- Opowiadanie: Mortis - Kuźnia Wojny

Kuźnia Wojny

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kuźnia Wojny

Thorn wstał wcześnie. Przepłukał twarz zimną wodą i w pośpiechu przełknął resztki, które zostały na stole po kolacji. Potem ubrał czerwoną szatę, określającą go jako lorda ognia i wyszedł na ganek. Chciał odejść niezauważony, ale oczywiście dopadła go zaraz po wyjściu z mieszkania.

 

– Ranny z ciebie ptaszek – rozległ się miękki kobiecy alt za jego plecami. Thorn zaklął w duchu i odwrócił się od drzwi, które właśnie zamykał, przybierając maskę obojętności.

 

– Witaj Vanesso. – Stała tam, zwiewna w swej zielonej szacie lorda natury. Jak zawsze, bujne blond włosy spływały jej kaskadami na ramiona, a niedbale zasznurowany dekolt ledwie wytrzymywał napór piersi. Jak zawsze, wielkie, zielone oczy patrzyły uważnie, a usta krzywiły się brzydko w pogardliwy grymas. Jak zawsze. Nie znosiła go.

 

– A więc to prawda? – Vanessa uśmiechnęła się szyderczo – Stary wysłał cię na terytorium Stonekinów?

 

– Owszem… co tu robisz? Bo pewnie nie przyszłaś życzyć mi powodzenia?

 

– Nie… – Vanessa jeszcze bardziej skrzywiła pełne usta. – Ciekawiło mnie, jak bardzo trzeba podpaść, żeby zostać wysłanym właśnie tam.

 

– Lepiej, żebyś nie wiedziała. Poza tym ty, ideał lorda niebios, nigdy nie podpadniesz.

 

– Może tak, a może nie – uśmiechnęła się i odeszła, zostawiając go samego we wschodzącym słońcu.

 

Thorn był na siebie zły. Za to, że wstał zbyt późno, by odjechać niezauważony. Ale głownie za to, że musiał odjeżdżać. Mógł sobie darować wtrącanie się w sprawy śmiertelników, ale on zawsze robił po swojemu, nie patrząc na innych lordów.

 

Podszedł do najbliższej studni energii i dostroił się do niej. Wyruszał na niebezpieczne tereny, dlatego postanowił odnowić swą mentalną siłę. Gdy poczuł, że więcej już nie wchłonie, wycofał się i skierował ku głównej bramie. Idąc, rozkoszował się dniem. Zawsze lubił chodzić w słońcu, czuć jego ciepło. W końcu był lordem ognia.

 

Miał do przejścia spory kawałek. Kwatery mieszkalne lordów znajdowały się na obrzeżach wewnętrznego kręgu Kuźni, toteż musiał minąć wewnętrzna bramę, którą przekroczył nie nagabywany przez nikogo. Nie było strażników, nie byli potrzebni. Kto miałby odwagę zaatakować Kuźnię? Thorn nie spieszył się już. Spotkanie z Vanessą, którego próbował uniknąć, zepsuło mu dzień. Gdy wróci – jeżeli wróci – brudny i zmęczony po wyprawie, znów zobaczy tylko skrzywiony grymas na twarzy. Na początku próbował jej imponować, ale szybko porzucił ten zamiar. Vanessa, choć nieziemsko piękna i inteligentna, nie chciała ani nie potrzebowała adoratorów.

 

Zanim dotarł do zewnętrznej bramy napatrzył się na typową architekturę Kuźni. Ogromna i potężna, zbudowana z bliżej nieznanego mu, lekko połyskującego metalu o kolorze srebrno-czarnym wciąż mu imponowała. Wrota były otwarte na roścież. Wyszedł na zewnątrz, przez chwilę rozkoszując się widokiem. Kuźnia lewitowała ponad dwadzieścia metrów nad skalistym podłożem, z lądem łączył ją potężny, nieruchomy most. Dotarcie na dół zajęło mu więc sporo czasu. Wreszcie, mając pod nogami prawdziwą ziemię, poczuł jak opuszczają go ochronne zaklęcia Kuźni. Na jej terenie posiadanie wierzchowca było niemożliwe, jeżeli Pan Kuźni nie zdjął blokady, nie można było rzucać zaklęć, ani przywoływać stworzeń. Teraz zaś Thorn złożył ręce i powoli zaczął je rozkładać na boki, pomiędzy jego dłońmi skakały czerwone iskry, a ręce zaczynały okrywać się czerwoną poświatą, coraz jaśniejszą. Po chwili światło ustabilizowało się. Pewną ręką sięgnął do ozdobnego pasa i z jednej z licznych zakładek wyjął kartę. Od spodu namalowane były płomienie, z drugiej zaś strony obrazek przedstawiał bestię. Thorn nawet nie zerknął na wierzch i rzucił kartę przed siebie. Gdy tylko dotknęła ziemi, rozjaśniła się szkarłatnym blaskiem, który zaczął się poszerzać, aż utworzył sporej wielkości krąg w ziemi. Ze środka natychmiast wyskoczyła pokryta rdzawoczerwoną łuską bestia. Stojąc pewnie na zakończonych pazurami, dwóch umięśnionych nogach, wyprostowała się, balansując ogonem i dwoma krótkimi górnymi łapami. Odchyliła głowę do tyłu i wydała cienki ryk. Dopiero potem spojrzała na Lorda.

 

Thorn zerknął na swoje, już pozbawione poświaty dłonie i podszedł do bestii.

 

– Czeka nas daleka podróż, Ścierwo. – zwrócił się do potwora zdrobnieniem od nazwy jego gatunku używanej przez lordów, która brzmiała Ścierwojad. Wdrapał się na stwora, sadowiąc się na uformowanym jak siodło grzbiecie i złapał się za jeden z wystających przed nim szpikulców. Ścierwojad był wysoki na prawie trzy metry.

 

– Naprzód – zarządził i złapał się mocniej. Bestia wystrzeliła do przodu, biegiem pokonując kolejne staje. Ciężko uderzała nogami o ziemię i wybijała się, pędząc bez żadnych widocznych oznak zmęczenia.

 

Pierwsza część zadania Thorna polegała na udaniu się do graniczącego z terenami Stonekinów miasta Lorum. Zakładając, ze nic go nie opóźni, będzie na miejscu przed następnym zmierzchem.

 

I rzeczywiście, nic go nie opóźniło. Posuwał się szybko przez zieloną krainę otaczającą Kuźnię. Gęste lasy przecinały od czasu do czas drogę, lecz gościniec był wyraźny, choć nie spotkał żadnych podróżnych. Aż na swej drodze, w oddaleniu mniejszym niż dwieście metrów, nie zobaczył małej wioski. Wyglądała całkiem zwyczajnie, kilkanaście chat zbudowanych wokół jednej naprawdę dużej, zapewne pełniącej funkcję spichlerza. Niedaleko leniwie płynął strumyk, napędzając młyn wodny. Wszystko wyglądałoby całkiem normalnie, gdyby nie gęsty dym unoszący się ze spichlerza.

 

 

 

Ghard zaklął. Siedział w niewygodnej pozycji w krzakach, z których miał dobry widok na położoną sto metrów dalej wioskę. Czekał na sygnał do ataku, lecz najchętniej odszedłby po cichu powrotem na farmę ojca. Musiał tam ciężko pracować od świtu do zmierzchu, ale przynajmniej nie podcinał nikomu gardeł. To miał być jego chrzest bandycki, pierwsza wyprawa. Był młody, niedawno skończył siedemnaście lat i zakochał się. Zamierzał się pobrać, mieć dzieci. Ale nie mógł z czystym sumieniem poprosić o rękę dziewczyny jako golec. Dlatego zgłosił się do bandy Lorca, któremu ostatnio dobrze się powodziło i zdołał zebrać wokół siebie ponad siedemdziesięciu opryszków. Ghard mógł odczuć na własnej skórze, że w tej okolicy to stanowczo za duża banda. Po prostu ciężko było ją wyżywić. Dlatego teraz napadali na byle małą wioskę tylko po to, aby napchać zgłodniałe brzuchy.

 

W sąsiednich krzakach Lorca szepnął coś do otaczających go ludzi. Wiadomość wkrótce do nich dotarła – ruszamy. Lorca nie miał zamiaru poprowadzić wrzeszczącej bandy, wtedy wieśniacy z łatwością by ich zobaczyli z daleka. I zanim dotarliby na miejsce, nie byłoby już po nich śladu. A bandyci lubili łapać żywcem i bez zbędnego wysiłku, szczególnie młode dziewczęta. Ghard brzydził się nimi, ale nie śmiał nic mówić.

 

Razem z innymi złapał za broń i ruszył w stronę wioski. Bez hałasu, bez pośpiechu, mieszkańcy zostaną kompletnie zaskoczeni. Do najbliższych chat została już tylko połowa dystansu, Ghard miał ochotę wrzeszczeć, jakoś ostrzec tych ludzi, ale siedział cicho. Sam nie wiedział, czy bał się bardziej o życie mieszkańców, czy o to, że będzie musiał pomóc ich zabić. Wreszcie ktoś ich zobaczył, podniósł się wrzask przerażenia.

 

– Rżnąć! – krzyknął Lorca i pobiegł pierwszy, wznosząc wysoko swój pokryty rdzawymi plamami miecz. Bandyci pognali za nim, wznosząc bojowe okrzyki.

 

Wioska została zaskoczona, wszyscy rzucili się do ucieczki, matki brały na ręce dzieci, mężczyźni chwycili co mieli pod ręką i próbowali stawić im czoła na placu przed spichlerzem, by dać ukochanym czas na ucieczkę. W chwili, kiedy bandyci wbiegli do wioski, połowa z wieśniaków nie była nawet uzbrojona. Ta garstka, która mogła się bronić, stłoczyła się na środku, pozostali padli na kolana i błagali o litość. Ghard przyglądał się, jak jego kamraci otaczają ich i zarzynają po kolei. Część napastników dobijała rannych, reszta podzieliła się na dwie grupy. Pierwsza pognała za uciekającymi, druga zaczęła wynosić wszystko ze spichlerza. Nie było tego dużo, widocznie rok był kiepski. Akurat gdy wyniesiono ostatni worek z suszonym mięsem, wróciła reszta bandziorów prowadząc swą zdobycz. Nałapali ponad tuzin kobiet, których starali się nie kaleczyć. O dzieci i starców nikt się nie troszczył. Wkrótce na dachu spichlerza wylądowała zapalona pochodnia, potem kolejna. Podpalano następne chaty.

 

Ghard kręcił dookoła głową, próbując ogarnąć ten chaos. Wszędzie widział zabitych, lejącą się krew i flaki. Słyszał szloch i błagania gwałconych kobiet i śmiech bandytów. Zwymiotował obficie, zalewając leżącego przed nim starca z otwartym brzuchem i wylewającymi się wnętrznościami. Zatoczył się, wyciągnął rękę szukając oparcia, w końcu chwycił się kurczowo ściany chaty za nim. Akurat ją podpalano.

 

I wtedy pojawił się on. Człowiek siedzący na wielkiej bestii. Ubrany na czerwono, z krótkimi czarnymi włosami. Biła od niego siła i pewność siebie, kiedy powoli obracał głowę, patrząc na całe zajście beznamiętnym wzrokiem. Wszyscy na niego patrzyli, cała scena jakby zastygła w czasie.

 

Lorca otrząsnął się pierwszy. Odepchnął dziewczynę, którą właśnie posiadł i usiłował uciec, w czym skutecznie przeszkodziły mu opuszczone do kostek spodnie. Potknął się i przewrócił.

 

Bandyci rozbiegli się na wszystkie strony, tak jak niedawno ich ofiary. Przybysz nie zatrzymywał ich. Wkrótce na placu pozostały już tylko leżące na ziemi kobiety i Ghard, wciąż oparty plecami o płonącą chatę, ze strachu niezdolny do poruszenia się.

 

– Czy ty – odezwał się lord szorstkim, metalicznym głosem – brałeś w tym udział? – chłopak nadal się nie odzywał, patrzył tylko na nieznajomego szeroko otwartymi ze strachu oczami.

 

– Zadałem pytanie.

 

Ghard w końcu zdobył się na odwagę i pokiwał głową. – Nie wiedziałem, ja nie wiedziałem… – zaszlochał głośno, skrywając twarz w dłoniach.

 

Lord popatrzył na niego przez chwilę, a potem skupił wzrok na jednej z kobiet, która była w widocznie lepszym stanie i już dochodziła do siebie. Próbowała wstać i poprawiała na sobie rozchełstane odzienie drżącymi dłońmi. Nieznajomy mocarz zeskoczył z wierzchowca i podbiegł do niej. Ostrożnie ją podniósł i oparł o siebie. Miała paskudne, ale niegroźne skaleczenie na policzku i była wyraźnie poobijana. Jednak to nie przez te obrażenia siedziała bez ruchu i patrzyła prosto przed siebie. Ghard nie dosłyszał, co lord do niej szepnął, ale po chwili dotknął delikatnie jej głowy, która opadła bezwładnie. Ostrożnie położył ją na ziemi.

 

– Ty… ty nic z nimi nie zrobisz? Nic?! – wrzasnął Ghard, sam się dziwiąc swojej odwadze. Nieznajomy spojrzał na niego zimno. To także dzięki tobie, mówiło spojrzenie. To twoje dzieło, twoja wina. Jesteś za to odpowiedzialny tak samo jak tamci.

 

Podchodził po kolei do każdej z kobiet, szepcząc kilka słów i usypiając je.

 

Na koniec stanął pośrodku placu i wzniósł ręce, które zalśniły czerwienią. Sięgał rękoma do ozdobnego pasa i wyciągał karty, które następnie rzucał na ziemię. Tam, gdzie upadały, powstawały jaśniejące czerwienią portale, z których wyskakiwało kilka stworzeń. Każde z nich było wzrostu niskiego mężczyzny, ale nie byli to ludzie. Mieli w sobie coś zwierzęcego, demonicznego. Może to szaroczerwona skóra, może małe rogi na ogolonej czaszce. Wyposażone były w długie, zakrzywione pazury i ostre kły.

 

– Znajdźcie ich – przemówił ognisty lord wśród cichego dyszenia przyzwanych stworzeń. – Znajdźcie ich i zabijcie. Potem będziecie wolne.

 

Ghard zobaczył, jak stwory obwąchują okolicę i ruszają w kilkuosobowych grupach. W końcu spojrzał na ich pana i przeraził się. Lord Niebios patrzył prosto na niego.

 

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, była ogarniająca go senność.

Koniec

Komentarze

"Gęste lasy przecinały od czasu do czas drogę, lecz gościniec był wyraźny, choć nie spotkał żadnych podróżnych. Aż na swej drodze, w oddaleniu mniejszym niż dwieście metrów, nie zobaczył małej wioski."

Dziwnie skonstruowane zdania

„Potem ubrał czerwoną szatę” - a w co ją ubrał?

 

„- Witaj Vanesso.” - Przecinek przed bezpośrednim zwrotem do osoby.

 

„- A więc to prawda? – Vanessa uśmiechnęła się szyderczo – Stary wysłał cię na terytorium Stonekinów?” - Po „szyderczo” kropka.

 

„Za to, że wstał zbyt późno, by odjechać niezauważony.” - raczej: niezauważonym.

 

„Wrota były otwarte na roścież.” - Nie. Były otwarte na oścież.

 

„Teraz zaś Thorn złożył ręce i powoli zaczął je rozkładać na boki, pomiędzy jego dłońmi skakały czerwone iskry, a ręce zaczynały okrywać się czerwoną poświatą, coraz jaśniejszą. Po chwili światło ustabilizowało się. Pewną ręką sięgnął do...” - powtórzenia.

 

Cienki ryk? No niespecjalnie chyba, ryk kojarzy się z czymś potężnym, nie cienkim. Oksymoron.

 

„- Czeka nas daleka podróż, Ścierwo. – zwrócił się do potwora” - zbędna kropka po „Ścierwo”.

 

„Zakładając, ze nic go nie opóźni, będzie na miejscu przed następnym zmierzchem.” - Literówka: że.

 

„...gościniec był wyraźny, choć nie spotkał żadnych podróżnych. Aż na swej drodze, w oddaleniu mniejszym niż dwieście metrów, nie zobaczył małej wioski.”

To ciekawe, że gościniec nikogo nie spotkał. A potem ten sam gościniec zobaczył małą wioskę. Autorze, podmiot w zdaniu jest naprawdę ważny.

 

„Niedaleko leniwie płynął strumyk, napędzając młyn wodny.” - Leniwy strumyk nie napędzi młyna. Aby koło się poruszało, woda musi płynąć wartko.

 

„...najchętniej odszedłby po cichu powrotem na farmę ojca.” - z powrotem.

 

„Zamierzał się pobrać, mieć dzieci.” - Sam zamierzał się pobrać? Ze sobą? Albo zamierzali się pobrać, oboje, albo on sam zamierzał się ożenić.

 

„A bandyci lubili łapać żywcem i bez zbędnego wysiłku, szczególnie młode dziewczęta. Ghard brzydził się nimi, ale nie śmiał nic mówić.” - To brzmi tak, jakby Ghard brzydził się młodych dziewcząt, a nie bandytów.

 

„...matki brały na ręce dzieci, mężczyźni chwycili co mieli pod ręką i próbowali stawić im czoła na placu przed spichlerzem...” - znowu konstrukcja zdania leży. To brzmi tak, jakby mężczyźni chcieli stawiać czoła matkom z dziećmi na rękach...

 

„Nie było tego dużo, widocznie rok był kiepski.” - Rok był kiepski albo nie dla całej okolicy. Albo jest urodzaj, albo go nie ma. Skoro bandyci są z tamtych stron, a na pewno są, na pewno wiedzą, jaki jest rok, bez zaglądania do czyjegoś spichlerza.

 

Mięso w spichlerzu?

 

„Ghard kręcił dookoła głową, próbując ogarnąć ten chaos.” - Kręcenie głową dookoła jest takie „Egzorcysta”.

 

„- Czy ty – odezwał się lord szorstkim, metalicznym głosem – brałeś w tym udział? – chłopak nadal się nie odzywał, patrzył tylko na nieznajomego szeroko otwartymi ze strachu oczami.” - „Chłopak” wielką literą.

 

„Tam, gdzie upadały, powstawały jaśniejące czerwienią portale, z których wyskakiwało kilka stworzeń.” - Raczej: wyskoczyło?

 

Mieli w sobie coś zwierzęcego, demonicznego. Może to szaroczerwona skóra, może małe rogi na ogolonej czaszce. Wyposażone były w długie, zakrzywione pazury i ostre kły.” - Albo mieli i byli wyposażeni, albo były wyposażone i miały. A jeśli „stwory”, bo tej formy używasz, to „miały”.

 

Przeczytałam. Niestety, historia mnie nie zaciekawiła.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim - na roścież jest poprawnie, może jeszcze być na rozcież.

Dziękuje bardzo za komentarze, szczególnei tobie, Joseheim. Takiej właśnie krytyki potrzeba, literówki zostały już poprawione w wersji wordowej. Co do historii... są to zaledwie dwa podrozdziały wyjęte z całości.

Jeszcze o "cienkim ryku". Chodziło mi tutaj o takie połączenie ryku z piskiem, takie jak wydają niektóre mniejsze dinozaury na filmach :) Ale nie mogłem znaleźć lepszego określenia.

Dzięki jeszcze raz

Zawsze do usług. Przepraszam za rozcież. ; ) Teraz poszukałam głębiej (wcześniej tylko rzuciłam okiem w wujka Google) i rzeczywiście znalazłam. Lubię się uczyć. ^^

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Moda na sukces!

Cudowne, aczkolwiek nie wiem, co było dalej, po dostałam ataku śmiechu.

PS. "na rozcież" to zła forma "na oścież" jak najbardziej niepoprawna (przynajmniej w języku standard, zregionalizowana być może jest w użytku, tak jak naramki zamiast ramiączek), tak zwany mocno rozprzestrzeniony mondegreen.

Zgubiłam się. ; P

 

Na wszelki wypadek pozostanę ever przy starym, dobrym "na oścież", które przynajmniej rozumiem...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

@joseheim - sama niezgoda.b, w czasach (o, jakże odległych!) swojej młodości gdzieś usłyszała słowo, którego później z lubością używała: "kurpulentny". Dopiero znacznie później uświadomiono mi, że poprawnie brzmi ono "korpulentny" od corpus, corporis (jak mi się zdaje). Gdybym miała jedyny pierścień, mogłabym wiele osób przekonać, że używana przeze mnie forma była prawidłowa i uniknąć blamażu. Niestety jednak nie schudłam nigdy aż tak bardzo, żeby podejrzewać się o posiadanie pierścienia.

Stąd, jak widzę w osławionym wujku g. ktoś podał ją (czyli formę "na rozcież") w sjp (tym kurnikowym), ale w słowniku PWN jej nie ma. W regionalizmach również nie znalazłam.

To tak a propos prześladowań językowych.

Ufajmy zatem tylko sprawdzonym słownikom i pierwszym odruchom. ; ) Oścież that is.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Cześć

Mam nieodparte wrażenie, że inspirowałeś się "Ghotikiem".

Ale nie mógł z czystym sumieniem poprosić o rękę dziewczyny jako golec. Dlatego zgłosił się do bandy Lorca, - podniósł rękę i spytał się "mogę, mogę, mogę. Proszę!" na pewno było tak łatwo wkręcić się do bandy.

Ghard brzydził się nimi, ale nie śmiał nic mówić. - kim się brzydził dziewczynami czy gwałcicielami.

krzyknął Lorca i pobiegł pierwszy, wznosząc wysoko swój pokryty rdzawymi plamami miecz. - to, że był bandytą wcale nie oznacza, że nie szanował broni. Wręcz przeciwnie, przecież to było narzędzie pracy.

Tyle z mojej strony. Pozdrawiam

Nie Gothic'iem :)

Zdanie przebudowałem już jakiś czas temu, niestety edycji tu nie ma, aby mozna bylo poprawic. A co do szacunku dla broni - to już moja kreacja postaci Lorca. Nie musi się zgadzać z jakimkolwiek stareotypem lub racjonalnym wzorcem bandyty. Tyle :)

Wrota na roścież - akurat lepiej brzmi niż na oścież. Na oścież, to może być jakieś okno. A wrota to wrota. A forma na rozcież może faktycznie jest jakaś niespecjalna. Ale w moim słowniku jednak figuruje, dlatego też ją podałem.

@Agroeling - u mnie na wsi się tak nie mówi. Ale chętnie potuptam do biblioteki, podrzuć wydanie, rok i autorów. Człowiek niestety całe życie się uczy.

Ja używam starego wydania słownika PWN z 1980 r. No, może jest nieaktualny, ponoć wszystko się zmienia...

Wrota rozwarte na oścież

Wrota otwarte na roścież

okno otwarte na oścież

Tak bym formułował ten sporny, jak widzę, wyraz.

Agroelingu, cytuj dokładniej...  Oścież --- roścież --- rozcież. Trzy możliwości. 

A w nowszych słownikach istotnie, trudno znaleźć. Archaizmy nie cieszą się szacunkiem naszych autorytetów... U Dubisza jest.

Ok, zaczynam jarzyć. Dzięki. Sprawdzę to "otwarcie na roścież" w takim sformułowaniu to nawet ma sens. Albo rozwarte i oścież, albo otwarte i roścież. Hm. Nie cierpię uczyć się nowych rzeczy, niech to!

A w nowszych słownikach istotnie, trudno znaleźć. Archaizmy nie cieszą się szacunkiem naszych autorytetów... U Dubisza jest.

Ach, prawie zdążyłem się wtrącić z kagankiem oświaty. Prawie. :p Niezgodo, możesz sobie odpuścić. Dziś już nikt tak nie mówi. No, może prawie nikt.

 

Co do tekstu, też zrobię łapankę, ale logiczną dla odmiany.

 

1. Pierwszy ( i mam nadzieję ostatni) raz w życiu czytam o lordach mieszkających w kuźni. Czepiam się, wiem. Czasem trzeba.

 

2. Dlatego zgłosił się do bandy Lorca... i tak po prostu został przyjęty? Żadnych podejrzeń, że jest podstawiony? Że ich komuś wyda? Żadnego sprawdzania przydatności bojowej? Poza tym skoro banda i tak jest już za duża, to po co jej jeszcze dodatkowy bezużyteczny brzuch do karmienia?

 

3. Kobiety uciekają, a mężczyźni błagają o litość? Gdzie tu sens? Jak już nie mogą się bronić, to czemu nie uciekają z kobietami? Nawiasem mówiąc ci uzbrojeni mieli do wyboru towarzyszyć żonom z orężem albo pozostawić je na pastwę dziczy, dając się przy okazji zaszlachtować. Trudny wybór, co?

Mimo pewnej niezgrabności i masy powtórzeń, językowo nie jest tragicznie. Trochę praktyki i będzie dobrze. Tylko na drugi raz przemyśl lepiej to, co napisałeś. Powodzenia.

Ja tak trochę ironizowałam, Świętomirze, bo jako żywo, mam wydanie książki, w której bohater pije ze srebrnego puharu i absolutnie nie jest to błąd drukarski. Jego ukochana mówi zaś na przykład "- Wtem rzecz, mój drogi..." (cytuję z pamięci) ((Strzelam, że to jakaś cudowna bzdura T.T. Jeża)). Mimo to roścież nadal będzie dla mnie błędem, a raczej - regionalizmem. O ile idiolekt bohatera jest spójny, nie mam z tym problemu. Jeśli nie jest, zaczynam prześladować. Taką mam pijawczą naturę (wstydzę się tego codziennie pięć minut przed lustrem w windzie).

Nowa Fantastyka