- Opowiadanie: krzychhh - Dzwony Bardo (DUCHY 2012)

Dzwony Bardo (DUCHY 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzwony Bardo (DUCHY 2012)

Dzwony w Bardo wybijały godzinę jedenastą w nocy. Wybijały ją tak, jak to robiły już niezliczoną ilość razy. Ale kolejne uderzenia były coraz słabsze, były już tylko jego ostatnimi konwulsyjnymi zrywami – stara, pochylona nad kanałem dzwonnica wydawała z siebie ostatnie tchnienie. Byli pewni, że samotny dzwonnik, straceniec, który wybrał pozostanie w umierającym mieście, nie będzie w stanie wybić godziny dwunastej. Poprzedni zwiad widział go z bliska – obszarpanego starca na krawędzi śmierci. Powinni go zabić, ale pozwolili mu żyć. I tak jego czas mierzony był już w godzinach. Poza tym – znali go od dawna. Nie próbowałby dostać się do Durante – pozostał wierny swej przysiędze sprzed lat i był gotów prędzej umrzeć na dzwonnicy, niż próbować ratować życie ucieczką z umarłego miasta.

 

Ostatnie uderzenia były dziwnie rozciągnięte w czasie. W końcu nastąpiło finalne, jedenaste uderzenie i dzwonnica ostatecznie zamilkła. Stała ciemna i ponura, wtopiona w równie ciemne i ponure kamienice ciasno opatulające kanał. Niegdyś była wysoka, ba, była jedną z najwyższych w całym Trzyporcie. Ale dumne rody szlacheckie zamieszkujące otaczające pałace i dwory rozbudowywały swe siedziby we wszystkich kierunkach, nie omieszkując wzrostu w górę. Tak więc teraz, ponad zapadającymi się dachami, ze starożytnej dzwonnicy widać było już tylko szczyt, z arkadowym piętrem, z którego w świetle księżyca niczym widmowe majaki ledwo pobłyskiwały ciche i nieruchome dzwony.

 

Dzisiaj była pełnia i dla Jeremiasza, Vincenta i Artaud rejs po opuszczonym labiryncie kanałów był nieco łatwiejszy. Robili to już od dobrych pięciu lat, niemal noc w noc patrolując pajęczą siatkę Trzyportu.

 

Trzyportu? Właściwie to nie. To już była tylko nic nie znacząca nazwa. Port pozostał tylko jeden – Durante. Pozostałe dwie zewnętrzne przystanie laguny niegdyś zwanej Trzyportem stały puste. Nie tylko one, ale i ruiny miast – ciemne, przepalone kły murów i kominów, coraz mocniej chylące się ku wodzie, coraz mniejsze z każdym większym sztormem, pochłaniającym kolejne gmachy. Mieszkali tam już tylko ostatni straceńcy, w swym szaleństwie liczący na odmienienie się świata. Albo tak jak dzwonnik – czekający na śmierć, która prędzej czy później ich dopadała.

 

Tam właśnie pływali Jeremiasz, Vincent i Artaud. Tak samo jak setki przed nimi i zapewne setki po nich. Stróżować należało cały czas. Aż ostatni mieszkaniec Durante przeniesie się do krain niebieskich, gdzie nie będzie umierającego słońca, zachodzącego krwawą czerwienią nad umierającym miastem. To każdy z nich przyrzekał pod Millionem, starożytnym łukiem tryumfalnym wyznaczającym środek Trzyportu. Środek ich całego, kurczącego się świata.

 

Trzask.

 

A potem plusk.

 

Cała trójka gwałtownie odwróciła się w prawo. Ze ściany rozsypującego się pałacu osunął się spory fragment łuku okiennego. Mieli szczęście – płynęli kanałem o szerokości ledwie dziesięciu stóp, a bryła gruzu wyrzucająca gejzer wody jakimś cudem w nich nie trafiła.

 

Vincent, stojący bez ruchu za wiosłem, uparcie wpatrywał się w postrzępiony mur przez niewielkie wizjery pokracznej maski z długim ptasim dziobem.

 

– Chyba po prostu się obsunął. – szepnął przytłumionym głosem.

 

Wszyscy odetchnęli. Niezliczone rejsy i tak nie przyzwyczaiły ich do tego.

 

– Ruszajmy dalej. – ledwo słyszalnie powiedział Jeremiasz, siadając na dziobie i ciaśniej opatulając się wytartym, brunatnym płaszczem.

 

Vincent bezgłośnie zanurzył wiosło w mętnej wodzie kanału i zapierając się, pchnął gondolę dalej.

 

Artaud, schylona, podeszła do Jeremiasza. W migotliwym świetle latarni wiszącej na krótkiej tyczce na dziobie, wyciągnęła pomiętą mapę. Rozłożyła pokaźnych rozmiarów płachtę, przedstawiającą plan całego Trzyportu. Wodziła palcem schowanym w skórzanej rękawicy, szybko przelatując z przystani Durante, przez Wrakowisko nieopodal Porta Mare, aż do opuszczonej laguny – przystani Bardo. Tam nieco wolniej, ale nadal z wielką wprawą poprowadziła palcem przez gąszcz czarnych kanałów, zielonych mielizn, niebieskich, ledwo wystających nad powierzchnię wody ruin. Po drodze mijała kilka czerwonych „P”, ale nie zatrzymywała się przy nich. Zatrzymała się dopiero przy czarnym kwadraciku krzywej dzwonnicy. Podniosła się i odszukała wieżę wzrokiem. Spojrzała jeszcze raz na mapę. Kawałek przed dzwonnicą widniała idealnie wykaligrafowana litera „P”. Wstała na równe nogi, wstał również Jeremiasz. Spojrzeli w gęstą ciemność przed sobą. Zawzięcie wytężali wzrok, starają się wypatrzyć w mrocznym kanionie opuszczonych domów ten jeden właściwy.

 

Vincent, stojący za nimi, niecierpliwił się. Tyle lat służby nie zmieniło jego podejścia do sprawy. Nienawidził tego. Tu powinno lądować pospólstwo, a najlepiej łotry skazane na śmierć. Przecież tu i tak nic innego ich nie czeka. A zamiast nich lądują tu szlachetni synowie Durante. Ostatni wartościowi ludzie. Przecież zabierając najmłodszych potomków (ale przecież zawsze potomków!), zamykają się w obłąkanym kręgu śmierci – chcą ocalić jak najwięcej ludzi, a jednocześnie posyłają szlachtę na rzeź w cuchnących odorem śmierci kanałach Bardo i Porta Mare. W ten sposób Durante skończy pewnie tak samo, jak pozostałe dwie przystanie. Jak wszystko dookoła. Bo pradawna tradycja zaszczytnej służby na gondolach musi trwać.

 

– Vincent, gamoniu! – wyrwała go Artaud. – Widzę co robisz! Patrz na wodę, a nie rozmyślaj znowu nad swoim smutnym losem! Nie chcę skończyć jak drużyna Augusta.

 

Spojrzał na nią z wyrzutem. Znowu to robi.

 

– Patrzę na wodę. A mapę znam na pamięć i wiesz o tym dobrze. – Wytężył na chwilę wzrok. – Dom przed celem zrzucił swoją facjatę do kanału i będziemy musieli uważać. Co, widzisz już? Nie? Spójrz na mapę, albo czekaj, zaraz zobaczysz… I Co? Więc nie gań mnie, skoro robię co do mnie należy.

 

– Mógłbyś zostać na stare lata Mistrzem Nawigatorów, gdybyś tylko wykazał trochę więcej…

 

– Mógłbym, jakbym dożył. A śmiertelność tutaj, Artaud, jest pokaźna. Wiesz o tym.

 

– Tak samo niemała, jak wśród żeglarzy szukających Czystego Lądu.

 

– Gówno mnie to obchodzi. Jakbym był żeglarzem, to bym mógł sobie dziwki portowe posuwać. A nas żadna kobieta dziesięciostopowym kijem nie tknie.

 

– Zdrowe dziwki zostały już tylko w Durante, więc nie wiem ile ich byś sobie poruchał.

 

– Nie jestem wybredny. Może być jedna i ta sama w kółko, może być kulawa i nie mieć nosa. Nie gniłbym przynajmniej z wami na pokładzie gondoli. – rzucił z wściekłością.

 

– Przestań go podpuszczać, Artaud. – odezwał się Jeremiasz.

 

– Już skończyłam.

 

Vincent wbił gwałtownie wiosło w dno, wyhamowując gondolę. Idealnie przed zdradziecką łachą gruzu, ledwo wyłaniającą się z gęstej zupy czarnego kanału.

 

Nie przechwalał się bez powodu. Naprawdę był najlepszym nawigatorem jakiego znała.

 

– Bierz bosak. – rzuciła do Jeremiasza.

 

Oboje chwycili za długie drągi. Delikatnie odciągnęli z kursu unoszące się na wodzie drewniane resztki.

 

Trumna.

 

– Ten dom na pewno jest pusty? – spytał cicho Jeremiasz.

 

– Mistrz Piotr nic nie wspominał o tym domu. Ale kto wie.

 

Minęli w ciszy drewnianą skrzynię. Okazała się być otwarta. Mimo ciemności dostrzegli gnijące zwłoki, owinięte w pożółkły całun.

 

Artaud mocniej wciągnęła oddech. Powietrze szybko powędrowało przez filtr na plecach nafaszerowany driakwią, a następnie długą, skórzaną rurę, aż do ptasiej maski. Tu mieszało się dodatkowo z porcją wonnych ziół. Neutralizować miały fetor zgnilizny, a oprócz tego, zawierając w sobie czarny bez działały pobudzająco, co było przydatne w trakcie wielogodzinnych wypraw. Ale mimo ziołowej mieszanki, odór gnijącego od dłuższego czasu ciała i tak dotarł do nozdrzy Artaud. Wstrząsnęły nią torsje, ale nie dała po sobie nic poznać. Zresztą, maska wszystko skrzętnie kryła.

 

– Zwłoki pewnie wypadły, kiedy front się zawalił. – w końcu wykrztusiła z siebie.

 

– Mam nadzieję.

 

Artaud spojrzała mu głęboko w oczy ukryte za wizjerami. Ale nie zobaczyła strachu. Jeremiasz się nie bał. On był po prostu ostrożny. Bardzo ostrożny.

 

W trakcie swojego trzeciego rejsu, gdy był dopiero młodym Jungiem, jeszcze nie Czatownikiem, gondola którą płynął on, jego nauczyciel – Mistrz Filip i stary gondolier Ezzio, została zaatakowana. W miejscu pewnym, w miejscu sprawdzonym, przy którym nawet nie zwolnili. To stało się w ciągu kilkunastu sekund. Pierwszy zginął Ezzio, ściągnięty z pokładu i rzucony o kamienne gargulce pałacu Tecclich. Mistrz Filip zdążył wyciągnąć kordelas i ciąć srebrnym ostrzem pierwszego napastnika, ale kolejny rozszarpał mu rurę aparatu oddechowego. Stary Czatownik zakrztusił się odorem śmierci, a wtedy szybkie ciosy położyły go w ciągu ułamków sekundy. Sam Jeremiasz wyskoczył w ostatniej chwili w mętne wody Wielkiego Kanału i dopłynął do niewielkiej sklepionej bramy, będącej odpływem starego spichlerza. Tam też się ukrył. Dopiero po pięciu dniach dotarł do niego inny zwiad. Po tym właśnie, Jeremiasz stał się bardzo ostrożny. I został Czatownikiem.

 

– Dobra, Vincent, czysto. – Powiedział wciągając bosak na pokład. – Trzymaj się tylko lewej.

 

Gondolier niespiesznie, zachowując ostrożność, poprowadził ich smukłą łódź przez niebezpieczne zawalisko.

 

Tak dotarli do czerwonej litery „P”, widniejącej na ich mapie.

 

Zatrzymali się przy niemal całkowicie zapadniętej w wodzie drewnianej przystani. Nad ich głowami rysowała się bryła pałacu Duco. Zarzucili cumę o wystającą z wody kamienną głowę lwa, niemego strażnika rezydencji. Zeskoczyli na drewniany pomost i stanęli u stóp schodów pałacu. Nie ruszali się przez dłuższą chwilę – cała trójka oniemiało wpatrywała się w gmach, molocha, który rozrastał się przez ostatnie tysiąc lat, pochłaniając kolejne, otaczające go kamienice niczym rak. Łącząca wszystkie możliwe style fasada, z surowymi romańskimi portalami, strzelistymi gotyckimi łukami okien, łuszczącymi się renesansowymi sgraffito, odkrywającymi starożytne mozaiki, robiła wrażenie. Zewsząd z elewacji wystawały niczym narośle wieżyczki, balkony i dobudówki. Tu swą siedzibę miał możny ród Dux, jeden z najpotężniejszych w czasach, gdy Trzyport faktycznie jeszcze był Trzyportem. Zanim Mor zawładnął światem.

 

100 lat temu nieznana choroba przybyła ze wschodu. Po linach cumowniczych wielkich galer kupieckich zsunęła się bezgłośnie na ląd. Zabijała każdego, kogo spotkała na swej drodze, nie oszczędzając ani bogatych, ani biednych. Miasta, zamki, wsie, jedne po drugim pustoszały. Potem przyszła kolej na całe landy, prowincje, królestwa. Nie było ratunku. Poza jedną drogą – morzem. Trzyport stał się celem dla tysięcy uciekających. Ale wśród pasażerów często pojawiał się Mór. Niepostrzeżenie wchodził wraz z nimi na wyładowane po brzegi pokłady statków. Trzeba było wzmocnić patrole, aby zarażeni, ci świadomi i nieświadomi, nie zbliżali się do laguny. Dzień i noc opływały ją potężne galery i kogi, gotowe zatopić każdą zbliżającą się jednostkę. Żywa w pamięci mieszkańców była noc sprzed ponad siedemdziesięciu lat, gdy podpalono ogromną barkę wypełnioną tysiącami uciekinierów. Tysiącami chorych uciekinierów. Mór dał o sobie znać po wypłynięciu, trzy dni wcześniej, zarażając większość ludzi na pokładzie. Trzyportczycy nie mieli wyboru. Statek płonął całą noc i kolejny dzień, zalegając na mieliźnie przed laguną, a krzyki niosły się aż do samego centrum Durante. Ten dzień zapamiętano jednak nie tylko z tego powodu. Na wyłożonym marmurowym brukiem głównym placu Ponta Mare padł martwy kupiec Antonio Machio. Przed Morem nie było ucieczki.

 

Historia lubi się powtarzać i pomimo zawziętych prób, trzydzieści lat temu Isabellę Amatti, żonę właściciela Karczmy Pod Pijaną Dziwką, najgorszej speluny w Bardo, spotkał ten sam los. Ostatnim znanym Żywym Miastem pozostało Durante.

 

 

 

Księżyc ukryty gdzieś za pałacem lekko prześwitywał górą, gdzie ściany i dachy częściowo runęły. Gdzie część zamurowanych okien nie było już zamurowana.

 

– Gotowi? – Odezwał się stłumiony głos Artaud.

 

Jeremiasz sprawdził, czy kordelas gładko wychodzi z pochwy. Potem wyciągnął zza pasa dwa pistolety skałkowe.

 

– Nabite. Gotowy.

 

– Pani, gotowym w piekło iść za Tobą. – rzucił Vincent, niedbale spoglądając na pistolet za pasem i ciężki żelazny młot, którym lekko puknął o cholewę buta.

 

Artaud wyciągnęła posrebrzany, zębaty kordelas i sprawdziła oba pistolety. Poprawiła pas, odrzuciła poła płaszcza i zrobiła krok w stronę spróchniałych, wrót, zamkniętych potężną, ale skorodowaną kłódką z herbem Duxów. W tle słyszeli skrzypienie pomostu i cumy mocującej łódź, ciche falowanie mętnej wody w kanale… i coś jeszcze. Na początku nie byli w stanie rozpoznać, co to. Ale zbliżało się. Pierw ledwo słyszalne, ale z sekundy na sekundę coraz głośniejsze.

 

– Mewy?

 

– Chyba mewy. Ale…

 

– …to są spłoszone mewy. Całe stado spłoszonych mew.

 

Stali jeszcze chwilę, nasłuchując. Skrzeki mew niosły się echem coraz mocniej, stado było blisko. Nagle, na drugim końcu kanału usłyszeli zwielokrotnione wysokimi ścianami trzepotanie skrzydeł i chmara mew wleciała do ciemnego kanionu. Czatownicy stłoczyli się pod ścianą. Gdy ich mijała, mimo czynionego hałasu usłyszeli w oddali jeszcze coś. Plusk wody. Potem drugi. Ciche stuknięcie. Potem niesione echem kroki.

 

– Kurwa, po dwakroć! – zaklął Vincent. – Są tu!

 

– Śniący?

 

– Oby nie, bo nie będzie niespodzianki. Vincent, rozbij to na miłość boską! – krzyknęła Artaud.

 

-Gdyby nie mój pieprznięty ojciec i ten pieprzony system, pieprzyłbym teraz dziwki. – rzucił zamachując się młotem.

 

Kłódka nie wytrzymała silnego gruchnięcia. Z głośnym brzękiem, niosącym się długim echem w plątaninie kanałów, wylądowała na kamiennym stopniu. Dźwięk wybrzmiewał, docierał coraz dalej i dalej, do najbardziej zapomnianych domów i podwórzy Bardo. Oni też to słyszeli. I zareagowali jak na wezwanie. Bo może i było wezwanie?

 

Artaud nie czekała, aż słyszane odgłosy dalekich kroków zbliżą się do nich. Zerwała z gondoli latarnię i kopnęła skrzydło spróchniałych drzwi. Wkroczyli do środka rezydencji Duxów, barykadując za sobą wrota.

 

W wątłym świetle widzieli jedynie zarys potężnego holu, z zapadniętymi schodami na jego końcu. Spojrzeli na podłogę – zawalona była darami grobowymi, złożonymi tu dobre pięćdziesiąt lat temu, gdy ostatni właściciel, Prospero Victor Dux, opuścił ten świat. Wśród dawnych bogactw, gnijących i rozpadających się we wszędobylskim rozkładzie, dało się jednak zobaczyć coś bardziej stałego i trwałego – kamienne rzeźby. Przechodzili obok nich, oglądając z uwagą, obawiając się, że któraś z nich się jednak poruszy. Żadna nie zrobiła tego. Majestatyczne Nike, Kastor i Polluks, oraz Apollo w martwej ciszy wpatrywały się w pustkę domu umarłych, jakim stał się pałac Duxów. Ponoć Prospero Dux był wielkim mecenasem sztuki. Tak samo jak ojciec Artaud.

 

Nie widziała go od pięciu lat. Dokładnie od momentu wstąpienia na służbę do Czatowników. Miała tylko jednego, starszego brata, więc jej rodzina, van dem Berg, wolna była od przymusu oddawania najmłodszego syna na służbę. Mała Artaud został już w wieku siedmiu lat przyrzeczona wiekowemu wówczas Karolowi Tiesechowi. Miało to być wspaniałe połączenie dwóch najpotężniejszych rodów Trzyportu. Ale tak się nie stało. Artaud van dem Berg nie była zainteresowana ani ślubem, ani tym, co próbowały wpoić jej kolejne guwernantki. Wolała po kryjomu ćwiczyć szermierkę ze swoim bratem. I w tym okazała się perfekcyjna. A gdy w wieku szesnastu lat jej ojciec ogłosił bliskie zaręczyny i przyszły ślub córki, wolała uciec do cytadeli Czatowników La Aspettare.

 

Oczywiście, dostać się do Czatowników nie było łatwe. Szczególnie, że ród van dem Berg łożył wielkie pieniądze na ich utrzymanie. Ale Artaud był uparta. Publicznie wyparła się swojego nazwiska. Swojego ojca. Ten nie mógł znieść zniewagi i tylko to potwierdził, wykreślając córkę ze swojego testamentu i własnoręcznie wycinając jej imię z gobelinu drzewa rodowego. Nie przestał jednak opłacać elitarnej kompanii.

 

A w Wielkim Rejestrze , pod numerem 1191, pojawił się wpis: Artaud, bezherbowa, 17 lat.

 

Schodzili niżej, mijali kolejne odnogi, nisze i szyby. Coraz bardziej w głąb paszczy Duco. Niepokoiło ich to. Na lagunie tylko największe domy miały proste piwnice, a i tak nie uważano je za bezpieczne. Szczególnie, kiedy dom stawał się grobowcem rodowym i niszczał opuszczony od pięćdziesięciu lat.

 

– Woda spływa po ścianach. Pewnie są popękane. Powinniśmy zawrócić. – powiedział cicho Vincent.

 

Nikt nie odpowiedział.

 

– Jak woda zaleje te katakumby, to Śniący zginie i nie będzie problemu. – mówił dalej.

 

– Skąd ci wpadł taki idiotyczny pomysł do głowy? – spytała Artoud. – Jak ma się utopić, skoro nie żyje?

 

– A czy ktoś próbował tego kiedyś?

 

– Nie, bo to idiotyczne.

 

Mór miał jeszcze jedną cechę. Nie był stały, jego objawy się zmieniały. Mogła to być wysypka, mogły to być wymioty, mógł to by krwotok. Mogło to być cokolwiek. Jednak to wszystko było tylko początkiem. Bo poza uśmiercaniem, Mór dawał niektórym życie – Nowe Życie. Zanim dotarł do Trzyportu, ludzie słyszeli plotki o cudownych zmartwychwstaniach, prorokach – Śniących, zwiastujących nowy, lepszy czas. Ale gdy pojawił się w Trzyporcie, jego mieszkańcy zrozumieli, co to oznacza. Przeżycie Moru było gorsze od śmierci. Tak samo spotkanie z jego prorokiem.

 

 

 

– Stójcie. Schowajcie broń. – powiedział spokojny, ciepły głos, niosący się echem po bezkresnych korytarzach. – Opowiem wam o tym, co nadchodzi. O Nowej Erze. O dzieciach Nowej Ery. Życiu, jakie przynosi.

 

Niemal jako zaprzeczenie ostatnich słów, czuli coraz bardziej przebijający się przez zioła ich masek odór śmierci.

 

– Możecie zdjąć maski. Ci, którzy uwierzyli, żyją dalej, oddychając prawdziwym powietrzem.

 

Artaud zacisnęła mocniej broń, starając się przebić wzrokiem ciemności, oświetlane jedynie wątłą latarnią.

 

Nie widzieli nic, ale czuli jego bijącą siłę, przytłaczającą, uniemożliwiającą im wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Żaden z nich jeszcze nigdy nie spotkał Śniącego. Pięć lat polowali na wyznawców Moru, pół-żywe, pół-umarłe kreatury, na zezwierzęconych ludzi w pełni sił, jeszcze w chorobie przysięgających wierność Nowej Erze. Czatownicy przez kilkadziesiąt lat zabili już wielu proroków, ale zawsze pojawiali się nowi, których tropiono zawzięcie. Zwiadowcy robili wszystko, regularnie palili opuszczone dzielnice, lądowali na nabrzeżach całymi oddziałami i przeczesywali ruiny. Wszystko na nic. Durante słabło i topniało, a Świat dookoła – Nowy Świat, pochłaniał coraz więcej. Nie mieli siły.

 

Tak jak teraz, stając przed jednym ze Śniących.

 

Artoud usłyszała trzask po lewej. Spojrzała – Jeremiasz odpinał rurę od ptasiej maski. Czuła mętlik w głowie. Gdzie była? Co tu właściwie robiła? Co się działo?

 

Walczyła. Czuła, że z tym wygrywa. Była blisko.

 

Ale Jeremiaszowi nie szło tak dobrze.

 

Niemo spoglądała, jak powoli odsłania zlaną potem bladą twarz. Patrzył ciemnymi, pozbawionymi wyrazu oczami. Czy on był tam dalej? Nie wiedziała tego. Nic teraz nie wiedziała. Z wielkim wysiłkiem, czując się jak obcy w swoim ciele, podniosła rękę z pistoletem skałkowym. Wystrzeliła. Ołowiana kula przeszyła pierś Czatownika, pozostawiając dymiący otwór, z którego wyciekła strużka krwii. Jeremiasz jeszcze chwilę stał prosto. Na ostatnie ułamki sekund wrócił. Lekko się uśmiechnął i osunął na kamienną posadzkę.

 

– Innej drogi nie ma do mnie. – powiedział głos tuż obok. – Wybraliście.

 

Ani ona, ani Vincent nie wiedzieli nawet, kiedy zostali otoczeni. Byli wszędzie. Wielcy panowie, nędznicy z doków, wszyscy zżarci przez Mór. Ale wszyscy żywi na swój sposób, z ognikami tlącymi się w oczach pozbawionych wyrazu. Śniący też tu był. W każdym z nich.

 

Pistolet wystrzelił, kordelas przeciął powietrze. Ciosa za cios. Zabijali Śniącego w każdym padającym przeciwniku, każdej parze zamierających ogników. Ale czy jego moc słabła? Ich na pewno. Artoud coraz mniej atakowała, a coraz więcej uderzeń sama musiała odpierać; krok do tyłu, kolejny i kolejny. Niemal potknęła się o nieruchome ciało pod nogami. Rzuciła tylko krótkie spojrzenie w dół – mimo ciemności poznała twarz Vincenta odartą z maski. Zakrwawiona, z szeroko otwartymi oczami zastygłymi w niemym przerażeniu. Coś szarpnęła ją od tyłu, poczuła jak napina się coraz mocniej rura, ściągając maskę z twarzy. Zgrabnie unikając kolejnego ciosu odwróciła się, zrywając sobie z pleców przeciwnika i dobijając go szybkim cięciem, zaledwie muskając samym sztychem, który otworzył półmartwe ciało marynarza. Posoka trysnęła, zalewając maleńkie wizjery czerwienią. Poczuła smród gnijących wnętrzności, które gwałtownie wydostały się z rozprutych bebechów. Szybkim ruchem chciała zetrzeć krew, ale nie była w stanie. Za dużo się działo. Jeszcze ułamek sekundy i zginie, nie mogąc parować kolejnych ciosów. Lampa leżąca obok nagle zgasła, kopnięta przez coś, co dawniej mogło być którymś z książąt Dux. Zapanowała zupełna ciemność. Podjęła decyzję niemal natychmiast. Krok w prawo i leciała w dół. Lot wydawał się jej nieskończenie długi, ale nie mógł być taki. Pionowy szyb prowadzący do kolejnego poziomu skarbców i magazynów nie mógł mieć więcej jak dwadzieścia stóp. Gdyby był głębszy, to przy tak bezwładnym spadaniu na pewno nie wyszłaby z tego cało.

 

Oszołomiona, zagubiona, po omacku brnąc plątaniną na wpół zalanych tuneli, dotarła do magazynów. Tam wydostała się na zewnątrz, gdzie jeszcze przed świtem drużyna Czatowników Tribuno Mermo odnalazła ją. Wyczerpaną i zrezygnowaną, ale żywą.

 

– Nie ciebie pierwszą to spotkało. Na pewno też nie ostatnią.

 

Nie odpowiedziała.

 

Na wschodzie, nad szczytami opuszczonych kamienic widać było znajomy czerwony blask. Wszystko wydawało się spokojniejsze i bezpieczniejsze. Płynęli cichymi kanałami w kierunku Durante. Przy wypalonej latarni zobaczyła swoją drużynę po raz ostatni. Widziała, jak dwóch młodych Jungów grubymi nićmi zaszywa w płótnie żaglowym Jeremiasza i Vincenta. Dwóch innych mocowało zardzewiałe, żelazne łańcuchy. Potem, po krótkiej modlitwie ciała zsunięto w mętne wody kanału, które w ciszy, oddając hołd poległym, zamknęły się nad nimi. Tak zawsze chowano Czatowników, którzy zginęli na służbie – zaraza nie mogła dotrzeć do Miasta. Artaud wpatrywała się jeszcze chwilę w spokojną toń, ale nie uroniła ani jednej łzy. Po Czatownikach nikt nie płacze.

 

– Nie daliście znaku życia i Asparto popłynął waszą trasą. Znaleźli ich ciała, ale Śniącego nie było.

 

– Ten jest inny. Silniejszy. Dostosowuje się. Nie będzie z nim łatwo.

 

– Powiesz to Mistrzowi.

***

 

Wycieńczona, zeszła z pokładu gondoli przy nabrzeżu cytadeli La Aspettare. Opuściła kaptur i zdjęła białą maskę. Ukazała się burza ogniście rudych włosów, potarganych i sklejonych potem. Przetarła spocone czoło siną dłonią.

 

– Khr. Khr. – kaszlnęła. Coś się oderwało. Splunęła.

 

Na marmurowej płycie Placu Straży pojawiła się smużka krwawej mazi.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"Ale kolejne uderzenia były coraz słabsze, były już tylko jego ostatnimi konwulsyjnymi zrywami" - Trochę trudno mi sobie wyobrazić dźwięk dzwonu, dość specyficzny typ dźwięku i połączenie tego ze zrywem, czyli czymś nagłym i urywającym się.

"I tak jego czas mierzony był już w godzinach." - To "już" jest tutaj niepotrzebne.

"Ale dumne rody szlacheckie zamieszkujące otaczające pałace i dwory rozbudowywały swe siedziby we wszystkich kierunkach, nie omieszkując wzrostu w górę." - Dziwne jest to zdanie. Myślę, że "nie pomijając" bardziej by tu pasowalo. Ale chyba w ogole sugerowałabym przebudowanie zdania.

"Tak więc teraz, ponad zapadającymi się dachami, ze starożytnej dzwonnicy widać było już tylko szczyt," - czego szczyt było widać ze starożytnej dzwonnicy?

Resztę pozostawiam do rozważenia - bo takich i podobnych błędów jest w tym tekście bardzo dużo.

 

Ogólnie całkiem miłe opowiadanko. Przeczytałam, podobało mi się.

Dzięki za komentarz i fajnie, że Ci się podobało:) nad błędami popracuję, jeszcze co do samego "zrywu", użyłem go jako określenia uderzeń które im dalej były coraz słabsze i coraz bardziej nierytmiczne, w przeciwieństwie do normalnego równego bicia. pozdrawiam;)

Opowiadanie jest dobre, wciągające, nie ma przesadnych metafor, a pomniejsze błędy nie rzucają się w oczy (drobne literówki, typu "Mor" zamiast "Mór", "ciosa" zamiast "cios", braki przecinków albo spacji).

Barwne postaci i barwnie wykreowany świat po zarazie, mroczny i martwy; strzał w dziesiątkę.

Że tak dosadnie powiem, rozwaliło mnie to "khr. Khr" na końcu i, zamiast się zasmucić chorobą Artaud, po prostu zaczęłam się głupio śmiać ;)

A mimo to podobało mi się, i otwarta końcówka, i całość tekstu :)

"Barwnie wykreowany świat po zarazie, mroczny i martwy" - teraz się zorientowałam, jak to wygląda... Edit: Doskonale wykreowany świat. :D

- Vincent, gamoniu! – wyrwała go Artaud. - wyrwała z czego? prawdopodobnie z zamyślenia, ale to trzeba napisać

Spojrzał na nią z wyrzutem. Znowu to robi. - kto i co zrobi?

- Pani, gotowym w piekło iść za Tobą. – rzucił Vincent - nie rozumiem, dlaczego z dużej litery. I błędny zapis dialogu.

Nie był stały, jego objawy się zmieniały. Mogła to być wysypka, mogły to być wymioty, mógł to być krwotok. Mogło to być cokolwiek. Jednak to wszystko było tylko początkiem. - powtórzenia, jest ich więcej w tekście.

Poza tym, trochę "przecinkologia" szwankuje i błędnie zapisujesz dlalogi.

Pomysł ciekawy, historia nieźle poprowadzona. Przeczytać warto.

Pozdrawiam

Mastiff

Wywieszam białą flagę. Nie daję rady pomimo nabierania rozpędu. Przepraszam, wiem, że Autor chciał jak najlepiej, na podstawie przeczytanych fragmentów sądzę, że Mu się to udało, ale to nie dla mnie.

Fajny jest klimat, fajne nazwy i imiona. Ale narracja już fajna nie jest. Historia została opowiedziana strasznie chaotycznie i jakby po łebkach. Gdyby autor się nie spieszył, napisał dłuższy tekst, gdzie wątki dostałyby stosowną ilość miejsca, to byłoby znacznie lepiej.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka