- Opowiadanie: Światłocień - Klepsydra

Klepsydra

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Klepsydra

 

Pewnego razu, w niebycie niekrępowanym ani mocą czasu ani przestrzeni, znajdowała się przeogromna klepsydra. Była tak wielka, że jeden z jej spodów rozciągał się na długość kilkunastu tryliardów lat świetlnych. Owa klepsydra, jak już wcześniej wspomniałem, znajdowała się w miejscu niedającym się określić wymiarem przestrzennym, (choć sama takowy posiadała i zawierała wewnątrz siebie) a więc i kierunkami; co za tym idzie, nie można było jednoznacznie stwierdzić, na którym ze spodów aktualnie jest postawiona i czy aby na pewno stoi a nie leży przewrócona na boku.

 

Wewnątrz niej, jak w środku każdego porządnego czasomierza tego typu, tkwił przesypujący się pył. Ale nie był to zwyczajny piasek, o nie! Zwyczajny piasek był zdecydowanie zbyt niewielki i przede wszystkim za mało wart, by stanowić duszę klepsydry takich rozmiarów. Pył, który przesypywał się z jednej bańki do drugiej był więc pozbawiony materialnej oprawy, za to bezgranicznie potężny – był energią samą w sobie, jej najczystszą formą.

 

Trzeba jednak wspomnieć przy okazji o pewnym dodatkowym zjawisku, które miało miejsce wewnątrz klepsydry – otóż w obu jej częściach wytworzyło się całe mrowie materialnych struktur różnorakiej postaci. W miarę przepływania energii z jednej połowy klepsydry do drugiej, ilość i wygląd tkwiących wewnątrz nich struktur zmieniały się – bańka z upływającą z niej zawartością przeistaczała się z wolna w ciemną, przestronną pustkę, która zawierała gdzieniegdzie rozsiane po swoich bezkresach skute do cna lodem planety i wygasłe słońca, które po wypaleniu się i zapadnięciu nie eksplodowały już nawet w supernowe – marszcząc się i kurcząc przyodziewały popielate suknie ze sczerniałymi, powłóczystymi welonami, które stopniowo kruszały i z osobliwą godnością dryfowały niespiesznie w próżni.

 

Przepływ pyłu trwał nieustannie, z perfekcyjną równomiernością. Aż w końcu, gdy ostatnia cząstka potęgi absolutnej, będąca w pojedynkę jeno małą, ledwie dostrzegalną falą opuściła zwężenie klepsydry po drugiej jej stronie, stała się rzecz niezwykła – w bańce wypełnionej teraz całym pyłem, jaki zawierała klepsydra wytworzyło się coś niesamowitego i bezprecedensowego – powstała, bowiem malutka, maciupeńka struktura, która choć właściwie nieistniejąca rozmiarami z perspektywy ogromu klepsydry, posiadała niematerialny pierwiastek o ogromnym znaczeniu. Tenże niedostrzegalny okruch mógł zrozumieć, że znajduje się w środku klepsydry, a nawet dociec istoty niebytu poza jej granicami.

 

Tak się jednak nie stało.

 

Nie zdążył. Zanim zaistniał dłużej niż krótką chwilę, opadła niedawno na dno jednej z baniek zawartość klepsydry znów poszybowała z wolna w stronę zwężenia, by już po krótkiej chwili, z ogromną siłą i prędkością uciekać na powrót do martwej, wygasłej części naczynia, ponownie rozniecając płomienie tkwiących tam słońc, detonując miliony supernowych, ogrzewając planety i topiąc ich zmrożone, lite jądra. Tymczasem z tracącej energię części klepsydry stopniowo znikał ruch, ciepło i wszelakie promieniowanie przecinające raz po raz jej przestrzeń. Istoty, o których wyżej wspomniałem, były jednak na tyle mikre by ich żywot toczył się w równie drobnych skalach. Zanim więc dosięgła je absolutna zagłada, zdążyły one zaobserwować moment umykania energii, która była najważniejszą ich pożywką, podstawą ich egzystencji.

 

***

 

-O czym myślisz? – zapytała

 

-O świecie… nadchodzącym świcie – odparł, targając nerwowo ręką kępkę pobladłej trawy znajdującą się aktualnie pomiędzy jego butami. W blasku lamp oświetlających pobliskie torowisko jej źdźbła wydawały się srebrne, wciąż jednak wyraźnie dostrzegalne były na nich czarne plamy trawiącej roślinę zarazy.

 

-Świecie? – zadała kolejne pytanie, czekając aż powie coś więcej.

 

-Tak. Jego złu, tym, co się dzieje z nami, z naszą rzeczywistością.

 

-Przesadzasz – odparła wtulając się w jego ramię.

 

-Bóg mi świadkiem, że coś jest na rzeczy. Świat był kiedyś kolorowy, a teraz traci barwy, zauważyłaś to?

 

-Po prostu kiedyś byłeś dzieckiem. Teraz doroślejesz.

 

-Czyż dorośli również nie zwykli nieustannie narzekać na wszechupadek, dawno po tym jak utracili pamięć o beztrosce i nadzieję na niewinność? Co prawda nigdy nie byłem stary i nie pamiętam jak było kiedyś, ale słowo daję, coś się dzieje na naszych oczach. Czuję to.

 

– Co czujesz? – zapytała nagle szorstkim głosem unosząc się i wbijając w niego uważne spojrzenie. Wnet zrozumiał swój błąd.

 

– Świat traci. Coś umyka. Flaczeje. Da się to poczuć, jeżeli bardzo uważnie się przyjrzy się albo światu albo nawet nam samym. Zdecydowanym ruchem ramienia przyciągnął ją na powrót do siebie i pocałował.

 

-Ale ty mi nie uciekniesz. Tylko byś spróbowała. Zostajesz, jako ostatni bastion na wypadek końca świata. Uśmiechnęła się lekko, z przekąsem. Traktowała to jedynie, jako czarującą pogawędkę, kolejny popis jego wyobraźni. Po prawdzie miała rację – mówił to wszystko pół żartem, pół serio, delektując się głównie jej zapachem, ciepłem, dotykiem. Ale owo „pół serio” wprowadziło go nagle w stan ledwie odczuwalnej trwogi. Objął ją drugim ramieniem i okręcając się w jej stronę ulokował ją pomiędzy swoimi nogami, jakby chcąc przed czymś ochronić. Uniósł swoje spojrzenie w górę. Tutaj, z dala od cywilizacji, widzieli całe zastępy gwiazd i innych ciał niebieskich: przepyszne błękitne, fioletowe i białe plamy rozlane po nocnym firmamencie, które zachwycały swym pięknem od zarania dziejów.

 

-Ale tego cudownego nieba chyba nic nam nie odbierze… – rzucił nagle.

 

Zacisnął usta, ogarniając niepewnym wzrokiem bezkres nieba. Tymczasem ona z uśmiechem oparła się tyłem głowy o jego pierś, spojrzała w górę, najpierw na niego, później na niebo i rzekła:

 

-Tak. Tego cudownego nieba nic nam nie odbierze.

Koniec

Komentarze

Witam.

Pomimo, że nie jestem entuzjastą takiej  prozy, to nawet podobało mi się. Takie jakieś dziwnie metafizyczne.

Jeśli mogę coś zasugerowąć, to:

1. pozbądź się zwrotów typu "jak już wcześniej wspomniałem(..)"

2. podziel na mniejsze kilka kosmicznie dłuuuugich zdań.

Pozdrawiam

Niby ładnie napisane, ale z opowiastki nic konkretnego nie wynika.

pozdrawiam

I po co to było?

Wstęp jak opis wielkiego A'Tuina. Stoikow czytałeś, jak rozumiem? Fajne, tylko jakoś tak o niczym.

Ciekawa próba opisu teori wszechświatów ;]. Przypomina mi "Półmisek" Lewandowskiego (choć bardziej kaleki) albo stare s-f, w których zwykle wstęp obejmował wizję rzeczywistości.

Scenka miłosna miła, ale kosmologii jakoś zupełnie "nie czuję". Pomysł ciekawy, tylko może IMO jednocześnie za wątle opisany (w sensie zdarzeń i przyczyn) i zbyt obficie (pełno nadopisów).

"Pewnego razu w niebycie" brzmi znajomo - jak tytuł filmu. :)

Nowa Fantastyka