- Opowiadanie: Maciek295 - Równowaga

Równowaga

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Równowaga

Niknąca w mroku postać odsunęła, obdartą przez czas z jakiejkolwiek barwy, kotarę. Dwoje oczu wpatrzyło się w oświetlony skrawek asfaltu odcinający się z ciemności niczym samotna wyspa na bezkresnym oceanie. Przyspieszony oddech pozostawiał na szybie mglistą warstwę, przez którą oparta o mur niska latarnia wydawała się być otoczona złotą aureolą.

 

To była jedna z tych nocy, podczas których zakochane nastolatki włóczą się nikomu nieznanymi ścieżkami, skuszone wizją spędzenia czasu na liczeniu gwiazd. Gdy para nich złączona ze sobą miłosnym uściskiem wyłoniła się z ciemności, stojąca za cienką szybą postać oddaliła się na bezpieczną odległość. Grobową ciszę, zalegającą między uliczkami, przerwał perlisty śmiech, a następnie dało się słyszeć kilka cmoknięć. Obserwator śledził zakochanych wzrokiem aż do momentu, gdy pochłonęła ich noc. Gdy tylko spokój i cisza wróciły, odetchnął z ulgą. Myśli szarżowały mu w głowie, jedna wyprzedzała drugą, i następną, i jeszcze następną, by zaraz przepaść i nie pozostawić po sobie ani śladu. Na świadomości ciążyło mu brzemię wyboru, jakiego właśnie miał dokonać. Wiedział, że od jednej decyzji wiszącej nad jego losem niczym widmo burzy, zależeć będzie całe jego życie. Jeden zdecydowany ruch ręki zasunął ponownie kotarę i w pomieszczeniu zapanowała nieprzenikniona ciemność. W oddali zegar odmierzał sekundy, wprawiając mężczyznę w jeszcze większe zdenerwowanie. Mokre od potu palce wodziły po zarośniętym podbródku, by, przemykając niżej, natknąć się na wielką, półksiężycowatą bliznę. Widok bladej kobiecej twarzy oświetlonej przez latarnię nie pozwalał mu opanować myśli. Szczery uśmiech pojawiał się jakby w zwolnionym tempie, później usta składały się do pocałunku i gdy wreszcie spotykały się z męskimi wargami, wspomnienie nagle znikało.

 

Było tak, jak zawsze. Wszystko się zgadzało.

 

Oparł się o ścianę i zatopił twarz w dłoniach. Myśl o widzianej przed chwilą dziewczynie – niechciany gość w domu świadomości – krzątała się po umyśle. Mężczyzna zmierzał w stronę drzwi, z sekundy na sekundę coraz bardziej przyspieszając, by wreszcie zbiec po schodach z niebywałą prędkością. Skupiony na jak najszybszym dotarciu do drzwi wyjściowych, nie myślał przez chwilę o niewinnej kobiecie, która nie wiedziała, że wśród nieprzeniknionych ciemności czai się na nią śmierć.

***

 

 

Na taki dzień jak tamten zwykłem mówić: „Dios”. Po hiszpańsku znaczy to tyle co „Bóg”. Co ma jednak wspólnego Bóg z dniem takim jak dziesiąty lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku?

 

Słońce chowało się wtedy co i rusz za cienkie chmury, dające obietnice cienia, a zarazem nie przynoszące tak nielubianego przeze mnie deszczu. Lekki wiatr mierzwił włosy, pozwalając wytchnąć od upału.

 

Po śniadaniu poszedłem pobiegać. Co dzień zataczałem koło wokół miasta, sprawdzając swoją wytrzymałość. Bieganie było dla mnie jak lekarstwo; balsam dla duszy. I choć często wyciskałem z siebie siódme poty, nigdy nie zrobiłem sobie ani dnia przerwy. A najlepiej biegało mi się, gdy zimny wiatr chłodził twarz, a słońce mocno nie przygrzewało – gdy było tak, jak wtedy. To był boski dzień, albo po prostu Dios.

 

Przyjęcie zaczęło się nieco wcześniej. Po szybkim prysznicu zjawiłem się pod altaną, gdzie cała rodzina świętowała urodziny mamy. Omiotłem wzrokiem wszystkich przybyłych gości. Siedzącej przy rogu stołu kobiety nie poznałem, potem dopiero okazało się, że to moja babcia. Jej pomarszczone ciało przykrywała suknia w grochy. Szerokie rękawy wisiały na kościstych rękach o poplamionej skórze. Wzrok skierowany na zawieszony na kciuku różaniec, wskazywał pogrążenie w modlitwie. Gdy podniosła niespiesznie głowę, ujrzałem, jak mi się wydawało, najsmutniejszą twarz na świecie.

 

– No jesteś już wreszcie – powiedziała mama.

 

– Jestem, jestem. Cześć wszystkim. – Prędko się przywitałem, po czym zająłem miejsce przy stole, cały czas nie spuszczając z oka babci.

 

Rozmów nie było końca. Wszyscy śmiali się i zajadali wybornymi kąskami (zawsze powtarzałem mamie, że ma talent kulinarny, w co nigdy nie chciała uwierzyć) Przepysznie wyglądająca karkówka przygotowywała się nad paleniskiem, pod którym w stercie leżały narzędzia do przygotowywania ognia. Spośród nich sterczał pogrzebacz z zakończeniem przypadkowo zagrzebanym w gorejącym węglu.

 

Wujek zwierzył się wszystkim z tego jak podczas spotkania służbowego złapała go czkawka, tata pochwalił się ilością ostatnio złapanych ryb, a babcia zdążyła odmówić chyba wszystkie możliwe modlitwy.

 

 

Koszmar zaczął się później.

 

Pamiętam, że właśnie zatapiałem zęby w urodzinowym torcie, kiedy w skroniach zapulsował potworny ból. Nie potrafiłem zdusić w sobie okrzyku. Nagle wszystkie oczy wlepiły się we mnie. Poczułem na ramieniu dotyk dłoni ciotki.

 

– Co ci jest? – powtarzała, ale ja nie miałem sił, aby odpowiedzieć. Ból wciąż nie dawał o sobie zapomnieć – przeciwnie, z sekundy na sekundę stawał się coraz silniejszy. W pewnym momencie po prostu odpłynąłem. Ostatnie co zobaczyłem to twarz zmartwionej babci, której widok miał mi towarzyszyć do końca życia.

 

 

Nie wiem, czy stan, w którym się znalazłem, można nazwać nieprzytomnością. To był raczej sen. Choć sądząc po postępujących go zdarzeniach, nie można było nazwać go zwyczajnym. W tym śnie znalazłem się nagle w zasypanej śniegiem wiosce. Znikło słońce prześwitujące zza cienkich chmur, znikł też lekki wiatr, dzięki któremu nie dało się odczuć upału, a razem z nimi znikł ból głowy. Odruchowo chciałem zbadać okolicę wzrokiem, jednak głowa odmawiała posłuszeństwa. Może ból w skroniach, choć nie było już po nim śladu, unieruchomił mnie od szyi w górę? Zagubiony chciałem zrobić krok do przodu. Jakież było moje zdziwienie, gdy nogi również mnie nie posłuchały. Może tak działa szok termiczny? Szybko jednak wykluczyłem tę możliwość, gdyż nie czułem mrozu, co jednak nie wywołało u mnie zdziwienia.

 

Nagle po raz pierwszy stało się coś, co potem nazwałem Wolą. Nie zdążyłem zacząć się zastanawiać, co zrobić, gdy rozwiązanie przyszło samo. Czułem się jakbym skakał nad przepaścią szaleństwa. Nogi, jak nie moje, ruszyły się i prowadziły ciało w kierunku zabudowań. Pojedyncze domy ciągnące się wzdłuż prostej, choć wyboistej, drogi, wołały o pomoc. Teren na pierwszy rzut oka wydawał się opuszczony, ale prędko spostrzegłem migoczące, złote światło za oknem jednej z drewnianych chat. Prędko przebiłem się przez zaspy i dotarłem do drzwi. Bez wahania zapukałem. Po krótkiej chwili otworzyła mi staruszka. Zamurowało mnie. Zmartwione, najsmutniejsze oczy na świecie, wpatrywały się we mnie ciekawsko, a zawieszony na wskazującym palcu różaniec nie pozostawiał wątpliwości. Stałem twarzą w twarz z babcią.

 

– O Maryjo Przenajświętsza, a co ty tutaj robisz? – spytała głosem, sprawiającym wrażenie nieużywanego od lat, jednak nic nie odpowiedziałem. Stałem przed progiem omiatając wzrokiem twarz kobiety, gdy nagle stało się coś, nad czym zupełnie nie miałem kontroli. Znowu poczułem się jak marionetka wisząca na sznurkach kontrolowanych przez obcą wolę. Całkowicie spokojnym tonem zaproponowałem staruszce spacer.

 

– A coś ty zgłupiał? Wnuczku wchudź do środka i rozgrzej ręce, zaraz ci zrobię herbaty z rumiankiem – zaproponowała i już odwracała się, by zrobić mi miejsce w wejściu, gdy odparłem:

 

– Nie mam ochoty na herbatę, chodźmy się przejść. –Znowu mimowolny odruch.

 

– Chulera, na dworze ze minus dziesięć stopni, a ty chcesz się przejść? Wchudź do środka, bo mi zimno leci.

 

– Chodź, opowiesz mi o dziadku – wyrzekłem prędko. Co się stało z moim dziadkiem? – to pytanie prędko prześlizgnęło mi się przez myśli.

 

Babcia szybko posmutniała. Obserwowałem, jak palec lewej ręki prostuje się, a różaniec upada na podłogę.

 

– Poczekaj no chwilę – rzuciła.

 

 

Podczas spaceru wciąż gnębiło mnie pytanie: „Po co to robię?” Przez cały czas mówiłem to, co musiałem. A przynajmniej wydawało mi się, że musiałem. Nie miałem pojęcia, czemu wiedziałem o tym, że dziadek zginął w powstaniu, o tym, że po wojnie babcia wyjechała do Wiednia i o tym, że wróciła piętnaście lat temu. Nie myślałem o przyjęciu urodzinowym, które nagle opuściłem. Liczyło się tylko i wyłącznie to, co tu i teraz. Wierzyłem, że to sen. Może tak właśnie wygląda nieprzytomność? Nigdy wcześniej nie byłem nieprzytomny, a do moich uszu nigdy nie dotarły informacje o osobach, które po utracie świadomości zawisały gdzieś w całkowicie odmiennej materii. Wszystko, co nas otaczało: gołe gałęzie lasu prezentującego się w oddali, spowite śniegiem pagórki i rozsypujące się drewniane domki wyglądało bardzo realistycznie. Zbyt realistycznie.

 

Widać było, że przywoływanie wspomnień jest dla babci bardzo bolesne, co, wbrew moim uczuciom, nie zrobiło na mnie najmniejszego wrażenia. Każda jej szczera wypowiedź sumowana była przeze mnie zwykłym „mhm…” tudzież „aha”, po czym padało kolejne pytanie dotyczące przeszłości dziadka. Pomarszczona skóra posiniała z zimna, a ja, mimo głębokich chęci, nie zdjąłem z siebie kurtki i nie zarzuciłem jej na wychłodzone ciało staruszki. Wszystkie czyny, nad którymi nie miałem kontroli, gryzły moje sumienie. Jednak ich koniec wydawał się coraz bliższy, gdyż znaleźliśmy się z powrotem pod znajomymi drzwiami. Uprzejmie się pożegnałem, a babcia podziękowała za spacer i obiecała, że zaraz się położy. Odszedłem powoli w kierunku, z którego przyszedłem, gdy ponownie w głowie wybuchł ból. Tym razem ciemność zapadła natychmiastowo.

 

 

Zdawało mi się, że lecę. Nie czułem nic, a mimo to wiedziałem, że dokądś zmierzam. Szum dudniący w uszach był nie do wytrzymania. Zniknął jednak, kiedy przed oczami pojawił się rozmyty obraz. Znowu widziałem babcię. Leżała przykryta białą kołdrą po samą brodę. Przy łóżku stał lekarz. Mówił coś do kobiety stojącej obok, ale kompletnie nic nie słyszałem, jakby uszy zalano mi betonem. Gdy odgarnęła włosy z twarzy, poznałem ją.

 

– Mamo! Mamo! – krzyczałem. Bezskutecznie.

 

W pomieszczeniu było niemożliwie cicho. Motałem się i wierciłem, ale nie mogłem zrobić choćby kroku. Zupełnie jakby skrępowano mnie mocnymi linami. Zamarłem w bezruchu, gdy ciszę przerwały słowa lekarza: „Obawiam się, że musimy zawieść ją do szpitala.”

 

Ciemność zapadła równie szybko, co wcześniej. Gdy jednak zobaczyłem niewyraźne kształty, zorientowałem się, że jestem w sali szpitalnej. Tym razem wydarzenia działy się bardzo szybko, jakbym oglądał je w przyspieszonym tempie.

 

Światło, biel, łóżko, szafka, lampa. Kolejne elementy pojawiały się i znikały, tworząc, perfekcyjny w swej niezwykłości, obraz.

 

„Nabawiła się zapalenia płuc…” – mówił znajomy głos lekarza.

 

„Ponadto skarży się na ból brzucha… Zrobimy badania…”

 

Chwila milczenia była nieubłaganie długa.

 

„To nowotwór…”

 

Ciszę, która zapadła po słowach lekarza, przerwał kobiecy płacz.

 

„Wyleczymy ją z tego…” – obiecywał znany głos.

 

Ponownie spadła czarna kurtyna, a gdy po krótkiej chwili poszybowała z powrotem do góry, znów byłem na przyjęciu. Odetchnąłem z ulgą. Już koniec. Po wszystkim. To musiał być sen – uspokajałem się.

 

Jednak coś się nie zgadzało. Nie siedziałem na krześle jak wcześniej, a dopiero wchodziłem do altany. Wciąż miałem mokre włosy, a wszystkie dania stały na stole nietknięte.

 

– Cześć wszystkim – moje słowa odpędziły nadzieję. Wypowiedziałem je bezwłasnowolnie, co oznaczało, że wciąż tkwiłem gdzieś w nierealnym świecie. Ale tym razem scena skończyła się bardzo szybko – dokładnie wtedy, kiedy zobaczyłem, że przy stole nie siedzi babcia.

 

 

Kiedy się ocknąłem, nie miałem żadnych wątpliwości, że wreszcie wróciłem. Kilkanaście spojrzeń zdradzających współczucie i zdezorientowanie wpatrywały się we mnie. Ciche głosy zdawały się niknąć w strumieniu świadomości, do którego przed chwilą zwalił się wielki zmurszały pień.

 

– Co mu jest? – pytała zaniepokojona ciotka.

 

– Budzi się! Budzi się! – oznajmiał wujek.

 

– Słyszysz mnie? Słyszysz? – dopytywała wciąż matka.

 

Spośród dochodzących głosów, nie udało mi się dosłyszeć babci.

 

Gdy tylko wzrok się wyostrzył, natychmiast spróbowałem się podnieść. Serce wciąż biło jak opętane, a galopujące po umyśle myśli nie dawały spokoju. Oderwanie ciała od ziemi nie przysporzyło mi kłopotów. W głowie miałem tysiące pytań i ani jednej odpowiedzi. W pewnej chwili zapragnąłem uciec od wszystkiego. Od ciekawskich spojrzeń, zatroskanych głosów martwiących się o moje samopoczucie i od innej rzeczywistości, której przed chwilą dotknąłem. Podniosłem się i, ku zdziwieniu wszystkich gości, pobiegłem. Nie wiedziałem, dokąd zawiedzie mnie mój chwiejny krok, ale wiedziałem, że krzyki członków rodziny nie są w stanie mnie zatrzymać. Po chwili znajdowałem się już poza altaną. Oślepiający blask dnia kłuł w oczy i powodował zawroty głowy. W jednej chwili zatrzymałem się i złapałem za głowę. Nie potrafiłem opanować ciężkiego oddechu. Po tym jak zwymiotowałem, straciłem równowagę. Wtem ciszę rozpruł rozpaczliwy krzyk matki. Na skórze poczułem niesamowite gorąco, a gdy upadłem, rozpalona końcówka pogrzebacza przylgnęła do mnie, już na zawsze pozostawiając przy obojczyku półksiężycowatą bliznę.

 

***

 

 

Noc była chłodna. Zalegająca między wąskimi uliczkami cisza zdawała się niemożliwa. We wschodniej części miasta, gdzie zabudowania mieszały się z sadami i gajami, biegły cztery ulice. Na jednej z nich stała samotna, niska latarnia. Reszta jej towarzyszek już dawno przestała służyć, a w budżecie miasta wciąż brakowało funduszy na przywrócenie ich do świetności. Pomiędzy poobklejanymi plakatami i ulotkami ścianami życie wydawało się nie istnieć. Zapomniana przez świat okolica, nieprzyjazna jak wzburzony ocean, nie potrafiła zachęcić nikogo, aby się w nią zapuścić; zwłaszcza o tej porze. Jednak gdyby któryś z mieszkańców postanowił odsłonić zasłonę, ujrzałby widok niecodzienny dla tego miejsca. Spostrzegłby wędrującą skocznym krokiem parę nastolatków, splecionych ze sobą dłońmi. Ona zaśmiała się głośno, a potem pocałowała go w policzek. On wolną ręką delikatnie chwycił kochankę za szyję i połączyli się ustami. Po chwili zniknęli tak szybko jak się pojawili i znów nocą zawładnęła cisza.

 

Mijały sekundy obiecujące nieprzerwany spokój aż do brzasku. Z plakatów oznajmiających rychły przyjazd cyrku spoglądały wielkie oczy klaunów. Dziesiątki, a może nawet setki bezuczuciowych spojrzeń. Cyrkowcy o bladych twarzach sprawiali wrażenie strażników rozstawionych wzdłuż całej ulicy. I gdyby tylko w ich wizerunki tchnąć życie, wszystkie oczy zwróciłyby się w kierunku najwyższego w pierzei budynku. Zmurszałe drzwi otworzyły się z głośnym skrzypem. Z ciemności korytarza nagle wyłoniła się sylwetka mężczyzny. Wybiegł z impetem na środek ulicy, nerwowo rozglądając się we wszystkich kierunkach. Wybór wydawał się przypadkowy – pobiegł w lewo. Dotarłszy na skrzyżowanie instynkt podpowiedział mu, aby biec w prawo. Ponure uśmiechy klaunów zdawały się drwić z jego wysiłków.

 

Czasami noc jest zbyt ciemna, by móc ją zobaczyć. Wtedy trzeba ją zrozumieć, a nikt tak dobrze jak on nie rozumiał nocy. Od miesięcy zamknięty w mieszkaniu z oknami szczelnie zasłoniętymi kotarami przywyknął do ciemności. Ciemność to nic innego jak czarne morze bez granic – zawsze tłumaczył. – Zarówno ciemność jak i morze potrafią być groźne, jednak gdy się je zrozumie, nie stanowią zagrożenia.

 

Ale wtedy noc działała mu na przekór. Nie chciała zdradzić tajemnicy. Kryła ją pod ciemnym płaszczem upiększonym gwiazdami.

 

Pierwsza ulica nie dała mu tego, czego szukał. Parskając ze złości prędko ruszył z powrotem w kierunku skrzyżowania. Tym razem wybór kolejnej drogi przyszedł znacznie później. Z zamkniętymi oczami kręcił się w kółko z miną zdradzającą głębokie zamyślenie. Gdy jednak rozwiązanie nie przychodziło zawarczał ze złości, szarpiąc się za włosy. W końcu pobiegł w prawo. Niknąca w nocy długa ulica nie dawała mu powodów do radości. I ta cisza. Tak głęboka, jak jeszcze nigdy w tej okolicy.

 

– Przepadli! – wykrzyczał w myślach. – Gdzie jesteście, no gdzie, do jasnej cholery?!

 

Bez zastanowienia skręcał w kolejne uliczki i zakamarki. Gdy już płomień nadziei ulegał napierającym ciemnościom nocy, one wreszcie dały odpowiedź.

 

Znów usłyszał jej śmiech. Cichy, ale jednak niepozostawiający złudzeń. To ona. Na pewno. Przyspieszony krok zaprowadził go z powrotem na skrzyżowanie, gdzie wybrał ulicę prowadzącą do sadów. Najciemniejszą ze wszystkich czterech. Po kilku chwilach biegu, dotarł do niskiej furtki wyglądającej na nieużywaną od wieków. Za ogrodzeniem czarne kształty drzew zlewały się z nocą. Mężczyzna stał chwilę, wpatrując się w ciemność. Nagły podmuch wiatru otworzył ze skrzypem furtkę. Wąska ścieżka prowadząca od wejścia była obrzeżona przez trawę, wyglądającą jak czarna tafla jeziora smagana przez wiatr. Szemrzące liście przekazywały nieznaną światu wiadomość, która jednak ulotniła się prędko, gdy powietrze z powrotem zamarło w bezruchu.

 

Ponownie tej nocy spokój przerwał dziewczęcy śmiech. Cichy i kuszący. Pełen rozkoszy i słodki jak wiosenne powietrze przepełnione zapachem konwalii…

 

***

 

 

Bóg musi być mężczyzną – powiedział, wycierając brudne ręce w szmatkę. ­– Żadna kobieta by nigdy czegoś tak nie spartoliła.

 

Wpatrywałem się w niego z nieskrywaną uwagą. Nachylał się nad samochodem, muskularnymi rękoma naprawiając usterkę. Co i rusz wciągał głośno powietrze, a potem wycierał brudną ręką pot z czoła. Na jego mokrej od potu koszulce widniał wielki napis „TAXI 24H”.

 

To był upalny dzień. Gdybym miał wtedy jeszcze w zwyczaju dzielenie dni na Diosy i Nie-Diosy, z pewnością zaliczyłbym ten do drugiej kategorii. Niesłychana wilgotność nie pozwalała odpocząć od wciąż przyklejającej się do ciała bluzki, a ostre światło słoneczne powodowało ból głowy.

 

Musiałem mieć niezłego pecha, że akurat w tak upalny dzień taksówka zaprotestowała. W środku było tak przyjemnie chłodno, że gdybym tylko mógł spędzić tam cały dzień, nie wahałbym się ani chwili.

 

– Bo widzi pan, gdyby Bóg był kobietą, zadbałby o to, żeby nikomu nie psuły się samochody, żeby nie było korków i żeby rowerzyści nie kręcili się między kołami – kontynuował. – A tak to od razu widać, że Bóg to facet. Raz dwa odwalił robotę i teraz proszę co mamy… – przerwał, wyraźnie skupiając się nagle nad czymś wewnątrz auta. Gdy wyprostował się wreszcie dla chwili wytchnienia, dodał:

 

– Przepraszam pana za niego. Stary trup. Już dawno miałem się go pozbyć. Zwrócić pieniądze, czy poczeka pan aż naprawię? – spytał taksówkarz, wciąż grzebiąc opalonymi dłońmi we wnętrznościach samochodu.

 

– Naturalnie, że poczekam. – Ani mi się śniło przebyć taką drogę w tym upale. Oparłem się o fasadę budynku, który, sądząc po wyglądzie, mógł mieć jakąś wartość historyczną. Gdy po krótkich oględzinach spostrzegłem, że to gmach teatru, prędko zrezygnowałem z chłodnej podpory, na rzecz włóczenia się po chodniku, badając przy tym każdy skrawek nawierzchni i starając się nie nadeptywać na linie łączące płyty chodnikowe. A myślałem, że jednak z tego wyrosłem.

 

– To dobrze – odpowiedział oschle mężczyzna. – Pan nietutejszy, prawda?

 

– Prawda, ja z północy. A po czym pan poznał, jeśli można wiedzieć?

 

– Gdyby pan był tutejszy, wiedziałby pan, że Franciszkańska jest dokładnie tuż przed nami. – Wskazał ręką.

 

– Naprawdę? – spytałem zdziwiony. – To chyba jednak się przejdę – powiedziałem z nutą ironii w głosie.

 

– Od razu tak myślałem. To do widzenia i przepraszam jeszcze raz za auto. Mimo wszystko, polecam się na przyszłość.

 

– Nic się nie stało, do widzenia! – I już miałem iść w kierunku wybrukowanej ulicy wskazanej przez taksówkarza, gdy znów poczułem to uczucie. Tak specyficzne, że niepozwalające porównać się do jakiegokolwiek innego. Nagle w głowie eksplodował potworny ból, a przed oczami zapadła czerń…

 

 

Czekając na wizję, starałem się nie myśleć o niczym, ale moje wysiłki okazały się bezowocne. Zadręczałem się, że znów mi się to przytrafia, ale z drugiej strony wiedziałem, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Myśli nie zdążyły się zagalopować, gdy przed oczami pojawił się obraz. Stałem w wielkim pomieszczeniu, do którego światło wpadało przez otwarty garaż. Po podłodze plątały się kable i rury a ściany obwieszone były oponami, półkami z narzędziami i plakatami, z których nagie kobiety wdzięcznie świeciły piersiami. Po środku stało czarne auto, który poznałem od razu – moja feralna taksówka. Nad samochodowymi bebechami nachylał się kościsty mężczyzna w uniformie, który gdyby nie liczne czarne smugi i plamy, byłby nieskazitelnie niebieski.

 

Znów Wola zrobiła swoje. Pchnęła moje nogi jak za pierwszym razem podczas wizyty w babcinej wiosce. Tym razem jednak nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Podszedłem posłusznie do mechanika, spoglądając mu przez ramię. Nie uszło to jego uwadze.

 

– Dobry – powiedział flegmatycznie.

 

– Dobry, dobry – odparłem mimowolnie. – Jest Arek?

 

To, że po raz kolejny w swoich wizjach mówiłem o kimś, o kogo istnieniu nie miałem pojęcia, w ogóle już mnie nie dziwiło. Właściwie poddałem się działaniu Woli i postanowiłem wszystko przeczekać, nie kryjąc jednak zaciekawienia przed dalszym rozwojem sytuacji.

 

– Wyszedł no przed chwilą po fajki i gumki, zaraz pewnie będzie – odpowiedział, dmuchając nos w osmoloną chustkę. – A spieszy ci się? – spytał, starając się z całych sil zachować grzeczność.

 

– Nie ukrywam – rzuciłem.

 

– Siądź se na taborecie – zaproponował, wskazując ręką na rozsypujący się mebel stojący pod długą półką.

 

– W takim razie nie spieszy mi się – zapewniłem.

 

– Jak wolisz – odparł mechanik i powrócił do pracy.

 

Wola pokierowała mną najpierw pod ścianę, potem za taksówkę, a następnie znowu znalazłem się przy mechaniku. Spoglądając na niezręczne palce z trudem operujące pomiędzy częściami samochodu, powiedziałem:

 

– Sprawdziłbym jeszcze raz chłodnicę.

 

Zdziwiony mężczyzna spojrzał na mnie spode łba.

 

– A ty tu co? Szef?

 

– Nie, w żadnym wypadku, tak tylko mówię, że sprawdziłbym jeszcze raz chłodnicę.

 

– Nagle cię tak olśniło z tą chłodnicą, tak?

 

– Sprawdź jeszcze raz chłodnicę – poleciłem niewzruszonym głosem.

 

– Zabieraj mi stąd ten swój tyłek, dobrze wiem co robię.

 

Nie czekając długo, Wola pchnęła mnie bliżej mechanika. Znalazłem się tuż za nim. Nachyliłem się do zasłoniętego przez przetłuszczone włosy ucha i powiedziałem poważnie przez zaciśnięte zęby:

 

– Sprawdź tę cholerną chłodnicę.

 

Mechanik odwrócił się, a po wyrazie jego twarzy, spostrzegłem, że jest zagubiony. Trwaliśmy tak chwilę w ciszy, bombardując się spojrzeniami, gdy wreszcie wydusił z siebie:

 

– Dobra, dobra, masz pan se tę chłodnicę.

 

Wtedy ponownie opadła czarna kurtyna.

 

 

Gdy kształty i kolory znów powróciły, zorientowałem się że siedzę w taksówce. Domy przewijały się za oknem, a na fotelu kierowcy siedział ten sam muskularny kierowca, który twierdził, że Bóg musi być mężczyzną.

 

– Przysnęło się, co?

 

Potrzebowałem chwili, aby całkowicie powrócić do rzeczywistości. Uśmiechnięta twarz kierowcy promieniała w lusterku.

 

– Tak, nawet nie wiem kiedy – skłamałem.

 

– Jeszcze jeden zakręt i… jest. Franciszkańska. To tutaj.

 

– Ile się należy?

 

– Trzynaście dwadzieścia.

 

Gdyby tylko wiedział, co właśnie zrobiłem, podejrzewam, że nie śmiałby poprosić o złamanego grosza.

 

***

 

 

Gnijące owoce rozsiewały w powietrzu nieprzyjemną woń. Kroczył szybko lecz niepewnie, nie wiedząc dokładnie, dokąd zmierza. Każde drzewo zdawało się identyczne, a ścieżka bezkresna. Uznając to za słuszne, zboczył z niej i zaczął błądzić między obielonymi pniami. Przez nieuwagę poślizgnął się na zgniłym jabłku. Z jego resztek wypełzły białe robaki, a coś w trawie zabrzęczało. W głowie wciąż powtarzał, niczym mantrę,: „Zrozum noc, zrozum noc…” Światło haczykowatego księżyca zawisłego na dachu gwiezdnego namiotu rzucało zdradziecki cień tysiąca gałązek i liści. Gdy dotarł do siatki ogradzającej sad, zawarczał ze złości, szarpnął gniewnie ogrodzeniem i kontynuował poszukiwania, mając przed sobą tylko jabłonie i ciemność nocy, które bacznie strzegły swojej tajemnicy.

 

Tym razem usłyszał męski głos zachwytu, przepełniony namiętnością i radością. Natychmiast zwrócił się w kierunku dźwięku i z nadzieją pobiegł przed siebie. Po kilku chwilach błądzenia w sadzie, spostrzegł w oddali biały punkt jarzący w świetle księżyca. Mknął wciąż przed siebie, rękoma usuwając z drogi gałęzie, nieprzyjemnie chłostające twarz. Gdy zbliżał się coraz bardziej, mały punkt zmienił się w rozpoznawalny kształt. Męski blady tors zupełnie zakrywał przyległą do pnia kobietę. Nachylony nad szyją kochanki mężczyzna szeptał jej do ucha miłe słowa, na które ona odpowiadała rozkosznym śmiechem, a potem łączyli się w pocałunku. Umięśnione dłonie wodziły po odsłoniętych udach, raz po raz zaciskając się w uścisku pożądania.

 

Jednak nagle trzask gałęzi zdradził jego obecność i miłosny czar prysnął w jednej chwili. Na obie twarze, wpatrzone w noc, wpełzł wyraz niepokoju. Kochankowie zamarli, wiercąc spojrzeniami w ciemnościach.

 

– Słyszałeś to? – powiedziała dziewczyna.

 

Partner mruknął tylko i wypuścił ją ze swojego uścisku.

 

– Co robisz? – spytała natychmiast.

 

– Sprawdzę to i zaraz wracam – odpowiedział i szybko, nim dziewczyna zaczęła protestować, poszedł pewnym krokiem w kierunku jabłoni, pod której gałęziami czaiła się ciemna postać.

 

– Poczekaj, idę z tobą! – krzyknęła za nim kobieta, zakładając pospiesznie bluzkę, jednak mężczyzna nie zatrzymywał się. Gdy odgarnął gałęzie, szybki ruch ręki pojawił się jakby znikąd i natrafił na twarz młodzieńca. Odgłos łamanego nosa i jęk bólu wypełniły na chwilę zamarłe powietrze. Na nagi tors spłynęła krew. Słabość i ból rozlały się po ciele, które upadło na mokrą od rosy trawę.

 

– Borys?! – krzyknęła młoda kobieta. Później ciszę ponownie rozdarł paniczny krzyk, kiedy spostrzegła, wyglądającą niczym zawieszoną na czarnej kurtynie, bladą twarz, oświetloną mdłym światłem księżyca.

 

 

***

 

 

 

Pewnego razu przyszła odpowiedź. Nagle, niczym letnia ulewa. Odpowiedź na to wszystko, co mi się przytrafiło. Zupełnie jakby ktoś zapukał do mojego życia i wyjawił przyczynę tych zdarzeń. Przyczynę wszystkiego.

 

Spostrzegłem ich zza okna swojego nowego domu, do którego wprowadziłem się po ukończeniu studiów. Dniało, a nad okolicznym stawem unosiła się mgła, która bez wątpienia mogłaby kryć wszystkie tajemnice świata. Nie wiem dlaczego, ale właśnie wtedy postanowiła, że ujawni jedną z nich.

 

Pojawiali się kolejno. Najpierw zgarbiona postać stojąca o lasce nad brzegiem, której twarz, gdyby spojrzeć na nią z bliska, można byłoby uznać za najsmutniejszy wizerunek na świecie. Później z mgły wyłoniła się dziewczyna z psem na smyczy, a za nią wyjechał wózek dziecięcy, w którym leżał krzyczący w niebogłosy niemowlak. Następnie ujrzałem młodego robotnika o plecach spalonych słońcem. Tuż za nim kroczył umięśniony mężczyzna z mokrą od potu koszulką z napisem reklamującym usługi taksówkowe. Ostatnia pojawiła się kobieta ubrana w firmowy uniform, z plikiem teczek w rękach.

 

Nie czekając, wybiegłem prędko przed dom i wyszedłem naprzeciw wszystkim, których uratowałem. Spostrzegłem, że pojawił się jeszcze znajomy staruszek z kanapką w ręku. Stali oni wszyscy wpatrzeni we mnie wzrokiem niezdradzającym żadnych emocji. Aż w pewnej chwili zapadła ciemność i ujrzałem to, czego nigdy ujrzeć bym nie chciał.

 

Ujrzałem babcię następującą na pogrzebacz, którego końcówka, zagrzebana w palenisku, wyrzuciła na twarz żarzące się węgle. Babcia krzyknęła i przewróciła się na stos narzędzi. Jedno z nich przebiło jej gardło na wylot, a krzyki wszystkich członków rodziny towarzyszyły mi aż do chwili, gdy otoczenie zmieniło się nie do poznania. Byłem w ciemnym parku, którego uliczkami spacerowała dziewczyna z psem. Przed tym jak ponownie zapadła ciemność, spostrzegłem mężczyznę zakrywającego dziecku usta dłonią i ciągnącego je w zarośla. Później stałem przed starym budynkiem, który, o ile dobrze pamiętam, stanowił siedzibę agencji ubezpieczeń. Pozostawiony bez opieki wózek z małym dzieckiem drącym gardło wzbudzał wielkie zainteresowanie wśród mijających go ludzi, jednak żaden z nich nie zajął się niemowlakiem. Nagle usłyszałem trzask, a wszyscy obserwowali, jak wielki odłamek zniszczonej fasady mknie w dół coraz szybciej i szybciej, by wreszcie zmiażdżyć stojący na jego drodze wózek. Przed tym jak ujrzałem taksówkarza, dogorywającego przygniecionym przez posąg Arystotelesa, zobaczyłem robotnika balansującego na krawędzi budowanej kondygnacji wysokiego wieżowca. W jednej chwili nieuwagi mężczyzna złapał się za głowę i stracił przytomność, a jego bezwiedne ciało znikło za krawędzią, mknąc ku ulicy, na której już za chwilę miały rozlec się krzyki przerażonych przechodniów. Gdy ciemna kurtyna poszybowała do góry, zobaczyłem zgrabną kobietę wychodzącą z biura dumnym krokiem zastępcy dyrektora. Trzymane w rękach dokumenty upchnięte w czarne teczki już zaraz miały wzlecieć w powietrze, gdy ich właścicielka zniknie pod kołami vana. Na koniec moim oczom ukazał się widok dziadka siedzącego na ławce pod dębem. Przeżuty prędko kęs kanapki stanął w gardle staruszka, a on natychmiast zaczął wymachiwać rękoma, próbując wezwać pomocy. W pewnej chwili po prostu upadł na ławkę, po czym spadł na wybrukowaną ścieżkę.

 

 

– To wszystko, co widziałeś, stałoby się, gdyby nie ty. – Głos był słaby i ochrypły, jednak dziwnie znajomy. Gdy pod stopami ponownie poczułem mokre piaski brzegu stawu, zorientowałem się, że wszyscy niespodziewani goście zniknęli. Zostałem tylko ja i babcia, zdająca się nie przejmować tym, że stoi po kolana w wodzie. Wzdrygnąłem się, gdy spojrzałem jej w twarz. Martwe, matowe oczy zagłębione w nienaturalnie głębokich oczodołach, nieruchomo patrzyły w przestrzeń. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, co natychmiast zwróciło moją uwagę. Coś było nie tak.

 

– O czym… o czym mówisz? – wyjąkałem.

 

– Dobrze słyszałeś – odpowiedziała oschle babcia, a mnie przeszły dreszcze. Spostrzegłem, że jej usta nie układają się prawidłowo; pozostawały cały czas półotwarte, nie zmieniając swojego układu ani na chwilę.

 

Trwaliśmy tak przez chwilę w ciszy i mgle. Ja staczałem walkę z samym sobą, a babcia, czy też ktokolwiek inny, kto wyglądał prawie tak samo jak ona, stała nieruchomo w wodzie.

 

– Kim jesteś? – rzuciłem, natychmiast zdając sobie sprawę z tego, że mój głos nie brzmiał tak pewnie jakbym tego chciał.

 

– A jak sądzisz? – Ponownie nienaturalny głos sprawił, że ciarki przebiegły mi po plecach.

 

Stałem nieruchomo, czując, jak powoli woda wdziera mi się do butów. Nie mając żadnego pomysłu, pokręciłem znacząco głową. Po chwili ciszy odparła:

 

– Jestem Śmiercią.

 

W tamtej chwili wszystko przestało mieć znaczenie. To, że nieprzyjemnie zimna woda przelewała mi się między palcami, czy też to, że przed chwilą przy moim domu pojawili się wszyscy, którym kiedyś uratowałem życie. A nawet cała przeszłość przestała mieć znaczenie. Stałem tak, nie mam pojęcia jak długo, gdy wreszcie z babci wydobył się głos:

 

– Zapewne chciałbyś wiedzieć, po co się dziś z tobą spotykam.

 

Zdobyłem się na odwagę i wydusiłem z siebie krótkie „tak”, mając pewność, że Śmierć w tej chwili drwi z mojego przerażenia.

 

– Widzisz, zbliża się czas odpowiedzi. Już wkrótce będziesz musiał zdecydować, co jest dla ciebie ważniejsze – zaczęła. – Ale o tym potem. Najpierw wyjaśnię ci wszystko, co kiedykolwiek chciałeś wiedzieć.

 

Potrzebowałem chwili, aby przestać zwracać uwagę na ochrypły głos wydobywający się z mojej babci i skupić się na słowach, które zdawały się być wybawieniem jak i skazaniem.

 

– Kilka lat temu wyznaczyłam cię do pewnego nadzwyczajnego zadania – kontynuowała. – A wiedz, że nie wybrałam cię przypadkiem. Coś jest w tobie. Coś nadzwyczajnego. Coś, co sprawia, że jesteś taki inny od wszystkich. Zaintrygowałeś mnie. A uwierz mi, że ci, co zaintrygują Śmierć, mają nędzny żywot. Nędzny jak wszyscy diabli… – przerwała na chwilę. – Ale tak bardzo chciałam cię zabrać. Chciałam mieć przy sobie kogoś tak niezwykłego jak ty. Ale znam was i to wasze wstrętne przywiązanie do życia. Jak można być tak ślepo wpatrzonym w coś, co daje tylko cierpienie? Nie mnie na to odpowiadać. Jednak zdecydowałam, że dam ci wybór. Wybór niewątpliwie ciężki, a każda z możliwości niesatysfakcjonująca. – Śmierć wydawała się niebywale podekscytowana, wymawiając te słowa. – Widzisz, życie tak cenne jak twoje jest warte tyle co osiem innych, dobrze wybranych. To wszystko, co przed chwilą zobaczyłeś, czyli siedmioro ludzi, są właśnie tymi istnieniami. Zdecydowałam, że pewnego dnia wybierzesz pomiędzy nimi wszystkimi a sobą. Tak, właśnie. Jak pewnie spostrzegłeś, uratowałeś dotychczas siedmioro ludzi, a do pełnej równowagi potrzeba ośmioro. Już niedługo spotkasz dziewczynę. Ona będzie ósma i ostatnia zarazem. Kiedy ją uratujesz, dokonasz ostatecznego dzieła. Jednak możesz wybrać siebie. Możesz nie ratować dziewczyny, wtedy to, co widziałeś przed momentem, stanie się naprawdę. Ośmioro ludzi zginie, abyś żyć mógł ty. Ale gdy uratujesz dziewczynę, uchowasz przy życiu swoją kochaną babcię, niemowlaka mającego przed sobą całe życie, zapracowanego taksówkarza, czy też poczciwego staruszka, któremu kęs kanapki stanął w gardle – nieszczęśnik, doprawdy – zadrwiła, a później zmieniła ton głosu na jeszcze niższy i wibrujący. ­­– Śmierć za żywot i żywot za śmierć. Przyczyna jednego dla drugiego klęską, a klęska drugiego dla pierwszego przyczyną. W imię równowagi i porządku musisz wybierać. Jaki wyrok twój zapadnie w tę noc ciepłą, gdy oko w oko staniesz ze zgubą własną i do rozpaczy cię los doprowadzi? Jak zdecydujesz, gdy ujrzysz lico przerażone okraszone niewinnością, a później spojrzysz w swą duszę głęboką. Co jestem wart? – zapytasz, a nikt nie odpowie.

***

 

 

Pierwsze promienie wschodzącego słońca rozlewają się po mieście niczym płynne złoto. Dotąd wyglądające ponuro budynki, nabierają zupełnie nowego życia. Ludzie, jak co dzień, natychmiast wylegają na ulice. Dzieci zwracają uwagę na plakaty, z których klaunowie zapraszają na przedstawienie cyrkowe. Jedno z nich nawet odkleja plakat od ściany i, zwinąwszy go w rulon, chowa plecaku, po czym znika za zakrętem. Drzewa w pobliskich sadach dumnie prezentują porankowi swoje gałęzie, mieniące się na słońcu miedzianą barwą. Ich zamarłe w bezruchu gałęzie milczą, zachowując dla siebie tajemnicę nocy, a codzienność kieruje losami wszystkich ludzi, splatających się ze sobą w perfekcyjnej harmonii i równowadze.

 

Koniec

Komentarze

Raczej zakochani nastolatkowie obu płci, nie te nastolatki-dziewczyny.

„Gdy para nich złączona ze sobą miłosnym uściskiem wyłoniła się z ciemności...” - To „gdy para nich” do przeróbki. Można zrezygnować z „ze sobą”.

„Mężczyzna zmierzał w stronę drzwi, z sekundy na sekundę coraz bardziej przyspieszając, by wreszcie zbiec po schodach z niebywałą prędkością. Skupiony na jak najszybszym dotarciu do drzwi...” - powtórzenie.

„pozwalając wytchnąć od upału.” - raczej: odetchnąć od upału

„Wzrok skierowany na zawieszony na kciuku różaniec, wskazywał pogrążenie w modlitwie.” - Dziwne. Powiedziałabym, że wzrok może coś wskazywać, kiedy sami podążamy spojrzeniem w kierunku czegoś, na co ktoś patrzy. A na modlitwę czy pogrążenie raczej wzrok skierowany być nie może... Poza tym przecinek przed „skierowany”, albo w ogóle bez przecinka.

„Rozmów nie było końca” - Zły przypadek. Czemu nie było końca? Rozmowom.

„Wszyscy śmiali się i zajadali wybornymi kąskami (zawsze powtarzałem mamie, że ma talent kulinarny, w co nigdy nie chciała uwierzyć) Przepysznie...” - brak kropki na końcu zdania.

„Przepysznie wyglądająca karkówka przygotowywała się nad paleniskiem, pod którym w stercie leżały narzędzia do przygotowywania ognia. Spośród nich sterczał pogrzebacz z zakończeniem przypadkowo zagrzebanym w gorejącym węglu.”

Sama się przygotowywała ta karkówka? Poza tym powtórzenie. Narzędzia leżały raczej na stercie niż w stercie, albo ułożone były w stertę, czy coś. Zagrzebany pogrzebacz również zakrawa mi na powtórzenie.

„To był raczej sen. Choć sądząc po postępujących go zdarzeniach, nie można było nazwać go zwyczajnym.” - Postępujących go zdarzeniach...? Co to znaczy, przepraszam?

„Pojedyncze domy ciągnące się wzdłuż prostej, choć wyboistej, drogi, wołały o pomoc.” - Zbędny przecinek przed „drogi”.

„– A coś ty zgłupiał? Wnuczku wchudź do środka i rozgrzej ręce...” - Po wnuczku dałabym przecinek, a wchódź, jeśli już, to przez ó, jak mi się wydaje. Regionalizm regionalizmem, zwrot potoczny zwrotem potocznym, a ortografia swoją drogą...

„–Znowu mimowolny odruch.” - Brak spacji przed Znowu.

„„Obawiam się, że musimy zawieść ją do szpitala.” - Raczej zawieźć.

„Ciemność zapadła równie szybko, co wcześniej. Gdy jednak zobaczyłem niewyraźne kształty, zorientowałem się, że jestem w sali szpitalnej. Tym razem wydarzenia działy się bardzo szybko...” - powtórzenie.

„Kilkanaście spojrzeń zdradzających współczucie i zdezorientowanie wpatrywały się we mnie.” - Czy spojrzenie może się wpatrywać? Wątpię. Poza tym wpatrywało a nie wpatrywały, jeśli już, ale raczej kilkanaście podrzeń było skierowanych na mnie, albo wpatrywało się we mnie kilkanaście osób/par oczu.

„Spośród dochodzących głosów, nie udało mi się dosłyszeć babci.” - Zdanie do przeróbki.

Cisza zdawała się niemożliwa?...

„Zapomniana przez świat okolica, nieprzyjazna jak wzburzony ocean, nie potrafiła zachęcić nikogo, aby się w nią zapuścić...” - To dość nietrafione porównanie. Wzburzony ocean kojarzy się z chaosem, bałaganem, dynamiką, natomiast Twój opis sugeruje, że miejsce było spokojne, ciche i puste.

„Dotarłszy na skrzyżowanie instynkt podpowiedział mu, aby biec w prawo.” - Och. Przeczytaj to zdanie na głos. Brzmi tak, jakby to instynkt dotarł na skrzyżowanie. Podmioty to ważna sprawa, true story. Do przeróbki.

„Od miesięcy zamknięty w mieszkaniu z oknami szczelnie zasłoniętymi kotarami przywyknął do ciemności.” - Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że właściwą odmianą tutaj jest „przywykł”.

„Czasami noc jest zbyt ciemna, by móc ją zobaczyć. Wtedy trzeba ją zrozumieć, a nikt tak dobrze jak on nie rozumiał nocy. Od miesięcy zamknięty w mieszkaniu z oknami szczelnie zasłoniętymi kotarami przywyknął do ciemności. Ciemność to nic innego jak czarne morze bez granic – zawsze tłumaczył. – Zarówno ciemność jak i morze potrafią być groźne, jednak gdy się je zrozumie, nie stanowią zagrożenia. Ale wtedy noc działała mu na przekór. Nie chciała zdradzić tajemnicy. Kryła ją pod ciemnym płaszczem upiększonym gwiazdami.”

Strasznie dużo powtórzeń. Poza tym komu tłumaczył?

„Nagły podmuch wiatru otworzył ze skrzypem furtkę. Wąska ścieżka prowadząca od wejścia była obrzeżona przez trawę, wyglądającą jak czarna tafla jeziora smagana przez wiatr.”

„Nachylał się nad samochodem, muskularnymi rękoma naprawiając usterkę. Co i rusz wciągał głośno powietrze, a potem wycierał brudną ręką pot z czoła.”

„...gdy znów poczułem to uczucie.”

„...przed oczami zapadła czerń… (...)

Myśli nie zdążyły się zagalopować, gdy przed oczami pojawił się obraz.”

„Po podłodze plątały się kable i rury a ściany obwieszone były oponami” - przecinek przed a.

„...w uniformie, który gdyby nie liczne czarne smugi i plamy, byłby nieskazitelnie niebieski.” - Przecinek przed gdyby.

„To, że po raz kolejny w swoich wizjach mówiłem o kimś, o kogo istnieniu nie miałem pojęcia, w ogóle już mnie nie dziwiło.”

Nie miał pojęcia o istnieniu swojego dziadka, o którym rozmawiał w wizji wcześniejszej?

„postanowiłem wszystko przeczekać, nie kryjąc jednak zaciekawienia przed dalszym rozwojem sytuacji.”

Um, to brzmi tak, jakby chował to swoje zaciekawienie, żeby „dalszy rozwój sytuacji” się nie dowiedział. Raczej jesteśmy ciekawi czegoś, a więc zaciekawienia czym, a nie przed czym.

„Spoglądając na niezręczne palce z trudem operujące pomiędzy częściami samochodu...”

Niezręczne palce u mechanika to dość interesujące zjawisko. ; )

„W głowie wciąż powtarzał, niczym mantrę,: „Zrozum noc, zrozum noc…” - Interpunkcja. Skreśl albo dwukropek, albo przecinek przed nim.

„Gdy odgarnął gałęzie, szybki ruch ręki pojawił się jakby znikąd i natrafił na twarz młodzieńca.” - Ruch pojawił się znikąd czy raczej to ręka pojawiła się znikąd?

„krzyczący w niebogłosy niemowlak.” - Wniebogłosy łącznie.

„Stali oni wszyscy wpatrzeni we mnie wzrokiem niezdradzającym żadnych emocji.” - Kolejne zdanie do remontu.

„Pozostawiony bez opieki wózek z małym dzieckiem drącym gardło wzbudzał wielkie zainteresowanie wśród mijających go ludzi” - Dziecko drące gardło? A nie raczej: drące się na całe gardło?

„Przed tym jak ujrzałem taksówkarza, dogorywającego przygniecionym przez posąg Arystotelesa, zobaczyłem robotnika balansującego na krawędzi budowanej kondygnacji wysokiego wieżowca.” - I znów zdanie do przeróbki.

„Wzdrygnąłem się, gdy spojrzałem jej w twarz. Martwe, matowe oczy zagłębione w nienaturalnie głębokich oczodołach, nieruchomo patrzyły w przestrzeń. Jej twarz...”

„Spostrzegłem, że jej usta nie układają się prawidłowo; pozostawały cały czas półotwarte, nie zmieniając swojego układu ani na chwilę.”

„...a do pełnej równowagi potrzeba ośmioro.” - Raczej: ośmiorga.

„czy też poczciwego staruszka, któremu kęs kanapki stanął w gardle – nieszczęśnik, doprawdy – zadrwiła, a później zmieniła ton głosu na jeszcze niższy i wibrujący. ­­–„ - Wstawianie myślnika, który nie oddziela części mówionej od opisowej, w dialog, utrudnia czytanie.

Śmierć najpierw mówi normalnie, a potem jak Yoda. Dziwne.

„zwinąwszy go w rulon, chowa plecaku, po czym znika za zakrętem.” - chowa W plecaku.

„Drzewa w pobliskich sadach dumnie prezentują porankowi swoje gałęzie, mieniące się na słońcu miedzianą barwą. Ich zamarłe w bezruchu gałęzie milczą...” - raczej w niż na słońcu. Poza tym powtórzenie.

„...codzienność kieruje losami wszystkich ludzi, splatających się ze sobą w perfekcyjnej harmonii i równowadze.” - Raczej losami splatającymi się, nie splatających się.

Większość tekstu jest jak dla mnie chaotyczna, poszarpana i ledwo łącząca się w całość.

Jak właściwie on pomógł babci, skoro zmusił ją do spaceru po mrozie i posłał do szpitala, tak naprawdę? Co niby wniosła rozmowa o dziadku? Po kiego grzyba wpadał na ten pogrzebacz? O co chodziło z parą, która gziła się na drzewie w sadzie? Co niby zagrażało dziewczynie z psem? Co właściwie działo się na samym początku, do kogo on wyleciał w noc? Czego szukał po tym sadzie?

Za bardzo po łebkach i szybko potraktowałeś tę resztę ludzików: dziadka, bizneswoman, robotnika itp. W jaki sposób niby bohater uratował im życia?

Najpierw jest cała masa dziwnych zdarzeń, które trudno powiązać, kursywa dodatkowo utrudnia odbiór, a potem na łeb na szyję dodajesz jeszcze kilka postaci, praktycznie nic o nich nie pisząc i na czubek tortu wsadzasz Śmierć.

To, że nie wiadomo, co wybrał, w sumie jest na plus, choć przyznam, że liczyłam na to, że w zakończeniu to sielskie słońce oświetla może trupa dziewczyny.

Ogólnie jestem fanką prostoty, więc gmatwanie wydarzeń, których nie udaje się na koniec wyprostować i znaleźć dla nich wspólnego mianownika, to zły zabieg. I jeszcze te kawałki typu... „płomień nadziei ulegał napierającym ciemnościom nocy” albo „Światło haczykowatego księżyca zawisłego na dachu gwiezdnego namiotu rzucało zdradziecki cień tysiąca gałązek i liści.”... Nie, nie.

Warsztat generalnie niezgorszy, ale czasami zabijasz go nieskładnymi, niegramatycznymi albo barrrdzo udziwnionymi zdaniami.

Może innym opowiadanie przypadnie do gustu, ponieważ ja, niestety, takich tekstów, w których nie wiadomo, o co chodzi. zwyczajnie nie lubię.

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

joseheim dzięki za odwiedziny i wystukanie komentarza.

Głupio tak poprawiać członka loży, ale:

"Raczej zakochani nastolatkowie obu płci, nie te nastolatki-dziewczyny. "

Odsyłam: http://www.kul.pl/nastolatki-czy-nastolatkowie,art_22127.html

"Cisza zdawała się niemożliwa?... "

Nie rozumiem, co w tym złego, mogłabyś wyjaśnić?

"Jak właściwie on pomógł babci, skoro zmusił ją do spaceru po mrozie i posłał do szpitala, tak naprawdę? Co niby wniosła rozmowa o dziadku?" - z założenia miał jej zafundować zapalenie płuc, po to, aby w szpitalu przypadkowo wykryto u niej nowotwór.

"Po kiego grzyba wpadał na ten pogrzebacz?" Był w szoku, kręciło mu się w głowie, wymiotował, a obok siebie miał palenisko - o wypadek chyba nie trudno ;)

"Co właściwie działo się na samym początku, do kogo on wyleciał w noc? " Początek, a zarazem wszystkie fragmenty pisane normalną czcionką (nie kursywą) są jedną całością i opisują wieczór, podczas którego bohater ma ocalić ostatnią osobę. Dlatego wybiega w noc za parą kochanków, szuka ich po sadzie.

Przypuszczałem, że tekst może być nieco pogmatwany i trudny w odbiorze, i miałem tę świadomość, że stawiam sobie wysoka poprzeczkę. Skoro jest niezrozumiale to biję się w pierś i przyznaję do błędu - widocznie się nie udało.

Pozdrawiam

Popatrz, człowiek uczy się całe życie. ; ) Cieszę się, że ja też mogę. Wybacz zatem nastolatków, tyle osób używa niepoprawnej formy, że aż strach, w takim razie...

 

Co do reszy mogę tylko powiedzieć: tak, niestety, mam takie odczucia a nie inne. Autor pisze coś, co ma na myśli, a czytelnik odczytuje czasem coś zupełnie innego...

 

Może ktoś jeszcze tu zajrzy i wyrazi swoją opinię co do zagmatwania/zrozumienia. Pozdrawiam. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dlaczego 2/3 (na oko) tego tekstu jest napisane kursywą? Źle się to czyta; niewygodnie. Kursywa służy wyróżnianiu małych fragmentów tekstul na dłuższą metę jest nieczytelna. Treściowo tekst mnie nie wciągnął. Dobrnąłem chyba do 1/3, a nie wydarzyło się nic, tylko narrator coś ględzi i wspominkuje. Nie lubię takiego sposbu pisania. Retrospekcje są dobre albo w małych dawkach, albo później, kiedy już uda Ci się zbudoiwać napięcie i przyciągnąć uwagę czytalenika. Retrospekcja będąca źródłem informacji, które czytelnik za wszelką cenę stara się wyłowić, jest super. Retrospekcja dla samej retrospekcji najczęsciej jest po prostu nudna.

 

Spróbuję tu jeszcze wrócić, ale nie potrafię niczego obiecać.

Nowa Fantastyka