- Opowiadanie: AnonimowyGrzybiarz - Studium we Mgle

Studium we Mgle

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Studium we Mgle

Studium we mgle
Jan Sławiński

 

Prolog

– Witaj Holmesie, mamy piękny dzień! Rano mgła, w południe mgła, i niespodzianka, wieczorem mgła! – powiedział Doktor Watson pewnego dnia, oceniając czynniki atmosferyczne.

– Wspaniale przyjacielu – powiedział Szerlok Holmes, jakby w ogóle nie usłyszał naukowego wywodu Doktora – A teraz Watsonie, bądź tak miły, i zdejmij swój różowy szlafrok, w zielone, tak uwielbiane przez ciebie, groszki. Nasz dzisiejszy klient wymaga… – patrzył nieobecnym wzrokiem na brudne ulice Londynu pogrążone w nudzącej się wszystkim mgle. – wymaga… od nas elegancji i powagi. Z tego, co wiem, sprawa jest niezwykle delikatna.

Holmes nabił fajkę. Zamyślił się, co po Powrocie zdarzało mu się coraz częściej. Stukot kopyt ucichł, co powiadomiło detektywów, że gość czeka przed drzwiami.

– Nie ma czasu do stracenia Watsonie! Nasz klient nie może zobaczyć cię w tym stroju!

Chwilę potem rozległo się pukanie. Do pokoju weszła pani Hudson.

– Panie Holmes! Mówiłam, że jest pan zajęty…

Mój przyjaciel uciszył ją ruchem ręki. "Wszystko jest w porządku pani Hudson. Dziękuję." – mówiła dłoń.

Do pokoju weszła młoda kobieta. Ubrana była w długą, jasnoniebieską suknię. Oczy miała zaczerwienione od łez.

– Panie Holmes! – prawie płakała – To sprawa najwyższej wagi… Liczę na dyskrecję. – tu wymownie spojrzała na wąsatego przyjaciela detektywa.

Holmes powiedział, że nie ma obawy, Doktor jest godny zaufania. Chyba uwierzyła, bo po chwili powiedziała:

– Chodzi o moje płatki śniadaniowe… One… zniknęły!

 

1.

 

Kiedy trafiła mnie pierwsza kula, zastanowiłem się, czy otwarcie drzwi coś by zmieniło. Pewnie nie.

Upadłem. Przycisnąłem rękę do ramienia. Zacisnąłem zęby. Kula chyba wyszła z drugiej strony koło łopatki.

Wyłamali drzwi. Pięciu wielkich facetów, ubranych na czarno, każdy z gnatem w łapie.

Cholera.

Rzuciłem się na czworakach do pokoju.

Dobrze, że wyprowadziłem się od Grzybiarza i Dniwecnira, zostawiając im swoje stare mieszkanie. Chyba by nie ścierpieli, gdyby ta mafia zniszczyłaby ich nowo położone tapety…

Kawałek ściany został wyrwany, co przypomniało mi, że powinienem się martwić o siebie, a nie o tapety w starym mieszkaniu. Skoczyłem za przewróconą wersalkę. Dużo ochrony mi to nie da, ale przynajmniej będę miał czas by się chwilę zastanowić. Uciec nie mam za bardzo jak. Przez okno wyskoczyć ? Nie dam rady. Raz, że nie dobiegnę, dwa, że wysoko.

Moje oko spoczęło na Dłoni Glorii. No jasne! Ha!

Wyskoczyłem zza kanapy. Sześć splów zwróciło się w moim kierunku. Sześć palców pociągnęło za spusty. Ale ja byłem szybki. Nie tak szybki jak kule, ale podejrzewam, że strzelcy byli ślepi.

Przeraźliwy ból przeszył moją kostkę. Gorące żelazo wbiło mi się w skórę. Nie mogłem zapanować nad odrzutem. Poleciał do przodu. Hej! Kula to nie pięść!

Już łapiąc Pomocną Dłoń, moje spojrzenie natrafiło na gruby zeszyt leżący na stoliku. Moja niedokończona książka…

Wymiary sie otworzyły.

Wessało mnie jak wisienkę z tortu.

 

2.

 

Wszechobecna mgła unosiła się w chłodnym, cuchnącym zgnilizną powietrzu na podobieństwo gradowej chmury, ciężkiej i sinej, emanując pewną trudną do określenia grozą. Zmurszałe i posępne kamienice straszyły zewsząd ślepiami zakurzonych okiennic i bezdennymi gardzielami bram, z których wyzierał przeszywający do szpiku kości mrok.

Ktoś krzyknął, gdy ciężki powóz o obitych żelazem kołach przejechał po nierównym bruku z chrzęstem i łoskotem.

Dołem spływał bulgoczący rynsztok, zwieńczony gęstym, gorącym oparem, ukazujący trzewia tego ponurego miejsca i czającą się w nich brzydotę.

Kurczę – pomyślałem. – to chyba nie jest XXI wiek…

 

3.

 

 

Po głębszym zastanowieniu stwierdziłem, że albo gram w jakimś przedstawieniu, albo jestem w doopie. I byłem skłonny uwierzyć w to drugie rozwiązanie. Było bardziej możliwą niemożliwością.

Przede mną, podskakując na ulicy wyłożonej kocimi łbami, przemknął powóz zaprzęgnięty w dwa brązowe konie. Woźnica na koźle, klnąc na czym stoi świat, zamachnął się na mnie batem. Uchyliłem się i wpadłem na dwóch mężczyzn idących spokojnie ulicą. Jeden z nich ubrany w czarny garnitur i tego samego koloru płaszcz zatrzymał się gwałtownie.

– Najmocniej Pana przepraszam – powiedział po angielsku zdejmując z głowy cylinder.

Drugi z mężczyzn oparł się na lasce z gałką na czubku i groźnie na mnie spoglądał gładząc długie, siwe wąsy.

– Ijm sory. It łos maj fot. Sory.

Dwaj mężczyźni odeszli rozmawiając z ożywieniem. Westchnąłem cicho.

Mogłem być tylko w jednym miejscu na Świecie. Spojrzałem na Big Bena, który cicho odmierzał czas, ukrywszy się w białym morzu mgły. Wielki Ben jest już zbudowany… Więc 1834 już był. Patrząc na stroje i dorożki, byłem pewien, że to XIX wiek. Londyn.

 

 

4.

 

Szedłem przed siebie. Cóż innego mi pozostało?

Mijane panie lekkich obyczajów, z wielkimi dekoltami i równie wielkimi kapeluszami uzbrojonymi w pióra ładnie się do mnie uśmiechały. Próbowały zaczepiać, machając dłońmi w długich – sięgających łokci – rękawiczkach. Pewnie, jak na tamte czasy, odsłonięte ramiona i dekolt były szczytem prowokacji.

Poszedłem dalej.

Z zainteresowaniem zatrzymałem się przed czymś w rodzaju przystanku dla dorożek. Na ławce siedział facet i wyraźnie gadał ze swoim krawatem.

– Nie. Nie, krawat. Nie pójdziemy na wódkę. Nie możemy. Jak się stara dowie to nas z domu wywali. Krawat! – ostro krzyknął ciągnąc się za wspomnianą część garderoby – Obiecaliśmy, Panie Krawat, że nie będziemy więcej pili!

Umilkł na chwilę słuchając co Pan Krawat ma mu do powiedzenia.

– No dobra Krawat… – powiedział a na jego twarzy wykwitł wielki pijacki uśmiech – idziemy się napić.

I poszedł.

Stałem chwilę w jednym miejscu i tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że ludzie zawsze byli dziwni.

Ruszyłem dalej.

 

5.

 

Zatrzymałem sie znowu. Tym razem przy zakładzie golibrody.

Kiedy otworzyłem drzwi, umocowany nad framugą dzwoneczek, cicho zaśpiewał. Gwiżdżący fryzjer odwrócił w moją stronę swe wąsate oblicze.

– Witam szanownego pana! – powiedział widząc we mnie potencjalnego klienta. – Niech szanowny pan siada, zaraz się zwolni miejsce, jeszcze tylko wąsy przystrzygę.

Usiadłem i przyglądałem się pogwizdującemu golibrodzie.

Drzwi znowu sie otworzyły. Dzwonek znowu zaśpiewał.

Fryzjer z uśmiechem obrócił się ku wejściu i zamarł w bezruchu. Wypuszczony z rąk pędzelek do golenia upadł na ziemię i potoczył się pod szafkę, rozbryzgując po podłodze mydło. Na twarzy golibrody malował się nieopisany strach. Z otwartymi ustami cofnął się do tyłu.

– Tniesz pan, czy nie? – zapytał oburzony klient nadal siedzący na fryzjerskim fotelu – Co pana tak za… – spojrzał na postać stojącą w drzwiach i gwałtownie wciągnął powietrze.

I ja spojrzałem.

Postać w drzwiach unosiła się jakąś stopę nad ziemią. Miała spuszczoną głowę, na którą spływały brudne, czarne włosy, całkowicie zakrywające twarz. Postać miała na sobie długi skórzany płaszcz ubrudzony krwią i błotem. Wzdłuż tułowia zwisały bezwładnie ręce z szeroko rozpostartymi palcami. Z palców wyrastały długie na jakieś trzydzieści centymetrów szpony.

– Toż to pieprzony Wolverine! – mruknąłem do siebie.

Postać uniosła głowę. Szalony błysk w oku i dziwny, zły uśmiech zdradził mi zamiary strasznego osobnika.

Nie minęło nawet pół sekundy, a skurczybyk znalazł się przy nadal skamieniałym fryzjerze. Przerażony człowiek starał sie cofnąć ale nic z tego nie wyszło, bo dziwna, nadal unosząca się nad ziemią postać cięła swymi długimi pazurami szybko i sprawnie. Nie zdążyłem nawet mrugnąć. Krew obficie obryzgała ścianę małego zakładu, a odcięta głowa potoczyła się po podłodze. Pozbawiony głowy korpus upadł najpierw na kolana, jakby w ostatniej modlitwie, a potem na ziemię.

Niedoszły klient byłego golibrody zerwał się na równe nogi i wybiegł z zakładu, taranując drzwi. Ja stałem twardo na ziemi i patrzyłem jak autor tej masakry odwraca się i zaczyna płynąc w kierunku wyjścia.

Wyrwałem się z szoku i automatycznie chwyciłem zjawę za rękę. Ona zaprzestała na chwilę swojego powietrznego tournee i powoli odwróciła się w moją stronę.

– Twój czas jeszcze nie nadszedł śmiertelniku – zaświszczała – Nie czas byś stanął przed obliczem Pana.

Mimowolnie puściłem jej przedramię. Cofnąłem się o kilka kroków i spuściłem głowę, mimo, że wcale tego nie chciałem.

Postać wyfrunęła przez otwarte drzwi. Otrząsnąłem się z dziwnego uczucia niemocy i nieprzyjemnego wrażenia, że ktoś mną kontroluje.

Wyszedłem na brudną i zasnutą mgłą ulicę Londynu. Postać zniknęła.

 

6.

 

Przy następnym skrzyżowaniu zaczepił mnie jakiś człowiek.

– Przepraszam Pana bardzo, wie pan, która godzina? – zapytał.

Boże, pomyślałem, dziewiętnastowieczny dres!

Spojrzałem na Big Bena. Spojrzałem jeszcze raz. Mrugnąłem, lecz to nic nie zmieniło.

Bo widzicie…

Big Ben znikał. Powoli, ale jednak. Działo sie to za sprawą unoszącego sie nad nim latającego talerza powszechnie znanego jako NOL albo UFO.

Nie powiedziałem "niemożliwe" tylko dlatego, że wszystko jest możliwe.

Westchnąłem i odwróciłem się do mężczyzny czekającego na informację o godzinie.

Przyjrzałem mu się dokładniej. Był bardzo niskiego wzrostu, sięgał mi zaledwie do nosa, a ja nie należę do najwyższych. Jego prawe oko było zielone, a lewe pomarańczowe. Nie miał brwi, a cienkie usta wykrzywiał w pogardliwym uśmieszku. Na głowie nosił pomięty cylinder bez denka. Spod za dużego płaszcza wystawały dwa rewolwery, szabla i ciężka pałka.

Przełknąłem głośno ślinę.

– Coś sie stało młodzieńcze? – zapytał z niewinną miną.

Uciekać nauczyłem sie w bardzo młodym wieku. Jeszcze jako szczeniak uciekałem na osiedlu przed pijaczkami i starszymi chłopakami, którzy z braku czegoś lepszego do roboty, wielokrotnie próbowali powiesić mnie na drzewie. Za nogi, głową w dół.

Później, przez wiele lat przy najrozmaitszych okazjach doskonaliłem tę sztukę.

Właśnie nadszedł czas by pokazać na co mnie stać.

I pokazałem.

 

7.

 

Zostawiwszy za sobą przewrócony kosz biegłem dalej.

Koty umykały mi spod nóg, kiedy uciekając odbijałem sie o ściany ciasnego zaułka.

Gnałem jak wiatr. I byłem wiatrem.

Skręciłem w lewo. Wpadłem na jakiś plac. Chyba targowy patrząc na stragany i tłum, jaki sie tam kręcił. Po drugiej stronie, przy krawężniku stało kilka dorożek, zaprzęgniętych w niespokojnie potupujące konie.

Rzuciłem się w tamtą stronę. Wskoczyłem do dorożki i, ukłoniwszy się siedzącej wewnątrz damie, wysiadłem z drugiej strony. Goniąca mnie banda nie dała się jednak nabrać na ten stary, jak świat dowcip.

Zaufałem instynktowi i wbiegłem w kolejny zaułek. Tym razem skręciłem w prawo, nie chcąc zataczać koła.

Za zakrętem czekała mnie niespodzianka.

Niespodzianka, z rodzaju tych, które wypadają krowie spod ogona.

 

8.

 

Za zakrętem czekała na mnie… ściana. Ślepy zaułek. Przyspieszyłem i skoczyłem. Podciągnąłem się. Spadłem z drugiej strony boleśnie obijając sobie żebra. Przeturlałem sie na brzuch i wstałem.

Banda albo zaniechała pościgu, albo wybrała inną drogę. Byłem prawie pewny, że to drugie.

Oparłem się o mur i odetchnąłem. Nie wiedziałem co robić. Nie znałem Londynu. O tym dziewiętnasto-wiecznym nie wspominając.

Nagle usłyszałem świst powietrza. Odskoczyłem w ostatniej chwili. Lecący kamień, wielkości piłki do tenisa, rozbił się o ścianę.

Popatrzyłem w górę, skąd nadleciał pocisk. Na dachu stał koleś ubrany jak wojownik ninja. Prawą ręką podrzucał i łapał następny kamień.

Życie pełne jest niespodzianek.

Znowu skoczyłem w szalony wir ucieczki. Starałem się chronić głowę rękoma, co trochę utrudniało bieg.

Nie musiałem jednak uciekać daleko. Na końcu uliczki zobaczyłem grupę policjantów.

Pognałem w tamtą stronę. Wpadłem między nich i przyległem płasko do ziemi. Miałem nadzieję, że tajemniczy ninja nie odważy się zaatakować tłumu stróżów prawa.

Ninja nie zaatakował. Ale z innego, niż przypuszczałem, powodu.

Dwóch policjantów chwyciło mnie mocno pod pachy i podniosło z ziemi.

– Jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa na osobie czterdziesto cztero letniego golibrody Christhopera Burtona.

 

 

9.

 

Lampa wcelowana była we mnie i świeciła mi prosto w oczy, tak, że nie widziałem, kto siedzi po drugiej stronie pokoju. Nie wiedziałem, kto zadaje pytania. A pytania były zadawane. Tak, jestem pewny.

 

Cała sytuacja przypominała scenę jaką można było zobaczyć w starym filmie kryminalnym. Związany koleś siedzi przy stole, na którym stoi zapalona lampa i wali mu halogenami prosto w oczy, gdy tymczasem Głos siedzący po drugiej stronie stołu zadaje pytania.

 

– Zacznijmy jeszcze raz. Nie zabiłeś nikogo i pochodzisz z XXI wieku, tak?

 

Przewróciłem oczami i milczałem.

 

– TAK?! – ryknął Głos.

 

– Tak.

 

– Myślisz, że jestem skończonym idiotą?!

 

– Tak myślę. – szepnąłem.

 

Głos wstał. Przeszedł się kilka razy po ciasnym pomieszczeniu. Zapalił i mocno się zaciągnął, stając i wkładając jedną rękę do kieszeni.

 

– Zabrać go. – rozkazał.

 

Dwóch stojących dotychczas pod ścianą drabów chwyciło mnie pod ręce i powlekło w kierunku drzwi.

 

– Czekajcie. – powiedział Głos, a potem zwrócił się do mnie. – Jeśli myślisz, że jesteś twardy i cwany, to wiedz, że cię złamiemy. Nie tacy byli.

 

Tym razem wcale tak nie myślałem.

 

10.

 

Drzwi się zamknęły. Klucz zgrzytnął w zamku.

 

Wrzucono mnie do wspólnej celi. Coś jak Wieża Błaznów w Narrenturmie. Niektórzy byli po przykuwani do ścian grubymi łańcuchami. Inni siedzieli w klatkach. Podłoga była brudna, jakby nie było tu toalety. I pewnie nie było.

 

Mnie tam po prostu wrzucili. Nie przykuwali ani nic. Było to dość dziwne, zważywszy na to, że byłem podejrzany o brutalne morderstwo. Ale nie skarżyłem się.

 

Postanowiłem zintegrować się z współwięźniem. Był to wychudzony, rudy mężczyzna około trzydziestki z odrobiną łysiny na czubku głowy, podartymi spodniami i gęstą, nieogoloną od wielu dni brodą.

 

– Siemasz. Jestem Jasiek, ale wołają na mnie "Kiwi Kid".

 

– Siemasz. Jestem Nathaniel, ale wszyscy wołają na mnie "Hej Ty!"

 

– Aha. – uśmiechnąłem się. – Za co tu siedzisz?

 

– Jak byłem mały opiekowałem się młodszym bratem. Musiałem mu umyć zęby, lecz nie znalazłem szczoteczki. Więc zrobiłem to świdrem.

 

Świder – pomyślałem – dziewiętnastowieczna wiertarka.

 

– A ty? – zapytał

 

– Tamci faceci twierdzą, że uciąłem głowę, pewnemu golibrodzie.

 

– Ale tego nie zrobiłeś?

 

– Skąd wiedziałeś?

 

– Każdy tak mówi.

 

– Ale to prawda!

 

– Tak. To też często mówią.

 

Milczeliśmy, bo nie widzieliśmy sensu w kontynuowaniu tej godnej pożałowania sprzeczki.

 

– Stosują tu tortury? – zapytałem.

 

– Tak. – odpowiedział "Hej Ty!". – Mają żywe narzędzia tortur.

 

– Żywe? – zdziwiłem się.

 

– Skoro jesteś oskarżony o morderstwo, to pewnie niedługo przekonasz się o tym na własnej skórze. Jak po kogoś przychodzą, to zawsze mówią "Czas na spacer", by nas zmylić, ale i tak każdy wie o co chodzi.

 

Nie zdążyłem odpowiedzieć.

 

Otwarto drzwi i wbiegło kilku mężczyzn.

 

– Hej Ty! – zakrzyknął jeden – Czas na spacer!

 

"Hej Ty!" powoli i z ociąganiem się podniósł. Oddychał ciężko, spazmatycznie i prawie płakał. W jego oczach zobaczyłem strach, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.

 

– Tym razem nie chodzi o ciebie Nat – powiedział prawie miło facet z czerwoną chustką na ustach.

 

Nat z niedowierzaniem patrzył jak facet podchodzi do mnie.

 

– Tym razem chodzi o niego.

 

– O mnie? – zapytałem, lecz wiedziałem jaka będzie odpowiedź.

 

11.

 

Powleczono mnie do pomieszczenia, gdzie zostałem wcześniej przesłuchiwany. Posadzono mnie na krześle i znowu związano.

 

– Czekaj tu. – powiedzieli, jakbym miał inne wyjście.

 

Czekałem.

 

 

Czekałem.

 

 

W końcu drzwi się otworzyły i na chwilę pokój zalała fala światła, która szybko została jednak rozproszona. W drzwiach stanęła ogromna, fioletowa postać. Ledwo mieściła się w drzwiach. Miała jakieś trzy metry i była mniej-więcej trójkątna.

 

Nie miała nóg, ani stóp. W ogóle nic nie miała. Ani głowy ani szyi ani nic. Tylko ręce zwisające luźno wzdłuż ogromnych boków. Wielgaśny ciemno-fioletowy nos sterczał z czubka tej lodowej góry. Zimne oczy patrzyły na mnie, ale mnie nie widziały. Zwalista postać oddychała ciężko. Jej usta były rozciągnięte w uśmiechu przypominającym ogórka. Ten uśmiech nie był wcale wesoły – był zły. Kiedy postać sunęła w moją stronę, podłoga za nią stała się taflą lodu. Zrobiło się zimno, tak, że, przy każdym oddechu, z moich ust buchała para.

 

Wybuchnąłem śmiechem.

 

12.

 

Kiedyś umywalka zaczęła do mnie gadać.

 

– Joł Kiwi Kidzie! – powiedziała umywalka, kiedy właśnie rano, stojąc w piżamie, myłem zęby.

 

– Że co? – wybełkotałem, bo usta miałem pełne pasty.

 

– To ja… Twoja Umywalka… Jestem Twoim przeznaczeniem… Dzięki mnie dostąpisz tajemnej mocy Rury Kanalizacyjnej i staniesz się silniejszy niż sam Ten Najsilniejszy. Co ty na to?

 

– Eeee… – odpowiedziałem – Jakoś nie kręci mnie Moc Rury Kanalizacyjnej… Bo niby jak się będę wtedy nazywał? Człwowiek-Rura-Kanalizacyjna? Przecież to brzmi jak nazwa jakiegoś Pokemona!

 

– Ale pomyśl o tej mocy! – zagrzmiała umywalka

 

– Jakoś mnie to nie bierze – powiedziałem.

 

Do otworu odpływowego wsypałem Kreta i umywalka zamilkła. Już nigdy się do mnie odezwała.

 

I dobrze.

 

Teraz trochę żałowałem, że nie mam przy sobie takiego kreta.

 

Przede mną stała postać, której chyba każdy bał się w dzieciństwie. Fioletowa Buka.

 

Strażnicy zamknęli za Buką drzwi i się zaczęło.

 

13.

 

– Więc jak będziesz mnie torturował…a? – zapytałem.

 

– Nieeee maaamm taaakieeego zaaamiaruuuu.

 

– Tak? Więc co będziemy robić? Zagramy w kółko i krzyżyk czy może w statki?

 

– Chciaaałaaabyym opowiedzieeeć ciii moją historiię.

 

– Tak po prostu?

 

– Taaak. Aaa czeego sięę spoodziewałeś?

 

– No nie wiem. Bicia, kopania, znęcania się psychicznego i takich tam…

 

– Ahaaa. Więc, zaczynając, musisz wiedzieć, że jak byłam mała…

 

I tak Buka okazała się równym gościem. No… równą buką.

 

14.

 

… to byłam królewną. Nazywałam się Śnieżka, a moją matką była Królowa Śniegu. Moim ojcem był, przestępca z dalekiego Gotham City…

 

– Joker? – zapytałem

 

– Nieee.

 

– Riddler?

 

– Nieee.

 

– Chyba nie Pingwin!

 

– Mister Freeze.

 

– Och. Królowa Śniegu i Mr. Freeze. To się nazywa chłodna parka.

 

– Tak więc mój ojczulek porzucił matulę i pojechał dalej siać chaos. Taki on już był. Ale o ojcu źle się nie mówi, prawda? – kontynuowała Buka. Zauważyłem, ze kiedy porywała ją opowieść, nie przeciągałaaaa. – Wychowywałam się z matką. W wieku 17 lat opuściłam rodzinny Lodowy Pałac i udałam się do lasu w poszukiwaniu przyjaciół. Znalazłam siedmiu. Byli strasznie mali, i sięgali mi zaledwie do kolan. Żyłam sobie spokojnie w ich domku. Nikt mnie nie zaczepiał ani nic. Tylko sąsiedzi dziwnie patrzyli i szeptali za plecami. Pewnego dnia zjadłam zatrute jabłko, po czym zasnęłam na kilka miesięcy. W tym czasie mój organizm ewoulował do dzisiejszej formy. Ze snu wybudził mnie książę i razem wyjechaliśmy do Doliny Muminków. Tam nie cieszyłam się najlepszą reputacją, po tym jak mój mąż zmarł wbijając sobie w oko mikser (robił tort czekoladowy). Dodatkowo, mieszkańcy Doliny, myśleli, że w nocy udaję się na pobliskie wzgórze, gdzie stało kilka Stołn Hejdżów, czy jak się to mówi. Wiesz, trochę nie nadążam za dzisiejszą modą, jeśli chodzi o mówienie. Ludzie, a raczej Muminy z tamtej Doliny oskarżali mnie o tańczenie nago w świetle księżyca i bełkotanie od rzeczy. Przecież to nie moja wina, że jestem nieśmiała i czasami nie potrafię się dobrze wysłowić, prawda? No właśnie. Kiedyś chciałam pożyczyć zapałki, a Tatuś Muminka (BTW – co za głupie imię), zaczął do mnie walić z tej swojej bazuki. Potem przyszedł Komornik Tally i musiałam emigrować. I tak pewnie kiedyś bym to zrobiła, bo nikt mnie tam nie lubił, ale wiesz…

 

– A jak trafiłaś tutaj? – zapytałem.

 

Buka długo milczała.

 

– Poszłam kiedyś na imprezę do Brzuchala, a rano obudziłam się w tym pokoju. Wiesz, jak to bywa.

 

– Wiem – powiedziałem. – Widzę, żeś równa babka, więc zapytam…

 

– Wal śmiało. – uśmiechnęła się. Wyglądało to co najmniej osobliwie.

 

– Mogłabyś skołować mi coś do jedzenia? – walnąłem.

 

– Da się zrobić. – zastanowiła się nad czymś. Potem chamsko się zaśmiała. Zaniepokoiłem się. – Wychodzę za mąż. Może wpadłbyś na ślub i wesele?

 

– E… no postaram się. Jak mnie stąd wypuszczą to spoko. A kim jest ten… szczęśliwiec?

 

– To Kuba Rozpruwacz.

 

15.

 

Buka wróciła niosąc coś pod pachą.

 

– Masz. – powiedziała i rzuciła mi paczkę płatków śniadaniowych. – Głodny byłeś to jedz.

 

– Dzięki.

 

Zabrałem się do opróżniania zawartości pudełka. Takie płatki… dobra rzecz.

 

Buka czekała spokojnie, aż zjem. Kiedy skończyłem, zapytała:

 

– Potrzebujesz jeszcze czegoś?

 

– Tak… – zawahałem się. – chciałbym… Chciałbym się stąd wydostać…

 

– Dobra. Może coś wymyślę – zastanowiła się nad czymś – Pokrzycz teraz trochę, z łaski swej, żeby te tortury bardziej prawdopodobnie wyglądały.

 

Interludium

 

Szerlok Holmes siedział w swoim ulubionym fotelu. W jednej ręce trzymał dymiącą fajkę, drugą obejmował kolana podciągnięte pod brodę. Po jego zamyślonym spojrzeniu i wyrazie twarzy, widać było, że myślami jest bardzo daleko.

 

– To zabawne, drogi Watsonie… – odezwał się cicho, podnosząc fajkę do ust – Że rzecz tak błaha tyle kłopotów sprawić może…

 

Pyknął z fajki i znowu się zamyślił.

 

16.

 

Plan wydawał się beznadziejny.

 

– ŻE CO?! – krzyknąłem, gdy Buka wtajemniczyła mnie w swoją misterną intrygę. – Mam się ukryć pod Twoją spódnicą?!

 

– No tak. – odpowiedziała wolno, jakby mówiła do jakiegoś nieposłusznego dziecka.

 

– A potem co?

 

– Potem ukryjemy Cię w naszej szafie. Przenocujesz kilka nocy. Na nasze wesele zawitasz, a potem pogadamy z kimś, kto powinien pomóc Ci się dostać do swojej epoki.

 

– NO ZARĄBIŚCIE PO PROSTU! – wybuchłem. Przeszedłem się kilka razy po celi. -Nie… nie… To się nie uda.– powiedziałem już trochę spokojniej – Może jest inny sposób?

 

– Jeśli chcesz cicho to tylko tak. Przecież nie przebiorę Cię za praczkę.

 

– No nie. – przejechałem dłonią po włosach i głośno wypuściłem powietrze. – Dobra.

 

Jeszcze raz się zawahałem.

 

– Ale nogi to na pewno dobrze umyłaś?

 

 

 

17.

 

Klamka, niczym w jakimś filmie grozy, zaczęła się powoli przekręcać.

Wstrzymałem oddech, wciskając się jednocześnie w tylną ścianę szafy.

Fala jasnego światła zalała wnętrze mojej kryjówki.

Ktoś brutalnie wyciągnął mnie na zalany słonecznym światłem pokój. Wylądowałem na ziemi i zasłoniłem oczy przed rażącym blaskiem.

"Spódnicowy" plan Buki, o dziwo, się powiódł. A potem, kiedy znaleźliśmy się w jej rezydencji za miastem, było już łatwo.

Najpierw porządnie się najadłem. Jako, że nic innego poza kukurydzą w kolbach nie było, bo Buka się odchudzała, zadowoliłem się jej pokaźną porcją. Potem wziąłem gorącą kąpiel i ucięliśmy sobie z Buką dłuższą pogawędkę. Buka znała Kogoś. Ktoś potrafił mi pomóc wrócić do siebie, ale miało to kosztować. A walutą w tej transakcji wcale nie miały być pieniądze. Nie wiedziałem też kim Ktoś jest i kiedy tego Kogoś poznam. Bo Ktoś był dziwny, miał swoje humory, i swoje pokręcone zasady. Na dobrą sprawę mogło się okazać, że Ktoś w ogóle nie raczy mi pomóc, ani nawet porozmawiać, gdyż stwierdzi, że mu się nie podoba moja prawa noga. Albo wymyśli inny powód, równie absurdalny.

Teraz jednak leżałem na środku sypialni Buki i jej przyszłego męża, Kuby Rozpruwacza.

Właśnie on, wyżej wymieniony Jakub, pochylał się nade mną i bacznie obserwował moją twarz.

– No hej… – powiedziałem niepewnie.

– Chyba czas na małe co nieco. – powiedziała z góry postać pięknie się uśmiechając.

 

18.

 

Ta parka dobrała się wyśmienicie. Najbardziej przerażająca postać z dziecięcych koszmarów i jeden z najukochańszych dziecięcych bohaterów.

Bo Kuba Rozpruwacz, ten sławny Jack the Ripper, to nie kto inny, jak żółty miś w czerwonej koszulce – Jakub Puch.

I to jego roześmiana twarz, mówiąca coś o małym co nieco, które jak wszyscy wiemy, było całkiem duże, pochylała się nade mną.

– Uch… Cześć Puchatku. – powiedziałem wstając. – Co tam u Prosiaczka?

– Eee… Że co? – zdziwił się Kubuś.

– No… Prosiaczek. – uśmiechnąłem się – No wiesz przecież… Taki mały, różowy… Twój najlepszy kumpel ze Stumilowego Lasu.

– A ten urwis – Puchatek nie odwzajemnił uśmiechu – Kiedy porzuciłem Las i przeniosłem się do Londynu, Prosiaczek z rozpaczy przeszedł na Ciemną Stronę Mocy i stał się mrocznym lordem Sith. Teraz mówią na niego… – Miś zawiesił dramatycznie głos.

W tle zagrzmiało i biała błyskawica rozświetliła ciemne niebo. Lunął deszcz. Nie chce nic mówić, ale ktoś tu chyba buduje nastrój, bo przed chwilą słońce radośnie zalewało pokój.

– Darth Prosiaczek! – zakończył dramatycznie Puchatek rzucając się na kolana i wznosząc ręce do nieba. Znowu zagrzmiało.

– Aha. – powiedziałem. Ładna historia. – To może coś zjemy, bo chyba po to wyciągnąłeś mnie z szafy?

– Tak, właśnie – powiedział Miś, jakby właśnie wymyślił coś, za co miałby dostać nagrodę Nobla.

 

19.

 

– To co chcesz? – zapytał Puchatek, wchodząc do urządzonej na biało kuchni.

– Masz coś oprócz kukurydzy w kolbach? – zapytałem.

– Mam jeszcze płatki kukurydziane.

– To ja chyba zastosuje się do nowej diety, tak znanej w naszej epoce, i nie zjem nic. Podobno po z taką dietą chudnie się najwięcej – wyraziłem opinie zasłyszaną kiedyś w jakimś programie. Było to całkiem logiczne.

Kukurydzy w kolbach miałem dość po ostatniej nocy, kiedy, wygłodzony po kilkutygodniowym więzieniu rzuciłem się na jedzenie.

A czemu nie chciałem płatków?

Kiedyś, dawno temu, ale bez przesady znowu, czyli wcale nie tak bardzo dawno, ale tylko trochę, jadłem płatki na śniadanie, obiad i kolację. Do opakowań dodawano figurki z Savage Dragonem, a że chciałem mieć wszystkie, przez kilka miesięcy jadłem tylko płatki. Przecież zapłaciłem za nie i nie mogły się zmarnować. W Afryce głodują dzieci, a ja miałem wyrzucić płatki po zabraniu figurki? Tak się nie godzi.

– Mam jeszcze coś… – Puchatek konspiracyjnie ściszył głos. – Tylko nie mów Buni…

– Komu?

– Buce. Ona zabrania mi Tego jeść.

Podszedł do spiżarni i zza płatków, z ukrytej skrytki, wyciągnął baryłkę.

– Co to? Miód? – zapytałem, by coś powiedzieć, bo jakoś tak głupio było milczeć.

– Mioooodeek. Kochany miooodeeek. – rozmarzył się Kubuś.

Zjedliśmy na jedną nogę, na drugą i jeszcze za babcię.

Usta mi się skleiły i nie mogłem przez dobrą chwilę nic mówić.

– Nie smakowało ci…? – zasmucił się Puchatek.

– Mmmnnnmnimnnnf! – zaprzeczyłem.

– To dobrze – uspokoił się Kubuś.

Przyszła Buka. Po "hej kochanie", "tęskniłem", "no co tam Misiu", "ach Buniu" i tym podobnych, pieszczotliwych zwrotach, zwróciła się do mnie:

– Jutro, na weselu spotkasz się z Ktosiem. – zakomunikowała. – To Twoja jedyna szansa.

Nie odpowiedziałem, bo usta nadal nie chciały mnie słuchać.

Zastanowiłem się natomiast nad sensem własnej (i cudzej przy okazji) egzystencji.

 

20.

 

 

 

Weselisko było w mordeczkę. Dobre znaczy.

 

Buka jako panna młoda wyglądała, o dziwo, dobrze. Welon, biała suknia i w ogóle.

 

Kubuś w fraku ala Chopin też wyglądał.

 

Razem prezentowali sie tak dobrze, że aż musiałem sobie z nimi zrobić zdjęcie. I jak zwykle, po wywołaniu, okazało się, że zrobiłem głupią minę.

 

Potem pan młody rzucał muszką. I padło na mnie. Złapałem. Teraz będę musiał sobie jakąś dziewczynę znaleźć. Chociaż do ożenku mi nie spieszno jeszcze…

 

Na weselu zebrała się cała śmietanka Londynu. Był nawet doktor Jekkyl i na chwilę wpadł pan Hyde, ale szybko opuścił lokal.

 

Wybiła dziesiąta kiedy do sali balowej wszedł człowiek. Otwarte drzwi wpuściły do środka zimny wiatr i deszcz. Zadrżałem. Chociaż nie wiem czy na skutek zmiany temperatury czy na widok stojącego w drzwiach mężczyzny.

 

Ktoś przeszedł przez salę, roztrącając tańczących i usiadł koło mnie. Chwycił flaszkę wódki i pociągnął solidnie z gwinta. Opróżnił całą, jakby to była woda.

 

– Wow. – powiedziałem z szacunkiem.

 

Ktoś odstawił pusta butelkę na stół i spojrzał na mnie mętnym wzrokiem. Byłem pewny, że był juz pijany zanim tu przyszedł. Nagle szeroko się uśmiechnął.

 

– Tyy… Nje jestesz stądd… – powiedział w pijackim bełkocie rozsiewając naokoło zapach przetrawionego alkoholu, kiszonych ogórków i chorej wątroby. -Tyy… jes… z przy… przy…przy…

 

– Przyszłości? – podpowiedziałem krztusząc się nieprzyjemnych zapachem wydobywającym się z ust Ktosia.

 

– Aa-aano. I naprawdę chcesssz w…wrócićć? – zapytał rozbawiony. – Przecie tu jess fajnie!

 

– Fajnie, fajnie. Ale najlepiej w domu.

 

– Dobrze gada. Polać mu. – powiedział Ktoś wskazując mnie palcem Kubusiowi.

 

Powiedziałem, że jestem nie pijący i Kubuś zamiast mi polać dosiadł się z drugiej strony pijaka. Pijaczyna natomiast spojrzał na mnie z takim zdziwieniem jakbym właśnie okazał się jego nienarodzonym synem. Chyba stwierdzenie "niepijący" nie mieściło się w jego słowniku.

 

– To co z tym powrotem do mojej epoki?

 

– Daa się zrobićć. Ale to kosszzz…kosz…kosz..

 

– Koszykówka?

 

– …kosz…tuje. O.

 

– Ile? – zapytałem. Nie miałem gotówki. A karty chyba tu nie przyjmują.

 

– Flaszkę. – powiedział już normalnie, jakby wytrzeźwiał.

 

Kubuś wstał i po chwili wrócił z nową porcją alkoholu dla Ktosia.

 

– Na koszt firmy – mrugnął do mnie.

 

– Znowu pełna? – zmartwił się pijak. – No trudno…

 

Piętnaście sekund później butelka była pusta.

 

– P…pójdziesz do ko..kościołłaa. Tam wejdziesz na wieżę zega…no… zegarową ii…i o północy – przerwał najwyraźniej dumny z tego, że udało mu sie wypowiedzieć tak trudne słowo bez zająknięcia. – Kiedy dwie wskazówki się ze sobą połączą… wrócisz.

 

– I tyle?

 

Skinął głową i zasnął.

 

– Spoko. Dzięki.

 

Zwróciłem się do Kubusia.

 

– Gdzie jest ten kościół i ta cała wieża zegarowa? Daleko? Juz po dziesiątej…

 

– Zaprowadzę cię. W dwadzieścia minut powinniśmy być.

 

 

 

21.

 

 

 

Wyszliśmy tylnym wejściem. Przemykaliśmy cichymi i ciemnymi uliczkami Londynu niczym dwa cienie.

 

Musieliśmy uważać. Nadal byłem poszukiwany listem gończym.

 

Rzeczywiście, pod kościołem znaleźliśmy sie w niecałe dwadzieścia minut.

 

Tam jednak czekała nas nieprzyjemna niespodzianka.

 

Około pięćdziesięciu policjantów próbowało dostać się do środka. Kilku starało się wyważyć wielkie, dębowe drzwi odgradzające stróżów prawa od świątyni.

 

Kubuś położył palec na ustach i na migi pokazał mi bym szedł za nim.

 

Tylnego wejścia do kościoła pilnował tylko jeden policjant. Udał sie jednak na drzemkę znieczulony mocnym ciosem Puchatka.

 

Miś poszperał chwilę przy zamku, a po chwili weszliśmy do mrocznej zakrystii.

 

 

 

22.

 

 

 

Już w tym małym pomieszczeniu usłyszeliśmy odgłosy walki. Podszedłem cicho do drzwi i trochę je uchyliłem, po czym wyjrzałem przez szparę.

 

Nad ołtarzem unosił się Posłaniec Boży, którego spotkałem u śp. fryzjera.

 

Serce zaczęło mi szybciej bić. Pracowało niczym karabin maszynowy. Koszula przykleiła mi sie do mokrych od potu pleców. I chyba zbladłem.

 

Cholera. Naprawdę bałem się tego świra.

 

– Co się stało? – zapytał Miś, kładąc mi dłoń na ramieniu.

 

Nie odpowiedziałem. Przełknąłem nerwowo ślinę. I wyjrzałem jeszcze raz.

 

Konstable strzelali do tajemniczej postaci. Kule przechodziły przez ciało na wylot, lecz Wysłaniec nic sobie z tego nie robił. Nagle zerwał się i w następnej sekundzie znalazł się w tłumie policjantów. Kręcił się wokół własnej osi z szybkością tornada. Krew tryskała na wszystkie strony, kiedy śmiercionośne pazury Posłańca rozszarpywały ludzkie ciała niczym szmaciane lalki.

 

Z krzykiem wybiegłem z zakrystii i rzuciłem się w kierunku zjawy. Skakałem po ławkach i w kilka minut znalazłem się na środku kościoła.

 

Roztrąciłem ostatnich żywych policjantów i stanąłem oko w oko z mordercą.

 

– Mówiłem… To nie Twój czas, śmiertelniku… – zaświszczał.

 

W ułamku sekundy znalazł się przy mnie. Chwycił mnie za czoło wielką dłonią i wyszeptał słowo w jakimś starożytnym języku. Błysnęło, a ja odleciałem na kilka metrów, zatrzymując się dopiero na ścianie.

 

23.

 

 

 

Za pięć dwunasta.

 

Biegłem po drewnianych schodach, odbijając się od ścian.

 

Kiedy leżałem pod ścianą policji w końcu udało się wyłamać drzwi. Nie zaszli jednak daleko, a to z powodu niespodziewanego ataku istoty latającej i wymachującej nożami.

 

Miałem zawroty głowy, więc Kubuś musiał mi pomóc wstać. Strasznie bolała mnie głowa. Czułem sie Naznaczony. Miałem nadzieję, że nie będę miał jakiejś blizny niczym Harry Potter.

 

Puchatek podprowadził mnie do schodów prowadzących na wieżę zegarową.

 

– Dziękuję… za wszystko. – powiedziałem. – Wracaj do żony i ucałuj ją ode mnie. Niech wam się wiedzie jak najlepiej. Pewnie nigdy się już nie spotkamy… przyjacielu.

 

Miś się rozpłakał, a potem uściskał mnie, prawie łamiąc mi żebra.

 

Wszedłem na schody i obróciłem. Patrzyłem długo aż sylwetka Misia przemknęła pod witrażem na zewnątrz budynku.

 

Szczęścia przyjacielu.

 

Wypadłem na ostatnie piętro. Chwilę mocowałem się z drewnianymi drzwiczkami strzegącymi wyjścia na zegar.

 

W końcu się udało. Chwyciłem się większej wskazówki stojącej nieruchomo na 12.

 

Minuta.

 

Miałem nadzieję, że Ktoś się nie mylił. W końcu był w stanie wskazującym na spożycie…

 

Dwadzieścia sekund.

 

Pięć.

 

Zamknąłem oczy.

 

 

 

24.

 

 

 

Zegar zabił dwanaście razy, rozcinając ciszę, którą osnuty był Londyn.

 

Jednak mnie już tam nie było.

 

 

 

25.

 

 

 

Stałem przed metalowymi drzwiami prowadzącymi do klubu „Długie Pożegnanie”.

 

Był następny dzień po powrocie. Porządnie się wykąpałem i wyspałem.

 

Przyszedł czas na wyrównanie starych rachunków.

 

Załomotałem pięścią w blachę.

 

Otworzyła się mała szpara i wyjrzały z niej oczy, po czym poczęły bacznie mi się przyglądać.

 

– Czego? – usłyszałem grzeczne pytanie.

 

– Ja do Topora.

 

 

 

26.

 

 

 

Byczek wpuścił mnie i poprowadził do szefa.

 

Najpierw otworzył, a potem zamknął za mną drzwi jego gabinetu.

 

Za drzwiami stał kolejny przypakowany koleś. Następnych dwóch weszło zaraz za mną i otoczyło mnie ciasnym kołem. Przy biurku siedział sam Topor i żuł tytoń.

 

– Chyba wisisz mi mieszkanie, Topor – warknąłem.

 

Grubas tylko się uśmiechnął. Zaraz potem się rozkaszlał, co ujęło mu trochę władczego wyglądu.

 

– Naprawdę jesteś szalony. Na mieście mówią o tobie. Szaleniec z poczuciem obowiązku. Świr łapiący świrów. I poczucie humoru też masz, widzę. Jednak ja nie mam nastroju do śmiechu. Chłopaki, brać go.

 

– Myślisz, że trzech twoich ochroniarzy da mi radę? Ty też masz niezłe poczucie humoru. – odwarknąłem. Nie miałem zamiaru silić się na miły ton.

 

– Jak sobie życzysz. – klasnął w dłonie i do pokoju weszło czterech kolejnych ochroniarzy.

 

Normalnie dwóch takich byczków miało by szansę mnie usadzić. Ale nie kiedy byłem furią. Nie kiedy byłem burzą. Burzy nie da się zatrzymać. I tym siedmiu też się nie udało. Ani im, ani podstarzałemu Toporowi we własnej osobie.

 

 

 

Epilog

 

 

 

Nagle Holmes poderwał się z fotela, uniósł palec wskazujący i krzyknął:

 

– Ha! Rozwiązałem zagadkę nierozwiązalnej zagadki nie do rozwiązania!

 

Watson otworzył z podziwu usta i jak zwykle zrobił głupia minę. Jego wzrok powędrował od sufitu, który wskazywał przyjaciel, do tkwiącego w radosnym uniesieniu detektywa. Grzanka z jajkiem, która przed chwila wędrowała do ust doktora, cicho plasnęła o ziemię.

 

– Żartujesz… – powiedział z niedowierzaniem, ale i podziwem.

 

Holmes zatarł powoli dłonie i wciągnął nosem powietrze.

 

– Tak. Żartuje w istocie.

 

Usłyszawszy to Doktor Watson zakrztusił sie kawą i obficie opluł biały obrus. Walcząc o oddech rozwiązał krawat i począł nim wycierać stół.

 

– EKHHHY…! HHHRRR…! Jak to?! KHHHRRYYY! Holmesie!

 

– Nie umiałem rozwiązać tej zagadki. I nadal tego nie potrafię. A nie istnieją zagadki, których bym nie umiał rozwiązać! Wniosek przyczynowo-skutkowy jest oczywisty. Skoro nie było zagadki, to nie było płatków. Nie było płatków, więc nie mogły zniknąć. Nic nie zniknęło – nie było sprawy.

 

– A mleko Holmesie? Co z mlekiem? Płatki były do mleka… Mleko jest a płatków nie ma… Co to oznacza?! – zapytał przerażony Watson, który znany był z zadawania kłopotliwych pytań.

 

– O cholera, mój drogi Watsonie… – zmartwił się Holmes

 

Zastanowił się chwile i rzekł:

 

– Zrobimy tak…

 

 

 

***

 

 

 

Watson wrócił dwie godziny później. Cichaczem otworzył drzwi i wkradł się do mieszkania detektywa.

 

– Masz? – zapytał szeptem Szerlok.

 

– Mam. – odpowiedział doktor unosząc pod światło naczynie wypełnione krowią wydzieliną.

 

 

 

***

 

 

 

– Za godzinę zawita do nas Panna Iks. Oczekuję, że rozwiązałem zagadkę. Powiemy jej, że płatki ukradł szalony korsarz Sikobordy, który uciekł na Karaiby, gdzie pożarły go piranie.

 

– Świetny plan, Holmesie! – zachwycił się Watson. – Czy to ja mógłbym przedstawić go Pannie Iks?

 

– Dobrze Watsonie. Dostąpisz tego zaszczytu. Zapisz dokładnie dzisiejszą datę, bo taka okazja może się więcej nie powtórzyć. – Holmes podejrzanie sie uśmiechnął.

 

 

 

***

 

 

 

– Doktorze! Jest pan genialny! – zachwyciła się Panna Iks, kiedy Watson wyjawił jej szczegóły dotyczące kradzieży płatków.

 

– Droga pani… – przerwał Holmes, nie mogący ścierpieć, że słyszy już piętnasty raz słowo "genialny" tego wieczora – To ja jestem genialny, a Doktor Watson to skończony idiota!

 

– Na Boga! Holmesie! Jak na to wpadłeś?! – zapytał zszokowany Watson, bo Holmes wyjawił jego największy sekret.

 

– Sztuka dedukcji, Watsonie!

 

– Ale…j…jak…?! Jak, Holmesie?! Przecież dokładnie zacierałem ślady!

 

– Na rozwiązanie tej zagadki naprowadziło mnie twoje imię! Tylko idiota może nazywać się "Doktor"!

 

– Nieeeeeeeee!!! – krzyknął Watson padając na kolana. – Jestem skończonyyyyy!!!

 

– Tak, Doktorze. Jesteś skończonym idiotą! Jak widać czasami zdarzają ci się przebłyski…

 

– Buhahaha! – zaśmiała się chamsko Panna Iks.

 

Holmes i Watson spojrzeli na nią dziwnie.

 

– Przepraszam panów… Atmosfera mnie poniosła…

 

Watson wstał z kolan i z powrotem usiadł na fotelu. Schował twarz w dłoniach i zaczął cicho płakać.

 

– A wracając do mojej sprawy… – zaczęła nieśmiało panna Iks – … to wczoraj zniknęła mi butelka mleka. Tego do płatków. Co to może oznaczać panie Holmes?

 

– Hmm… – zastanowił się Holmes – Prawdopodobnie to sprawka pani męża, który – trawiony głodem – zagląda wieczorami do lodówki.

 

– Ale, panie Holmes! Ja nie mam męża!

 

– Niech pani sobie znajdzie i sprawa zostanie rozwiązana!

 

– Ale…

 

– Czyżby nie wierzyła pani w genialność moich genialnych teorii?! – zapytał z błyskiem w oku Holmes.

 

– Nie. Oczywiście, że nie panie Holmes…

 

Detektyw prawie wypchnął kobietę za drzwi. Oparł się ciężko o framugę i westchnął. Następnie podszedł do Watsona i klepnął go w ramię.

 

– No Doktorze. Chyba masz trochę pisania!

 

– Buuuu… – odpowiedział Watson, a zadowolony Holmes, by jeszcze bardziej poprawić sobie humor, wyciągnął skrzypce i zaczął grać.

 

 

 

 

 

 

Koniec. Przynajmniej na razie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ładny wstęp... wciągam się... wczytuje... "płatki śniadaniowe". Poczucie humoru ważna sprawa ale nie kosztem ciekawie zapowiadającego się opowiadania. Serio kolejne tysiące literek, które wypociłeś mówią o zaginionych płatkach śniadaniowych?

Nie. O płatkach mówi tylko prolog i epilog. I to nie za dużo :)

Lekko się zapowiada. Piszę "zapowiada", bo póki co jedynie skosztowałem tego tekstu. Ale wygląda nieźle, przynajmniej od strony humoru.
Pozdrawiam. 

Jak dla mnie za dużo dialogu, dlatego też nie mogę wgłębić się w "duszę" autora. Poza tym może być. 

W jakim znaczeniu za dużo dialogu?

Nowa Fantastyka