- Opowiadanie: Kebab - On i Oni

On i Oni

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

On i Oni

Znalazłem na dysku tekst z końcówki 2010 roku bodajże, może nieco starsze, nie mam pojęcia. Można by rozwinąć, ponieważ jest strasznie chaotyczne, nie ma tzw. pierdolnięcia oraz jest sztampowe, ale nie mam zbytnio czasu. Poza tym strasznie emo początek z tym światem w sepii, no i deus ex machina – nie wiem co myślałem podczas pisania tych słów i raczej wiedzieć nie chcę

2012

 

Ciężko było określić kolor samochodu, który zaparkował w najciemniejszym skraju wybudowanego niedawno parkingu przy miejskim cmentarzu. Lampy oświetlały go równomiernie tylko na planach architektonicznych. Jedną z nich stłuczono kilka dni po postawieniu, a druga migotała, jakby uporczywie próbowała dać znać, że należy ją naprawić. Z auta wyskoczyło dwóch mężczyzn w czarnych strojach, z kapturami na głowach. W półświetle rzucanym przez mrugającą lampę dało się zauważyć tylko jedną różniącą ich cechę – wzrost. Obaj byli szczupli, jednak kierowca, oczywiście biorąc pod uwagę tylko wysokość, wyglądał jak przeciętny siatkarz lub koszykarz, w przeciwieństwie do niziutkiego człowieka, który wysiadł z miejsca dla pasażera.

 

Wyższy sięgnął do kieszeni. Po chwili płomień zapalniczki oświetlił na kilka sekund młodą, zadrapaną twarz, okraszoną kępkami niedogolonej brody. Drugi mężczyzna otworzył w tym czasie bagażnik i wyciągnął z niego szpadel oraz wtapiający się w mrok worek na śmieci. Bezgłośnie domknął klapę. Ruszyli w stronę bramy cmentarza, nie wypowiadając ani słowa.

 

***

 

I nagle wszystko stało się wyblakłe, a może i pożółkłe, tak jakby świat chciał przedstawić mi swoje prawdziwe oblicze w sepii. Po wielu latach, za każdym razem, gdy próbowałem wrócić pamięcią do tego momentu, moje wspomnienia nie były ostre. Bardziej przypominały patrzenie przez kliszę starszych aparatów fotograficznych (pamiętam z dzieciństwa, że właśnie dzięki niej mogliśmy w słoneczny dzień ujrzeć chociaż przez chwilę zaćmienie Słońca, co było wydarzeniem równie tajemniczym, co doniosłym, nie zdarzało się wszak codziennie). Wtedy zawaliło się całe moje życie. Jeszcze miesiąc wcześniej roześmiani wędrowaliśmy po łące w pobliżu miasteczka. Nieśmiało próbowałem złapać ją za rękę. Nieśmiało próbowała odwzajemnić uścisk, uśmiechając się skromnie. Pewnie nie była nawet świadoma, że za ten jej uśmiech, za jej życie, że za to wszystko mógłbym oddać swoją duszę. Nikt mnie nie zapytał o zdanie. Bo któż miał zadać takie pytanie? Po prostu odeszła, umarła. A może zginęła? Nie chcę już wracać do tamtych chwil. Nie chcę pamiętać tamtego momentu, najchętniej wyrzuciłbym go z umysłu. Nie mogę. To wtedy zobaczyłem ich po raz pierwszy. Ona umarła. Ja się odrodziłem. Mój świat się zawalił. I zaraz powstał. Diametralnie inny.

 

To był wrzesień. Zwykle o tej porze roku słońce nie przegrywało jeszcze odwiecznej batalii z nadchodzącą jesienią, ale nie tego roku. Mżawka zaczęła się już pod koniec wakacji, jakby niebiosa wiedziały, co się stanie i zaczęły rozpaczać. Nad nami. Nad nią. A może nade mną? Nie była zwykłą dziewczyną i zapewne dlatego się poznaliśmy. Miasteczko, do którego postanowili przenieść się jej rodzice, było moim miasteczkiem. Bardzo urokliwym, ale jednocześnie strasznie prowincjonalnym.

 

Znała języki. To odróżniało ją ode mnie. Nigdy nie potrafiłem zmusić się do nauki czegoś obcego. Znałem co prawda jako tako podstawę języka, jakiego wymagał obowiązek szkolny, ale nie ciągnęło mnie do poszerzenia wiedzy w tym kierunku. Z nią było zupełnie inaczej. Zresztą jak córka emerytowanego (aczkolwiek przerwanie pracy z pewnością nie było spowodowane zaawansowanym wiekiem, nie wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt lat) dyplomaty mogła nie potrafić wymówić chociażby kilku słów po angielsku, rosyjsku czy niemiecku?

 

Nie pamiętam momentu, w którym się poznaliśmy. Nie chcę do tego wracać. Chciałbym wyrzucić tamtą chwilę z pamięci całkowicie, wszelkie ślady po niej. Chciałbym, aby opuściła moje myśli. Chciałbym zapomnieć. Nie mogę.

 

Trzy tygodnie po jej odejściu, strzelam, że w połowie września, bo nauczyciele już zaczęli straszyć pierwszymi sprawdzianami, wezwali mnie. Dotychczas widziałem ich tylko przelotnie, teraz potrzebowali mojej pomocy. Właściwie nie wiem czemu zacząłem przenikać do tamtego świata. Czy może to oni przenikali do mojego? Nie mam pojęcia. Ważne, że byli. I w tamtym momencie to był przełom. Pomogłem im i stałem się cząstką czegoś większego. Wątpię, aby ktoś inny mógł doświadczyć takiego uczucia.

 

***

 

Furtka, tak jak przez ostatnie kilka nocy, była otwarta. Nikt nie zwrócił jeszcze uwagi na nieco uszkodzone pomniki. Mało kto zapuszczał się zresztą w najstarszą część miejskiego cmentarza. Oglądanie kilku nagrobków z powycieranymi napisami w języku jidysz nie kusiło zbyt wielu ludzi. Tych, których mogłoby zaciekawić, odstraszała nieprzyjemna aura, niezbyt sprzyjająca wielbicielom ponadgryzanych zębem czasu reliktów przeszłości. Należało się jednak spieszyć. Chociaż do listopada zostało kilka tygodni, to dzieciaki z pobliskiej szkoły mogły zacząć wybierać się na wielkie sprzątania zaniedbanych grobowców lub wycieczki krajoznawcze, a niewykluczone, że nauczyciel-pasjonat chciałby zaprezentować im najciekawsze, a zarazem najbardziej skryte tajemnice nekropolii.

 

Pierwszego dnia mieli problem z dotarciem do celu, chociaż w dzień zwiedzili cmentarz dokładnie. Po trzech nocach przejście pomiędzy rzędami nagrobków, tylko w niektórych przypadkach oświetlanych światłem zniczy, nie stanowiło już problemu. Przekroczenie wejścia wbudowanego w mur z czerwonej cegły, krótka wędrówka do pompy z wodą, skręt o dziewięćdziesiąt stopni, spacer do siatki stanowiącej granicę cmentarza i skierowanie się w lewo – droga niezbyt skomplikowana i prosta do zapamiętania.

 

Niższy rozejrzał się i wyjął z pod płaszcza niedużą lampkę kempingową. Zawieszona na ogrodzeniu oświetliła sześć grobów. Mało kto potrafiłby odcyfrować znajdujące się na pomnikach zapiski. Jidysz nie był językiem prostym. Oni nie należeli wprawdzie do elity intelektualnej narodu, ale nie byli też głupi. Jakoś dali radę nauczyć się alfabetu.

 

– Został nam tylko Friedlander i Homfeld – choć słowa te wypowiedziane miały być szeptem, rozniosły się po całym cmentarzu. Odpowiedział na nie tylko cichy syk dobywający się od strony wyższego. Jego towarzysz zamilkł.

 

***

 

To niby byli specjaliści, ale oceniając z perspektywy lat i mojego doświadczenia – robotę spieprzyli po całości. Szept ich rozmów niósł się daleko poza cmentarz. Nie zostawili sobie drogi ucieczki. Niski frajer pracował bez rękawiczek. Wysoki frajer porozrzucał niedopałki papierosów. Nie ustalili wspólnej wersji zdarzeń na wypadek zatrzymania. Na komisariacie gubili się w opowieściach. A i bez tego ich sytuacja nie była zbyt wesoła.

 

Dobrze, że niebiescy sprawdzili natychmiast obywatelski donos. Inaczej byłoby krucho.

 

***

 

Rodzice są przydatni. Ale nie zawsze.

 

Musiałem znikać na noc. Nagłe wezwania. Jak się rozniosło między nimi, że znów jest ktoś, kto rozumie i pomaga, to zacząłem dostawać prośby o pomoc. Poważne prośby. Czasami wystarczył telefon na miejscowy komisariat. Kilka razy musiałem zniszczyć przedmiot lub dwa. Kilka razy spalić zwłoki. To nic miłego. Uwierzcie. Raz walczyłem z potworem. Nie orkiem. Nie ogrem i nie smokiem. Nie miałem miecza, sztyletu, magicznej różdżki. Nie byłem długouchym z łukiem. Ani krasnoludem z toporem. Miałem siebie. Swój spryt. A on był sprytniejszy. Przeżyłem z ledwością. Starzy myśleli, że zostałem pobity i nie chcę na nikogo donosić. Żałowali mnie i straszyli karami. Wolałem szlaban niż wyznania. Zakazy lepsze niż łóżko w psychiatryku.

 

Miałem kilkumiesięczną przerwę. I wiecie co? Nic się przez ten czas nie zmieniło w ich świecie. Wtedy najpoważniej myślałem o odejściu. Powrocie do normalnego życia. Lepszej nauki, znalezienia dziewczyny, zdania matury. No nie wiem kurwa, tego co podobno wszyscy chcą. I pewnie by się udało. Teraz siedziałbym przed telewizorem albo komputerem, żona gotowałaby obiadek, dzieciaki skakały wokół nas, tak sielsko-anielsko by fajnie było. Ale czasami ktoś musi dokonać zemsty.

 

***

 

– Jedno piwko, szanowna pani – młody, ogolony na zero mężczyzna zabębnił kluczykami po ladzie, wpatrując się w odwróconą, stojącą za barem kobietę.

 

– Ale chyba takie większe niż mniejsze, mam rację? – rudowłosa barmanka odwróciła się i figlarnie mrugnęła okiem do nieco chuderlawego, ale przystojnego gościa. Gdyby tylko nie golił głowy na łyso… Lubiła swoją robotę. Wiedziała, jak zachęcać klientów do większych zakupów i napiwków, pracowała w zawodzie od szesnastego roku życia.

 

– Jak już tak namawiasz… – był tu nowy, nie spodziewał się, że ujrzy twarz tak młodej osoby. Machinalnie przeszedł na ty, co wychwyciła bez problemu.

 

– Jestem Kasia. A ty przejazdem, co? – powiedziała jak gdyby nigdy nic i zaśmiała się.

 

Spodobał mu się ten uśmiech. Perłowobiałe ząbki kontrastujące z pełnymi, lśniącymi czerwienią wargami oraz płomiennymi włosami zachęciły go do wspięcia się na wyżyny inteligencji.

 

– Niestety tak. A jakbym miał trochę czasu to może i na dłużej – zamyślił się, nigdy nie był dobry w bajerowaniu. – Fajnie tu.

 

Kasia albo – jak woleli mówić na nią znajomi – Ruda, już go nie słuchała. Podeszła przyjąć zamówienie do grupki siedzącej przy jednym z czterech stolików. Plastikowe blaty, plastikowe krzesła, wystrój fatalny nawet dla tych, którzy nie przejmowali się zbytnio estetyką – bar “Suzuki” nie należał do elity lokalów tego typu. Miasteczko, kilkaset lat temu ważny węzeł tranzytowy pomiędzy większymi ośrodkami regionu, obecnie nie potrafiło zachęcić przejezdnych do zatrzymywania się w okolicy. Nic dziwnego więc, że barmanka wolała podejść do miejscowych. Pewny zysk to pewny zysk, nawet za cenę klapsa w pośladek.

 

Przejezdny dopił piwo, lubianego chyba tylko w tych okolicach Wojaka. Uśmiechnął się do wracającej Kasi, ale gdy do lokalu weszła kolejna grupka miejscowych, którymi dziewczyna natychmiast się zajęła, rzucił na ladę dziesięciozłotowy banknot i wyszedł. Miał nadzieję na miły wieczór, a może i coś więcej, lecz był zbyt niecierpliwy. Poza tym nie lubił jeździć po alkoholu. Gdyby gdzieś się stuknął albo trafił na drogówkę, to mogłoby być nieciekawie. Nie wypalił plan na noc, więc musiał wyruszyć jak najszybciej, żeby o przyzwoitej godzinie wrócić do domu.

 

Wsiadł do niebieskiego Golfa, wykręcił tyłem i ruszył z piskiem opon, wzniecając tumany kurzu z wyścielającego parking przed barem żużlu. Ruch na drodze nie był zbyt wielki, bez zatrzymywania przejechał przez skrzyżowanie i zaczął zbliżać się do obrzeży miasteczka. W szybach migały domki jednorodzinne, chodnik zmienił się w trawiaste pobocze, samochód zbliżał się do znaku kończącego strefę zabudowaną. Kierowca wcisnął pedał gazu. Zobaczył ją zbyt późno.

 

Alkohol potrafi przytępić zmysły. Nawet jeden kufelek słabego, lokalnego piwka. Może na trzeźwo zdążyłby odbić, teraz nie myślał. Gdy dotknęła maski, czas zwolnił. A przynajmniej tak wydawało się kierowcy. Nie mógł zostać i jej pomóc, prawko za bardzo było mu potrzebne.

 

***

 

Mówi się, że przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Ona zaznała spokoju. Ci, którzy byli jeszcze w naszym świecie, instynktownie wyczuli obecność mężczyzny winnego Jej śmierć. Wtedy właśnie najintensywniej myślałem o odejściu, nie byłem do końca zdrowy. Ale zemsta to zemsta. Wolałbym ją przemyśleć. Śmieszne, przypominają mi się teraz takie oklepane slogany. Najpierw powracanie do miejsca wypadku, a teraz to: zemsta najlepiej smakuje na zimno. Nie miałem czasu na planowanie, musiałem zadowolić się tym, co wymyśliłem na poczekaniu.

 

Ale nie było źle. Pierwszy i ostatni raz zabiłem człowieka. Albo inaczej. Pierwszy i ostatni raz spowodowałem czyjąś śmierć.

 

Ta zemsta miała dać mi poczucie wszechwładzy. Dała. Na chwilę. Ale dała. Teraz wiem, że nie powinienem go zabijać. Przepraszam, nie powinienem powodować jego śmierci. To lepiej brzmi. I jest bliższe prawdy.

 

***

 

Ciemnowłosy, wysoki mężczyzna z lekką nadwagą wkroczył do baru Suzuki. Rudowłosa barmanka zmarszczyła brwi, jak gdyby chciała coś sobie przypomnieć. Po chwili trząsnęła jednak głową, wprawiając w ruch burzę loków, po czym uśmiechnęła się do gościa. Nie lubiła tak zbudowanych facetów, ale przyzwyczajenie było przyzwyczajeniem – za miłą i pogodną twarz mogła liczyć na większy napiwek.

 

-Witaj Ka… koleżanko – zająknął się gość. – Można szklankę wody?

 

-Gazowana czy zwyczajna?

 

-Niegazowana.

 

Jednym haustem opróżnił plastikowy kubeczek, który mu podała. Poziom usług świadczonych w tym lokalu nie był przesadnie wysoki.

 

Rozejrzał się. Jego wzrok szybko prześliznął się po grupce młodzieży, witającej rozpoczynający się weekend alkoholem, w takim samym tempie ominął trójkę mężczyzn stojących nad podniszczonym stolikiem z piłkarzykami, aż wreszcie zatrzymał się na samotnie siedzącym staruszku. Po chwili skorygował jednak swój osąd – pijący brązowawy płyn samotnik nie mógł mieć więcej, niż pięćdziesiąt lat. Na początku ciemnowłosego gościa zmyliła siwizna pokrywająca całkowicie głowę mężczyzny oraz zgarbiona poza. Jednak gdy wyprostował się, aby stanowczym i pełnym dostojności gestem przywołać Kasię, ukazała się nie twarz dziadka, lecz człowieka, który musiał zestarzeć się zdecydowanie zbyt szybko. Chociaż pewne było, że wypita przed chwilą szklanica koniaku nie była tego wieczoru pierwszą, ruch wykonany przez niego ręką wskazywał na pewną niezwykłość charakteru. Zdecydowanie nie pasował do gości tego baru.

 

-Kto to jest? – nie musiał nawet wskazywać na siedzącego w kącie mężczyznę, barmanka domyśliła się natychmiast, o kogo chodzi.

 

-Szkoda gadać. Ktoś przejechał jego córkę i uciekł. Jak dojechała karetka, to było już za późno. Szkoda. Fajna dziewczyna. A jej stary się stoczył, zresztą widzisz.

 

Gość nie odpowiedział. Jego twarz pobladła, rzucił na ladę dwuzłotową monetę i wybiegł.

 

***

 

Wszedł. Po kilku minutach wyszedł. Pobladły i spocony. Pewnie zaczepiał rudowłosą Katarzynę. Moją sąsiadkę. Barmankę. Nie lubiła takich ludzi. Była porządną kobietą. Siedziałem na murku. Wejście na niego nie było trudne. Zejście też. Gorzej, gdy ktoś spadłby z drugiej strony. Cztery metry, może pięć. Ogródki, działki. Ostre sztachety, narzędzia. Gdyby skończyło się na paraliżu albo połamaniach, można by mówić o szczęściu. Zeskoczyłem lekko i bezszelestnie, aby ukryć się w cieniu. Nie mógł mnie widzieć.

 

Gdybym trochę pomyślał, nie zabiłbym go. Inaczej. Nie doprowadziłbym do jego śmierci. Ktoś mógł mnie widzieć. Była jesień. Było ciemno. Ale i tak ktoś mógłby tam przechodzić.

 

***

 

Wszedł na mur, musiał przewietrzyć się i pomyśleć. Spojrzał w dal, ponad ogródkami działkowymi. Jego wzrok zogniskował się na jednorodzinnych domkach, bajkowo widocznych w oknach światłach. Przywodziły mu na myśl oddalone o setki metrów świece. Głupie skojarzenie. Ciekawe, czy tamta dziewczyna kiedykolwiek stała na murze. Patrzyła tak samo. Nie powinien wtedy pić. Nie powinien jechać. Nie powinien uciekać. Nie. A teraz było za późno.

 

Usłyszał za plecami szmer. Chciał się odwrócić. Nie zdążył. Uderzenie wytrąciło go z równowagi, ale dał radę zaprzeć się nogami. Kolejny cios nie był mocny, ale zmusił atakowanego do cofnięcia. Nie było już gdzie oprzeć stopy.

 

***

 

Fajny dźwięk. Jak tak spadał. Stałem tam sekundę. Może dwie. A teraz ten moment wydaje mi się wiecznością. Jak spadał. Byłem szczęśliwy. I uciekłem stamtąd.

 

Miałem szczęście. Cholerne szczęście. Nikt mnie nie widział. Uznali to za samobójstwo. A on szedł jak po sznurku. Najpierw chciałem mu odkręcić koła. Miałem nawet taki specjalny, śmieszny klucz przy sobie. Pewnie by nie zginął. Zdecydowanie przeżyłby taki wypadek. Ale jakoś się udało.

 

Szkoda, że był z daleka i nie został pochowany w okolicy. Wtedy byłoby lepiej. Dopełniłbym zemsty. Nie tylko pomagałem. Sporo też się od nich nauczyłem. Nie tylko tego, jak pomagać. Ale i tak nie żył. Tak jak Ona.

 

***

 

Wtedy byłem na skraju wyczerpania. Ta śmierć dodała mi sił. Nie przez jakiś szczególny mistycyzm. Po prostu spadł i nabił się na sztachetę. Zemsta pomaga, wzmacnia. Może i uszlachetnia. Tak zwyczajnie. Ale nie chciałbym czuć tego raz jeszcze. Czemu wcześniej byłem tak zmęczony?

 

Walczyłem. Tutaj pasuje hasło batalia, pasuje pojedynek. Te słowa nie są zbyt patetyczne. Walczyłem pierwszy raz. Nie wiedziałem wtedy prawie nic. Nie byłem z nimi długo. Praktycznie zaczynałem się uczyć. Od razu rzucili mnie na głęboką wodę. To nie było wykonanie telefonu na komisariat. Ani odnalezienie i spalenie jakiegoś ciała. Walka. Wojna. Prawdziwa.

 

Nie wiem, co zawsze było ze mną nie w porządku. Nigdy nie lubiłem przemocy. Nie miałem zamiłowań do bijatyk, to nie moje klimaty. Inteligencji mi brakowało. Sprytu też. Nie wspominając o wysportowaniu. A na tych trzech czynnikach musiałem bazować.

 

***

 

Ze strony ulicy widać było tylko pojedyncze światełka, prześwitujące przez mur wysokich świerków, zasłaniających wioskowy cmentarz. Byłem tam kilka razy. Nie wierzyłem wtedy w to, że coś czeka na człowieka po śmierci. Nawet w najśmielszych przypuszczeniach i fantazjach nie pomyślałbym, że oni istnieją. A jednak.

 

Coś mnie zawsze w tym miejscu zastanawiało. Miałem tam pochowanego kogoś z rodziny. Nieważne kogo. Przechodziłem się po cmentarzu nie raz i nie dwa. Dziwiłem się liczbie maluteńkich nagrobków. Cóż, wszędzie zdarzają się dzieci z różnymi wadami, które umierają po kilku lub kilkunastu miesiącach życia.

 

Teraz wiem, jaki szczegół powinien przykuć moją uwagę, czemu trzeba było się przyjrzeć. Datom. Datom śmierci. 1952. 1962. 1972. 1982. 1992. 2002. No i rok tej walki. Feralny rok 2012, w którym miał nadejść koniec świata. Nie nadszedł. A przynajmniej nie dla większości. Bo mój był blisko.

 

***

 

– Gramy w zakłady?

 

– Ja odpadam, zresztą i tak muszę się już zwijać.

 

Gdy z sali wiejskiej świetlicy wyszedł najmłodszy, płowowłosy i chudy Mateusz, zostało ich tylko trzech. Wiedział, jakie będzie zadanie, a nie miał zamiaru znów leźć na cmentarz w nocy. Babka opowiedziała mu kilka lat temu historię o ginących co dziesięć lat dzieciakach. Nikt nie znajdował ciał, drobne przedmioty będące ich własnością leżały na cmentarzu. Teraz przeczytał o tym jakąś notatkę w lokalnej gazecie i przypomniał sobie całą historię ze szczegółami. Taka zabawa nie była fajna.

 

Grę zaproponował Indus, którego nazywali tak z powodu oliwkowej cery, i to właśnie on rozpoczął wyliczankę. Wypadło na Adama.

 

-Na pewno nie pójdziesz na cmentarz!

 

-Pewnie, że tak. Zakład? – wyciągnął rękę.

 

-Stoi – przyjął inicjator gry.

 

Pójście na cmentarz było stałą częścią zabawy. Chociaż już dawno przestali bać się ponurej atmosfery niewielkiej wioskowej nekropolii i wierzyć w duchy, to przekroczenie wejścia oraz zgrzyt bramki były rzeczami, które nadal potrafiły wywołać na ich plecach ciarki.

 

Wyszli ze świetlicy. Aby dojść na miejsce, musieli przebiec przez pole należące do ojca Mateusza i przeskoczyć przez niezbyt głęboki rów melioracyjny. Zrobili to dość szybko i sprawnie. Furtka była uchylona. Jeden dreszcz mniej.

 

– Znasz zasady: bierzesz latarkę, podbiegasz do drzew i włączasz. Potem wracasz slalomem między grobami. Z włączoną, musimy widzieć, że idziesz wolno.

 

– Luz, wiem to wszystko. Mogę już iść?

 

Cmentarz położony był na niewielkim wzgórzu. Dojście do rosnących na jego szczycie drzew nie stanowiło zwykle problemu. Przez trzy ostatnie noce padał jednak deszcz i buty Adama ślizgały się w błocie. Na szczęście dał radę dojść do celu bez upadku. Włączył latarkę, dając sygnał, że nie stchórzył i zaczął zmierzać w dół. Starał się robić to w miarę wolno, jednak irracjonalny niepokój nie dawał mu spokoju. Za każdym razem podczas nocnych podróży na cmentarz miał zamiar przezwyciężyć strach, jednak uczucie było silniejsze od umysłu chłopaka. Pośliznął się. Niechybnie by upadł, gdyby nie złapał ręką za kamienny krzyż, będący częścią jednego z pomników. Twarz zbliżyła się niebezpiecznie do płyty nagrobka, ale zdążył odzyskać równowagę. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to tajemniczy, nieoznaczony grób, o którym nie raz i nie dwa rozmawiał z kumplami. Zakodował sobie, aby podpytać o niego babkę.

 

Zauważył, że rysa na pomniku była znacznie większa, niż kilka dni temu, gdy wybrali się na przechadzkę po nekropolii w dzień, ale nie miał czasu na rozmyślanie – i tak stał w tym miejscu stanowczo zbyt długo. Dalszą drogę przebył już spokojnie. Wędrówka po błocie zmęczyła go i starał się uspokoić oddech, aby kumple nie pomyśleli, że dyszy ze strachu.

 

– No i co frajerzy, dałem radę. Czyja kolej teraz?

 

-Późno już, trzeba się zwijać. I tak pewnie starzy będą mordowali, że się szlajam – stwierdził trzeci z chłopaków, wiecznie nachmurzony Piotrek.

 

-Ale jutro ty jesteś pierwszy.

 

***

 

Idioci. Nie mieli kiedy przyjść. Dobrze, że nie wymyślili sobie wycieczki o północy. Godzina duchów. Ktoś, kto rozprzestrzenił przekonanie, że o tej godzinie jest na cmentarach najniebezpieczniej, znał się na rzeczy. Albo miał dobre przeczucie. Gdyby pojawili się nieco później, byłoby po nich. Co 10 lat jest to samo. I nikt nie pamięta. Nikt nie potrafi skojarzyć faktów. Nikt.

 

***

 

– Cześć babciu – Adam lubił zapach, który rozchodził się po babcinej kuchni. Bywał tutaj rzadko, chociaż zawsze obiecywał sobie, że będzie wpadał częściej.

 

– Miło że wreszcie odwiedzasz starowinkę.

 

– Staram się przychodzić regularnie.

 

– Co miesiąc jak dostanę rentę – babcia uśmiechnęła się ciepło.

 

– Jejku, wiesz jak jest.

 

– Wiem.

 

Niezręczną ciszę przerwał gwizd czajnika. Babcia przekręciła włącznik gazu i zajęła się przygotowaniem herbaty: z niewielkiego, glinianego dzbaneczka wyjęła dwie torebki i wrzuciła je do szklanek. Zaraz po zalaniu syknęła ze złości. Zapomniała, że trudno będzie przenieść na stół napełnione wrzątkiem naczynia.

 

– Zobacz w tym swoim komputerze, czy nie mógłbyś zamówić takich plastikowych uchwytów na szklanki. Teraz tego cholerstwa nigdzie się nie da kupić.

 

– Dobrze, jak tylko wrócę do domu, wbiję na Allegro.

 

– A rób co tam chcesz, byle żeby były. Teraz to dobrze wszyscy mają, komputery i te inne. Za moich czasów nie było dizonaurów, komórek, niczego. A uchwyty mogłam kupić w każdym sklepie.

 

– Mhm – siorbnął herbatki. Sok z pigwy nadał wywarowi pysznego smaku i wyrazistego aromatu. Naciągnięcie babci na wspomnienia nie było proste, musiał ją jakoś podejść. – Robisz najlepszą herbatę pod Słońcem.

 

– Wiem – uśmiechnęła się, ale nie dała wciągnąć w rozmowę, musiał uderzyć otwarcie.

 

– Widzisz babciu, tam na cmentarzu jest taki grób. Nieoznaczony, nawet nie ma na nim żadnych dat. Dzisiaj łaziliśmy w pobliżu i w kilku miejscach jest popękana płyta. Może ktoś by się tym zajął?

 

Babcia pobladła. Zwykle uśmiechnięta, nagle, z sekundy na sekundę, stała się smutna i osowiała. Po chwili milczenia spojrzała Adamowi prosto w oczy.

 

– Leć do domu. Powiedz rodzicom, żeby pozamykali dobrze dom i czuwaj nad swoją siostrą. Jest weekend, nic się nie stanie, jak prześpisz się w fotelu obok jej łóżeczka.

 

***

 

Mocne uderzenie. Od tego powinien zacząć się dobry film grozy. Przynajmniej według Hitchcocka. Nie, moje napięcie nie zaczęło rosnąć. Ono było już skrajnie olbrzymie. Nie wiem, jak dałem radę utrzymać się na nogach. Rysy na grobie pojawiły się dzień wcześniej. Wieczorem były już dobrze widoczne. Teraz usłyszałem tylko trzask. I wyskoczyło.

 

Próbowałem sobie wcześniej wyobrazić, jak coś takiego może wyglądać. Podstawą każdej z tych myśli był szkielet. Nie wiem, spaczyły mnie pewnie książki. Filmy i gry. Tak naprawdę stwór nie miał kości. Nie miał ciała. Istniał. Nie nazwałbym go bytem materialnym. Nie żył. Był.

 

Naprawdę ciężko o lepszy opis. Brak mi słów na homeryckie porówniania. Górnolotne, literackie frazy. Nawet nie myślałem wtedy, aby go jakoś szczególnie zapamiętać. Nie było czasu, musiałem przeżyć.

 

Byłem dobrze przygotowany. Przynajmniej tak myślałem. Nawet oni nie wiedzieli, czego będę potrzebował do tej walki. Dali mi tylko ogólnikowe porady. Opiłki żelaza. Czosnek. Sól. Kołek osinowy. Mogło pomóc, nie musiało.

 

Nie zdążyłem wykorzystać nawet połowy z tych przedmiotów. Był olbrzymi. Spanikowałem. Najpierw zaczerpnąłem z kieszeni garść kawałków żelaza. Zamachnąłem się, w moją stronę zaczął pełznąć powoli i opieszale rzucany przez niego cień, dobrze widoczny w świetle księżyca, który właśnie wyszedł zza chmur, aby przyjrzeć się tej walce. A może to nie był jego cień, może sam stwór był cieniem? Nie wiem. Zacząłem uciekać. Nie wiedziałem co może się stać, ale moja wiedza poszerzyła się o podstawowy fakt – opiłki żelaza nie działały.

 

Kolejna była sól. Ją wysypałem za siebie na ziemię. Bardziej przez przypadek niż celowo, po prostu woreczek z białymi kryształkami wypadł mi z ręki, pokrywając dość spory obszar ziemi. Ale stwór sunął dalej, nic sobie z niej nie robiąc. Pewnie i tak by nie zadziałała.

 

Użycie czosnku odrzuciłem. Nie myślałem na chłodno, ale jeszcze nie byłem do końca sparaliżowany. Jak takiemu stworowi mogłoby zagrozić jakieś warzywo? Chociaż jak tak sięgnę pamięcią wstecz, do wydarzeń jeszcze wcześniejszych, gdy byłem normalnym człowiekiem, to znałem kilku ludzi, którzy lubili czosnek za bardzo. Może i wampiry by ich nie pogryzły, ale swoim oddechem potrafili naprawdę przerazić.

 

Nie, to było zbyt głupie. Szczególnie wtedy. Nie miałem sił na przypominanie sobie takich rzeczy. Wtedy uciekałem, chciałem odejść jak najdalej. Niby sunął strasznie wolno, ale zdawało mi się, że biegnę jeszcze bardziej niemrawo. Wydostałem się spomiędzy nagrobków, ale w tym ogłupiającym i dezorientującym przerażeniu zapomniałem o śliskim, błotnistym podłożu. Wyłożyłem się jak długi. Chociaż upadek trwał niezwykle krótko, pamiętam go dokładnie, milisekunda za milisekundą. W moim umyśle doskonale zapisał się dźwięk łamanej kości. I niewyobrażalny ból. Doprawiony uderzeniem głowy w coś twardego. Ziemię. Nie mogłem się ruszyć. A to coś było coraz bliżej. Z trudem uniosłem głowę i obróciłem się lekko w stronę zagrożenia, nie miałem nawet siły sięgnąć po ostatnie co mi zostało – osinowy kołek. Stwór zaczął się pochylać, moje ciało ogarnął straszliwy ziąb.

 

***

 

Staruszka bez przeszkód dostała się na teren małego, wiejskiego kościółka – miejsce to było dla większości świętością, nikt nie odważyłby się sprofanować lokalnego obiektu kultu, więc skomplikowane zabezpieczenia nie miały sensu. Potencjalni złodzieje spoza społeczności nie mieliby za to czego szukać. Większość sprzętu potrzebnego do odprawiania mszy przywoził ze sobą ksiądz z pobliskiej parafii, gdy odprawiać miał tutaj mszę.

 

Problemem mogło być dostanie się na otwieraną tylko w wypadku większych uroczystości dzwonnicę. Do babci Adama uśmiechnęło się jednak szczęście – kłódka przy niewielkich, drewnianych drzwiach była do szczętu zardzewiała i wystarczyło jedno uderzenie znalezionym w świetle księżyca kamieniem, aby wejście na drewnianą wieżyczkę stanęło otworem.

 

***

 

Nie bałem się śmierci. Przynajmniej pod koniec. Przynajmniej nie aż tak mocno. Wtedy, gdy był najbliżej mnie. Najgorsze było zimno. Sparaliżowało całkowicie wszystkie mięśnie. Noga rwała niesamowicie. I zacząłem tracić nadzieję. Cień zbliżał się do mojej twarzy. Przestałem widzieć nawet księżyc…

 

***

 

Wchodzenie po schodach okazało się męczarnią. Zmęczona już wcześniej truchtem staruszka co kilka kroków przystawała, aby odsapnąć. Miała nadzieję, że dźwięk dzwonu coś da. Kilka lat temu była na pogrzebie pani Marianowej. Na cmentarzu podeszła do niej niesamowicie odrażająca kobieta, przedstawiająca się jako stara znajoma sąsiadki. Wskazała tylko na tajemniczy, nieoznaczony grób i stwierdziła, że rok 2012 będzie ostatnią szansą na zakończenie ponurych zniknięć młodych mieszkańców wioski. Faktycznie, zdarzały się tutaj co kilka lat. Policja nic nie robiła. Nic nie mogła zrobić. Według słów nieznajomej wystarczyłoby zabicie w dzwon.

 

Normalnie nie zaprzątałaby sobie takimi głupotami głowy. Po co? Tak się jednak złożyło, że musiała. Porządkowała razem z kilkoma sąsiadkami dom zmarłej. Żyła samotnie i ktoś musiał to zrobić. Babcia Adama odkryła w jej domu pamiętnik. Obiecała sobie, że zachowa zapiski w pamięci. Miała olbrzymi szacunek do Marianowej, która była osobą poważaną i niezwykle mądrą.

 

Obietnicy nie dotrzymała. Na szczęście miała wnuka, który o wszystkim jej przypomniał. Przypadkowo. Ale przypomniał.

 

Dzwonnica w środku nie wyglądała nadzwyczajnie. Pomieszczenie, w którym znajdował się dzwon, na trzy części rozdzielały dwa drewniane słupy, ciągnące się od posadzki, aż do powały. Staruszka ze wstydem przyznała się przed samą sobą, że nigdy tu nie była. A mieszkała w tej wsi od urodzenia. Mało kto miał na dzwonnicę wstęp, używano jej tylko podczas kilku uroczystości w roku.

 

Teraz nie było jednak czasu na podziwianie podrdzewiałego instrumentu. Staruszka pociągnęła serce dzwonu. Wzbudzenie dźwięku było łatwiejsze niż myślała. Pierwsze fale rozeszły się dość szybko, ale z każdym kolejnym uderzeniem dźwięk zyskiwał na sile. W końcu odpuściła sobie, była zbyt zmęczona. A i tak nocne bicie słychać było wszędzie.

 

***

 

Jakoś nie wierzyłem w Boga. Czemu niby miałbym wierzyć? Istnienie drugiego świata, istnienie ich. Nawet to mnie nie przekonywało. Ale łańcuszek na szyi nosiłem. Kwestia przyzwyczajenia. Srebrny wisiorek z krzyżem dostałem chyba na komunię, gdy miałem osiem lat. Od tamtego czasu zawsze był na mojej szyi. I uratował mi życie.

 

Cień był coraz bliżej. Myślałem, że zaczynam mieć omamy. Usłyszałem bicie dzwonu. Chciałem poddać się już całkowicie. Opuścić głowę, zamknąć oczy. Nie chciałem wiedzieć, co się ze mną stanie. Czy to będzie bolało.

 

Kolejny dźwięk, jakby głośniejszy. I wtedy poczułem coś dziwnego, z pod mojej koszuli zaczęło dobywać się światło. Zimno, wcześniej ogarniające całe ciało, teraz przestawało paraliżować, przeszkadzać w próbach jakiegokolwiek ruchu. Mogłem poruszyć ręką. Najpierw odpiąłem, a raczej oderwałem, trzy guziki będące najbliżej szyi. Światło, o czym wcześniej nawet nie pomyślałem, miało swoje źródło w łańcuszku. Centrum poświaty stanowił krzyżyk, ale blask otaczał również drobne kółeczka, z których się składał.

 

***

 

Nie wiem, jak wyszedłem poza teren cmentarza. Znaleźli mnie rano. Leżałem i skomlałem. Jak pies. Z bólu i wyczerpania. Od razu zadzwonili na pogotowie. Po trzydziestu minutach moją nogą zajął się lekarz. Okazało się, że to skomplikowane złamanie. I byłem zmęczony. Po prostu zmęczony. Nie fizycznie. Psychicznie.

 

2032

***

 

– Kim był ten pan? – kilkunastoletni chłopiec podniósł głowę i spojrzał na ojca. Sam tego nie dostrzegał, ale był do niego bardzo podobny. Wprawdzie syn nie górował jeszcze nad swoimi rówieśnikami, ale wiadomo było, że w przyszłości będzie równie wysoki jak prawie dwumetrowy rodzic.

 

– Chodziliśmy razem do szkoły. Ześwirował, łazi cały czas po cmentarzach – mężczyzna pokręcił głową – Szkoda. Mógł zostać naprawdę dobrym człowiekiem.

 

– Czemu podałeś mu rękę?

 

– A czemu nie? To nadal człowiek. Ostatnio i tak się zrobił normalny, już nie gada do siebie i swoich zmyślonych przyjaciół.

 

***

 

Przestali do mnie przychodzić. Już mnie nie odwiedzają. Nie rozmawiam z nimi. Szkoda. Może to i dobrze. Ludzie się już tak dziwnie na mnie nie patrzą. Coraz rzadziej odwiedzam cmentarze. Mam czterdziestkę na karku, coraz częściej boli mnie noga. Szczególnie wtedy, gdy pogoda ma się zmienić.

 

Miałem w życiu sporo szczęścia. Nikt nie widział, jak zabiłem człowieka. Podczas jednej, jedynej walki uratował mnie cud. Możecie nazwać to wolą opatrzności albo Opatrzności. Jak wolicie. Dla mnie był to łut szczęścia.

 

 

Koniec

Komentarze

"- Cześć babciu - Adam lubił zapach, który rozchodził się po babcinej kuchni. Bywał tutaj rzadko, chociaż zawsze obiecywał sobie, że będzie wpadał częściej.

- Miło że wreszcie odwiedzasz starowinkę.

- Staram się przychodzić regularnie.

- Co miesiąc jak dostanę rentę – babcia uśmiechnęła się ciepło.

- Jejku, wiesz jak jest.

- Wiem."

Hahah! Rozwaliłeś system! :D

Wiesz, przeczytałam Wstęp i mnie najzwyczajniej w świecie odrzuciło. :/

Pozdrawiam

mam to samo, co Aga. po jakiego czorta zamieszczasz tutaj coś, co jest "bez sensu, bez polotu, sztampowe, bez kopnięcia i nie wiesz, o co w tym chodzi"?

teksty, które określasz w ten sposób, skasuj, zamiast gdziekolwiek publikować. papier wszystko zniesie, ale czytelnik nie.

Nowa Fantastyka