pomniałem sobie Bartłomieja. Przypomniałem sobie własne krzyki, ból i ten słodki uśmieszek Michała, który po dziś dzień widniał na jego twarzy. Później poczułem, jak oszołomienie przemienia się w furię i już nic więcej mnie nie obchodziło.

Jak wyglądał mój pierwszy? Cóż, był młody. Miał złote włosy i wielkie, ciemne oczy. Gdy zamachnął się na mnie toporem, wykonałem prosty unik, którego nauczyłem się kiedyś od Gabriela, a potem podciąłem mu ścięgno w kostce. Młodzieniec, porażony bólem, upadł na kolana i spojrzał na mnie z czystym przerażeniem. Bał się śmierci. W przeci-wieństwie do mnie naprawdę zależało mu na życiu. Szkoda, że to ja byłem lepszy w walce.

Zanim zdążył poprosić, żebym go nie zabijał, uniosłem Miecz Spra-wiedliwych i rozorałem mu twarz. Krew trysnęła z jego głowy jak z fontanny, plamiąc mi ubranie. Jedyne, co poczułem, gdy osunął się na ziemię, to jakaś chora ulga. Potem było już dużo łatwiej. Gabriel dobrze mnie wyszkolił, a dzięki połączonym staraniom Michała i Bartłomieja nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Po prostu przemierzałem mur, zabijając każdego, kto stanął mi na drodze. Moje ciało zalewały strumienie krwi, a Miecz Sprawiedliwych żarzył się najjaśniejszym z płomieni. Przez kilka godzin to ja byłem śmiercią.

Śmierć. Jeszcze niedawno myślałem, że jest moim jedynym wyjściem. Tymczasem, zamiast stać się jej ofiarą, podarowałem ją wielu innym. Życie to paradoks, jakże okrutny i bezlitosny. I ani trochę śmieszny.

Wraz z nastaniem wieczoru bitwa dobiegła końca. Na murach spoczęło trzy tysiące aniołów i około pięciokrotnie więcej upadłych. Reszta wycofała się na powrót do Szczeliny, który zaczęła już powoli maleć. Niebo odniosło kolejne zwycięstwo, jednak fakt ten ani trochę nie poprawił mi humoru. Wokół góry, na której stało Koloseum, rozpoczęły się zabawy mające na celu świętowanie wspomnianego sukcesu. Oczywiście nie robiono nic niedozwolonego, bo Michał i jego Ar-chanielska Gwardia bacznie nad wszystkim czuwali. Aniołowie musieli się zadowolić tańcami i muzyką.

Podniosłem do ust kielich, w którym znajdowała się jedynie czysta woda. Nie piliśmy alkoholu, przynajmniej nie tutaj, choć prawdę po-wiedziawszy, sekretna karczma znacznie podupadła od czasu zniknięcia Azazela. W pewnej chwili zauważyłem, że w moim kierunku zmierza święty Piotr. Od razu przygotowałem się na dłuższą rozmowę.

– Witaj, Emanuelu – rzekł apostoł. – Jak sobie radzisz? Czy bitwa cię przeraziła?

– A czy wyglądam na przerażonego? – warknąłem.

– Nie. I właśnie to mnie martwi – Piotr popatrzył na mnie smutno. – Zabiłeś dzisiaj wiele istnień, a mimo to nie przejawiasz żadnych emocji, zupełnie jakby nic nie było w stanie cię poruszyć.

– Może nic nie jest w stanie – odparłem.

Piotr zamyślił się na moment.

– Dlaczego pogrążasz się w zgorzknieniu i nienawiści? – spytał w końcu. – Nie powiesz mi chyba, że czujesz się dzięki temu lepiej?

Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia tej rozmowy zaszczyciłem go spojrzeniem.

– Dlaczego? – bąknąłem, wzruszając ramionami. – Nie wiem. Może nie potrafię robić nic innego? Może to jedyny sposób na to, żebym jakoś funkcjonował? Może nie jestem już zdolny czuć się lepiej.

– To nieprawda, Emanuelu – Piotr pokręcił głową. – Każdy jest w stanie odnaleźć szczęście. Musi go tylko poszukać.

– A może ja wcale nie chcę być szczęśliwy? – wypaliłem.

Piotr zrobił wymowną minę.

– Gdybyś naprawdę wierzył w to, że już nigdy nie będziesz szczęśliwy, nie byłoby cię tutaj. Dążenie do szczęścia jest sensem istnienia każdej myślącej istoty. A szczęście może zapewnić jedynie miłość. Zastanów się nad tym, Emanuelu.

Zrobiłem ponurą minę.

– Nie chce już o tym rozmawiać – wyszeptałem.

– Rozumiem – Piotr pokiwał głową. – Co innego mogę dla ciebie zrobić?

– Możesz mi powiedzieć, czy dowiedziałeś się czegoś nowego na temat Azazela.

– Niestety nie. Azazel rozpłynął się w powietrzu. Zapewne uciekł do Piekła, tak jak wielu przed nim.

– Przygnębia cię to, prawda? Że wszyscy powoli się od ciebie odwraca-ją? – spytałem z cieniem złośliwego uśmiechu na ustach.

– Przygnębia mnie to, że aniołowie odwracają się od jedynej osoby, która może ofiarować im radość – rzekł Piotr. – Od Boga.

Ucichliśmy na moment, przyglądając się kilku anielicom, które tańczyły wokół pobliskiego ogniska.

– Pójdę już – powiedziałem w końcu.

– Dobrze – przytaknął Piotr. – Zanim jednak to zrobisz, chciałbym cię raz jeszcze prosić, byś przemyślał moje słowa. Miłość jest jedynym wyjściem, Emanuelu. Pozwól jej się odnaleźć.

Kiwnąłem nieznacznie głową i odszedłem. Brnąc między chmarami świętujących, napotkałem Gabriela. Gdy mnie zobaczył, zrobił taką minę, jakby przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym, po czym zniknął mi z pola widzenia. Westchnąłem, a następnie kontynuowałem swoją mozolną przechadzkę wśród rozśpiewanego i roztańczonego tłumu.

Wreszcie znalazłem się tam, gdzie nie było nawet śladu żywej duszy. Mury południowej bramy wydawały się ponure niczym cmentarzysko. Wprawdzie większość zabitych wrzucono do morza, jednak gdzie-niegdzie leżeli jeszcze ci, których przeoczono. Przy jednym z takich ciał stała niezwykła postać. W pierwszej chwili pomyślałem, że to upadła anielica, gdyż miała czarne skrzydła. Jednak żadna z upadłych nie ma skóry białej jak śnieg i nie dzierży niepowtarzalnej, mechanicznej kosy, tak typowej dla Anioła Śmierci. Na imię miała Samael. Wiedza o niej została mi zaszczepiona zaraz po urodzeniu.

– Ty żyjesz – powiedziała, gdy jej czarne, pozbawione źrenic oczy zwróciły się w moją stronę.

Kiwnąłem głową, choć nie wiedziałem, czy było to pytanie, czy stwierdzenie. Samael wzięła zamach i wbiła kosę w ciało nieboszczyka. Ostrze przeszło przez jego ciało jak przez powietrze.

– Co tutaj robisz, Emanuelu? – spytała.

– Szukam jakiegoś osamotnionego miejsca – odparłem. – Skąd wiesz, jak się nazywam?

– Jestem Śmiercią. Wiem, kim jesteś. Wiem, kiedy umrzesz. I wiem, kiedy umrą ci, którzy są ci bliscy. Muszę to wiedzieć. Taki jest sens mojego istnienia.

Mówiąc to, przeszyła kosą kolejne ciało.

– Czemu to robisz? – zaciekawiłem się.

– Robię to, by oddzielić dusze od ich cielesnych powłok.

– Nie wiedziałem, że aniołowie mają dusze.

– Owszem, mają, aczkolwiek wszystkie trafiają do Nicości. Dlatego w ogóle się o nich nie mówi.

– Do Nicości?

– Tak. Aniołowie to nie ludzie. Dla nas nie ma życia wiecznego. Istnie-jemy tylko po to, by wypełniać Boską Wolę. Gdy przestajemy być uży-teczni, trafiamy tam, skąd nie ma już powrotu.

– Smutne – rzekłem głosem, który przerażał swoją bezbarwnością. – Ale ty nie musisz się tym martwić. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo trzeba będzie zabić.

– Ja nie zabijam – odpowiedziała natychmiast anielica. – Moja rola po-lega na tym, by transportować dusze umarłych ludzi do Nieba, a dusze umarłych aniołów oddawać Nicości. Jestem jedynie przewoźnikiem. Nikim więcej.

Jak na przewoźnika była bardzo ładna, choć może trochę wychudła. Jej ciało okrywała jedynie czarna, mocno postrzępiona szata.

– Chciałbyś zobaczyć, jak przewożę dusze? – spytała mnie.

– A czy po tym, jak to zobaczę, będę jeszcze żywy?

– Tak jak już wspomniałam, ja nie zabijam. Jestem tylko przewoźni-kiem.

Ledwo skończyła mówić, gdy coś przysłoniło światło księżyca. Spojrza-łem w górę i zobaczyłem potężny okręt żaglowy, zbudowany z czarnej stali. Przeleciał on nad Południową Bramą i zatrzymał się między da-chami kamienic. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać okręt śmierci: emanowała od niego aura przygnębienia i rozpaczy.

Samael rozpostarła skrzydła i wzniosła się ku niebu. Poszedłem w jej ślady, a gdy wylądowaliśmy na pokładzie statku, świat zmienił mi się przed oczami. W jednej chwili wszystko stało się szare, jakby owiane mgłą. I ujrzałem anielskie dusze stojące przy burcie – smutne, milczące postacie, pozbawione nadziei.

– Więc tak wygląda twój świat? – szepnąłem.

– Tak – odparła anielica. – Gdy wchodzisz na pokład okrętu, zaczynasz widzieć moimi oczami.

Dopiero teraz zauważyłem, że bez względu na to, co mówi, w jej głosie dźwięczy gorycz. Gdyby nie to, co zrobił mi Bartłomiej, pewnie bym jej współczuł. Niestety jedyne, co potrafiłem, to odwrócić wzrok.

Śmierć stanęła na dziobie okrętu i uniosła swą kosę. Zaraz potem sta-tek zwiększył odległość dzielącą go od ziemi i oddalił się od Miasta Aniołów, by móc szybować nad Nieskończonym Oceanem.

– Spójrz w dół – rzekła Samael.

Zrobiłem, jak mi kazała, a wtedy zobaczyłem, że nie wszystko w jej świecie jest szare. Nad wodami Oceanu lewitowały miliony – nie, nie miliony – miliardy światełek, przywodzące na myśl nieskończone mrowie błękitnych świetlików. Widok nawet we mnie potrafił wywołać namiastkę zachwytu.

– Czym one są? – bąknąłem.

– To ludzkie dusze – anielica śmierci podeszła do mnie i oparła się o burtę. – To tutaj ludzie trafiają, gdy wyczerpie się ich czas na Ziemi. W każdym tym światełku znajduje się świat stworzony przez jeden z umysłów. Tylko ja mogę je zobaczyć, chyba że ktoś inny…

– Patrzy twoimi oczami – zacytowałem ją.

– Dokładnie – śmierć pokiwała głową. – Chcesz zobaczyć któryś ze światów?

– Tak – powiedziałem.

– Więc poczekaj chwilę.

Samael nachyliła się i wyciągnęła rękę. Okręt zniżył lot, a jedno świa-tełko wzniosło się nad pokład, by wpaść prosto w rozwarte jej rozwarte palce.

– Chwyć moją dłoń – rzekła.

Posłusznie złapałem ją za rękę. Parę sekund później pochłonęło mnie błękitne światło.

Obudziłem się w czymś, co przypominało wielką bibliotekę. Wokół piętrzyły się góry książek, jedne grube niczym cegły, inne cieńsze od ostrzy mieczy. Podniosłem się z ziemi, a potem zacząłem kluczyć mię-dzy woluminami. Od czasu do czasu dostrzegałem jakichś ludzi, którzy byli tak pogrążeni w lekturze, że zupełnie mnie ignorowali. Potem uj-rzałem kogoś, kto jako jedyny nie czytał żadnej książki.

Mężczyzna siedział przy biurku, które zdawało się być umieszczone pośrodku biblioteki, jednak nie mogłem stwierdzić tego z całą pewno-ścią, gdyż nigdzie nie było widać ścian. W ręku trzymał pióro, za po-mocą którego z wielkim zapałem zapisywał leżące na blacie kartki pergaminu. Gdy się zbliżyłem, podniósł głowę znad swoich wypocin i wykrzywił usta w uśmiechu.

– Miło mi cię poznać, Emanuelu – powiedział.

Czy nie ma już na tym świecie osoby, która nie znałaby mojego imie-nia?

– Wszedłeś do mojego świata – odparł mężczyzna. – A żeby to zrobić, musiałeś otworzyć przede mną swój umysł. Nie ma innego sposobu.

Zważywszy na powyższe, darowałem sobie pytanie, skąd wie, co po-myślałem.

– Usiądź – mężczyzna wskazał krzesło, które stało po drugiej stronie biurka. – Nie będziemy przecież rozmawiać na stojąco.

Usiadłem na krześle, tak jak mnie poprosił, po czym rzekłem:

– Ty wiesz, jak mam na imię, ale ja nie mam zielonego pojęcia, kim je-steś, więc może się przedstawisz?

– Sądzę, że jednak wiesz, jak się nazywam – odpowiedział nieznajomy.

Przyjrzałem się książkom, które leżały najbliżej biurka – ich brzegi były zdobne w takie tytuły jak: „Sen nocy letniej”, „Król Lear”, czy „Otello”. Rzeczywiście, nie trudno było się domyślić, kim jest nieznajomy.

– A więc teraz, gdy znasz już moją tożsamość, przejdźmy do właściwej rozmowy – mężczyzna odłożył pióro i usadowił się wygodniej na krze-śle. – Przybyłeś tutaj kierowany ciekawością, Emanuelu. Czy w takim razie jest coś, o co chciałbyś zapytać?

Kiwnąłem głową.

– Może na początku powiedziałbyś mi, co ty tutaj tak właściwie robisz? – rzuciłem.

– Cóż, oczywistością jest, iż piszę książki. Wystarczy spojrzeć na to pomieszczenie – mężczyzna szerokim gestem wskazał całą bibliotekę.

– Chcesz mi powiedzieć, że całą wieczność spędzasz na pisaniu?

– Ależ nie, skądże! – pisarz zaśmiał się. – My, dusze, spędzamy naj-więcej czasu na zwiedzaniu światów innych ludzi. I uwierz mi, Ema-nuelu, każdy świat potrafi cię czymś zaskoczyć, bez względu na to, ile ich już zwiedziłeś. Dzięki temu można przetrwać jakoś wieczność, nie popadając w obłęd. Muszę wspomnieć, że pomaga nam w tym również krótka pamięć. Szybko zapominamy, dlatego rzadko się nudzimy.

– Brzmi ciekawie – skwitowałem.

– Bo tak jest – mężczyzna zaszczycił mnie kolejnym serdecznym uśmiechem. – Bóg zadbał o to, by wieczność nie była dla umarłych torturą.

– Szkoda tylko, że nie postarał się tak w przypadku aniołów.

– Prawda. Aniołowie mają tylko jedno życie. Dlatego powinni zadbać o to, by spędzić je jak najlepiej. Z pewnością nie na pogrążaniu się w zgorzknieniu i nienawiści.

Skończywszy mówić, pisarz posłał mi wymowne spojrzenie.

– Możesz nie grzebać mi we wspomnieniach bez pozwolenia? – wark-nąłem.

– Wybacz, po prostu nigdy wcześniej nie miałem dostępu do umysłu anioła. Jestem strasznie ciekaw, co siedzi wewnątrz twojej głowy, szczególnie że wspomnienia wręcz się z ciebie wylewają.

– Więc chociaż poproś – powiedziałem, zrezygnowany.

– Proszę – mężczyzna zrobił wielkie oczy.

– Pozwalam – burknąłem. – A teraz, gdy możesz mi już szperać w umyśle, powiedz, jakim cudem nie znudziło ci się jeszcze pisanie dra-matów?

– Och, dramaty przestałem pisać wieki temu – odparł pisarz. – W Nie-bie znalazłem dużo ciekawszy materiał na książki. Mając dostęp do niezliczonej ilości umysłów, postanowiłem pisać swego rodzaju bio-grafie.

– Biografie?

– Nie inaczej. Niektórzy dysponują naprawdę fascynującymi historiami. Nie sposób nie przelać ich na papier. Znamienita większość książek, które tu widzisz, to opowieści o ludziach z krwi i kości, ludziach istniejących naprawdę, a to tylko mały odsetek tego, co chciałbym opisać. Kto wie, może kiedyś, jeśli jeszcze raz mnie odwiedzisz, napiszę pierwszą książkę o aniele.

– Jakoś nie mam ochoty na to, by pisano o mnie książki – mruknąłem bez entuzjazmu.

– Szkoda – westchnął mój rozmówca. – Książki to potężne źródło wie-dzy. Z pewnością twoja historia wiele by nas nauczyła.

– A po co duszom uczyć się czegokolwiek po śmierci?

Pisarz zaśmiał się po raz wtóry.

– Emanuelu, to, że nie mamy ciał, nie oznacza, że jesteśmy bogami. Jest jeszcze wiele rzeczy, które powinniśmy wiedzieć, a których nie dano nam się jeszcze nauczyć.

– Nie możesz po prostu powiedzieć, że chcesz napisać ciekawą książkę? – bąknąłem.

– To też – pisarz wyszczerzył zęby. – Zapewne gdy przemierzałeś bi-bliotekę, spotkałeś wielu ludzi, którzy czytali moje książki? Mylisz, że znaleźli się tutaj, bo zależy im na przeczytaniu interesującej powieści? Tacy zadawalają się moimi dramatami, jednakże ci, którzy pragną do-głębnie poznać życie innej osoby, najczęściej poszukują odpowiedzi na pytania, które zadawali sobie przez całe życie i które wciąż zadają sobie po śmierci. To prawda, udało nam się dostać do Nieba, ale nie oznacza to, że staliśmy się chodzącymi ideałami. Wręcz przeciwnie, wieczność potrafi przerazić. Przytłoczone jej brzemieniem, dusze zaczynają szukać celu, który poprowadziłby je przez nieskończoność. Moim celem, przykładowo, jest pomaganie im w tych poszukiwaniach.

Przemowa mężczyzny, choć interesująca, zaczęła mnie już powoli nu-żyć.

– No cóż, tak więc dowiedziałem się, jak ludzkie dusze funkcjonują po śmierci i zobaczyłem jeden ze stworzonych przez nie światów. Czas, żebym wrócił do żywych.

Dramaturg obdarzył mnie tajemniczym spojrzeniem.

– Śmierć nigdy nie robi nic, co nie miałoby jakiegoś sensu – oświadczył.

– Co to niby miało znaczyć? – wypaliłem z podejrzliwością.

– Samael nie zaprezentowała ci tego świata tylko po, byś zobaczył, co ludzie robią po śmierci. Chciała, żebym wpłynął na twój sposób my-ślenia; przynajmniej tak mi się wydaje – odparł pisarz.

– Wpłynął na mój sposób myślenia? – powtórzyłem po nim, zaskoczo-ny.

– Tak – mężczyzna spoważniał. – Piotr mówi mądrze, ale nie rozumie, że potrzebujesz bodźca równie silnego, jak te tortury, by wyrwać swój umysł z mroku. Tam, gdzie myśli zostały ukształtowane przez czyny, słowa nie wiele mogą zrobić.

– Czyżbyś cytował jedną ze swoich książek? – spytałem z dobrze sły-szalną kpiną w głosie.

– Cytuję życie – skontrował krótko pisarz.

– Tak? No to proszę, cytuj je dalej, może uda ci się zmienić to, czym jestem.

– Jedyne, co mam ci do powiedzenia, to to, że jesteś idiotą.

Poczułem się tak, jakby dramaturg trzasnął mnie w twarz.

– Nie pozwalaj sobie za wiele – powiedziałem głosem, który, choć już zmieniony po torturach, stał się jeszcze bardziej przerażający.

– Pozwolę sobie na tyle, na ile tylko będę chciał – rzekł pisarz z równą powagą, aczkolwiek jego głos nie był w żadnym stopniu tak zniszczony jak mój. – Jesteś w moim świecie.

I nagle ten jego świat przepoczwarzył się w coś zupełnie innego. Nie byliśmy już w bibliotece, tylko na jakiejś wąskiej, ciemnej uliczce, bie-gnącej między szarymi blokami. Padał deszcz. W oddali majaczyło nikłe światło lampy. Było chłodno.

– Słowa nie mogę cię zmienić – odezwał się pisarz, opierając się o ścianę jednego z budynków i zapalając papierosa. – Więc nie będę do ciebie mówił. Teraz będę pokazywał.

Na uliczce pojawiła się młoda kobieta, zasłaniając się przed deszczem swoją teczką. Dokładnie w tym samym momencie z bocznego wejścia, prowadzącego zapewne do jakiegoś baru, wypadło kilku mężczyzn. Wszyscy byli pijani i zataczali się w tę i we w tę. Gdy kobieta przechodziła obok, jeden z nich zaczepił ją, mówiąc:

– Hej, gdzie się śpieszysz, maleńka?

Kobieta nie odpowiedziała, tylko spróbowała wyminąć mężczyznę, ten jednak złapał ją za rękę.

– Nie uciekaj, skarbie, chcemy tylko porozmawiać – wypalił, uśmie-chając się obleśnie.

– No, może nie tylko – dodał inny, by sekundę później wybuchnąć szyderczym śmiechem.

– Puść mnie, sukinsynu! – zawołała kobieta, a kiedy mężczyzna jej nie usłuchał, trzasnęła go w twarz swoją teczką, aż huknęło.

– Kuuuhhhrwaaa! – wybełkotał uderzony, wypluwając na dłoń jeden ze swoich siekaczy. – Ta suka wybiła mi zenba!

Kobieta rzuciła się do ucieczki, ale dwóch drabów z bandy szybko ją dogoniło.

– Zdaje się, że uszkodziłaś naszego kolegę – chlapnął jeden, kompletnie łysy.

– Teraz musisz go przeprosić, suko – palnął drugi, z wielkim tatuażem przedstawiającym gołą babę na ramieniu.

Obaj zaciągnęli kobietę do reszty swoich towarzyszy i cisnęli ją na ziemię.

– Niezła jest – bąknął mężczyzna o wielkiej, obleśnej twarzy. – Patrzcie jakie ma ładne, rude włoski. Ta z tamtego tygodnia nawet się do niej nie umywa.

– Jak zahraz spiohre jej ten kuhrewski hryj, to benzie wyglondała znacnie gozej – wydusił z siebie ten bez zęba, po czym splunął na ko-bietę kolejną dawką krwi, która gromadziła mu się w ustach.

– Odpuść sobie, chłopie – odpowiedział mu ten obleśny. – Szkoda marnować towaru. Jak z nią skończymy, to i tak będzie żałować, że się urodziła… ruda kurwa.

Potem mężczyźni przeszli do tego, co było sednem całej tej sceny. Kiedyś, gdy miałem koszmary o gwałcie, nie byłem w stanie na to pa-trzeć, ani tego słuchać. Teraz jednak koszmarów nagromadziło się tak wiele, że kilku mężczyzn gwałcących jakąś kobietę nie robiło na mnie najmniejszego wrażenia.

Gdy banda pijaków skończyła zaspakajać swoje potrzeby i odeszła, zostawiając kobietę krwawiącą, aczkolwiek żywą, świat znowu zmienił się diametralnie. Z ponurej, obmytej deszczem uliczki przenieśliśmy się do małego, jednopokojowego mieszkania, które znajdowało się w opłakanym stanie. Po podłodze wlały butelki i puste opakowania po różnych produktach, a okna były tak brudne, że do pomieszczenia wpadały jedynie szarawe smugi światła. Jedyne meble, jakie było tu widać, to łóżko stojące w kącie i biurko zajmujące centralną część pomieszczenia. Przy tym właśnie biurku siedziała kobieta, którą zgwałcili pijani mężczyźni.

– Nazywa się Sara – powiedział dramaturg. – Kiedyś była szanowaną pracowniczką dużej firmy, jednak po tym, co się jej przytrafiło, żadna praca nie była dla niej satysfakcjonująca. Sara porzuciła firmę, tak jak wszystko inne w swoim życiu, i przez trzy lata pogrążała się w nałogu. Została alkoholiczką bez pracy, przyjaciół i narzeczonego. Odcięła się od świata tylko po to, by móc przyćmiewać swój ból winem. Później doszły jeszcze inne używki, takie jak skręty, heroina, a nawet seks, z powodu którego została tak bardzo skrzywdzona.

– Uprawiała seks, by zapomnieć o gwałcie? – zdziwiłem się.

– Nietypowe, prawda? – pisarz posłał mi smutny uśmiech. – Ale tak, robiła to, choć do pierwszego zbliżenia przemogła się dopiero po dwóch latach od gwałtu i to tylko dlatego, bo diler przyjmował zapłatę w naturze.

Spojrzałem na zgwałconą kobietę. Składała przy biurku jakieś dziwne, metalowe urządzenie, którego przeznaczenie było mi zupełnie nie-znane.

– Jak mogła upaść tak nisko? – wyszeptałem.

– Od zawsze była zagubiona – odparł mój rozmówca. – Miała ciężkie dzieciństwo, a wszystko, co udało jej się później osiągnąć, robiła bar-dziej z poczucia obowiązku, niż dlatego że chciała. Takim właśnie spo-sobem cały jej świat runął, gdy została zgwałcona. Bo nie miała nicze-go, czego mogłaby się trzymać. Niczego, co byłoby dla niej prawdziwie cenne.

Słuchając dramaturga, przypomniałem sobie słowa, które dawno temu wypowiedział do mnie Azazel. Wolność jest odpowiedzią na niedolę. Ludzie jej nie doceniają. Wymyślają te wszystkie zwyczaje i normy, zniewalając się coraz bardziej. Niby mogą robić, co chcą; niby nic nie stoi im na drodze do szczęścia; ale co rusz narzucają na siebie jakieś chore oczekiwania. „Dziecko, musisz chodzić do szkoły, żeby zdobyć dobrą pracę. Dziecko, musisz pracować, by zarobić na życie. Dziecko, musisz znaleźć sobie żonę i ustatkować się.”(…) I ot, całe życie ułożone od początku do końca z oczekiwań, pozbawione miejsca na wolność wyboru. Czy to właśnie spotkało tę kobietę? Nieświadoma, że sama może decydować o tym, jak będzie wyglądała jej przyszłość, zbudowała swój świat z oczekiwań innych ludzi, a gdy życie doświadczyło ją w jeden z najgorszych możliwych sposobów, cały ten świat rozsypał się przed nią niczym domek z kart? Czy tak to właśnie wyglądało?

– Więc takie jest twoje przysłanie? – spytałem pisarza. – Chciałeś mi pokazać, że jeśli dalej będę podążał obecną ścieżką, skończę tak samo, jak ona?

Dramaturg zaciągnął się dymem z papierosa.

– To jeszcze nie koniec, Emanuelu – powiedział, gdy szara chmura przysłoniła na moment jego twarz. – Widzisz, Sara już dawno wyszła z nałogów. Życie nabrało dla niej całkiem nowego sensu.

Nie zdążyłem spytać jakiego, bo otaczający nas świat przeobraził się po raz kolejny i obaj trafiliśmy do mrocznego pomieszczenia, przypo-minającego wnętrze jakiejś opuszczonej fabryki. Pośrodku, przycze-piony do żelaznego łańcucha, wisiał mężczyzna o obleśnej twarzy – jeden z tych, którzy zgwałcili Sarę.

Drzwi zaskrzypiały i do fabryki weszła postać ubrana w czarną bluzę. Nie było widać jej twarzy, gdyż miała na głowie kaptur. Zaryglowawszy wejście, podeszła do mężczyzny, który był kompletnie nagi, i szturchnęła go w kolano. Gdy ten się ocknął, zdjęła z ramion swój ple-cak i położyła go na pobliskim stole. Mężczyzna spojrzał na nią, blady z przerażenia, a następnie cienkim głosem zakwilił:

– Błagam, nie zabijaj mnie! Jestem tylko zwykłym dentystą! Mam żonę, dzieci! One mnie potrzebują! Odbierzesz niewinnym dzieciom ojca?! Zrujnujesz im życie?!

Postać zdjęła kaptur z głowy. Słabe światło przesączające się przez zaklejone okna fabryki oświetliło twarz Sary.

– Ja też byłam czyimś niewinnym dzieckiem, a mimo to zrujnowałeś mi życie – odparła.

Jej lodowaty głos wżynał się w umysł.

– Wiem, że zrobiłem coś strasznego! Wiem, że jestem potworem i za-sługuję na śmierć, ale ty nie jesteś taka sama jak ja, prawda?!

– Nie – Sara pokręciła głową. – Twoi koledzy przekonali się już o tym, że jestem kimś dużo gorszym.

Po tych słowach wyjęła z plecaka tą pokraczną, metalową konstrukcję, którą składała w poprzedniej scenie, i zaczęła ją montować na ciele mężczyzny, nie robiąc sobie nic z jego krzyków i jęków.

– Pierwszego, tego łysego, po prostu spaliłam – powiedziała, dokręcając jakąś śrubkę. – Najpierw potraktowałam jego chuja palnikiem, a potem wrzuciłam go do wielkiego pieca. Świecił się naprawdę ładnie. Gdyby nie te jego wrzaski, od których rozbolała mnie głowa, wspominałabym jego śmierć bardzo, ale to bardzo przyjemnie.

Mężczyzna zrobił wielkie oczy, tymczasem Sara kontynuowała:

– Drugiego obdarłam ze skóry. Najwyraźniej denerwowała mnie ta goła baba, którą miał wytatuowaną na ramieniu. Chyba nie muszę mówić, w jakim miejscu zaczęłam zdejmować jego skórę…

– Nie, proszę, moje dzieci, zlituj się nade mną ze względu na dzieci! – wychlipał pojmany.

Sara go zignorowała.

– Temu z wybitym siekaczem odjęłam resztę zębów – ciągnęła tonem, który przybierał na szaleństwie. – Wyrywałam je jeden po drugim, aż w końcu zaczął się krztusić własną krwią. Wtedy zrobiłam z nich coś w rodzaju małego toporka i tym właśnie toporkiem odrąbałam mu mę-skość. Później wystarczyło już tylko czekać, aż wykrwawi się na śmierć.

Kobieta skończyła montować mechanizm i cofnęła się, by przez krótką chwilę podziwiać swoje dzieło. Urządzenie mieściło się między nogami mężczyzny. Łączyło jego dłoń z przyrodzeniem w taki sposób, że mógł robić tylko jedno…

– Kiedy uruchomię urządzenie, musisz się onanizować najszybciej, jak tylko potrafisz – rzekła Sara. – Jeśli przypięty do twojej dłoni czujnik nie wykryje ruchu, maszyna wyrwie ci całe krocze i wykrwawisz się na śmierć tak jak twój przyjaciel.

Mężczyzna zrobił się całkiem biały, a jego usta sine, Sara natomiast uniosła transmiter i nacisnęła przycisk, przesyłając sygnał do urządze-nia. Maszyna wyłączyła się, powoli odciągając przyrodzenie mężczyzny od reszty jego ciała. Jak tylko poczuł ból, zaczął się niezwykle szybko onanizować. Póki ruszał dłonią, urządzenie trwało w bezruchu.

– Jak… jak długo? – wydyszał po pewnym czasie, zaczerwieniony.

– Tyle, ile wytrzymasz – odparła Sara. Jej słowa były niczym stal. – Jeśli przestaniesz, umrzesz. Nie ma innej opcji.

Mężczyzna wytrzymał dwie godziny, w czasie których jego sperma czterokrotnie splamiła podłogę. Później członek nie chciał mu już sta-nąć i masturbacja zmieniła się w walenie dłonią o miękkiego robaka. Twarz Sary była jak z kamienia. Nie zmieniła się nawet, gdy maszyna urwała mężczyźnie męskość, dając powolny, okrutny koniec jego mę-kom.

Potem rozległy się syreny policyjne i huk helikopterów. Przez okna fabryki wpadło światło reflektorów. Z zewnątrz dobiegł wzmocniony megafonem głos:

– JESTEŚ OTOCZONA! WYPUŚĆ ZAKŁADNIKA I WYJDŹ Z PODNIESIO-NYMI RĘKOMA! JESTEŚ OTOCZONA! – powtórzył. – NIE MOŻESZ UCIEC! WYPUŚĆ ZAKŁADNIKA!

Sara zerknęła na mężczyznę. Na wypuszczenie zakładnika jest już raczej za późno, westchnąłem w duchu, pewny, że kobieta pomyślała to samo.

Huknęło i drzwi fabryki zatrzęsły się. Sara sięgnęła po plecak, usiadła na podłodze i zaczęła w nim czegoś szukać.

Znowu huknęło i zasuwa w drzwiach wygięła się niebezpiecznie. Sara wyjęła z plecaka pistolet, sprawdziła, czy w środku są naboje, po czym odblokowała broń.

Nastąpił trzeci huk i drzwi rozwarły się na oścież. Policjanci z taranem cofnęli się, a do środka wpadło pół tuzina antyterrorystów na czele ze starszym mężczyzną w długim, brązowym płaszczu, zapewne komisa-rzem policji. Sara obrzuciła ich pustym spojrzeniem, a potem przy-stawiła sobie pistolet do skroni.

– Emanuelu…

Skierowałem wzrok na dramaturga i w tej samej chwili usłyszałem strzał. Odwróciłem się, by zobaczyć, co się stało, ale nie byliśmy już w fabryce, tylko w bibliotece. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza.

– Teraz już rozumiem – wyszeptałem. – Zrozumiałem, do czego może prowadzić nienawiść. Twoje przesłanie było wystarczająco dosadne, dużo bardziej niż słowa Piotra. Osiągnąłeś swój cel.

Dramaturg położył mi dłoń na ramieniu.

– Sara nie umarła – powiedział ze współczującym uśmiechem. – Była bardzo bliska śmierci, ale ta ją ominęła.

– Jak to? – zdziwiłem się. – Przecież słyszałem huk wystrzału.

– Huk, który słyszałeś, pochodził z broni należącej do komisarza policji. Udało mu się postrzelić ją w dłoń i Sara upuściła pistolet. Zanim znowu po niego sięgnęła, otoczyli ją antyterroryści. Kilka tygodni później Sara trafiła do więzienia. Spędziła tam piętnaście lat.

– Piętnaście lat dla kogoś, kto zamordował cztery osoby? Czy to nie mało, jak na ludzkie prawo…

– Pozostałych trzech morderstw nikt nie był w stanie jej udowodnić. Nie znaleziono nawet ciał. Dowody wskazywały tylko na to ostatnie morderstwo, a ponieważ sąd wziął pod uwagę, że zabity mężczyzna wcześniej zgwałcił Sarę, kara była łagodna.

– Więzienie nie jest taką łagodną opcją – odparłem, mając przed oczami swój pobyt w Więzieniu Bartłomieja.

– Może i nie, ale pobyt tam wyszedł jej na dobre. Przynajmniej na lep-sze niż śmierć. Sara zmieniła się. Nie żyła już nienawiścią. Znalazła so-bie nowe cele, tym razem własne, niezależne. Po wyjściu z więzienia rozpoczęła ruch pomocy dla zgwałconych kobiet. Po kres swoich dni starała się zmyć z siebie piętno grzechów. Dzięki temu trafiła do Nieba. Inaczej nigdy bym jej nie poznał.

Zamknąłem oczy i pokiwałem głową. Chyba czułem ulgę, choć ciężko było mi opisać swe odczucia.

– Mam nadzieję, że jej historia ci pomoże – rzekł pisarz. – Że dzięki niej będzie ci lżej żyć.

– Ja też mam taką nadzieję.

To nie były moje słowa. Obok nas stanęła Śmierć. Jej spojrzenie, emanujące smutkiem, przejechało po naszych twarzach.

– Może dla ciebie też uda mi się znaleźć jakąś historię, Samael? – spytał dramaturg.

Śmierć pokręciła głową.

– Znam wszystkie historie, pisarzu. I żadna nie jest w stanie mi pomóc.

To powiedziawszy, zwróciła się do mnie:

– Musimy już wracać.

– Tak – pokiwałem nieprzytomnie głową. – Tak, wracajmy.

Samael wyciągnęła do mnie rękę. Złapałem ją, a potem po raz ostatni popatrzyłem na dramaturga.

– Żegnaj, Williamie Szekspirze – rzekłem.

– Żegnaj, Emanuelu – odparł Szekspir. – Oby życie było dla ciebie ła-skawe.

* * *

 

– Nienawiść – szepczę. – Szekspir odebrał mi ją na wiele lat, ale jak teraz, po tym wszystkim, co się stało, mogę bez niej żyć? Jak mam nie oszaleć, skoro nie mogę nienawidzić? Jak mam nie nienawidzić, skoro mogę tylko cierpieć? Odpowiedz mi.

Podświadomość milczy przez dłuższą chwilę. W końcu słyszę:

– Tracisz zmysły, nienawidzisz i cierpisz… Może aniołowie nie różnią się jednak tak bardzo od ludzi?

Moje wyobrażenie siebie samego uśmiecha się ponuro na te słowa.

– Oprócz tego, że my, zwyczajni aniołowie, od urodzenia musimy wy-pełniać zadania wyznaczane nam przez Boga? Nie, raczej nie – mówię.

– Ale ty nie jesteś takim zwyczajnym aniołem, prawda? – przypomina podświadomość.

– Tak od razu do tego przechodzisz? – odpowiadam pytaniem na py-tanie. – Tak po prostu pomijasz czterdzieści lat mojego życia?

– W świetle tego, co nastąpiło później, te czterdzieści lat nie ma chyba większego znaczenia.

– To prawda – stwierdzam. – W porównaniu z ostatnimi wydarzeniami reszta mojego życia jest… pusta. Piotr, Szekspir, Samael: oni wszyscy mieli rację. Potrzebowałem czegoś, jakiejś podpory, celu, na którym bazowało by moje życie. A ona mi go podarowała.

– Nie tobie – poprawia mnie podświadomość. – Nam.

– Tak. Nam – potwierdzam z czymś na podobieństwo uśmiechu. – Po tym, co pokazał mi William, nie potrafiłem już nienawidzić, ale nie czułem też niczego innego. Naprawdę niczego, prócz strachu. Życie przypominało dla mnie szarość, która towarzyszyła śmierci. Przez czterdzieści lat moje serce trwało w skorupie z kamienia, aż w końcu poznałem ją…

 

 

 

IX

Z nieba spadła kolejna fala upadłych, w powietrzu świszczały strzały, Miecz Sprawiedliwych żarzył się jasnym płomieniem…

Bitwa trwała już od dwóch godzin. Trupy upadłych słały się gęsto po murze – tak samo jak trupy aniołów. Czarnoskrzydli byli dzisiaj wyjąt-kowo zajadli, nawet ja miałem z niektórymi problem… znaczy się: za-bicie ich zajmowało mi ponad dziesięć sekund.

– Jak sobie radzisz?! – zawołał Piotr, urywając dłoń jakiemuś chłyst-kowi, który próbował go zajść od tyłu.

– Dobrze – odparłem.

Choć pozbyłem się nienawiści i rozgoryczenia, a od pobytu w Więzie-niu minęło kilkadziesiąt lat, głos wciąż miałem odrażający. Już dawno doszedłem do wniosku, że moje gardło nigdy nie będzie takie jak przedtem.

– Zmęczyłem się już trochę – powiedziałem po pewnym czasie niezbyt zgodnie z prawdą. – Mógłbyś mnie zastąpić?

– Oczywiście – Piotr pokiwał głową. – Odpocznij. Ja przypilnuję flanki.

To rzekłszy, rozpłynął się niczym mara senna, by dosłownie w tej samej sekundzie pojawić się za plecami dwóch upadłych, którzy na mnie szarżowali. Gdy jego Klucze oplotły wojownikom szyje, miażdżąc ich krtanie, spytałem:

– Skoro możesz zatrzymywać czas, dlaczego po prostu nie wybijesz całej armii?

Ton, którym przemawiałem, był tak dobitnie bezbarwny, że ktoś mógłby się mnie przestraszyć. Jednak po czterdziestu latach wszyscy, których znałem, już dawno się do niego przyzwyczaili.

– Heh, widzisz, Emanuelu, zatrzymywanie czasu wymaga pewnego skupienia i zabijanie wymaga pewnego skupienia. A ja jestem tylko jedną, skromną duszyczką i moje skupienie ma ściśle ograniczone za-soby.

Po tych słowach znowu się rozpłynął, by w następnej chwili oplątywać łańcuchem jakiegoś upadłego pięćdziesiąt metrów dalej od miejsca, w którym rozmawialiśmy. Korzystając z okazji, ulotniłem się z linii frontu. Choć powiedziałem Piotrowi, że się zmęczyłem, wcale tak nie było. Wojna nie potrafiła mnie zmęczyć. Ona mnie nudziła. Na początku myśli się o niej jak o jakimś szaleństwie, w które wpada się na kilka godzin, by potem ocknąć się z krwią dziesiątek istnień na rękach. Jednak wraz z upływem lat to, co pierwotnie wydaje się chaosem, za-czyna przypominać układankę, której części coraz lepiej do siebie pa-sują, aż w końcu zna się ją już na pamięć. Nauczyłem się patrzeć, jak krew tryska z szyi, którą pozbawiono głowy, jak wnętrzności wylewają się z brzucha kogoś, kto rozpaczliwie stara się włożyć je z powrotem, jak niektórzy szczają pod siebie, gdy przebija się ich mieczem – i nie czułem przy tym nic prócz nudy. Miałem już tego dosyć.

Lecąc wzdłuż murów, spostrzegłem Gabriela. On też mnie zauważył, ale tym razem nie uciekł nigdzie wzrokiem, tylko wybałuszył oczy i zawołał:

– Emanuelu, co ty tutaj robisz?! Kwadrans temu wysłałem do ciebie posłańca! Miałeś ratować prawą flankę!

Wylądowałem obok niego na murze.

– Jak to ratować? – spytałem.

– Prawa flanka się rozpada! Upadli po raz pierwszy od stu czterdziestu lat przedarli się przez pierwszą linię obrony!

A to ciekawe, pomyślałem.

– No dobrze, zostań tutaj. Ja zajmę się prawą flanką – powiedziałem.

Kilka minut później znalazłem się w epicentrum największego zamętu. Na murach nie było już ani jednego anioła. Upadli po prostu prze-latywali nad nimi jak nad kupą wielkich, ciosanych kamieni, mimo że kupa ta stanowiła jeden z symbolów niebiańskiej potęgi. Walka toczyła się między budynkami. Druga linia obrony odpierała upadłych ostrzami mieczy, trzecia strącała ich z nieba za pomocą strzał. Najdziwniejsze było to, że obie przegrywały.

Osiadłem na dachu jednej z kamienic i schowałem się za pobliskim kominem, by żadne wścibskie oczy nie mogły mnie wypatrzeć. Potem przyjrzałem się sytuacji na ulicach. Powodem, dla którego aniołowie przegrywali bój, zdawała się być jakaś upadła anielica, przewodząca czarnoskrzydłym. W bitewnym zgiełku zdołałem jedynie dostrzec, że ma czerwone włosy i porusza się z nadnaturalną szybkością.

– Druga linia upada! Wycofujemy się! – zawołał jakiś podrzędny kapi-tan, którego prawie w ogóle nie znałem.

Oh, nie śpieszcie się tak, szepnąłem w duchu, po czym zeskoczyłem na środek uliczki.

Niektórzy z upadłych wydali westchnienie przerażenia, inni po prostu cofnęli się przede mną. Tylko anielica pozostawała obojętna, tak jak przewidywałem.

– Wspomóżcie resztę flanki, tego wytatuowanego świra zostawcie mnie – bąknęła do swych towarzyszy, a ci posłusznie wykonali jej polecenie. Skinąłem na aniołów, by zrobili to samo i po chwili zostaliśmy sami, choć wokół nas szalała wojna.

Spojrzałem na nią. Miała dziwny wyraz twarzy, zupełnie jak matka, która gniewa się na swoje dziecko, gdy przeskrobało coś poważnego. Żadne z nas nie powiedziało nawet słowa. Natarliśmy na siebie w mil-czeniu. Anielica była naprawdę szybka, może nawet szybsza ode mnie, ale ja miałem przewagę zasięgu, bo mój miecz był znacznie dłuższy od jej sztyletów. Tak więc starałem się trzymać ją na dystans, od czasu do czasu zadając jakiś pojedynczy cios, aczkolwiek nie było to takie łatwe, bo anielica atakowała mnie niczym wściekła harpia. W pewnym momencie zorientowałem się, że ostrza sztyletów świszczą zdecydowanie za blisko mojej twarzy, i postanowiłem to zakończyć. Uderzyłem niespodziewanie z taką siłą, że dziewczyna zachwiała się. Potem wykonałem piruet, dzięki któremu znalazłem się częściowo za przeciwniczką, i choć sztylety mknęły już w kierunku mojej piersi, wymierzyłem sztych w biodro.

Anielica odskoczyła, jęknęła, po czym wyjątkowo niezgrabnie runęła na ziemię. Rana, którą jej zadałem, była bardziej płytka niż planowałem, ale najwyraźniej wystarczyła. Podszedłem do dziewczyny i uderzyłem z góry. Zasłoniła się sztyletami, ale te pękły od ognia mojego miecza i wyleciały jej z rąk. Dopiero wtedy na jej twarz wstąpił strach.

– Błagam – pisnęła niczym kilkuletnia panienka. – Nie zabijaj mnie.

Puściłem to mimo uszu. Zbyt często słyszałem takie błagania, by się nimi przejmować. Wymierzyłem ostrzem w jej serce i uniosłem miecz.

Anielica poruszyła się błyskawicznie. Zanim się obejrzałem, resztki jednego ze sztyletów wróciły do jej dłoni, a ona wbiła mi je w stopę. Krzyknąłem i zaraz potem leżałem już na ziemi. Przeciwniczka odtrąciła nogą Miecz Sprawiedliwych, pochyliła się nade mną i wyrwała pęk-nięty sztylet z mojej stopy. Później wymieniliśmy spojrzenia, a na mo-ich ustach pojawił się błogi uśmiech.

– Nareszcie… ktoś mnie pokonał – wyszeptałem. – Sam nie mogłem tego zrobić. Ale ty możesz.

Po tych słowach nadstawiłem pierś w oczekiwaniu na ostatni cios, który uwolniłby mnie od koszmarów, wspomnień i życia. Anielica uniosła sztylet i uderzyła…

Usłyszałem trzask, spojrzałem w bok i zobaczyłem, że sztylet wbił się w ziemię kilka cali od mojego ucha.

– Nie jest ci przeznaczone teraz umierać, cholerny idioto – warknęła dziewczyna.

Moje oczy rozszerzyły się w zdumieniu. Tymczasem anielica wypro-stowała się i podniosła z ziemi Miecz Sprawiedliwych.

– A to może mi się jeszcze przydać – mruknęła, po czym ulotniła się z uliczki, by wesprzeć resztę swoich wojsk.

Przez chwilę leżałem bez ruchu, nie mogąc zrozumieć tego, co zaszło. Potem spróbowałem się podnieść, ale stopa za bardzo mnie bolała i nie zdołałem utrzymać się na nogach. Tak więc położyłem się na na-grzanym przez Gwiazdę Poranną bruku i zamknąłem oczy, aż w końcu, usypiany odgłosami bitwy, zasnąłem.

Obudził mnie głos Gabriela… a raczej jego krzyk:

– Nie… Nie! Nie mówcie mi, że nie żyje! Emanuelu!

Uniosłem powieki i zobaczyłem, jak Gabriel klęka przy mnie z przera-żeniem na twarzy.

– Emanuelu, żyjesz! – zawołał z ulgą. – Tylko mi tu nie umieraj. Zaraz zajmę się twoimi ranami.

– Spokojnie, Gabrielu – odparłem pusto. – Wcale nie umieram. Po prostu… zasnąłem.

– Zasnąłeś?! – stojący obok, wyjątkowo umięśniony anioł (dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to jedna z Mocy) wybuchł gromkim śmiechem. – No tak, tylko Dzierżący Miecz Sprawiedliwych może za-snąć w samym środku bitwy!

Kilku aniołów roześmiało się za jego przykładem, ale Gabrielowi wcale nie zbierało się na wesołość. Jego oczy spoczęły na mojej stopie, a on sam spytał z niepokojem:

– A to co?

– Drobna rana – rzekłem. – Na wojnie każdy może ucierpieć.

– Tak, tylko że ty jeszcze nigdy wcześniej nie ucierpiałeś – skontrował Gabriel.

– Nie w czasie bitwy – dopowiedziałem.

Gabriel udał, że tego nie słyszy, i zajął się leczeniem mojej rany, na-tomiast Moc spytała mnie:

– Kto cię tak załatwił, Emanuelu?

Pomyślałem o anielicy, która mnie oszczędziła. Dlaczego to zrobiła?

– Upadłym przewodziła jakaś rudowłosa wariatka – odparłem. – Mogła mnie wykończyć, ale tego nie zrobiła. Niestety, zabrała mi Miecz Sprawiedliwych.

Moc pokiwała głową.

– O to się nie martw – powiedziała swym głębokim basem. – Mamy twój miecz.

– Odzyskaliście go? A co z anielicą?

– Z początku myśleliśmy, że nie da się jej wziąć żywcem, ale koniec końców udało nam się wpakować ją do Więzienia.

– Pokonaliście ją? Jak? Walczyła naprawdę dobrze, a jej armia wygry-wała.

– Tylko po tej stronie – tym razem to Gabriel udzielił mi odpowiedzi. – Gdy ona miażdżyła nasze siły na prawej flance, my zrobiliśmy to samo na środkowej i lewej, a potem skierowaliśmy wszystkie oddziały tutaj, by ją otoczyć. Choć władała mieczem tak dobrze jak ty, nie podołała w walce ze wszystkimi Mocami.

– No pewnie, że nie! – zagrzmiała Moc. – Nie jesteśmy pierwszymi lepszymi chłoptasiami, którzy pozwolą się obić po mordzie!

– Gotowe – Gabriel odsunął się od mojej nogi i wstał. – Robiłem, co mogłem, ale blizna zostanie ci już na zawsze.

Tak samo, jak blizny po kaźni u Bartłomieja, pomyślałem, oglądając stopę.

Wszelki ból ustąpił, a skóra w miejscu uderzenia była jedynie jaśniejsza i gładsza niż zwykle, aczkolwiek nie rzucało się to w oczy, bo przez bliznę przechodził jeden z moich znaków, które wszyscy nazywali ta-tuażami, choć jedno z drugim nie miało nic wspólnego.

– Więc bitwa dobiegła końca? – spytałem na podsumowanie.

– Zgadza się – przytaknął Gabriel. – Jesteś pewny, że dobrze się czujesz? Jeśli chcesz, mogę wyznaczyć kilku aniołów, którzy odeskortują cię do domu.

– Nie trzeba – odparłem. – Wszystko ze mną w porządku. Sam dotrę do domu.

– Skoro tak mówisz… – Gabriel kiwnął głową na pożegnanie, po czym oddalił się razem z resztą otaczających nas aniołów.

Gdy ostatni z nich zniknął mi z pola widzenia, udałem się w swoją stronę. Początkowo rzeczywiście chciałem wrócić do kamienicy, ale później uświadomiłem sobie, że nogi niosą mnie ku sekretnej karczmie.

W środku zastałem tylko kilku aniołów, którzy sączyli piwo z zakurzo-nych kufli. Atmosfera była tu przygnębiająca. Odkąd zniknął Azazel, nie mogliśmy sprowadzić nikogo nowego, a większość stałych bywalców zginęła podczas wojen Nieba z Piekłem.

Usiadłem przy którymś stole i zamówiłem u karczmarza butelkę moż-liwie najmocniejszego trunku. Chwilę później wlewałem już sobie do gardła płyn karmelowo-złotego koloru, czując, jak ciecz wypala ze mnie wszelkie zmartwienia. Najpierw był jeden kieliszek, potem dwa, trzy, pięć, dziesięć…

Gdy karczmarz przyszedł zabrać ze stołu pustą butelkę, nie byłem w stanie odróżnić podłogi od sufitu. Złapałem karczmarza za ramię i wybełkotałem:

– Dlacego… Dlaczego mnie nie… nie zabiła?

– Nie wiem, mistrzu Emanuelu – odparł karczmarz, zupełnie jakby orientował się w tym, co do niego mówiłem. – Nie mam pojęcia.

„Mistrzu” – powtórzyłem w myślach. Zwykli, szarzy aniołowie uważają mnie za kogoś wielkiego. Jakaż to, kurwa, parodia.

Jakimś cudem podniosłem się z krzesła i dotarłem slalomem do drzwi, choć świat wirował mi przed oczami. Podróż pod kamienice zajęła mi prawie godzinę, a warto wspomnieć, że zwykle pokonuję tę drogę w piętnaście minut. Było już ciemno. Większość aniołów siedziała w domach i nikt nie widział, jak szlajam się, pijany, po uliczkach – a na-wet jeśli widział, to udał, że nie widzi. Z wyjątkiem Archanielskiej Gwardii i jej szpiclów, nikt nie był fanem Michała i z pewnością nie doniósłby mu o tym incydencie. Miałem już wejść do kamienicy, ale zrobiło mi się niedobrze, więc udałem się za róg i zwymiotowałem. Stojąc w mrocznym zaułku i wpatrując się w zawartość swojego żo-łądka, usłyszałem głos:

– Emanuelu, Emanuelu, hihi, czy wiesz, czemu tego nie zrobiła? Czy wiesz, czemu cię nie zabiła?

Głos brzmiał niewinnie. Powiedziałbym, że należy do kilkuletniego dziecka. Rozejrzałem się, ale nikogo nie zauważyłem.

– Gdzie jesteś? – wycharczałem.

– Zgadywanki, hihi – zapiszczał głosik. – O tak, pobawmy się w zgady-wanki. Jestem w środku tego, co na zewnątrz nie istnieje.

Byłem pijany, ale nie zastanawiałem się długo.

– Jesteś w moim umyśle – powiedziałem.

– Tak, hihi, tak! – zawołał głosik.

– Kim jesteś? – spytałem.

– Kolejna zagadka? – ucieszył się głosik. – Jestem Niosącym Światło, choć żyje w Ciemności.

Niosący Światło? Przecież tak nazywano kiedyś…

– Lucyfer – wypaliłem.

– Tak, hihi, znowu zgadłeś! – w przeciwieństwie do mnie Władca Piekła pozostawał wesoły niczym sześciolatek.

Sięgnąłem do pochwy na plecach i wydobyłem z niej Miecz Sprawie-dliwych – jedna z Mocy zwróciła mi go, gdy Gabriel opowiadał, jak pokonali anielicę. Już dawno przestałem nosić broń przy boku, bo de-nerwowało mnie, kiedy pochwa obijała mi się o biodro.

– Pokaż się! – zawołałem. – Zakończmy to raz na zawsze! Ty i ja, tutaj, teraz! Jeśli cię zabiję, cała ta pieprzona wojna dobiegnie końca, a jeśli ty zabijesz mnie, raz na zawsze pozbędziesz się Dzierżącego Miecz Sprawiedliwych i może wreszcie uda ci zniszczyć Niebo! W obu przy-padkach wyjdę na swoje!

– Tak bardzo pragniesz śmierci? – zaciekawił się głosik. – A może po prostu nie potrafisz znaleźć w swoim życiu żadnego sensu?

– Co ciebie to obchodzi?

Wciąż przemawiałem chłodnym tonem, ale opuściłem Miecz, bo Lu-cyfer najwyraźniej nie miał zamiaru ze mną walczyć.

– Bo ja wiem, jaki jest ten sens, hihi – rzekł mi. – Wiem, czym jesteś. O tak, wiem to!

Poczułem się tak, jakby coś lodowatego spłynęło mi po kręgosłupie.

– Czym… czym jestem? – wykrztusiłem.

– Hihi, ja ci tego nie powiem, o nie, nie powiem! – zaśmiał się głosik. – Ale ona… Ona może to zrobić. Pójdź do niej, a dowiesz, czym jesteś. Dowiesz się, jaki, hihi, wyjątkowy jesteś.

– To jakiś podstęp? – warknąłem. – Po co mi to mówisz? Czego ode mnie chcesz?!

– Och! – westchnął głosik. – Ja chcę, byś wypełnił swoje przeznaczenie, hihi. Chcę, byś wreszcie przestał się bać i zrobił to, do czego zostałeś stworzony. A ona wie, o tak! Ona wie to, co musisz wiedzieć, by pozbyć się strachu. Ona ci to powie, hihi. Wystarczy, że do niej pój-dziesz.

Wraz z ostatnimi słowami Lucyfer zamilkł i już więcej się nie odezwał, ale ja nie potrzebowałem, by się odzywał. Wytrzeźwiałem w kilka se-kund i zanim echo jego słów przeminęło w mojej głowie, mknąłem już na skrzydłach ponad dachami anielskich domów. Miałem gdzieś, czy to jakaś cholerna pułapka. Jeśli istniało cokolwiek, co mogło mnie uwolnić od strachu i koszmarów, musiałem wiedzieć.

Gdy przeleciałem nad murami, Miasto Aniołów zniknęło w morskich odmętach, choć wcale nie przestało istnieć. Taka była po prostu jedna ze zdolności Nieskończonego Oceanu – potrafił przenosić aniołów do miejsc, w które chcieli się dostać. Dlatego, jak tylko anielska stolica zniknęła pod powierzchnią wody, z fal wyłonił się monumentalny zarys budowli znanej w całym Niebie jako Więzienie.

Wylądowałem przed bramą i załomotałem pięścią w żelazne odrzwia. Przez chwilę czekałem bezczynnie, aż ktoś raczy zareagować. Później przez mały, prostokątny otwór w bramie wyjrzały oczy strażnika, a ich właściciel burknął ponuro:

– Czego tam?

– Chcę wejść do środka – odparłem głosem ostrym jak nóż.

– A ty to niby kto?

– Przyjrzyj się dokładnie. Może wtedy dotrze do ciebie, że rozmawiasz z Dzierżącym Miecz Sprawiedliwych.

– Ożesz… – strażnik wyraźnie się przeraził. – Wybacz, mistrzu Emanuelu, nie zauważyłem… Już otwieram.

Po tym coś szczęknęło i brama rozwarła się na oścież.

– Mam powiadomić świętego Bartłomieja o twoim przybyciu, mistrzu? – wypaplał strażnik, gdy wszedłem do środka.

– Nie – powiedziałem. – Najlepiej będzie, jeśli nikt nie dowie się o tym, że tutaj jestem, rozumiesz?

– Oczywiście – strażnik pokiwał głową, blady jak sama śmierć (a wiem, o czym mówię).

– Orientujesz się może, w której celi zamknięto rudowłosą anielicę, odpowiedzialną za przełamanie wszystkich trzech linii obrony i rozbicie prawej flanki podczas dzisiejszej bitwy?

– Tak, mistrzu Emanuelu. Już tłumaczę…

Gdy strażnik opisał, jak dostać się do celi, która mnie interesowała, opuściłem dziedziniec przez jedno z dwóch wejść, prowadzących do wnętrza Więzienia. Kilka minut później dotarłem na miejsce.

Pomieszczenie nie różniło się niczym od tego, w którym Bartłomiej urządził mi kaźnie. Te same kamienne ściany, te same żelazne łańcuchy zwisające spod sufitu, te same straszliwe przyrządy leżące na stole. Jedynym, co wyróżniało tę celę spośród innych, był fakt, że drzwi strzegła jedna z Mocy, a mianowicie anioł, który wzbogacał swoimi komentarzami moją rozmowę z Gabrielem zaraz po bitwie. Najwy-raźniej ktoś uznał, że anielica stanowi zbyt wielkie zagrożenie, by po-zostawić ją bez straży.

– Tam jest – poinformowała mnie Moc, wskazując odległy kąt celi.

Anielica leżała na ziemi, zwinięta w kłębek i zwrócona plecami do drzwi. Z tego, co widziałem, ręce i nogi miała skute kajdanami. Nie ruszała się. Można było nawet pomyśleć, że nie żyje, ale nie miałem zamiaru dać się na to nabrać. Wystarczy, że już raz mnie zaskoczyła. Nie potrzebowałem powtórki.

Wystarczyło, że zbliżyłem się do niej na odległość trzech kroków, a dziewczyna poruszyła się jak wściekły drapieżnik, ciskając we mnie kamieniem. Byłem przygotowany i zdążyłem się uchylić, ale Moc nie miała tyle szczęścia. Huknęło, gdy kamień trzasnął ją w twarz, a ona sama zachwiała się i padła jak długa na podłogę.

– Nosz kurwa mać! – zawołała odruchowo, gdy z nosa buchnął jej strumień czerwieni. – Co z tobą, anielico jedna! Żeby tak na poczci-wych aniołów z kamieniami się zasadzać?!

Donośny głos anioła brzmiał na małej przestrzeni jak uderzenia młota.

– Wal się – parsknęła rudowłosa.

– To się nazywa inteligentna odpowiedź – anioł podniósł się z ziemi, starając się zatamować krwawienie skrawkiem swojej szaty. – Dobra, Emanuelu, zostawiam cię z nią samego, bo mnie, jak widać, niezbyt lubi. Jakby chowała po kątach więcej kamieni, to wystarczy, że mnie zawołasz.

– Dam sobie z nią radę – oświadczyłem. – Możesz odejść.

Moc pokiwała głową i wyszła z celi, zamykając za sobą drzwi. Teraz mogłem swobodnie porozmawiać z anielicą. Spojrzałem na nią łagod-nie, ale ona zrobiła tylko dziką minę i warknęła:

– No czego?

– Masz jakieś imię? – spytałem.

– A co cię to, kurwa, obchodzi?

– Zawsze jesteś taka uprzejma?

– Się rozumie, fagasie.

Westchnąłem.

– Możesz szpanować swoim młodzieńczym buntem, co poskutkuje tym, że zostanę tu całą noc, lub po prostu odpowiadać na moje pytania i pozbyć się mnie w pół godziny. Co wolisz?

Choć w oczach anielicy tańcowały kurwiki, powiedziała:

– Jestem Mefisto, znaczy się Mefistofeles.

Jeśli jeszcze to potrafiłem, moje usta wygięły się w coś na kształt uśmiechu.

– No proszę, robimy postępy – stwierdziłem. – Więc powiedz mi teraz, droga Mefistofeles, dlaczego nie zabiłaś mnie w czasie bitwy, choć miałaś ku temu niepowtarzalną okazję? Gdybyś to zrobiła i zabrała Miecz Sprawiedliwych do Ciemności, Piekło zyskałoby znaczącą prze-wagę w wojnie z Niebem. Co cię powstrzymało?

– Ja ci zaraz powiem co – bąknęła. – Nie wiem, jaki kodeks stosują ci wasi zakichani generałowie, ale my nie uciekamy z pola bitwy. Miałam zwiać do Piekła z twoim kochanym Mieczykiem na ramieniu, podczas gdy moi ludzie ginęli z rąk waszych padalaców? Pieprzyć takie myślenie! My, upadli, mamy w przeciwieństwie do was jeszcze jakieś uczucia. Nie jesteśmy skurwysynami!

– Może i nie jesteście – powiedziałem ze wzruszeniem ramion. – Ale wciąż nie odpowiedziałaś mi na moje podstawowe pytanie. Dlaczego mnie nie zabiłaś? W czasie bitwy uśmierciłaś wielu aniołów, a mnie, choć zamordowałem więcej upadłych niż którykolwiek z nich, oszczę-dziłaś. Dlaczego?

– Bez Miecza nie wydawałeś się już taki groźny – odparła rudowłosa. – Pomyślałam, że to bez różnicy, czy zginiesz, czy nie.

– Nie wierzę, że tylko dlatego mnie nie zabiłaś.

– Nie zabiłam cię, bo przypadła mi do gustu twoja facjata, wystarczy?

– Kłamiesz – stwierdziłem z chłodnym spokojem.

– Świrze… – wybuchła anielica. – …o co ci, kurwa, chodzi?! Nie zabiłam cię i tyle! Powinieneś się, kurwa, cieszyć, a nie dręczyć mnie po no-cach! Wypierdalaj stąd, palancie!

Znowu westchnąłem, tym razem dłużej, dając sobie chwilę na zebranie myśli.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego cię dręczę? – rzekłem w końcu. – Bo ON ze mną rozmawiał.

Anielicę na moment zamurowało. Jakimś dziwnym sposobem odgadła, o kim mówię.

– O żesz w chuja – wykrztusiła po chwili. – Tego to się absolutnie nie spodziewałam.

Pozwoliłem jej się nadziwić. Gdy wreszcie ochłonęła, z jej ust padło pytanie:

– Co ci powiedział?

– Powiedział, że jest we mnie coś wyjątkowego – odparłem. – A ty wy-jawisz mi co.

Dziewczyna pokiwała głową, jakby coś zrozumiała.

– Nie sądziłam, że tak to rozegra… – urwała na moment, po czym za-śmiała się krótko. – Teraz myślę, że wysłał mnie tu specjalnie po to, bym wszystko ci opowiedziała.

– Więc opowiedz mi – wypaliłem, bo nie mogłem już dłużej czekać.

Anielica usiadła na podłodze i wzięła głęboki oddech.

– Czy wiesz, że Lucyfera nazywano kiedyś Niosącym Światło? – spytała mnie i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Mówiono tak o nim, bo porozumiewał się z Bogiem za pomocą swojego umysłu, a po-tem, jak to ktoś ładnie ujął, niósł światło Jego słów innym aniołom. Choć minęły tysiąclecia, odkąd część aniołów zbuntowała się przeciw Bogu, ten nie zaprzestał kontaktować się z Lucyferem. Pewnego dnia powiedział mu, że Piekło odniesie zwycięstwo w wojnie z Niebem, a stanie się tak dzięki aniołowi noszącemu czarne znaki. Kilka lat później doszły nas wieści, że anioł taki walczy po stronie Nieba jako dzierżący Miecz Sprawiedliwych, a na imię ma… Emanuel.

To trwało kilka sekund. Po prostu siedziałem bez ruchu z otwartymi ustami, wpatrując się w Mefistofeles niczym upośledzony umysłowo. Potem potrząsnąłem głową, jakby miało to opróżnić ją z wszystkiego, co usłyszałem, a następnie rzekłem:

– Chcesz… chcesz mi powiedzieć, że Bóg stworzył mnie po to, bym zniszczył Niebo? Dlaczego mam ci wierzyć?

Mefistofeles wzruszyła ramionami.

– Wierz sobie w co chcesz, ale zapewniam cię, że póki będziesz trzymał z tymi niebiańskimi sukinsynami, wciąż będą nawiedzały cię koszmary.

– Skąd wiesz o moich koszmarach?

Dziewczyna wymieniła wymowne spojrzenie z sufitem.

– Od Lucyfera, ma się rozumieć – palnęła. – A on wie o tym z wiado-mych źródeł.

Ponownie pokręciłem głową, tym razem w niedowierzaniu.

– Nawet jeśli Bóg powiedział coś takiego Lucyferowi, dlaczego Lucyfer powiedział o tym tobie? Mam rozumieć, że Władca Piekła spaceruje sobie po swoich włościach, informując każdego napotkanego generała o tym, że jestem nadzieją na ich zwycięstwo?

– Nie no – anielica zaśmiała się. – Takich jaj to u nas nie ma.

– Więc dlaczego Lucyfer powiedział o tym akurat tobie?

Mefistofeles westchnęła, zupełnie jakby musiała tłumaczyć dziecku, jak posadzić tyłek na nocniku.

– Mniemam, że ojciec może się zwierzać z takich rzeczy swojej własnej córce – odparła.

* * *

– Poznałem córkę diabła i dowiedziałem się, że stworzono mnie po to, bym zniszczył Niebo… a najśmieszniejsze jest to, że żadna z tych rzeczy nie była największym zaskoczeniem tamtej nocy.

Zagłębiam się w ciszy, która zapada po moich słowach. Słyszę w niej wszystko, co zdarzyło się później. Mam wrażenie, że przemawiają do mnie setki głosów. Ale to nie głosy. To po prostu moje myśli.

– Więc jak to jest? – pyta mnie podświadomość. – Wiedzieć, że ma się zniszczyć królestwo boskie?

– Jak? – uśmiecham się na to pytanie. – Cóż, na początku w ogóle nie chce się w to wierzyć. Zostać stworzonym przez Boga, by zniszczyć coś, co On budował od wieków – co może brzmieć bardziej idiotycznie?

– Ale w końcu uwierzyłeś?

– Czy uwierzyłem? Nie wiem. Słowa Mefisto brzmiały co najmniej abs-trakcyjnie, ale zaakceptowałem je, bo… Widzisz, spędziłem w Niebie kilkadziesiąt lat, kilkadziesiąt lat w miejscu, gdzie każdy kolejny dzień robił się gorszy od poprzedniego. Nie chciałem już tak żyć. Uwierzyłem Mefistofeles, bo coś, może nadzieja, podpowiadało mi, że w Piekle będzie lepiej. Że tam wreszcie, choć na kilka sekund, odetchnę od tego przeklętego strachu.

– Strach… On zmienił wszystko, prawda?

– Tak – odpowiadam, wracając wspomnieniami do tamtej nocy. – Już po wyjściu z Więzienia czułem się dziwnie, ale dopiero gdy zasnąłem w swoim domu i obudziłem się rankiem następnego dnia, uświadomiłem sobie, co tak naprawdę się zmieniło.

– Co to było?

– Przecież wiesz.

– Wiem, ale musisz to powiedzieć. Na tym polega nasza rozmowa.

– No tak.

Odprężam się i pozwalam, by to wspomnienie wypełniło mnie w cało-ści. Potem mówię:

– Nie było koszmarów. Nie było żadnej masakry w czasie krucjat, żad-nego polowania na czarownice, ani żadnej innej zbrodni, która byłaby usprawiedliwiana religią chrześcijańską. Po raz pierwszy od kilkudzie-sięciu lat przespałem spokojnie całą noc, a gdy się już obudziłem, do-tarło do mnie, że nie czuję strachu. Boże, nie da się opisać tego, co działo się w mojej głowie. Szczęście walczyło ze zdumieniem, zdu-mienie z szokiem, i tak dalej, i tak dalej…

– Ale w końcu doszedłeś do siebie? – przerywa mi podświadomość.

– Tak. A wtedy wiedziałem już, jak to się stało. To nie była świadomość tego, że muszę przyłączyć się do Lucyfera, to nie były słowa Me-fistofeles. To była ona sama. Słowa nie są w stanie mnie zmienić, ale osoby… Wcześniej tylko raz czułem się wolny od strachu, gdy po raz pierwszy kochałem się z anielicą w sekretnej karczmie. Teraz było po-dobnie.

– Jednak wtedy nie czułeś strachu, bo wierzyłeś, że anielica cię kocha. Przynajmniej tak powiedziałeś.

Uśmiecham się w swoim umyśle.

– Możliwe więc, że trochę się pomyliłem.

 

 

Koniec

Komentarze

Krótkie opowiadanie (Ósmy Archanioł - rozdział 1), które zaprezentowałem niedawno na fantastyce, było wersją alternatywną powyższego tworu. Dzisiaj postanowiłem zaprezentować wersję pierwotną. Mam nadzieję, że przygody anioła Emanuela przykują waszą uwagę, gdyż jest ich całkiem sporo, a przeczytanie wszystkiego może zająć sporo czasu. Życzę więc miłego czytania i pozdrawiam :)

Szanowny Autorze. Pierwotna wersja, chociaż tasiemcowata, w odróżnieniu od alternatywnej jest nie tylko "czytliwa", lecz nawet interesująca. Obawiałbym się jednakże na Twoim miejscu, że ktoś z czytających postawi Tobie dwa  zarzuty, które przemilczę, ponieważ jeden z nich nie jest w moich oczach wartym podnoszenia, drugiego natomiast nie uważałbym, gdyby ten tekst był mojego autorstwa, za rzeczywisty zarzut.  

Aha --- wnikliwsza korekta bardzo by się przydała...

Może to jest i bardzo dobre opowiadanie... Może jest nawet świetnym tekstem. Ale -- niestety, jest tekstem fatalnie przegadanym. Z dwóch pierwszych akapitow sporo dowiedziałem się  o organizacji chórów anielskich. Nawet ciekawe. Tylko -- co z tego wynika? Należało to załatwić w dwóch zdaniach. . Fatalny nadmiar nieefektywnego i nieefektownego opisu nad akcją...

Niestety, dalej nie dałlem rady. Trzeba czymś zainteresować czytelnika --- to jest kanon.  

Pozdrowienia.

Dziękuję za komentarz, aczkolwiek chętnie przeczytałbym jakieś rozwinięcie tego, co myśli Pan (o płciu wnioskuję z nicku) o moim tekście :-)

Nie powiem, interesuje mnie też to, jakież mogą być te dwa zarzuty, tak tajemniczo przez Pana zarysowane :-P

Pozdrawiam :-)

Powższy komentarz skierowany był do AdamKB

Całkiem niezłe, a nawet zaskakująco dobre. Trochę jak opowiadania Kossakowskiej, które kiedyś czytałem. Jedynie ostatni rozdział wydał mi się słabszy, jakby mniej dojrzały, ale to takie moje subiektywne odczucie.

 

Cóż, przydałaby się jeszcze wersja ostateczna skondensowana.

Tekst jest napisany dobrym językiem. Przeszkadzają jedynie te myślniki wałęsające się między słowami. Podstawowy problem to jest --- jak podniósł Roger --- przegadanie. Wątki wydają się być wciągające, ale toną w zbędnej narracji. Z chęcią bym się zapoznał z historią, ale ta tonie w nadmiarze słów.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka