- Opowiadanie: deathhascome - Nadciśnienie Wewnątrzcząsteczkowe

Nadciśnienie Wewnątrzcząsteczkowe

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nadciśnienie Wewnątrzcząsteczkowe

Lew. Niczym anioł na ognistym rydwanie brzasków wyłonił się ze złocistej łuny słońca HD 18832, mknąc przez zgęstniałą pustkę kosmosu przeszytą chłodem. Tuż za tytanową konstrukcją giganta trwała przestrzeń rozlana między gwiazdy jak toń oceanu, a pomruk bezokiej i bezmownej nieskończoności zdawał się pukać i zaglądać przez szyby kokpitu. Nicestwo, bezkształtna w swym smutku czerń pozbawiona czegokolwiek charakterystycznego; odarta ze wszystkiego, co pobudza w człowieku poczucie bezpieczeństwa. To towarzyszyło im od wielu miesięcy.

 

Silniki furkotały tak dziko, że w maszynowni nieomal nie dałoby się wysiedzieć, także przez upał, z zewnątrz zaś, był to statek najzupełniej bezgłośny, tak przygnębiony i niemy jak Wszechświat. Żelastwo mknęło melancholijnie naprzód, jakby przez atramentowe błoto, z tej perspektywy – donikąd, mając przed dziobem tylko naszpikowany gwiazdami niby rozkruszonym wapnem firmament, a pośrodku jasną Alfa Ceti, gdzieś bardzo daleko.

 

Madd Bannor wnikał spojrzeniem w mroczność Wszechświata i aż krew zmroziło mu w żyłach na myśl o tym, że ta martwa, surowa dziura niby głębia rozwartego odbytu – jak początkowo zauważył – jest jedyną rzeczą, jakiej ludzkość może być pewna, gdy unosi wzrok między chmury, szukając tam nadziei czy przyszłości. Wypatrując nowej Ziemi, która podzielając los poprzedniczki, zdatna by była do krwawienia, tak przez nas upragnionego. A posoka to rzecz jedyna, jaką przyniósł ludziom i planecie cały ten rozwój, tłumaczona zawsze koniecznością, pomyślał.

 

Przyzwyczajeni do piękna i barw, patrząc przez kalejdoskop naszej różnorodności, ponad stratosferą nie zastajemy ostatecznie nic, prócz wypełnionej przytłaczającą ciemnością odbytnicy. Mówiąc otwarcie. Zwykłej czarnej dupy, która zdawała się być dla niego niewymownie nieinteresująca wbrew temu, co przedstawiała literatura czy film, bądź nasza własnoręcznie wyhodowana wyobraźnia.

 

Te suche konstatacje dusiły jeszcze bardziej i nawet brazylijska kawa, którą sączył, przestała smakować jak owe, jakie jeszcze do niedawna degustował na Ziemi.

 

Stał wyprostowany, jedną rękę ukrył w kieszeni, drugą zaś trzymał biały kubek kawy z nadrukowanymi symbolami producenta całego tego przedsięwzięcia – MAEK (Międzynarodowa Agencja Eksploracji Kosmosu).

 

Patrzył przy miarowych piskach komputera w paskudną głębię odbytu wszechrzeczy, myśląc. To porównanie niezwykle przypadło do gustu pilotowi, który chichotał jeszcze cicho, gasząc w sobie rozbawienie. Madd dopiero przed momentem podzielił się z nim tymi przemyśleniami, jakie zaprzątały mu mózg przez ostatnie kilkanaście minut. Ale jemu samemu nie było do śmiechu – czym bliżsi byli celu, tym większe miał obawy.

 

Nosko, pilot siedzący przez cały czas w swoim tytanowym eremie na froncie statku (poziom czwarty), zawsze w kapeluszu panama i hawajskiej koszuli, zrobił łyk kawy, a potem odstawił parujący kubek na pulpicie komputera, w specjalnym dla tego typu naczynia wyżłobieniu. Był to wynalazek stworzony właśnie dla pilotów, by nie ruszywszy się z miejsca, mogli żłopać kubek za kubkiem i nie zasnąć, a zwłaszcza nieprzerwanie kontrolować maszynerię statku, a ta w dzisiejszych czasach bywała bardziej omylna, niż by się mogło zdawać. Wymagała ciągłej obserwacji. Rzecz normalna – niedoskonały twórca, niedoskonały twór; ale skoro tak, to jak określić wypociny Boga i jego samego zarazem?

 

Madd lubił tu przychodzić, a Nosko zawsze miał niespożytą energię i do tego cierpiał na bezsenność, dlatego Bannor często zastawał go parzącego kawę bez powodu, byleby tylko coś robić. Mogłoby to kogoś rozbawić, ale cały proces pochwycenia kubka, wlepienia wzroku w aromatyczną ciecz kasztanowego koloru, by następnie z celebracją zamoczyć weń usta i kląskać ze smakiem, stanowił nie lada atrakcję przy tym, co można było zobaczyć za szybą. A na zewnątrz nie było nic prócz mroku i rozlanego artystycznie mleka, jakie ktoś niegdyś nazwał gwiazdozbiorami.

 

I właśnie tym wszystkim załoga Lwa parała się od dwudziestu dwóch miesięcy. Piciem kawy i gapieniem w dupę Boga. Gdy wybił miesiąc dwunasty, zespół zdawał się coraz bardziej milknąć i słaniać z kąta w kąt, jak gdyby bez celu, zatracając ekscytację misją, znudzony sobą i stęskniony za najbliższymi, za Ziemią. Za słońcem, telewizją oraz wilgotnym poburzowym powietrzem, za tnącymi twarz, lodowatymi kroplami deszczu i za spoglądaniem na zwykłe i piękne zarazem w swej prostocie cumulonimbusy. I żeby to wszystko było prawdziwe, inne od tych niedoskonałych obrazów świata w sali impresyjnej na pokładzie trzecim.

 

Teraz nikt tu prawie nie rozmawiał, dlatego Madd lubił przebywać w kokpicie z Nosko; on jako jedyny zachowywał jeszcze pogodę ducha i humor, przypominając Bannorowi w jakiś sposób Ziemię, bo był bezpośrednią i nietuzinkową postacią. Reprezentował coś żywego i nasiąkniętego cynicznym żartem, co na pokładzie istniało już tylko w dopowiedzeniach. Wszyscy zamienili się w ścierpnięte i blade od siły przyspieszającej grawitacji, markotne i przewidywalne do obrzydzenia truchła, co doprowadzało Madda do szału. Może dlatego, że sam zamieniał się w zombie. Ostatnio mówił niewiele.

 

– Ostatnio mówisz niewiele – zauważył Nosko rozpościerając ramiona na długim pulpicie komputera i unosząc głowę, bo Madd stał nad nim.

 

– Gdy dolecimy do Ghihipe, pamiętaj, by trzymać się z dala od jego księżyca. Fizycy przebąkiwali coś, że ma silne pole grawitacyjne, a nie chcemy, by Lew zaplątał się w jego macki.

 

– Się robi, podkomandorze! Już dostałem ten komunikat.

 

– Tylko ci przypominam, Nosko…

 

– Ogarnij się, zabaw, albo prześpij. Po prostu rusz dupę – odparł opiekuńczo pilot.

 

Madd milczał pochłonięty rozmyśleniami, a potem przytaknął i uśmiechnął się na siłę.

 

– Pośpię – odparł i zawrócił ku drzwiom wyjściowym. Tak naprawdę wcale nie miał zamiaru się położyć, bardziej pójść na niesygnalizowany obchód. Od miesiąca cierpiał na bezsenność, niczym Nosko i wielu innych tu obecnych. Kawę dopił, więc kubek włożył do wnęki czyszczącej, a ta połknęła naczynie i rozbrzmiała kawalkadą stłumionych trzasków, co brzmiało trochę jak dźwięki ziemskich pralek. W kilkanaście sekund naczynie wracało, przez otwór umieszczony obok. Czyste i wypolerowane, pachnące różanym płynem czyszczącym. Zawsze go ta zabawka bawiła. Najchętniej by ją rozkręcił i zbadał, gdyby tylko nikt nie patrzył.

 

Szerokie żelazne drzwi reagowały samoczynnie, czujka nad wejściem zaświeciła zielonym blaskiem wyczuwając podchodzącego człowieka, a potem wrota rozsunęły się z przeciągłym sykiem, jakby buchając parą gdzieś wewnątrz ścian. Gdy Bannor zrobił już pierwszy krok, komunikator kieszonkowy zaświergotał i zawibrował. Wcisnął przycisk akceptujący połączenie.

 

– Podkomandor, Podkomandor Madd Bannor, łączysz się na prywatnej częstotliwości, Kaïl; co się dzieje? – zbliżył komunikator do ust.

 

– Pod… podkoman… dorze – komunikator zaszumiał zniekształcając Kaïla, który zdawał się mieć zduszony głos. Problemy następowały zawsze, wyginając czasami kilka wyrazów pod rząd, gdy ktoś mówił szybko, a nawet całe przekazy, co utrudniało decyzyjność i komunikację. W samym środku Wszechświata tak bywa, wskutek dyfrakcji fal radiowych, jednego z wielu zjawisk falowych, jakie mogą wystąpić w próżni kosmicznej. Przynajmniej tyle zapamiętał ze szkolenia – niech pan zjedzie na poziom drugi, lekarz już sporządza… protokół zgonu, ale jest pan potrzebny, by też jeszcze podpisać. W końcu to okręt wojskowy, a komandor Nelston jest obecny przy kalibracji i sprawdzaniu kondycji technicznej Oślej Szczęki – przez komunikator Kaïl brzmiał prawie hermafrodytycznie, trochę też jak robot, mimo że głos miał bardzo niski, a fizycznie był wysoki i przystojny.

 

– Kaïl, Kaïl powtórz, co lekarz robi? Ten szmelc chyba znowu nawala – gdy mówił, wielkie krople potu wstąpiły mu na czoło.

 

– Prot… okół zgonu. Sporządza protokół zgonu, podkomandorze Bannor.

 

Madd stał tak dalej w sklepieniu żelaznych wrót, trawiąc komunikat. Protokół zgonu? Lekarz sporządza właśnie kartę zgonu? Na wyspecjalizowanym statku międzygwiezdnym, gdzie cały drugi poziom poświęcono laboratorium medycznemu? – niedowierzał trzymając tak komunikator przy ustach, które nie potrafiły nic powiedzieć.

 

– Po… pod… dorze? Podkomandorze? – odezwał się Kaïl smętnym tonem. – Podkomandorze, proszę zejść jak najprędzej. Każdy z nas chce mieć to za sobą…

 

Przez chwilę miał zamiar zapytać, kto umarł, ale chyba nie chciał wiedzieć, więc tylko powiedział, że zaraz tam będzie i schował komunikator do kieszonki swojego kombinezonu z naszywką MAEK. Wykonał obrót przez ramię, w stronę Nosko, a ten podpierał się ramionami o oparcie wygodnego, dużego fotela pilota, patrząc podejrzliwie i raczej ponuro, jak jeszcze nigdy wcześniej. Poprawił swoją panamę.

 

– Znowu? – zapytał.

 

– Rób swoje, Nosko, ja muszę iść. I chyba już się nie prześpię.

 

Ruszył korytarzem, którego ściany stanowił tu lśniący srebrzysto w świetle metal, a pod stropem ciągnęły się grube przewody aparatury chłodniczej i tlenowej, ułożone i zabezpieczone w zagłębieniu.

 

Pod stopami widniał smukły pas wskazujący, na którym poziomie się jest (tu czerwony, gdyż był to akurat poziom czwarty), a na każdym niemal rogu wielka, naścienna, dwumetrowa na oko liczba, w kolorze wskazującym dokładnie to samo.

 

Po obu stronach wejścia do windy stało dwóch Protektorów w czarnych, błyszczących kombinezonach z chromowanymi kirysami; ergonomiczne rękojeści elastynerów sterczały spokojnie z kabur przy biodrach po jednej stronie, a pneumatyczne pistolety z olster po przeciwnej. Wyprężyli się i zasalutowali, przykładając gumowe rękawice do dopasowanych hełmów. Podchodząc spojrzał w czarne, gładkie i bezosobowe maski, widząc w wąskich wizjerach swoje odbicie. Nie powiedzieli ani słowa.

 

Zasalutował niedbale i z niecierpliwością wyczekał dużej sześciennej windy zdolnej pomieścić pięćdziesiąt osób, starł pot z czoła i karku. Oby cholerny Nodd Nelston nie dostał szału, gdy Madd złoży mu kolejny, przygnębiający raport. Nie miał już siły słuchać o bezradności komandora.

 

W chwilę później był już gdzie trzeba, a w środku sterylnej puszki rozległ się damski, dystyngowany głos: Poziom drugi. Piętro medyczne. Tu też powitało go dwóch osiłków MAEKu w czarnych, ciężkich skafandrach. Zasalutowali, gdy ich mijał.

 

Kaïl w międzyczasie podał mu współrzędne, w której sali czekają, choć w windzie nastąpiły paskudne, podgrzewające niepotrzebnie atmosferę zakłócenia. I tak oboje byli wystarczająco zdenerwowani takim obrotem spraw. W końcu to nie pierwszy raz.

 

Stąpał teraz wzdłuż niebieskiego, naziemnego pasa, oznaczającego poziom drugi, minął także kilka wielkich, jaskrawych niebiesko dwójek na ścianach.

 

Nim wszedł do odpowiedniego pomieszczenia medycznego, o rozsuwanych, grubych drzwiach z chropawego szkła i gumowym obrzeżu, spojrzał na panoramiczny napis:

 

SALA MEDYCZNA NUMER 39 (TYMCZASOWO WYŁĄCZONA Z OBIEGU)

NIEAUTORYZOWANYM OSOBOM WSTĘP WZBRONIONY

 

 

Panel był martwy, a sala szczelnie zamknięta, (przez szybę drzwi nie było zbyt wiele widać) dlatego zapukał mówiąc swoje nazwisko i stopień, by otwarto mu od wewnątrz. Szklane wrota wniknęły bezgłośnie w ścianę, ukazując postać Kaïla Topoglu w kombinezonie Protektora, z hełmem pod pachą, który go powitał, a także jakiejś załogantki stojącej o dwa kroki za nim. Zasalutowała na widok starszego stopniem.

 

Sala medyczna zdawała się niewielka – nie bez problemu weszłyby tutaj tylko trzy standardowej wielkości, mobilne łóżka – w tym momencie wypchana była aparaturą medyczną i dwoma stojakami pozbawionymi kroplówek, a także rozstawionymi po kątach butlami, prawdopodobnie z tlenem. Ściany wyglądały na gładkie, jak te stalowe korytarzy, jednakże pomimo ostrego światła halogenowych lamp, były zupełnie matowe i sterylnie białe. Jak gdyby z gumy lub plastyku.

 

Kaïl Topoglu był młodym porucznikiem I klasy o ormiańskiej urodzie i wielkich, czarnych oczach wzbudzających zaufanie i sympatię. Zasalutował i niepewnie oraz smutno wskazał łóżko z kółkami, na którym spoczywał okryty do pasa białym całunem podługowaty kształt. Na pierwszy rzut oka Madd dostrzegł tylko bose i kobiece, biało oszronione stopy z ciekłokrystalicznym ekranikiem wielkości zapalniczki, przywiązanym rzemieniem wokół dużego palca lewej stopy, a zwłoki zasłonięte były połowicznie przez dwóch ludzi w długich laboratoryjnych kitlach. Jeden najwyraźniej dezaktywował aparaturę, drugi zaś dzierżył w ręce przenośny prostokątny oraz panoramiczny ekran cienki niby kartka papieru.

 

Doktor Adonel Gaszczyński – ten z niewielkim komputerem – obrócił się do podkomandora, spojrzał i poprawił wąskie okulary zdobiące podłużną, słowiańską twarz o uwydatnionych kościach policzkowych. Był starszym mężczyzną po sześćdziesiątce, oceniając po siwej brodzie i zmarszczonej skórze, trzymał się jednak bardzo dobrze. W ręce miał teraz lśniący na ekranie, wspomniany protokół zgonu i bez ogródek podstawił go zdezorientowanemu Bannorowi pod nos, nie uraczając też żadnymi odpowiedziami. Kiwnął tylko głową na znak powitania – znali się już lepiej, niż by oboje chcieli. Podkomandor zasalutował beznamiętnie, odciskając w międzyczasie na komputerze kciuk na znak zapoznania się z dokumentem.

 

– Co u licha się stało? – wybełkotał niemal. – Zbyt często się to zdarza. Ostatnie trzy miesiące to druzgocąca porażka…

 

– Santia di Révelli – powiedział Gaszczyński, a wtedy Madd spojrzał w tamtą stronę. Znał ją ciut, z widzenia. Twarz była jeszcze troszkę kremowa, ale oczy miała rozwarte, martwo i bezrozumnie gapiące się w sufit. Krtań jej sterczała wysoko, łamiąc niemal szyję. – Zgłaszała się parokrotnie z problemami zdrowotnymi. Spojrzałem w kartotekę, najczęściej były to nudności, nieprzespane noce i zawroty głowy, problemy z widzeniem, a także arytmia serca, według pierwszych badań, zaczęła cierpieć na to dopiero po wstąpieniu na pokład Lwa. Według kaprala Topoglu, zdarzyło jej się wczoraj zemdleć na stołówce. Dziś również upadła, nad ranem, lecz pomimo naszej natychmiastowej reakcji zakończyło się to zgonem. Lada moment powinienem dostać wyniki dodatkowych badań. Wzywam pana dopiero teraz, chcę się z podkomandorem podzielić efektami.

 

– Dlaczego ludzie tu umierają?

 

Lekarz uniósł wzrok patrząc na Bannora w szczególny sposób. Od razu domyślił się, że zabrzmiał retorycznie. W końcu pytał już o to parę razy lecz nadal nie rozumiał wytłumaczenia specjalistów.

 

– Pobyt na Lwie zabija załogę? – odparł półgłosem rozkładając pytająco dłonie. Brzmiało mu to niedorzecznie i tym razem.

 

– Di Révelli dostała ode mnie zastrzyk z nezoloidalem. Od miesiąca brała tabletki wyrównujące ciśnienie w organizmie, wspomagające metabolizm i krążenie. Widać, nie pomogło. Organizm nadal pracował niepoprawnie dążąc do autodestrukcji.

 

Madd podrapał się niecierpliwie w głowę powstrzymując, by mu nie przerwać. Dyplomatyczne odpowiedzi go nie interesowały.

 

– Od paru miesięcy zaczynają mi umierać podwładni i to, że ciężko zdiagnozować przyczynę, już słyszałem. Obiecał pan to jednak zbadać, doktorze. Zbadał pan? Chyba nie dostał pan, panie Gaszczyński, przeklętej nagrody Nobla w dziedzinie medycyny za to, że świetnie sadzi pan marchewki w syntetycznej glebie?

 

Adonel Gaszczyński milczał opuszczając na chwilę wzrok, nawet rozszerzył usta w ironicznym uśmiechu, a potem spojrzał na swój przenośny ekran, który ożywił się niespodziewanie. Były to przesłane z laboratorium wyniki rezonansu magnetycznego Santii di Révelli. Przeczytał i uniósł brwi.

 

– Na grupie jedenastu osób, zmarłych na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy, przeprowadzono badanie techniką rezonansu magnetycznego, które wykazało coś, według mnie, bardzo interesującego. Wyniki Santii di Révelli, jak i tamtych ludzi, dowiodły występowania objawów przypominających nadciśnienie wewnątrzcząsteczkowe. Pierwszym symptomem zawsze jest gwałtowne i nagłe pogorszenie się wzroku, jednakże czym dłużej przebywa się w przestrzeni kosmicznej, tym na większą ilość dolegliwości zaczyna się uskarżać. To także jest faktem, gdyż nasi załoganci zaczęli poważnie chorować, podkomandorze.

 

– Do rzeczy. Na czym polega to „nadciśnienie wewnątrzcząsteczkowe”?

 

– Wśród wszystkich tych osób wykryto ślady obecności płynu mózgowo-rdzeniowego wokół nerwu optycznego, a także jego niepokojącą nadprodukcję. U sześciu spłaszczenie tylnej części gałki ocznej, zaś u trzech uwypuklenie nerwu optycznego oraz u dziesięciu zmiany w przysadce mózgowej i ich połączeniach. Jest to problem, naprzeciw któremu nigdy nie przyszło mi stanąć…

 

– Panie doktorze, konkluzje. Jak to powstrzymać? – czuł, że pomału go to przerasta. Zupełnie tak jak komandor Nelston, był za wszystkich odpowiedzialny i nie uważał za normalne tego, że śmierć staje się tutaj zwyczajem. Dość już czekali na rozwiązania naukowców.

 

– Uważam, że powinniśmy się przyjrzeć przysadce mózgowej i zakomunikować, by każdy załogant zgłosił się na rutynowe badanie, gdyż produkuje ona i przechowuje hormony niezwykle istotne dla prawidłowego funkcjonowania ciała. Od tego zaczniemy. Zaburzenia tego ośrodka w mózgu przyniosły u zmarłych migreny, bezsenność i omdlenia. Rzadziej problemy z krążeniem i arytmię serca. Mam jedno podejrzenie, ale nie posiadam obecnie żadnego pomysłu, jak się temu przeciwstawić. Bo jest to niepotwierdzone niczym przypuszczenie. Wiadomo, tabletki nigdy nie zadziałają na każdą jednostkę, ale jeśli pacjenci w dziewięćdziesięciu procentach są niewrażliwi na dawkę nezoloidalu, neuroprzekaźnika trzykrotnie skuteczniejszego niż epinefryna, to mamy, podkomandorze Bannor, twardy orzech to zgryzienia.

 

– No tak, nezoloidal lekiem na wszystko… – wycedził Bannor – jest pan lekarzem! – wykrzyknął niemal. – A ludzie nie mogą od tak sobie umierać, zwłaszcza teraz, gdy w tych godzinach to ja odpowiadam za bezpieczeństwo i porządek. Kto, jak nie pan, twórca tego nezoloidalu, i inne wybitne umysły na pokładzie, mają mieć na to pomysł?!

 

Szeregowa wyszła ukradkiem, a Topoglu kręcił młynki kciukami, stojąc tuż obok nich. Lekarz zachowywał jednak spokój, sprawiał wrażenie, jakby doskonale rozumiał uniesienie Bannora. Kłócili się, ale mieli wspólne cele. Sam był zmotywowany tym dziwnym zjawiskiem masowych zgonów, a jego przysięga Hipokratesa i zasługi, zdawały się blednąć wobec niemocy, jaką przedstawiał. I był tego świadom.

 

Poprawił okulary, wolno i dokładnie, jakby w ten sposób łapał intelektualny oddech.

 

– No jakie jest to pana podejrzenie, doktorze Gaszczyński? – ponaglił go ścierając ukradkiem kolejne strużki potu z czoła.

 

Lekarz milczał jeszcze przez moment, a potem zerknął na zwłoki tej kobiety.

 

– Lew jest swego rodzaju komorą odizolowaną od otoczenia, w której niedogodna regulacja grawitacji, a także stanu nieważkości, wpływa bardzo negatywnie na organizmy załogi – rzucił nagle spotykając się spojrzeniami z Bannorem – przynajmniej tak uważam. To pokazują mi wyniki badań – zastukał paznokciem w pulpit komputera. – I z niczym takim nie spotkałem się podczas pracy na Ziemi. Nie jestem jednak fizykiem i nie wiem, czemu tak się dzieje, i nie za to mi płacą. Nie ja też projektowałem Lwa i procedury, jakimi się kieruje. Nie mam też pojęcia, jak można by je rozkodować albo zmienić i jakie będzie to miało reperkusje. To Lew zabija personel. Brak grawitacji, w jakim nas stawia. Uważam mimo wszystko, że mam rację i przekona się pan o tym. Jestem otwarty na debatę. Dla dobra nas wszystkich.

 

– Jak mam rozumieć hipotezę, że regulacja grawitacji i stanu nieważkości uszczupla nam załogę? Dlaczego tak, a nie inaczej?

 

– Podczas każdej doby pokładowej, przez kilka godzin, każdy z nas musi ulec wprowadzonemu przez komputer główny stanowi nieważkości. Czyli dezaktywowaniu wszelkiej grawitacji.

 

– Tak.

 

– Powiedziałem, że zbadam tę sprawę i tak właśnie zrobiłem. Studiowałem to przez kilka nocy, a moje wnioski są następujące: kilka godzin mikrograwitacji dziennie, przez przeszło dwa lata lotu, to dawka niemal zabójcza. I tak jestem pod wrażeniem, że straty w ludziach następują tak wolno. Najwidoczniej wspomagacze zawarte w codziennych dawkach żywności, są skuteczne. Medycyna wcale nie złożyła broni, bo załogi nadal jest więcej niż mniej.

 

– Musiał pan się pomylić. Gdyby istniało takie zagrożenie dla życia załogi, to cały zastęp fizyków, który z nami leci, powiadomiłby nas o tym. Powiem więcej, do startu Lwa nigdy by nawet nie doszło!

 

Gaszczyński tolerancyjnie pozwolił mu dokończyć i niewzruszenie kontynuował:

 

– Sądzę, że negatywne działanie odczuwają nawet ci zahibernowani, bo kapsuły hibernacyjne wcale nie są w pełni hermetycznymi pojemnikami. Chciałbym, aby było to całkowicie niemożliwe, ale…

 

Zawahał się.

 

– Proszę mówić dalej…

 

– Ale niektórzy spośród zahibernowanych też mogli umrzeć. I nawet nie wiedzieliśmy. Według mojej wiedzy, stan nieważkości powoduje zmniejszenie się gęstości kości i atrofię mięśni, a także nadprodukcję płynu mózgowo-rdzeniowego, który zaczyna dostawać się do reszty organizmu. Bolesne dla nas obydwu skutki już znamy. Jeden leży za moimi plecami.

 

– Doskonale rozumiem, ja to wszystko wiem. Szkolono mnie, jak i wszystkich innych biorących udział w Projekcie Samson, do tego, by przetrwać w takich warunkach i co nieco o nich wiedzieć. Poinformowano nas, że mogą być szkodliwe. Poza tym, bądźmy szczerzy, jeśli stan nieważkości przeplata się tutaj z grawitacją, to ma to swój wyższy, nieodgadniony dla nas obydwu cel i widocznie tak powinno się, do diaska, dziać… Widocznie tak jest dobrze…

 

Płaski ekran Gaszczyńskiego zamrugał na nowo, a on sam ostatnich słów Bannora zdawał się już nie słuchać. Całkiem osłupiały przerwał podkomandorowi unosząc otwartą dłoń. Wyglądał na zdenerwowanego po przeczytaniu tego, co mu tam zamigotało.

 

– Podkomandorze Bannor, nie mam na to czasu. Muszę wracać do obowiązków; proszę porozmawiać z kimś odpowiedzialnym od teraz za funkcjonowanie statku i przemyśleć tę rozmowę, bo to i tak nie moja decyzja jest tu ważna, a komandora. Dostałem sygnał, że coś się dzieje i jestem potrzebny w trybie natychmiastowym pod salą czterdzieści trzy.

 

– Doktorze Gaszczyński… – warknął i zrobił krok, by zagrodzić mu drogę. Wtedy coś się zmieniło, a uszu dobiegły dźwięki jakiegoś zgiełku i lawina poirytowanych, ludzkich głosów.

 

Na korytarzu poziomu medycznego, zza rogu, wyłoniło się łóżko pchane przez trzech pielęgniarzy w niebieskich, idealnie skrojonych i dwuczęściowych strojach. Gaszczyński zaczął biec za nimi, inni odpowiedzialni za funkcjonowanie tego miejsca, jeśli stali w najbliższym otoczeniu, ruszyli jak na komendę, by włączyć aparaturę i odsunąć wszystko, co przeszkodziłoby w bezzwłocznej interwencji. Ruszył też Bannor, widząc, że łóżko wjechało w szaleńczym tempie do sali numer czterdzieści trzy, a przeszklone, chropawe i dźwiękoszczelne drzwi zasunęły się zaraz za postacią Gaszczyńskiego. Wszystko momentalnie ucichło, a korytarz wydawał się tak senny, jak jeszcze przed kilkoma minutami. Zupełnie, jakby nic tu nie zaszło.

 

Nad pomieszczeniem, na czarnym tle elektronicznej tablicy widniał numer, a także standardowa informacja, o tych całych nieautoryzowanych wtargnięciach. Po chwili dołączyło także:

 

(TYMCZASOWO WYŁĄCZONA Z OBIEGU)

 

 

 

Madd Bannor zbliżał się do czterdziestki trójki, na początku szybko, ale zaczął metodycznie zwalniać, gdy zobaczył jaka scena rozgrywa się w środku (dostrzegł to przez podłużne szyby po obu stronach wejścia).

 

Pomiędzy jednakowymi, wysokimi sylwetkami ubranymi na niebiesko, migała mu zduszona bólem, odpływająca twarz jakiegoś mężczyzny. Zdecydowanie starca, o wymęczonym wyrazie, z wystającą szczęką obciągniętą zsiniałą skórą oraz haczykowatym, rzucającym się w oczy nosem. Nie otwierał oczu, ale kilka razy poruszył wysuszonymi sinymi ustami, tak bezwładnie i jednocześnie świadomie, jakby miał zamiar się pożegnać.

 

Gaszczyński krzyczał coś rozporządzając personelem medycznym i wtem jakby znikąd, w tej całej zawierusze, dobył ze srebrnej tacy strzykawkę z fosforyzującym trochę, niebieskim płynem i czym prędzej wstrzyknął go pacjentowi w przedramię. W tym samym czasie któryś z pielęgniarzy śpiesznie aplikował choremu co innego – także do układu żylnego – stojąc po drugiej stronie łóżka.

 

Aparatura medyczna świeciła dziesiątkami kolorowych lampek dając różnorodne, wektorowe odczyty na ekranach i nikt zbytnio nie miał czasu by je analizować, bo w tym samym czasie do ust umierającego włożono prędko jakiś wymodelowany dziwacznie przedmiot z płynem i uaktywniono go szybko; Gaszczyński zaś trzymał umierającego za głowę, rozwarł mu oczy i błyskał weń niewielkim światełkiem wydając kilka kolejnych, gorączkowych komend.

 

Lekarze rozpoczęli płukanie żołądka, a więc facet chciał popełnić samobójstwo – wydedukował Bannor, ale nie miał ochoty już na to patrzeć. Obrócił się, zmierzwił krótko obcięte włosy i stał tak, dotykając szyby opuszkami palców. Westchnął, śledząc wzrokiem jarzeniówki biegnące pod sufitem, a potem przeniósł wzrok na te kilka osób jakie chodziły dookoła. Takie przypadkowe, pogrążone w płytkiej rutynie, jaka zdawała się być dla niego kontrastem nie do wytrzymania, właśnie teraz.

 

Czara zaczynała się przelewać, mnóstwo umierało przez zbyt wiele niewytłumaczonych przyczyn; pieprzony Lew począł ziać pomału odorem śmierci, nie swądem rozgrzanych i rozpędzonych turbin. Nie ciął pustki, ciął ludzkie życie.

 

Nie zwracał uwagi ile tak trwał w bezruchu i czy jeszcze jest sens, by tu przebywać, ale czuł podświadomie, że za jego plecami rozgrywa się coś, co dotyka go niemal materialnie. Miał wrażenie, że słyszy ten chaotyczny tupot butów i dźwięk stłumionych i niemal niesłyszalnych tutaj, nerwowych poleceń, i że teraz także widzi pot lśniący w świetle lamp, ściekający z czół zabieganych lekarzy, że szyby wibrują mu pod liniami papilarnymi. Właśnie teraz miał wziąć sprawy w swoje własne ręce.

 

Madd ocknął się i obrócił z wolna przez ramię, spoglądając na leżącego mężczyznę. Twarz miał zwróconą doń i zarumienioną, pełną ulgi. Podkomandor miał przez moment wrażenie, że tamten się do niego uśmiechnął. Tak subtelnie, ledwie unosząc zmęczone, ciężkie kąciki ust. Patrzył żelazistymi oczami, nadal słabo, ale w sposób mówiący „udało się”. Lekarze zdawali się wypełnić swoją misję, wtłoczywszy do sali numer czterdzieści trzy nowy-stary oddech życia.

 

Zastygli tak oboje, patrząc sobie głęboko w oczy, przestając wręcz mrugać, a potem nakryto tamtego białą płachtą aż po czubek głowy.

 

Pozostało mu tylko zatwierdzić protokół zgonu…

Koniec

Komentarze

Bardzo przyjemny tekst, tylko szkoda, że nie wszystko się wyjaśniło. Przeszkadzał mi trochę patos w początkowych opisach, ale jak przez niego przebrnałem, to już było dużo lepiej, czytało się gładko, usterek albo nie było, albo w ferworze czytania nie zwróciłem uwagi. W każdym razie wciągające. Co do zagadnień biologicznych i fizycznych, to biorę je na wiarę, bo się na nich nie znam.

Dobre opowiadanie warte przeczytania.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Za każdym razem, gdy coś opracowuję, to staram się do maksimum dopracować wiedzę - w tym przypadku nie inaczej.

 

Dziękuję Ci Fasoletti za opinię :) 

W każdym razie, mam zamiar obrócić to w książkę, także będzie to miało swoją obfitą kontynuację. Ufam, że misterną i wciągającą intrygę utworzyłem, przekonamy się, czy niegdyś zawita na półkach...

Każdy, kto wie, co to jaskra, przeczytał zapewne "ciśnienie wewnątrzczaszkowe". Przeczytalam. Wciągnęło mnie. Niestety nie stać mnie na bardziej rozbudowaną krytykę, stylu i i gramatyki (a niestety powinnam cokolwiek na ten temat wspomnieć).

Ale może na następnym opowiadaniu naostrzę sobie ząbki.

@niezgoda.b sugerujesz, że tak dużo niedociągnięć w stylu i gramatyce?

Stylistycznie budzi tekst wątpliwości. Tu patos (i to takiej sobie jakości, i z błędami), tam porównanie do dupy, a dalej bardzo sprawna, w miarę oszczędna narracja. Gdzie tu spójność?

Tak skomponowana fabuła to niezbyt ciekawe przetworzenie tematu. Osią opowiadania jest dialog, w którym jedna osoba wykłada, a druga słucha i dopytuje. Częsta pułapka SF.

Sam problem mnie zainteresował. W końcu, bo nie znalazłem jasno w tekście, przyczyną była grawitacja, jej brak czy jej zmienność?

Głębsze spenetrowanie tej kwestii, rozumiem, będzie w książce? ;)

Tak czy owak, powodzenia!

Tak, mam zamiar bardzo to rozwinąć: odpowiedzi są przyjemne, gdy dochodzi się do nich mozolnie. Jak widzisz, każdy uważa inaczej...

Ja osobiście jestem zwolennikiem zmienności przesłań: patrzymy tu na jałową sytuację patrzenia w pustkę kosmiczną i nagle wskakuje tutaj niespodziewanie, refleksja o dupie Boskiej. To wprawia w dynamizm, mózg cały czas się bawi wraz z autorem, nie przyjmuje w milczeniu kolejnych wersów pełnych chwil doczesnych i przyznajmy sobie szczerze, nudnych... Tak samo zrobił Grzędowicz, gdy jego bohater porównał widziane na przeciwko siebie szczyty, do półdupków i klął na nie. Prosty sposób, by zaciekawić.

Tak, jedna wykłada, druga słucha - nie mam pojęcia jak inaczej mógłbym opowiedzieć czytelnikowi o nadciśnieniu wewnątrzcząsteczkowym. Poza tym, mój główny bohater to wojskowy, skąd on ma to wiedzieć? Mają debatować? On nic o tym nie wie.

Odpowiem Ci: przyczyną jest jej gwałtowna zmienność. To, mówiąc bliżej, kompletne rozstrojenie organizmu. Strasznie niszczące, zwłaszcza, jeśli trzeba żyć w tym aż dwadzieścia dwa miesiące - jak moja crew. Więc zgon jest niestety nieuniknionym następstwem...

Stylistycznie budzi wątpliwości - proszę, opowiedz, pokaż. Wtedy się czegoś nauczę, może odkryję coś nowego. Właśnie po to tu jestem i w pokłonie proszę o dalsze wskazówki.

(Do wszystkich: wybaczcie patos. Dla mnie jest on atrakcyjny, w rozumnie zaaranżowanej formie dodaje smaku. To mój styl i się nie zmieni).

 

Liczę, że jeszcze się odezwiesz, Julius Fjord! Na razie - dziękuję.

Uwaga do stylu tyczyła się nie poziomu zdania, lecz szerszej perspektywy (całego tekstu). Ze stylem jest jak z alkoholem --- najlepiej nie mieszać. A jeśli już --- to trzeba mieszać konsekwentnie. W Twoim tekście nie widać metody, dlatego zgrzyta.

 

Jeśli chodzi o niedoskonałości patosu:

 

Lew. Niczym anioł na ognistym rydwanie brzasków wyłonił się ze złocistej łuny słońca HD 18832, mknąc przez zgęstniałą pustkę kosmosu przeszytą chłodem. Tuż za tytanową konstrukcją giganta trwała przestrzeń rozlana między gwiazdy jak toń oceanu, a pomruk bezokiej i bezmownej nieskończoności zdawał się pukać i zaglądać przez szyby kokpitu. Nicestwo, bezkształtna w swym smutku czerń pozbawiona czegokolwiek charakterystycznego; odarta ze wszystkiego, co pobudza w człowieku poczucie bezpieczeństwa. To towarzyszyło im od wielu miesięcy.

 

W pierwszym zdaniu jedynie anioł nie posiada przydawki w postaci przymiotnika --- a zdanie przez ich nadmiar traci lekkość i dynamizm. Co do niecodziennych słów/połączeń (rydwan brzasków, bezmownej, nicestwo) --- powtórzę się, że skoro nie bawisz się w ten sposób w całym tekście --- to są one nie na miejscu. Technicznie:

jak pustka może być zgęstniała? jak przestrzeń może trwać?

rozlana między (kim? czym?) gwiazdami

rozlana jak toń oceanu? na pewno? to nie ocean się rozlewa, tylko jego toń?

poczucie bezpieczeństwa się zazwyczaj wzbudza

pomruk, który zdaje się pukać i zaglądać przez szyby --- rozumiem zamiar, ale to uosobienie jest nieco śmieszne ;]

 

Co do problemu wykładu: wydaje mi się, że mam bardzo ogólną, ale sprawdzającą się metodę: rozproszyć materiał "twardy" po pierwsze po scenach, a po drugie po kwestiach bohaterów i narratora. Wtedy przynajmniej wrażenie bycia na wykładzie osłabnie. A jeśli tylko jeden bohater ma coś sensownego do powiedzienia, to można by przynajmniej większość jego wypowiedzi rozciągnąć czasowo (zbudować napięcie), luki wypełnić innym wątkiem (jeśli jest), a to najbardziej wyczekiwane wyjaśnienie skondensować w finale.

Pozdrawiam :)

Masz rację, trochę ten patos nadaje zbyt wysokiego tonu - już poczyniłem poprawki. 

Cenne rady, będę miał na uwadze. Dzięki i pozdrawiam :)

Ni i proszę, SF jak się patrzy, ani śladu cudów i czarów... Brawo.

Julius dał uwagi o całości, ja poproszę Ciebie, Autorze, o większą dbałość o szczegóły. 

(...)  czuł podświadomie, że za jego plecami rozgrywa się coś, (...)   Madd ocknął się i obrócił z wolna przez ramię, spoglądając na leżącego mężczyznę. Twarz miał zwróconą doń i zarumienioną, pełną ulgi. --- spojrzeć na leżącego mógł dopiero po półobrocie, więc  użycie imiesłowu współczesnego jest błędem. Ten fragment zdania należy przerobić. Doń. Wyrażenie tak zwane książkowe, niby w porządku, ale jest nacechowane stylistycznie tak, że do Twojego języka, sposobu pisania, nie pasuje. Do niego, w jego stronę, w strone Madda... 

Zdecydowanie starca, o wymęczonym wyrazie, z wystającą szczęką obciągniętą zsiniałą skórą oraz haczykowatym, rzucającym się w oczy nosem.  ---  wymęczony wyraz? Zdecydowanie starca? Szczęka obciągnięta skórą i haczykowatym nosem? Tak dosłownie napisałeś... >>Twarz starca, zmęczonego życiem; najbardziej w tej twarzy rzucały się w oczy wystająca szczęka, obciągnięta zsiniałą skórą, i haczykowaty nos.<< Nie twierdzę, że tak przerobione zdanie zasługuje na gromkie brawa, ale chyba czyta się lepiej i lepiej się je rozumie, przyswaja. 

To dwa przykłady rzeczonych szczegółów wykonania.

Myślę, AdamKB, że wystarczy mi to, aby przeanalizować resztę. 

Jeśli chodzi o 'doń' etc. pomyślałem o tym samym co Ty już wcześniej, nie byłem pewien, czy do mnie pasuje. To także kwestia do obmyślenia...

 

Dziękuję za opinie, wykorzystam (postaram się jak mogę ;P).

Mała poprawka i podtrzymujące Autora na duchu stwierdzenie. Po pierwsze, pisząc "nie pasuje do Twojego stylu", miałem na myśli styl, język tego konkretnego opowiadania. Po drugie, od czasów Twojego pierwszego tutaj opowiadania poczyniłeś wyraźne postępy --- tak trzymaj, a za jeszcze kilka tekstów pozostaną zwyczajne, każdemu zdarzające się literówki.

W kwestii formalnej: przekombinowałeś z tytułem. Ciśnienie nie odnosi się do cząsteczek, stąd oczekiwałam wiarygodnego wyjaśnienia czemu nadciśnienie i czemu wewnątrzcząsteczkowe. O ile 'nadciśnienie' jeszcze jest ok, to 'wewnątrzcząsteczkowe' - nijak pod 'science' nie podchodzi i nie jest wyjaśnione o wnętrze-jakich-cząsteczek-chodzi.

Tylko, że to się tak NA SERIO nazywa, ja nic nie wymyśliłem.

Poproszę zatem o jakiś link. Bo nigdy nie słyszałam o czymś takim - być może to mój brak w wykształceniu, ale google na hasło "nadciśnienie wewnątrzcząsteczkowe" też nic nie zwracają.

Szukałem specjalnie dla Ciebie, ale obecnie moje wyniki prowadzą donikąd i nie pamiętam gdzie znalazłem to określenie (opowiadanie pisane było w kwietniu). W każdym razie wiedzę na ten temat zbierałem:

1) www.odkrywcy.pl

2) Na youtube oglądałem programy, m.in. 'Fantastyka w Laboratorium' i tym podobne.

3) Mam też kilka naukowych książek, czasem zasięgam wiedzy w uniwersyteckich bibliotekach. 

W każdym razie, naprawdę nie wyimaginowałem tego zwrotu. Moja metoda szukania zawsze prowadzi małymi kroczkami, szukam czegoś w rodzaju: 'stan nieważkości i następstwa', 'niebezpieczeństwa lotów kosmicznych', 'przebywanie na orbicie planety', 'choroby mózgu' etc. Wybacz, ale naprawdę nie jestem w stanie teraz tego odtworzyć, mam na ten temat pustkę w głowie i sam jestem zdziwiony, że nie mogę tego wyszukać w google.pl. Zaczynam się zastanawiać, czy może nieumyślnie nie przekształciłem jakiegoś fachowego zwrotu, ale nie wydaje mi się, bo zawsze sumiennie do tego typu rzeczy podchodzę.

 

Jeśli mnie olśni, dam znać.

Imo, coś przekręciłeś - opis z tekstu bardziej pasuje do, jak to ktoś wcześniej zauważył, nadciśnienia 'wewnątrzczaszkowego'. Może łatwiej: o jakie/czego cząsteczki miało chodzić? Bo jeśli istotnie takie pojęcie gdzieś istnieje, to jest na tyle nietypowe, że musi się odnosić do jakiejś specyficznej grupy związków chemicznych, więc powinno być wspomniane, do jakiej.

Ogólnie nadciśnienie wewnątrzcząsteczkowe miało być grupą dolegliwości jakie dręczą astronautów przez zbyt długie przebywanie w stanie nieważkości.

guglnięte, podkreślenie moje:

"Zespoły medyczne amerykańskiej agencji badań kosmicznych NASA zaobserwowały, że po powrocie z misji, niektórzy astronauci mieli zadziwiające deformacje na poziomie gałek ocznych. Co więcej, deformacje stwierdzono również w nerwach optycznych. Jak stwierdzają naukowcy, może to wynikać z długich okresów nadciśnienia wewnątrzczaszkowego, które jest spowodowane mikrograwitacją".

Czyli tak jak mówiłam - przekręciłeś. Tu już raczej  nie poprawisz (chyba, że DJ'a jakoś ubłagasz), ale u siebie w archiwach zrób update. I poszukaj kogoś, kto by Ci zerknął na teksty przed pokazaniem szerszej publiczności, to pomaga uniknąć tego typu pułapek.

W takim razie Bellatrix muszę Ci bardzo gorąco podziękować :)

W takim razie jestem dumna ze swojego pierwszego komentarza.

Nowa Fantastyka