- Opowiadanie: Amazis - Pusto jest pod czeremchą

Pusto jest pod czeremchą

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pusto jest pod czeremchą

 

 

 

 

– Karolino… chodź już, duszko, nie męcz się!…

– Muszę to przecież skończyć – usłyszał w odpowiedzi. – Popracuję jeszcze trochę, a ty połóż się, i zaśnij. Nie czekaj.

Przez otwarte okno wpływał do izby Macieja słodki zapach bzu, zmieszany z wonią kwitnącej czeremchy. Z drugiego końca chałupy dobiegał leżącego w łóżku gospodarza terkot kołowrotka. Karolina nie żałowała oczu, przędąc późnym wieczorem przy lampie naftowej. Pracowała w gospodarstwie całymi dniami i nocami, wyręczając jego niedołężną starość: nie zwracała nawet uwagi, jak piękny był maj tego roku, i jak piękne były jego wieczory.

Położył się na wznak, przykrył, i, tak jak zwykle, zaczął odmawiać pacierz. Nie mógł klękać, bo kolana okropnie go potem bolały, oj, okropnie! Wybacz, Panie Boże, myślał, i po cichu odmawiał w łóżku swoje starcze paciorki.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

Może dziś Karolina pospieszy się, i wcześniej skończy swoją pracę.

Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…

Może dziś nie przyjdą koszmary, może odegna… je… swoim młodziutkim, gorącym ciałem.

Aniele Boży…

Może właśnie dziś… dziś…

 

Taki obraz:

Płonie wielki dom. Naprawdę duży, murowany, choć strzechą kryty, okazałością dorównujący dworowi. Pełen ładnych mebli. Zegarów. Dywanów. Rzeczy, na które chłopów ze wsi nigdy nie byłoby stać – i z którymi, tak po prawdzie, nie umieliby się obchodzić. Zresztą, słychać ich, jak biegną lub jadą z wiadrami. Ustawią się łańcuchem od domu do studni i będą chlustać wodą do środka.

Parobcy pędzą z wielką, mokrą płachtą. Dobrze, może chociaż i strzechę na stodole i stajniach da się uratować: ta na chlewie już zajęła się ogniem… i to jakim. Wszystkie świnie są już stracone.

Noc wchłania ciepło ognia, łapczywie, jak woda, w którą włożono rozpalone żelazo. Ale płomienie są tak wielkie i tak gorące, że nawet wytrzymałość ciemności ma swoje granice. Gorący wiatr uderza w twarz, roznosi iskry.

– Pani Helena… w środku!

 

***

 

– Szczęść Boże, Macieju!

– Bóg zapłać, Bóg zapłać…

Dróżką szedł stary Warzelniak. Ciekawe. Przystanie i zapyta, co tam nowego w obejściu? A może chociaż słówko o pogodzie rzuci?

Nie porozmawiał, nie przystanął. W ogóle nawet nie spojrzał.

Maciej oparł brodę na lasce. Siedział pod ścianą swojej chałupy i patrzył na dróżkę do miasteczka, którą przechodzili najróżniejsi ludzie – żaden nie okazał mu ani krzty życzliwości, żaden nie wykroczył poza magiczną granicę pozdrowienia, za którą mówi się o jakiejkolwiek zażyłości z kimś. Nikogo nawet nie interesowały czeremchy, które kwitły w tym roku na potęgę. Gdy stary, duży dom spłonął, Maciej wystawił chałupę tuż obok młodych drzewek, by okryły biedę, gdy dorosną. Teraz, po tych wszystkich latach, czeremchy obejmowały swoimi szerokimi koronami obydwa szczyty domu, tak, że gdy kwitły, zdawało się, jakby na chałupinie Macieja przysiadły jakieś dwa wielkie chmurzyska.

No nic. Może ktoś inny?

Ale tak samo, jak Warzelniak, przeszli dróżką i Gołąb, i Płótniewski, i nawet żydzisko Wajzenberg, który przez wspomnienie dawnego bogactwa Macieja zawsze miał do niego swój kupiecki szacunek. Ci dwaj pierwsi nawet się nie odezwali, ledwo tylko kapelusza uchylili.

Wstał Maciej z ławeczki. Trudno mu było się prostować przy ścianie, bo plecy miał już zgięte w pałąk, i kto wie, czy nie zginały się jeszcze bardziej ku ziemi – tak bardzo go bolały za każdym razem, gdy wstawał rano z łóżka. Oparł się ciężko na swojej lasce i zakolebał się do wnętrza domu.

 

A w domu zawsze chłodno. Ale nie zimno, bo wiatru nie ma. I ciepło, co to od pieca z białych kafli bije, jakieś takie inne niż to, którym obdarowuje ziemię słońce: grzeje, ale nie wysusza. Jakieś takie… oswojone.

 

– Właź, Macieju, do środka. Stary już jesteś, gdzie ci na przed chałupą na ławce siedzieć jak ta kura na grzędzie – z wnętrza chałupy dobiegł go głos młodej kobiety.

 

Stary?

Przecie ledwo na pięćdziesiątą wiosnę mu szło. A Walenty, co to ponad sześćdziesiąt razy widział, jak żurawie odlatują, to i byka potrafi za rogi złapać, i łeb mu do ziemi przygiąć. A on, Maciej, przez ostatnie miesiące i zgarbiał, i posiwiał, i nawyków starego dziada nabrał. A przecie do niedawna jeszcze był jak dąb! Wdowcem był, nie powodziło mu się tak jak kiedyś, ale wiele bab mógł sobie wokół palca okręcić.

“Weź tę młodą”, gadali.

 

W środku, w kuchni, Karolina lepiła ciasto. Pewnie na pierogi.

– I cóżeś się tam ciekawego dowiedział? Jakie ci wieści gawrony przyniosły?

– Nawet gawrony nie chcą ze mną gadać – odburknął, położywszy kapelusz na stole, obok siebie. – Wszyscy się odwracają ode mnie jak od zbrodniarza… jak od mordercy… A co ja komu zrobiłem?

Dziewczyna sięgnęła po miskę z krupnikiem i podała mu ją. Zrobiła to szybko i zgrabnie, tak jak zazwyczaj – wykorzystując jak najmniejszą ilość ruchów, starając się nie oderwać od roboty. Nigdy nie przerywała pracy: jak coś zaczęła, to musiała skończyć. Do tego Maciej się już przyzwyczaił, ale po tych kilku miesiącach od ślubu i kilku kwartałach, od kiedy zaczęła u niego pracować, nadal nie mógł się nadziwić, że zawsze potrafiła zgadnąć, czego to też on w akuratnej chwili sobie życzy. Chciał krupnik – miał krupnik. Chciał żeby przyszła – przyszła. Trzeba było coś we wsi załatwić: myśl mu ledwo przez głowę przelazła, a ona już stała w drzwiach, ubrana do wyjścia.

– Macieju, Macieju – zaszemrała nad jego głową Karolina.

Włosami musnęła mu skronie, rękami oplotła szyję.

– Ty już stary jesteś, i zgorzkniały się robisz. Gdzie ci do ludzi. Oni tam – machnęła ręką ku oknu – pędzą, biegają, chcą się dorobić cudzym kosztem. Za szybko kręci się dla ciebie świat. Sił ci ubywa, nie przybywa. Nawet laska zaczyna ci ciążyć, a bez niej przecież już ani rusz.

I tak mu mówiła, śpiewała, nad niedawno posiwiałą głową, aż wreszcie zaczął tą głową kiwać i grzebać łyżką w parującym talerzu z zupą.

 

***

 

We młynie zawsze było pełno roboty – i nikt nie patrzył, czy wiosna, czy lato, czy jesień, czy zima. Bo przecież nigdy nie było tak, że młyn we wsi mielił na czas wszystko to, co mu do zmielenia przynieśli. Sam jeden był, na całą okolicę. Jak przyszła wojna, to całą wioskę wraz z młynem, co to w sąsiedztwie leżała, spalili, i teraz został tylko młyn Kazimierza. Jak na złość, wiosenny mór zabrał co prawda wiele gąb do żarcia, ale roboty z kolei przydał w dwójnasób – bo nie było komu pracować. Ot, los.

Dlatego Kacper, długonogi chłopak wprost stworzony do biegania w tę i nazad po krętych schodkach wnętrza wiatraka, miał niewiele czasu w ciągu dnia by odetchnąć, usiąść i poczytać wyjęty gdzieś zza zżartej przez korniki belki kawałek gazety albo jakiś chłopskie kalendarze, w których spisywano wszelakiej maści bajania wiejskie. Traktowały o różnych rzeczach – czasem o tych, których dokonano niedawno, a czasem o takich, co to miały miejsce w czasach, gdy się ludzie nawet przeżegnać nie potrafili. Kacper bardzo lubił te starodawne klechdy, i dziękował Bogu za plebana, który swego czasu nauczył go czytać, oraz za grubą Martę, która użyczała mu papierzysk ze strasznymi opowiadaniami.

Dziś jednak Kacper nie czytał kalendarza, ani nawet zwykłej, pożółkłej gazety, a swój wolny czas – którego przecież, jak wiadomo, wiele nie miał – wykorzystał, by popatrzeć na co innego. Dziś była sobota, a w każdą sobotę drogą, która biegła przy młynie, przejeżdżała w rozklekotanej bryczce Karolina Maciejowa – jechała na zakupy do miasteczka, wystrojona jak dziedziczka, z włosem rozpuszczonym po panieńsku. No, po prawdzie, to ledwo na dwudziesty czwarty jej szło, to co, miała urodę pod czepkiem, jak stara baba chować?

Gdy popędzała Karuchę, swojego konia czarnego jak diabeł, chłopy ustępowali jej z drogi, a baby pluły przez lewe ramię. Ale ona sobie nic z tego nie robiła, gdzie tam. Zawinięta w szkarłatną chustę z frędzlami, dumna jak księżniczka, nikogo nie obdarzyła nawet jednym spojrzeniem.

Tylko do Kacpra mrugnęła. Swoimi cudnymi, zielonymi oczami, piękniejszymi nawet od oczu Rebeki, córki Wajzenberga.

 

***

 

Nad mogiłami Maciej też zasadził czeremchę. Urosła bardzo duża: dwadzieścia wiosen minęło już od śmierci Heleny i jej córki. Lubił tutaj przychodzić, i siadać pod gałęziami drzewa: w szumie liści słyszał głos swojej zmarłej żony. Nadal żyła, tylko tak… inaczej. Zmieniła postać, gdy drzewo wypiło jej stygnącą krew cienkimi nitkami korzonków.

I tylko jej. Grób Alinki był tylko symboliczną mogiłką, w której zagrzebano trumienkę z garścią popiołu zebranego z pogorzeliska. Czy ten proch pochodził z jej ciała? Nawet Maciej w to wątpił.

 

Popatrzył na wysoką czeremchę. Kilkanaście razy już widział, jak jej białe, pachnące kwiaty zmieniły się w czarne, mięsiste kulki.

– At widzisz, duszko – zaczął, oparłszy brodę na rączce laski. – Najpierw jest to, co białe i słodkie, a potem to, co czarne i gorzkie.

Wetknął świeczkę w ziemię i zapalił ją.

Nie było większego wiatru od kilku dni, będzie się więc palić długo. Trzeba by też wreszcie krzyż poprawić… w ogóle, to lepiej dać Kubie, stolarzowi, na nowy, lepszy.

– A cóże to, Macieju, tak dumacie? Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – zabuczał ksiądz, który ni stąd ni zowąd wynurzył się zza krzaka derenia. Maciej słyszał wcześniej, że z grabarzem chodzi po cmentarzu, ale nie sądził, że do niego zajdzie.

– Na wieki wieków, księże dobrodzieju, na wieki wieków… Dumam tak, bo co mi więcej zostało? Sam już ciągnę ku grobowi, i mnie myśli już nachodzą, jak to tam jest po tej drugiej stronie. Ona by mi powiedziała, biedactwo, ale widać nie może.

„Albo nie chce”, dodał w myślach.

– Żyjcie poczciwie i sakramenty przyjmujcie, to nie trzeba wam będzie pytać – ksiądz wzniósł rękę i oczy do nieba, jak na kazaniu w kościele. – Dziękujcie Bogu, że nadal czas macie, by pokutować, by własną marność dostrzegać…

Przyjrzał się pleban gospodarzowi.

– Ale powiedzcie, Macieju: posiwieliście ostatnio.

– Ona mnie woła – gospodarz kiwnął głową w stronę mogiły. – Że w przysiędze nie wytrwałem, że ja… drugi raz przed ołtarzem…

– Macieju, Macieju! – pleban podniósł głos i złożył ręce na brzuchu. – Wezwać to was tylko Bóg może. A że w przysiędze nie wytrwaliście… i święty Piotr się zaparł naszego Pana. A on mu wybaczył. Nie można się przecie do końca życia winić, wyspowiadaliście się, a i skruchę okazujecie…

Gospodarz chciał coś powiedzieć, ale pleban szybko wszedł mu w słowo.

– Właśnie, właśnie, Macieju: kochać bliźniego to jedno, ale Boga – to drugie. Małżonkę w kościele widuję rzadko, a to jest dziwne, bo wy sami często uczęszczacie, i to nawet w dni powszednie, gdy tylko same stare baby w pierwszych ławkach siedzą.

– A, wolę za dwoje się modlić. Niedomaga, biedactwo. Gadają, że nie uczęszcza z niechęci, więc się modlę, żeby wyzdrowiała.

Ksiądz miał minę, jakby zobaczył ubłoconą ropuchę

– Tak, pókiście zdrowi i silni, idźcie się modlić za młodych, żeby się nie zapocili, kiedy to jeżdżą w tę i nazad po wsi, a jak słońce dobrze przygrzeje, to i dalej, do miasteczka.

“Jak, do miasteczka? Przecie ona chora, biedactwo, ledwo koniec palca może za drzwi wystawić.”

 

Pożegnał się pleban z Maciejem, i skinął na młodego Kacpra, który wypełniał obowiązki grabarza po tym, jak starego Huberta zaraza zabrała.

– Chodź, Kacprze, człowieka w jego bólu zawsze trzeba samego zostawić.

Kacper posłuchał. Gdy tylko weszli w alejkę, biegnącą przez środek cmentarza, otupnął buty z tłustych grud, które poprzylepiały mu się do podeszwy. Miał już dość roboty grabarza. Nie było dnia wczesną wiosną, żeby w głębokich dołach nie zagrzebywano przynajmniej jednego trupa dziennie. Ot, mór. Dawno go nie było, to i w końcu przylazł. Ziemia pochłaniała coraz więcej ciał, i chłopak czuł się, jakby znajdowała w nich coś na kształ daniny. Każdy pogrzeb wyglądał jak składanie ofiary prastaremu, a wielce żarłocznemu bóstwu.

Kacper lubił myśleć o rzeczach w taki… pogański sposób. Księdzu o tym oczywiście nie mówił, i chował przed nim starannie wszelkie historie o dawnych czasach, gdy na tych ziemiach nie było jeszcze wiary w „Jezu Chrysta”. To przez nie, tak mu się wydawało, coś dziwnego działo się z jego wyobraźnią.

Minęli bramę cmentarza.

– Proszę księdza dobrodzieja… – rzekł nieśmiało.

– Tak, Kacprze?

– A to jest prawda, że jak ksiądz patrzy przez monstrancję na mszy, to widzi wszystkie czarownice we wsi…?

– Kacprze!

Pleban stanął i złożył ręce na brzuchu.

– Szalejuś się objadł? Co to za skojarzenia ci się w głowie lęgną? Pewno Marta ci takie głupoty do głowy wkłada, co?

– A, bo jak tak patrzę na Macieja, i słucham, co gadają, to… sam nie wiem, co myśleć.

Ksiądz popatrzył na niego przeciągle, jakby sprawdzając, czy jest godny zaufania. Ruszył po chwili, wolno stawiając kroki.

– Kacprze… Świat pod słońcem, świat boski, rządzi się określonymi prawami, które Pan sam ustanowił, i w ich myśl nie mogę nikomu mówić o znakach, jakie od Niego dostaję.

I zaczął opowiadać, jak to Bóg urządził świat.

Kacper zaś liczył tylko kroki, jakie mu zostały do rozstajów, na których drogi jego i księdza wreszcie miały się rozejść. Nie lubił jego gadania, traktował je tak, jak paplanie swojej matki o pszczółkach i kwiatkach z czasów, gdy był małym smarkiem i rozpytywał, skąd się biorą dzieci. Dziś jednak widać było, że pleban chciałby, ale nie może języka rozpuścić.

 

***

 

A jak to się zaczęło? At, zaraz po Wielkiejnocy, jak ledwo minął tydzień od pierwszego święta: gdy w ogródku wdowy po Marczaku sterczały już białe główki narcyzów, a nad bagnami, co to rzeczkę okalały, zaczęły gwizdać czajki.

I była raz taka tam, niby zwykła, wiejska noc – ciepła i duszna, bezwietrzna, z księżycem i gwiazdami.

I tak się stało, że Karolina, jak to zazwyczaj, siedziała do późna w nocy przy kołowrotku, a on, Maciej, leżał w łóżku i nie spał, tylko patrzył się w sufit i odmawiał dziesiątkę różańca. Tak po prawdzie, to wtedy ten sen nie przychodził mu jakoś tak strasznie łatwo, i nie śniły mu się dziwne koszmary, i w ogóle jak się kładł, to nie czuł bólu w plecach, jakby mu kto dziesięć pudów soli cały dzień kazał dźwigać. I taki siwy też nie był. Czy był, a może mu się zdaje..?

No, w każdym razie, słychać było, że konie w stajni są niespokojne, i jakieś stuki-puki, cuda, coś tam stale się było słychać. I w jednej chwili rwetes się taki straszny podniósł, jakby kto nie cztery, ale dziesięć koni naraz zarzynał. Po dwóch sekundach Karolina była już na zewnątrz, a on, zaplątawszy się w koszulę nocną, wybiegł na dwór innymi drzwiami – tak, że gdy on był jeszcze na progu domu, ona już badała sprawę.

Gdy dobiegł do stajni, Karolina właśnie z niej wychodziła, niosąc w ręku lampę naftową.

– Coś było w stajni! Duch, mara! – przeżegnała się… przestraszona, z rozwianym włosem, blada jak śmierć.

Wziął od niej lampę, i wszedł do środka. Konie trzęsły się jak listki na osice, i gdyby nie były spętane, potratowałyby w szaleńczej ucieczce i gospodarza, i jego żonę.

– Czy coś widziałaś? – zapytał żonę.

Opowiedziała, że widziała jakiś kształt na końskim grzbiecie, jakiś cień, ludzki-nieludzki… było ciemno, ale to coś było jak dziura w ciemności. Jak otworzyła drzwi, to tylko szum usłyszała, a jak przystawiła lampę, to tylko taki jęk cichy, jakby się małe dziecko albo psa mocno uderzyło.

– Cichy był, ale było go czuć, nie słychać. Tak głęboko, w kościach. Tak… – zastanowiła się. – tak w… duszy.

Duch? Maciej zawsze twardo stąpał po ziemi.

– Może ci się coś przywidziało? – zagadnął.

– Przywidziało, mnie?

Karolina nagle wybuchnęła głośnym, urywanym śmiechem.

Machnął na to Maciej ręką. Baba w strachu różne rzeczy robi i gada… ale jakoś tak ten śmiech nie mógł mu wyleźć z pamięci, jakby mu drzazgą w niej stanął.

Żałował, że konie nie potrafią mówić.

 

***

 

Rebeka siedziała przed szybą i wpatrywała się w krajobraz za oknem. Drzewa kwitły, ptaki śpiewały, pola zazieleniły się już szczoteczką młodych listków – ot, maił się maj, i było tylko czekać, kiedy zakwitną bzy. Słońce prażyło mocno jak w lipcu, ale ponieważ od końca marca aż do teraz nieustannie padały deszcze, nikt nie sarkał na upały, chcąc się po prostu nimi nacieszyć.

Nie zmieniało to faktu, że były one czymś dziwnym.

Dziewczynka obserwowała, jak do szynku zbliża się drogą stary Adam. Widać było po nim jakieś zaaferowanie i pośpiech. Rebeka wodziła za nim swoimi zielonymi oczami, jak pies pilnujący obejścia. Kilka sekund po tym, jak jego wysoką, chudą sylwetkę zasłoniła drewniana linia okiennicy, jęknęły drzwi, a do chłodnej izby wpadł strumień ciepłego powietrza.

Wszyscy popatrzyli na stojącą we wrotach postać.

– Gorąco – Adam zamknał drzwi i powachlował się rondem słomkowego kapelusza. – Taka spieka to i rzadko kiedy w kanikułę się trafia… Posucha się szykuje! Do czerwca nie puści, a w żniwa nie zboże, tylko drzazgi suche się pozbiera.

– Kara boska – załamała ręce Marta. – Trza się modlić, trza pokutować, by nam Pan gniewu swego odpuścił…

– Aj, już zaraz kara – zagadnął znad lady Wajzenberg. – Gadałem z plebanem dobrodziejem, on ma taką maszynkę, co bałumetr się nazywa i pokazuje, kiedy będzie deszcz padać. No i powiedział, żeby się ulewy nie spodziewać. A wy się jak dzieci modlita i prosita o wodę z nieba, kiedy on dobrze wie, że jak jej nie ma, tak nie będzie.

Adam sarknął pod nosem. Ksiądz grzmiał na kazaniach, żeby dawać na msze i śpiewać w kółko „Boże Abrahamów”, żeby posucha ustąpiła: sam tymczasem miał jakąś bałumetrę pokazującą pogodę, o której już słuchy po całej wsi łaziły, i pewno w śmiech walił po kątach kościoła widząc, jak lud ciemny chodzi w procesjach pokutnych i zawodzi o deszcz. Nie w smak jednak było Adamowi przyznawać rację Żydowi.

– Pan nasz – kiwnął pojednawczo głową – potrafił przesunąć morze tak, żeby Izrael przeszedł suchą nogą po jego dnie, totyż jak mu się zachce, to i wskazówkę na bałumetrze bujnie, i deszcz spuści. Wieleć go to kosztować nie będzie chyba?

– Ano nie będzie, nie będzie… – szum rozszedł się po karczmie.

Nagle dziewczyna spod okna pisnęła:

– Kacper idzie!

– Tego świszczypały jeszcze brakowało – mruknęła Marta. – Ale w sumie dobrze. Bo ciekawam, co też od księdza wyciągnął.

Adam i Wajzenberg spojrzeli po sobie. Żyd przeczesał zgrabiałą dłonią sterczącą brodę.

– A cóżeś ty, dobrodziejko nagadała młodemu Kaszprowi?

– Ja? Ja tam guzik wiem – uśmiechnęła się od ucha do ucha.

Do izby wszedł Kacper i przywitał się ze wszystkimi. Niedługą drogę przebyło słońce po niebie od tej chwili do czasu, gdy karczmę opuścił Adam, w naciśniętym na czoło kapeluszu ze słomy. Rebeki nie było już przy oknie.

 

– Nie za bardzo wypada mi tak spacerować z tobą po drodze… każdy może nas zobaczyć, Kacprze.

Ścisnął ją mocniej za rękę. Oj, był dla niej w stanie zrobić wszystko. Wszystko! Za te zielone oczy, za tę rączkę delikatną, przywykłą nie do grabi i wideł, jak to bywa u baby ze wsi, ale do przewracania ksiąg, do pisania i wodzenia palcem po linijkach śmiesznego, żydowskiego pisma. Śmiał się nieraz z tej bazgraniny, ale ona zawsze się oburzała i mówiła, że z liter nigdy nie należy się śmiać. Bo litera to dźwięk, a każde słowo – to melodia.

– A co mnie tam. Pracować – pracuję. Na swoim już bym się dorobił. Tylko czekać, aż mi ojce z tego świata zejdą, przecie już teraz rzężą, jakby im kto grające ropuchy do paszczęk powsadzał. Komu innemu nie ma dziedziczyć po nich. A jak przyjdzie dobry czas, to w pieruny to puścimy, i pojedziemy do miasta, zostaniesz uczycielką, a ja w jakiej fabrykarni będę pracować… i będzie dobrze, wielkie państwo z nas będzie, zobaczysz.

Rebeka uśmiechnęła się słabo.

– A, tam – rzekła po chwili – każdej tak gadałeś. Magdzie, i kowalównie, i Ance, tej z warkoczem. Teraz ci się żydówki zachciało, to i jej tak bajdurzysz. A musisz wiedzieć, że żydówka tylko raz umie się zakochać.

– Raz, ale za to dobrze! To wystarczy.

Rebeka spojrzała w niebo. Gdzieś śpiewał skowronek. Szukała wzrokiem małej, czarnej kropki na tle bezchmurnego nieba: znalazła tylko coś dużego, co zataczało wysoko, hen, wielkie kręgi nad polami.

– Popatrz, widzisz tego tam, jastrzębia? Jak wysoko, jak dumnie też lata! Ale ja nie chciała bym jastrzębia, co to fruwa i się puszy; i jastrząb przecie ucieknie przed orłem. Ale widzisz, gdzieś śpiewa skowronek, nie boi się drapieżcy. Śpiewa nawet! Taki mały, a taki odważny.

Kacper starał się za wszelką cenę złapać koniec nitki, którą Rebeka haftowała w swojej wyobraźni jakieś dziwne obrazy. Nie przywykł do takich. Ale! Jak się baba zapędzi w gadaninie, to kto ją zrozumie?

– Czyli że co? – zapytał.

– Wszystko dla mnie zrobisz, mój mały, odważny Kacperku? Wszystko…?

 

***

 

Nie co noc wprawdzie, ale często, słyszał Maciej o północy jakiś hałas, krzyk, jakby głos kobiecy albo kwilenie dziecka – lecz gdy uchylał drzwi stajni, zawsze było już po wszystkim.

Po jakimś czasie przestał się nawet budzić.

Koty wywędrowały pierwsze. Razu pewnego wszystkie kury, w ślad za kogutem, przefrunęły przez płot – i tyle je widzieli. Konie w stajni zdechły. Potem dwie krowy. Świnie. I nastał dzień, że nie zapiał kogut, nie zarżał koń: nawet chlew był pusty i nie było po co do niego chodzić, tak samo, jak i do kurnika. Straszny był to czas, szczególnie wieczorami, gdy się wyszło na zewnątrz ze świadomością, że w gospodarstwie nie ma ani jednego zwierzęcia. A przecież gospodarstwo bez zwierząt – jest martwe, obojętnie, czy ktoś na nim jeszcze pracuje.

Buda starego Burka też ziała pustką. Pies pogryzł kiedyś gospodarza, a ten w złości rozwalił mu łeb motyką: tak to wierny pies okrył hańbą swoją dziesięcioletnią służbę u Macieja. Innego psa Maciej nie wziął – odkąd poszedł po radę do Joanny i wysypał, za jej radą, wszystkie progi w obejściu żółtym prochem z zeschłych bożocielnych wianków, nic już nowych zwierząt nie nawiedzało, ale przy samym Macieju żaden pies nie mógł wytrzymać ze złości. Szarpał się, szczekał, jakby samego diabła widział. Do koni i świń nie miał w ogóle po co chodzić, chyba, że podobałby mu się odcisk podkowy na twarzy. Obowiązki zatem poprzejmowała Karolina, a on sam zaczął śnić straszne rzeczy, posiwiał i zgarbił się, jakby te siły, które go opuszczały, ciągnęły go ku ziemi.

 

– Mór jakiś, zaraza – mawiali jedni.

 

– Chyba jednak nie – odpowiadali inni.

I tak się zaczęły plotki o Karolinie.

 

– Macieju – zaczął Adam. – Ja ci mówię: odpraw ją.

– Aj tam, gadasz – stęknął Maciej. – Raz ja już przysięgałem… i słowa nie dotrzymałem. Niech chociaż teraz…

– Ale ty nie wiesz przecie – Adam wyjął spod stołu swoje wielkie łapska i zaczął zaciekle nimi wymachiwać – co też po wsi wygadują o niej! Jeździ sama na jarmark, na targ, do sklepu, do miastka, i tylko do kościoła ciebie samego wysyła. Siedzisz tu jak w więzieniu. Czy ty wiesz chociaż, co to, kto to jest? Skąd? Z jakich rodziców?

Maciej wiedział tyle, co i inni. Z Miasta ponoć pochodziła, a tutaj najęła się na dziewkę do pomocy w Macieja gospodarstwie. Rok minął, i Maciej przed nią uklęknął, chociaż nic nie miała w kieszeniach, i nawet dachu nad głową innego niż ten, który on jej dał. Na byle jakiej ładnej, ale biednej, Maciej nawet by oka nie zawiesił, ale Karolina jakaś taka inna była: gramotna, ogarnięta, i jakiś taki błysk w oku miała i język cięty jak nóż – ktoś jedno słowo powiedział na nią, ona go dziesięcioma zasypała.

I tak to jakoś się złożyło, że pewnego dnia zapomniał jakoś i o swoim wieku, i o Helenie, która od dwudziestu lat już jadła ziemię, i o córce, która mu zginęła w ogniu. A przede wszystkim o przysiędze danej im obydwu: nie miało być w życiu Macieja innej kobiety niż Helena i innego dziecka niż Alinka. Karolina zapełniła pustkę w łożu, a co do dziecka…

– Ej! Słuchasz ty mnie?

Słucham, słucham…

 

A słuchał słów księdza, które mu w głowie zostały, słuchał gwizdów czajek tamtego wieczora, ostrego śmiechu Karoliny i huku dawnych płomieni, wypalających dziurę w czasie, przedostających się do teraźniejszości. Coraz częściej śnił mu się ten stary koszmar, który przecież sam przeżył na własnej skórze. Zaczynał się obawiać, czy nie spotka się z nim na jawie, tak, jak przed laty.

Tylko, że teraz już nie mógłby się z nim zmierzyć. Garb mu urósł, a ciężar jaki dźwigał na plecach – stawał się coraz większy i większy, tak, że coraz mocniej musiał się opierać na lasce, aż mu pęcherze i odciski powyskakiwały na dłoniach.

– A z tym kościołem, to też dziwna sprawa. Jak to jest, że twoja na rezurekcję wielkanocną w procesji tylko raz świątynię okrążyła? Raz, to tylko bogate chłopy mogą okrążyć i dziedzic, żeby nikt im miejsca nie podsiadł w najlepszych ławkach, bo przecie w rezurekcję tłok wielki i nikt nie patrzy, gdzie mu wolno, ale gdzie wolne. Ale jak baba raz okrąża – to tylko wiedźma tak może, bo jej się za mocno łembanie dzwonów we znaki daje. No i przypatrz się Macieju, jak ci się wiedzie! Co to, to tak ma być? Mało to zwierząt natraciłeś..? Jak ludziska widzą, że twoja usta otwiera, to już od razu myślą, że odmawia Ojcze Nasz na wspak.

– Gadanie ludzkie, tfu! – Maciej splunął. – U mnie w domu nigdy nie było ciemnoty i nie będzie, a ja sam nie mam zamiaru najmniejszego słuchać, jak gruba Marta ploty po wsi roznosi. Roiło się babie, że skoro ona na pięćdziesiąt wiosen, i ja na pięćdziesiąt, to będzie panią na włościach. A tu masz, nie udało się jej. No to jątrzy, babiszcze.

– To wyślij swoją do kościoła wreszcie! Niech się skończy to gadanie całe, i ja mam go dosyć!

– Jak go masz dość, to po co tu przyłazisz, i ploty tylko powtarzasz?

Maciej zaczynał już tracić cierpliwość.

– Ty Macieju za bardzo się nie unoś – Adam nałożył kapelusz na głowę i przygładził brodę – bo te twoje herby już dawno kaczki zadeptały! Mój dziad…

– No – to ty się nie masz co unosić, skoro ani jednej litery, jak kret, nie znasz. Będzie mnie tu pouczał…

– A ty mi tu co…?

– A to, że nikt mnie, dziady, nie będzie mówić, co mam robić u siebie w chałupie!

Maciej wpadł w złość. Adam był jego ostatnim przyjacielem we wsi, ale jak było widać i on pozwalał sobie za wiele. Wszyscy naskakiwali na Karolinę, jaka to ona zła, że za młoda, że za ładna, że taka, że sraka – tylko Adam starał się nie wtykać nosa tam, gdzie go nie chcą, i nawet dobrze mu to wychodziło. No, ale i on widać uwierzył w brednie. Wielu już dawnych znajomych Maciej powyrzucał z chałupy, i jeszcze na pogroził im sękatą laską na progu: teraz przyszła kolej na Adama.

Ten zaś nasunął kapelusz na czoło i szparkim krokiem wyszedł poza wiklinowy płot. Strzepnął pył z butów, gdy minął bramę obejścia.

 

Maciej usiadł. Nie miał już nikogo już we wsi, kto by go chociaż szanował, bo o przyjaźni nie było przecież mowy. Dwie chude szkapy, trochę kur i kaczek, parę krów, dwie świnie. To był cały jego majątek. Gospodarkę miał niemałą, ale ponieważ nikomu nie chciało się za dobre słowo na niej pracować, a on sam postarzał się setnie przez te ostatnie pół roku, więc…

A może to i była prawda, co gadali? Przecie dopóki się Karolina nie pojawiła, nic go w nocy nie nawiedzało.

 

W posiwiałej głowie kłębiło się zbyt wiele myśli.

Czy zaiste nie posiwiała za szybko?

 

Nagle drzwi otwarły się, i do izby wpadła potargana Karolina.

– Macieju!

Wstał, a ona rzuciła mu się w ramiona. Nie były już tak silne, jak kiedyś: gdy w zdziwieniu upuścił laskę, to słaba Karolina go podtrzymywała. Nie on ją, jak przykazał Pan Bóg.

– Nienawidzą mnie, oni wszyscy mnie nienawidzą… Rzucają za mną łajnem, brudzą moje sukienki… Wiedźmą przezywają! Tylko dlatego, że mnie wziąłeś za żonę, a co ja temu winna jestem?! Pewnie i ty tak samo myślisz, mam rację? Mam, na pewno! Przecie ty z tej samej gliny, co i oni wszyscy… Ta wasza ziemia jad ludziom do krwi wpuszcza, innym żyć nie dając!

Usiadła na stołeczku i zaczęła płakać, wycierając oczy krańcem chustki z frędzlami.

– A ja nie mam nawet dość godności, żeby im w oczy spojrzeć, bo bieda, tylko bieda u nas… Złym gospodarzem, Macieju, jesteś! Wszystko na mojej głowie, wszystko ja muszę załatwiać… Na targ sama jeżdżę, a potem mnie palcami wytykają. A ty w lato się przy piecu grzejesz!

Maciej podniósł laskę, z największym trudem schylając się ku podłodze.

– Czy ty wiesz, że dziś straciłem najlepszego przyjaciela?

Spojrzała na niego swoimi kocimi oczami, jakby uderzył ją w twarz. Potem przysunęła się do niego, usiadła na jego kolanach: nogi miała tak gorące, że Maciej czuł, jakby mu kto dwie kłody z pieca ognistego na udach ułożył.

Otuliła jego siwą głowę kasztanowymi włosami, zagłuszyła głos ciepłymi słowami, przygięła do ziemi swoją młodością.

– Dobrze, Macieju. Pokażę się ludziom. Pokażę. Dawno już chciałam… – położyła mu głowę na kolanach. – Dawno…

I tak mu zaczęła cicho mówić, a on zapomniał o tym, że Adam był, i że w ogóle z nim rozmawiał: słuchał tylko tego szmeru-głosu, jaki lała mu do ucha jego młoda, zapłakana i taka piękna żona. Gdy go słuchał, zapominał o wszystkim.

Ale… o czym to miał zapomnieć?

 

***

 

– O, Kacper! Zapraszamy do nas!

Pomocnik młynarza miał najwięcej czasu wieczorem, toteż często można było go spotkać o tej porze w karczmie Wajzenberga. Nikt się więc nie zdziwił, gdy wszedł do izby i poprosił Żyda o kufel piwa, a potem przysiadł się do Tomasza i Szlomy.

Szloma był synem Wajzenberga, a Tomasz kuzynem Kacpra. Wszyscy razem kiedyś, jeszcze w dziecięctwie, przypadli sobie do gustu i tak to kwitła przyjaźń między kuzynami spod młyna i ich żydowskim znajomym. Wajzenbergom w ogóle wiodło się dobrze, bo Eliasz zawsze szedł ramię w ramię z chłopami, i raz nawet wolał stracić przyjaźń dziedzica, niż odwrócić się plecami do wieśniaków. Szanowano zatem i Żyda, i jego rodzinę – nigdy jednak nikt nie zapominał ani na chwilę, że właścicielowi karczmy zupełnie nie po drodze z plebanem.

– Rebeka ci o wszystkim opowiedziała? – zagadnął Szloma.

– Tak! – Kacper łyknął potężny haust z kufla.

Nie mógł widzieć, jak Wajzenberg ukradkiem spogląda na syna.

– Ale trzeba przełożyć to na jutro – rzekł smutno Tomasz. – Jutro niedziela. W dzień pański będzie nam chyba bezpieczniej, nie uważasz?

– A tam, gadanie…

– A jak prawdziwe?

Kacper podparł głowę rękami. Tomasz wstał, i po chwili przyszedł z trzema kuflami piwa.

 

***

 

– Chodź już, Karolino!

Mam pracę do wykonania. Zaśnij już, przyjdę potem.

 

Maciej posłusznie przewrócił się na wznak. Dziś była… sobota, tak, sobota. W sobotę miał gospodarz zwyczaj odmawiać litanijkę za Alinkę…

Lubił myśleć o córeczce Heleny. Była ładnym i bardzo mądrym dzieckiem. Ciekawe, jaka byłaby teraz? Duża, mała, gruba, chuda? Nie poznałby jej pewnie. Ale kto wie, może żyje? A może ten popiół, co to go nasypał do trumienki, to był właśnie z jej ciała? Przecież dom był wielki, a ogień pożarł wszystko, nawet ramy w oknach. A może żyje, tylko tak inaczej, jak Helena żyje w liściach czeremchy na cmentarzu, zostawiwszy pod jej korzeniami swoje nędzne, ziemskie ciało?

 

Kyrie Eleison…

 

***

 

Ach, ta niedziela. Pleban miał zawsze dużo roboty, bo raz, że trzeba było trzy msze odprawić, a po drugie był maj: każda musiała się skończyć wystawieniem, a potem litanią loretańską.

Kazanie to mu tak średnio wyszło, bo biedak nie mógł uwierzyć własnym oczom: w drugiej ławce, tuż za dziedzicem, siedział Maciej i… Karolina. On oczywiście ubrany byle jak, po chłopsku, przygarbiony do samej ziemi, zaś jego żona! Wystrojona była jak księżniczka, tak, że nawet sama dziedzicowa się do niej uśmiechnęła, i potem ten uśmiech zachowała na twarzy. A to znaczyło, że będzie miała z kim porozmawiać, gdy wyjdzie z kościoła. No, no… może więc to rzeczywiście były tylko plotki, co gadali?

 

 

Boże Abrahamów, Boże królu z nieba

 

Użycz nam deszczu, bo nam jest potrzebny.

 

 

 

Cóż, barometr stał w miejscu. Ach, Boże, mógłbyś wreszcie zesłać ten deszcz.

Do komunii przystąpili chyba wszyscy, bez względu na to, ile kto miał grzechów. Większość księżych owieczek nie spowiadała przecież się od kwartałów. Za dawnych czasów, myślał pleban, to tylko babki, co nad grobem stały, przystępowały. Reszta raz na pół roku, i to tylko po spowiedzi. A teraz to co, wszyscy się nagle święci zrobili?

Machnął w myśli ręką.

Przedostatnia przystąpiła do komunii Karolina Maciejowa. No – jak wszyscy, to czemu nie ona? Gerwazy przecież biega za tą swoję Teklą, i gzi się po wszystkich stogach, o czym każdego chyba już powiadomił w przechwałkach za wyjątkiem jego, proboszcza, w konfesjonale, to co, ona nie mogła przyjąć ciała Chrystusa? Marta z kolei siedziała, jakby jej ktoś pod zadek igielnik podsunął. Oj, szykowała już słowa na ploteczki, szykowała! Panie, wypędziłeś handlarzy ze świątyni na to tylko, żeby ich miejsce oszczercy zajęli…

 

No, ale nadszedł już czas na błogosławieństwo. Zawinął nieczyste, ziemskie ręce, i przez materiał podniósł do góry hostię, oprawioną w aureolę promieni wielkiej, złotej monstrancji. Mignęły mu między nimi głowy wszystkich wiernych, zgromadzonych w kościele… Z czystej ciekawości, tak, z ludzkiej, nie podszytej złorzeczeniem ciekawości przesunął ją nieco bardziej w lewo, by spojrzeć przez małą szparkę w kutym złocie na ławki dziedzica. Aha, jest dziedzicowa. A za nią…

Maciej!

Pleban zobaczył dwa, tak sine, że aż granatowe kolana, czarne, poskręcane kudły, długie palce nietoperza… Cień skrzydeł. Jakby chłopa owionęła chmura gradowa… I go przygniotła do samej ziemi… Czarne oko bez źrenicy, jak oko ptaka… A obok?!

 

Marta siedziała z otwartymi ustami i zapomniała, że istnieje świat poza ołtarzem, z którego ministranci podnosili na wpół omdlałego księdza. Rację mieli z Adamem. Teraz trzeba liczyć na to, że Wajzenberg, żydzisko przebrzydłe, dotrzymał swojego słowa i nagadał Rebece, co trzeba. No, i że dziewucha też słowa dotrzymała…

Ledwo tylko msza się skończyła, pobiegła, tak jak stała, do karczmy.

 

***

 

Maciej puścił swoją żonę przodem, żeby zdążyła przygotować jakąś strawę na niedzielę. Przykazał też jej specjalnie się nie trudzić, bo i tak ma dość obowiązków. A on sobie powoli, powoluśku dojdzie do domu, akurat na czas.

I tak szedł, patrzył przed siebie, w dal drogi, którą pojechała bryczką jego żona, Karolina. Ale i za nim rozległo się klip-klap-klip-klap… odwrócił się, oparł mocniej na lasce. Dziedzicowa, też bryczką – ale jaką! Już widział, że choć dziedzic nie był dziś w kościele, to dla niego, Macieja, nie ma w niej miejsca. Ale i tak wolałby iść do swego domu na piechotę, by dać Karolinie czas i nie przeszkadzać jej w kuchni.

– No, Macieju – powiedziała, wychyliwszy się ku niemu pani Maria – żona wasza… gdybym była mężczyzną, to sama bym się z nią ożeniła. I młoda, i ładna, i w języku tęga… Nic, tylko gratulować.

No, o dwór plotki nie zahaczały.

Zaraz… jakie plotki? O czym?

– A widzicie, dobrodziejko, szczęście mi dopisało w starości – zdjął kapelusz przed elegancką kobietą. Jej oczom ukazały się siwe, kędzierzawe włosy.

– Postarzeliście się Macieju – rzekła. – Ja też. A tak niedawno przecież… tak niedawno – zapatrzyła się w przestrzeń – chodziłeś do mnie pod okno, i kwiaty przynosiłeś… i taki byłeś…

Przełknął łzę. Maryśka, co ją czarnobrewą kiedyś zwali, i Maciej mieli się swego czasu ku sobie. Ale spalił się mu dom, spalił się dobytek – a dwa dni po pożarze sam dziedzic wysłał po nią dziewosłęby. Cóż on, Maciej, był wart? Wybrała jak wybrała, i teraz jeździła takimi powozami, o których on mógłby tylko pomarzyć.

Ale choć on sam był biedny i stary, to miał przynajmniej oparcie w Karolinie. Dziedzic zaś był pijakiem, i chodziły słuchy, że nie na darmo dziedzicowa w gorące dni się osłania grubymi sukniami po samą szyję. Ciężką pięść męża chce zakryć, gadali.

– Stare dzieje, dobrodziejko. Nie chcę zatrzymywać – wsadził kapelusz na głowę.

– Tak, rzeczywiście… – Jej też załamał się głos. – Jedziemy. Z Bogiem, Macieju.

Z Bogiem, z Bogiem.

Pojechała, zostawiając zgarbionego Macieja w kłębach pyłu.

 

***

 

Kacper, Tomasz i Szloma wiedzieli dobrze, że w gospodarstwie Macieja nie ma psa, który by zdradził ich obecność, toteż z łatwością mogli podejść po zmierzchu pod domostwo za lasem i schować się w rozłożystych, gęstych zaroślach derenia i bzu. Szczęście, że Maciejowa zostawiła otwarte okno, przez które można ją było obserwować.

Gdy tylko Karolina wstała od pracy i wyszła na chwilę ze swojej izdebki, poprawili się na swoich miejscach i wleźli dokładnie w sam środek wielkiej kępy, skąd – sami niezauważeni – mogli dogodnie obserwować to, co dzieje się w niewielkim pomieszczeniu.

Oj, bał się Kacper… W razie czego, do domu miał daleko, bo gospodarstwo Macieja leżało przy drodze do miasteczka, za lasem, blisko rzeczki. Ale Rebeka przecież kazała mu udowodnić, że nie jest jakimś tam świszczypałą, co to chojrak w gębie, a w życiu szcza po nogach ze strachu jak tylko słońce zajdzie. Wytrzyma! Tak długo, aż Szloma uzna, że wystarczy, a rano powie swojej siostrze, że nie Kacper jest boidudkiem. A Rebeka wreszcie przestanie gadać jakimiś poezjami, tylko zakasze spódnicę jak każda normalna dziewucha, a potem… Kacprowi aż się gorąco zrobiło na myśl o nagiej, rudej Rebece i jej zielonych oczach.

Od których były piękniejsze tylko oczy Karoliny Maciejowej.

 

Karolina tymczasem przędła i przędła przy lampie naftowej.

Zaczęli ziewać.

 

Przędła.

Zaczęli przysypiać.

 

Nagle wstała.

 

Otworzyli szeroko oczy, gdy wyjęła z szafy wielkie lustro i przejrzawszy się w nim, zdjęła wszystko, co miała na sobie. Bluzkę, suknię… wszystko. Po chwili została w samych włosach, które zaczęła czesać bursztynowym grzebieniem. W lampie brakło nafty: płomień ledwie się tlił, dzięki czemu widać było, jak po rudych zębach grzebienia skaczą drobne iskry.

Czesała, czesała rude pukle, aż wreszcie odgarnęła je i odsłoniła wielkie, biegnące w poprzek pleców blizny. Kacper widział już takie kiedyś, rozpoznał je od razu: widać było, że to stygmaty ognia, pamiątki dawnych poparzeń. Jak… po pożarze, gdy na głowę spadają rozpalone do białości dębowe belki. Skóra zarosła wokół nich, były bardzo stare. Jakby miały… ze dwadzieścia lat…

I nagle zaczęła mówić, a może raczej śpiewać, jakieś dziwne, kojące słowa. Rytm przypominał Kacprowi to, co czasem ze swoich książek napisanych dziwnym alfabetem czytywała mu Rebeka: ale to był jakiś inny język… bo słów przecież nikt z trójki wyrostków nie znał, a przecież doskonale wiedzieli, co mówi Karolina. Kogo wzywa. I że pozwala im się przybliżyć.

Nagle lustro stało się czarne, matowe, przestało odbijać izbę, Karolinę i to, co znajdowało się za oknem: z tej czerni wysunął się ktoś… ktoś taki, że Kacper zupełnie zapomniał, po co tutaj przyszedł, i podszedł do okna. Szloma i Tomasz zrobili to samo. Nie liczyło się już nic. Nawet Karolina, która zapatrzona w mętną czerń lustra dalej czesała swoje złotokasztanowe włosy, zniknęła z ich świata. Przecież ważny jest cel, a nie droga. Cudowny, urokliwy nieznajomy wyskoczył z lustra, a potem stuknął mocno koźlim kopytem w podłogę – aż wióry poleciały.

 

Okno otworzyło się szerzej. Pofrunęli na fali księżycowego światła, a zapach kwiatów owionął ich jak najcudowniejszy z płaszczy.

 

 

Karolina wstała, już ubrana, i poszła do izby Macieja, zupełnie nie przejmując się trzema wyrostkami, tarzającymi się u stóp jej diabelskiego kochanka w słodkiej orgii. Przechodziła nad nimi na palcach, jak po łące pełnej kwiatów, uważnie stawiając stopy między rozgrzanymi, nagimi ciałami. Weszła do izby sypialnej i usiadła na stołeczku.

 

Patrzyła, jak skrzydlaty cień siedzi na piersi Macieja, jak sine, granatowe palce obejmują delikatnie szyję gospodarza, jak włosy, na podobieństwo korzeni cmentarnych czeremch, oplatają jego i tak już martwe ciało, jak chude, długie kolana przyciskają jego ręce do łóżka. Jak życie, wysysane z chłopa, wydłuża kości, włosy, czarne jak matka-noc skrzydła. Robią się coraz większe. Coraz cięższe.

Cień dusi go, spija krew, która uderza Maciejowi do głowy.

A on śni swój koszmar, ten sam, ciągle ten sam.

 

– Pani Helena… w środku!

Wbiega, bez słowa do płonącego domu. Wszystko się wali, strzelają snopy iskier. Drogocenne meble, gromadzone od pokoleń, są pożywką dla płomieni. Od gorąca pękają lampy naftowe, ich paliwo wylewa się, potęguje pożar. Dywany są teraz utkane z najprzeróżniejszych odcieni pomarańczu i czerwieni… Gdzieś pośród nich jego żona, Helena. Odurzona dymem, przygnieciona upaloną belką z sufitu. Straszliwie poparzona. Oddycha.

Maciej patrzy na kobietę. Wyciąga ku niej ręce.

Ona krztusi się, poznaje go, woła, pyta o dziecko. Dziecka nie ma nigdzie. Próbuje wyciągnąć żonę… Po co? Leci myślami do czarnobrewej, tej zza rzeki. Tej pięknej, bogatej, którą już kilka razy wziął w olchowym zagajniku, gdy wracała z kościoła.

Siny od dymu, z pęcherzami od żaru na dłoniach, plecach – wszędzie, wybiega, niosąc żonę na rękach. Wynosi ją za dom, ledwo sam uchodząc z życiem. Nie ma dziecka nigdzie… nigdzie… Ogląda się za siebie: ogień sięga pod samo niebo, żar przyprawia o bąble rosnące wokół łopiany, krzyczą tam, daleko, bezradni ludzie. Nie zostanie nic, nic…

Rozgląda się wokół. Zaciska ręce na szyi Heleny, nie puszcza. I tak jest poparzona, i tak jest poparzona. Trzyma długo, aż jest pewien, że ta okryta bliznami szkarada, która była kiedyś człowiekiem, juz więcej się nie poruszy.

Wpatruje się w zwłoki, i zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że w zaroślach patrzą na niego dwa zielone, dziewczęce oczka.

Mamusiu, mamusiu, płacze dziewczynka głosem cichym jak bicie serca jaszczurki. Ale mamusia nie usłyszałaby go nawet, gdyby płacz Aliny miał siłę dzwonów katedralnych w Mieście. Jest już przecież martwa, z sinymi odciskami na szyi, które Maciej poprzypalał kawałkami płonących belek. Gdy myslał, że nikt go nie widzi.

Błysnęła okiem, i znikła wśród drzew. Pobiegła hen, w las.

 

Patrzyła jak urzeczona na jęczącego Macieja. W tamtą noc, gdy udusił jej matkę, nie miała nawet pojęcia, jak wiele będzie musiała poświęcić, by oglądać ten straszny spektakl co noc, po dwudziestu latach. Czy straciła cokolwiek z życia? A cóż to za różnica… nie szkoda jej było nawet trzech chłopaczków, ważne, że ona spełniła to, co wcześniej zamierzyła – śmierć dla Macieja, zemsta dla… swojej matki. Dla niej samej, satysfakcja.

Dziewczyna chciałaby powiedzeć “mamusiu”, ale w miarę, jak cień rozwija skrzydła, słowo zastyga jej na ustach.

 

***

 

– Szczęść Boże!

Gołąb nie odpowiedział. Płótniewski też nie.

Adam popatrzył na niego – ale tylko po to, by okazać mu swoją pogardę.

Wajzenberg, Żydzisko, gdy swoją bryczką jechał ścieżką, nawet spojrzeniem go nie obdarzył.

Siedział tak Maciej, i kiwał się rytmicznie. Ach Boże, jak dobrze urządziłeś ten świat, żeś dał człowiekowi rozkosz zapachu kwitnącej czeremchy… Słońce stało już wysoko, gorącz lała się z nieba, ale w cieniu drzew nic nie jest człowiekowi straszne.

Ach, ale też go te plecy bolą… jak by stale niósł coś… i sny miał znowu te same, tylko jakby… mocniejsze, coraz gorzej je znosił, coraz bardziej bolało go serce od nieprzespanych nocy.

– At, widzisz, duszko – rzekł cicho, sam do siebie – Ciągniesz mnie jednak do siebie, pod czeremchę… tylko czy my się poznamy? Przecież wszystko w nowy kształt przechodzi. I czy my się w ogóle będziemy chcieli poznać? Bo ciało i duch zmienić się mogą, ale serce zawsze zostaje jedno i to samo.

Dotknął ręką ciepłej, sypkiej ziemi.

– Macieju, chodź już do domu. Zaraz jedzenie podam.

Oparł się ciężko na lasce. Przyjrzał się swojej roztrzęsionej dłoni, żylastej, pomarszczonej. Tak, szybko się zestarzał. Zaczął poważnie myśleć o dniu, w którym nie będzie mieć siły nawet podnieść laski. A być zbyt słabym, by udźwignąć podporę, to znaczy…

– A tam – powiedział sam do siebie – i tak kiedyś umrzeć trzeba.

Zamknął oczy i wystawił głowę ku słońcu, bawił się złotym blaskiem pod swoimi powiekami. Lubił chwile takie jak ta. Gdy jest tylko złoto słońca i zapach kwitnącej czeremchy. I gdy zapomina się o bolącym karku, o bólu, który z nocy na noc jest coraz większy.

– No chodźże!

Podniósł się ciężko z ławki pod drzewem, a wiatr rozwiewał mu włosy – siwe, siwe jak pajęczyna.

 

 

Majówka 2012

Koniec

Komentarze

Przykro mi, ale nie dotarłem do końca. Tekst się ciągnie i ciągnie i ciągnie. Zdarzyło się kilka powtórzeń z "był"

Tyle z mojej strony.

pozdrawiam

Aż się dziwię, że tylko jeden komentarz... to prawda, że tekst długi, ale w nudną niedzielę trzeba coś robić, więc dotarłam do końca.
Trochę niezrozumiale się zrobiło w finale, ale potem, po dwukrotnym przeczytaniu, rozgryzłam o co chodzi ;)
I było parę błędów interpunkcyjnych, chociaż nie rzucały się za bardzo w oczy i nie przeszkadzały.
Co do samej fabuły, to wciągająca, i to naprawdę. Poza tym przyciągają mnie historie osadzone w takim właśnie klimacie, co na to poradzę, że je uwielbiam? I język, i postaci, i w ogóle wszystko... nie rewelacyjne, ale dobre, i trzeba się skupić i pomyśleć, nie jest to takie głupie opowiadanie na odstresowanie. Bardzo dobrze zresztą.
Epicko wprost zagmatwane :D 8/10!

"Ksiądz miał minę, jakby zobaczył ubłoconą ropuchę" - brak kropki na końcu zdania.

 

Dotarłam do prawie połowy, jutro skończę. I to dlatego, że dużyr mam, nie dlatego, że tekst mnie zainteresował, niestety.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

"Nie było dnia wczesną wiosną, żeby w głębokich dołach nie zagrzebywano przynajmniej jednego trupa dziennie." - Och? Bez sensu.



"...nie spał, tylko patrzył się w sufit i..." - Po prostu "patrzył w sufit", bez się.



"Rebeka siedziała przed szybą i wpatrywała się w krajobraz za oknem." - Jakoś zgrzyta mi "siedzenie przed szybą". Bo kto siada przed szybą, a nie przy oknie?... Mogła siedzieć przy oknem i wpatrywać się w krajobraz za nim, na przykład.



"Rebeka wodziła za nim swoimi zielonymi oczami" - a czyimi miała wodzić?



"- Gorąco – Adam zamknał drzwi i powachlował się rondem słomkowego kapelusza." - Literówka: zamknął.

A po "Gorąco" kropka, bo po myślniku następuje opis; "zamknął drzwi" to nie jest odgłos paszczą. I dalej analogicznie, Amazisie.

Jeśli po myślniku mamy słowa typu powiedział, rzekł, zagadnął, westchnął itp., to małą literą, bo to kontynuacja dialogu. Jeśli zaś po myślniku jest opis, to na końcu dialogu znak interpunkcyjny, a tenże opis zaczynamy literą wielką, bo to nowe zdanie.



„- A cóżeś ty, dobrodziejko nagadała młodemu Kaszprowi?” - po „dobrodziejko” przecinek. No, zresztą, przecinków wymieniać dalej nie będę.



„Ale ja nie chciała bym jastrzębia, co to fruwa i się puszy” - chciałabym łącznie.



„A przecież gospodarstwo bez zwierząt – jest martwe, obojętnie, czy ktoś na nim jeszcze pracuje.” Musiałam dwa razy przeczytać to zdanie, bo mi mózg zazgrzytał. A nie lepiej byłoby przesunąć ten myślnik?

„A przecież gospodarstwo bez zwierząt jest martwe – obojętnie, czy ktoś na nim jeszcze pracuje.”

Ogólnie zresztą stosujesz sporo myślników w zdaniach opisowych i często raczej gmatwają one odbiór niż go rozjaśniają...

Przykład: „Garb mu urósł, a ciężar jaki dźwigał na plecach – stawał się coraz większy i większy, tak, że...” - tutaj znak interpunkcyjny w ogóle jest zbędny przecie. Ciężar stawał się coraz cięższy i tyle, po co tam ten myślnik? Nie utrudniaj czytelnikom czytania.

 

„Mało to zwierząt natraciłeś..?” Wielokropek. Ma. Trzy. Kropki.

 

„...przez materiał podniósł do góry hostię...” - Podniósł do góry... nie i jeszcze raz nie. Po prostu podniósł!

 

Z grubsza to tyle z tych większych rzeczy.

 

Hm... troszkę toto przydługie, ze względu na stylizację może niektórych znudzić zanim dojdą do momentu, w którym cokolwiek zaczyna się dziać. Dość niezrozumiały jest wątek Rebeki i tego, co i dlaczego miała komu mówić. Na tyle niezrozumiały, że aż wydaje się zbędny... (Ale to chyba cecha szczególna wszystkich Twoich tekstów, takie zaplątanie i niedomówienia gdzieniegdzie. ; P Nie oceniam, czy to dobrze, czy nie, tyle tylko, że ja lubię prostotę - bo jeśli da się porwać czytelnika prostymi słowami, to naprawdę sukces. ; )

 

Wracając do kwestii: całość nie jest zła, ale dość wcześnie można się domyśleć, o co właściwie chodzi, a i zakończenie bez impaktu. Tak więc jest nieźle właśnie, ale tylko tyle.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No - eksperymentować trzeba, a najważniejsze, że nie wyszło źle.

Wątek Rebeki może nie być znaczący, ale powinien być zrozumiały: tak samo jak to, co miała mówić. Sugestie w tekście są, towarzyszko.

Towarzyszu, sugestie, które autor zawiera w tekście, niekoniecznie są tym, co dociera do czytelnika. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jedna uwaga techniczna – pierogi się lepi, ciasto na pierogi się wyrabia. Ogólnie każde ciasto robione na stolnicy zagniata się i wyrabia.

 

Podobało mi się. Naprawdę. Nie miałam jakiś większych problemów ze zrozumieniem fabuły, nie znudziło mnie, wręcz przeciwnie. Może dlatego, że czytałam z papieru nie z monitora? Na mój gust udane opowiadanie.

 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Mi też się czytało z prawdziwą przyjemnością. Co prawda zakończenie lekko mnie rozczarowało, ale klimat, język, postaci i  prowadzenie historii zdecydowanie warte są lektury. Poza tym tekst ma duszę, a tak pisać potrafi tu naprawdę garstka osób.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka