- Opowiadanie: Baszsz81 - Coś z niczego cz. I

Coś z niczego cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Coś z niczego cz. I

 

 

Dotarł do wsi około południa. Słońce w zenicie dawało nieżle popalić. Ludzie wracali z pól, opaleni, zmęczeni codzienną pracą. Na lewo od drogi ciągnęły się– wydawałoby się– bezkresne pola, ograniczone jednak ośnieżonymi szczytami Moun Dalah na północy i Drylhnah na wschodzie. Gdzieś tam u podnóża Pazura Jastrzębia stał dom Belrada, już nie tak odległy jak dwa tygodnie temu.

W osadzie trwał dzień jarmarczny. Z pobliskich wsi i osiedli ściągały całe tabory zaprzężonych w konie i osły wozów, wiozących dobytek ludzki na sprzedaż. Jednakże powoziły kobiety i wyrostki, nie mężczyźni. Mężczyźni byli daleko, w obcych stronach.

Belrad wjechał na ryneczek, którym było wydeptane w błocie koło. Wokół owego gnoju rozstawiono namioty kupców. Za linią namiotów, dalej od rynku, położone były dobra mniej zamożnych ludzi: chłopów i domokrążców. Panował tu straszny zgiełk. Woły ryczały, kury dziobały, kupcy przekrzykiwali się jeden przez drugiego w zachwalaniu swojego towaru i opluwaniu sąsiada. Hałas zdawał się gęstnieć z każdą chwilą. Alchemik wstrzymał konia i popatrzywszy chwilę na zebranych ludzi, podjął decyzję by zostawić swą siwą klacz na obrzeżach.

Znalazłszy w końcu chłystka, który zaproponował mu popilnowanie wierzchowca, powiedział do klaczy:

 

– Tylko się zachowuj. Zaraz wrócę. – Pogłaskał konia po pysku, a następnie wręczył chłopakowi dwie korony.

 

Wyrostek rodziawił bezzębną gębę w prawie chorym zdumieniu.

Belrad, szedłszy przed siebie mijał rozmaite sklepy. Ten kupiec oferował tykwy, tamten buty. Ten proponował świetny oręż po okazyjnej cenie, najniższej na jarmarku. Tamten zaś handlarzył wdziękami żony bo przednówek blisko. Ładna i chętna do współpracy.

Alchemik splunął pod nogi.

 

– Belrad?

 

Odwrócił się na pięcie i rozwarł białe oczy w zdumieniu. Niewiarygodne, pomyślał patrząc na niską postać.

 

– Dessi!

 

W jego stronę biegła piękna, młodziutka dziewczyna, na oko osiemnastoletnia. Powiewała długimi, żółciótkimi jak u wilgi włosami. Jeden, pojedyńczy warkoczyk miała założony za ucho.

 

– Dzwońcu!- wpadli sobie w ramiona– Gdzieżeś się podziewał przez ten cały czas?!

 

Belrad wyprostował się. Przewyższał ją prawie o głowę.

 

– Witaj! Cieszę się, że cię widzę! To nie ważne, gdzie ja byłem. Powiedz lepiej dokąd ciebie poniosło? Gdzie wiatr tobą zawiał?

 

Podniosła na niego swe jaskrawoniebieskie oczy. Uśmiechnęła się wdzięcznie i szarpnęła głową, gdyż warkocz opadł jej na twarz.

 

– Mam lepszy pomysł– zaświergotała– Popatrz! Tam jest namiot karczmarza. Usiądziemy i porozmawiamy przy kubku miodu. Co ty na to?

 

Teraz dla odmiany, alchemik się uśmiechnął, pokazując ciut nierówne zęby.

 

 

 

 

– No, to piwo powinno zaraz przyjść. Więc opowiadaj. Co się z tobą działo przez te półtora roku. Ostatni raz się widzieliśmy w… Daj mi chwilę… Lutym , nieprawdaż?

 

– Prawda. Pamiętam doskonale…

 

Dessi, w zamyśleniu malowała palcem po blacie stołu. Zawsze taka sama, pomyślał Belrad. Wieczna marzycielka.

Podnisła na niego oczy. Nie było już w nich nic z dawnej, dziecięcej radości. Wyrażały, coś w rodzaju żalu. Żalu, że nie mogła zapobiec czemuś co się wydarzyło.

 

– Och, Belrad. Byłam na wschodzie. Spędziłam tam trochę czasu, od czerwca po styczeń. Nie jest dobrze.– zacisnęła usta– Widziałam rzeczy, których zobaczyć nie powinnam. Obrazy wypalone w mojej głowie, nawiedzają mnie teraz każdej nocy. Z tych widów można by ułożyć wystawę. Wystawę, którą zatytułowałabym "Zbrodnią". Bo to co tam zobaczyłam, to już nie wybryki, nie żądza krwi. To nie była wojskowa tradycja. To nie było nawet zwierzęce zachowanie. Ale były spalone chaty, pola pełne trupów. Wieśniaków, kobiet, dzieci. Była smolarnia. I drzewo obwieszone… Obwieszone nimi… Tymi…

 

Po jej policzku popłynęła łza. Aksamitny głos do tej pory wyprany z uczuć, złamał się jak łodyga sitowia. Alchemik dotknął jej dłoni. Dotyk przerodził się w uścisk. I trzymał ją za rękę, delikatnie acz pewnie. I długo…

 

– Nie.– Wyrwała w końcu swoją dłoń z jego dłoni– To było dawno. Pogodziłam się z tym. Nie ma sensu do tego wracać. To już było. Minęło.

 

Szybko wytarła nos i oczy batystową chusteczką.

 

– Wybacz, że zepsułam ci humor. Opowiedz lepiej co z tobą się działo.

Patrzył na nią białymi oczami. Nic się nie zmieniła. Owalna twarz, lekko zarysowany nos, rumieńce… To wszystko nadawało jej całkiem normalnego, pospolitego wyglądu. Ale te oczy… Jedno spojrzenie tych błękitnych, jaskrawych oczy potrafiło oczarować niejednego mężczyznę. I te delikatne dłonie…

 

– Ciągle ją masz.– szepnął do niej.

 

– Co?

 

– Chusteczkę.

 

– Ach.– spojrzała na nią.– Nie rozstaję się z nią. Wiele razy była mi moją przyjciółką, powierniczką. Kiedy płakałam. Gdy się śmiałam. Gdy tęskniłam… Powiedz mi, wierzysz w przeznaczenie?

 

Alchemik drgnął, zaskoczony nagłym pytaniem.

 

– Czemu pytasz?

 

Milczała długo. Zdawałoby się, że całą wieczność.

 

– Bo nie wierzę, w to by nasze spotkanie było przypadkowe. Równo półtora roku… To nie może być przypadek. Nie wierzę

 

– A jeśli jest?– zapytał patrząc ciągle na jej włosy.

 

Milczeli chwilę. W tym milczeniu było wiele słów, które nie padły. I słowa które paść mogły. I te, o których nawet wspominać nie trzeba. Aż w końcu się odezwała.

 

– Jeżeli…– powiedziała– jeżeli to jest przypadek… To los ma chore poczucie humoru.

 

 

 

 

. . .

 

 

Drugi dzień jarmarku oznaczał dobrą zabawę, jadło i muzykę. Do wsi przyjechała znana na całą okolicę grupa bardów spod znaku Klucza. Miejscowi bawili się, tańczyli, próbowali tutejszych przysmaków. Ze wszystkich okolicznych osad przybyli ludzie żądni posmakowania najlepszej po tej stronie gór polewki ze szczupaka, i wspaniałej nieszablonowej muzyki w wykonaniu, nie kogo innego, a samej mistrzyni Dessi.

 

Belrad z samego rana poszedł nad rzekę. Noc spędzona w stajni do najczystszych nie należała, toteż chciał szybko znaleźć się jak najbliżej wody. Zrezygnował jednak, gdy zobaczył kucającego nad brzegiem starucha, który wybałuszając oczy wypróżniał się do wody. Alchemik splunął.

Wróciwszy do wsi, ruszył w stronę sceny na której właśnie kończyła popis nie kto inny, tylko Dessi. Wzięła ostatnie trzy dźwięki na harfie, które spłynęły na publikę niczym łzy. Ludzie do samego końca zachowali ciszę. Poetka wstała i ukłoniła się głęboko. Na scenę rzucono bukiet pięknych polnych kwiatów.

 

Pierwszy odezwał się starszy mężczyzna z długą białą brodą. Miał na sobie czerwoną togę.

 

– Skoro wszyscy w dalszym ciągu kontemplują tę jakże wspaniałą muzykę, pozwolę sobie zacząć.– powstał i zaczął bić brawo– Exetrue! To było wspaniałe! W życiu nie słyszałem tak wspaniałej pieśni o bitwie pod Esterhazem! Czapki z głów moi drodzy.

 

– Tak, tak!- zapiszczały młode elfki siedzące na derce najbliżej sceny, wycierając oczy lnianymi husteczkami– To było naprawdę piękne! I wzruszające!

 

– I takie romantyczne…– westchnęła gruba matrona siedząca za kramem Artykułów Złotniczych.

 

– Czy to wydarzyło się naprawdę?– piszczały dalej elfki– To znaczy, miłość Marii Beulde i barona Konsseya?

 

– Oczywiście, że tak– obruszył się starszy meżczyzna w todze– Jakem Raffard Czrodziej! Ileż opowieści o tym napisałem, ile czasu spędziłem szukając prawdy…

 

– Cichajcie panie mędrcze! Chcemy to usłyszeć z ust naocznego świadka!

 

– A nie dość wam tego co było w pieśni?

 

Matrona wychyliła się przez stół.

 

– Słuchajcież, no! Nawet jeśli to bujda była, to na bogów, było to kłamstwo doskonałe. Za takie kłamstwo dałabym nawet i– szybko policzyła na serdelkowatych palcach– dwadzieścia koron! Toż to epopeja była! Jakem obszerna!

 

Towarzystwo zaniosło się śmiechem, nie wyłączjąc samej matrony. Wstał kwadratowy krasnolud o szarej brodzie.

 

– Ale, ale, szanowni konfratrzy! Przecież w tej balladzie nie najważniejsze były jakieś tam ludzkie romanse, ale wspaniały opis wielkiej bitwy, w której padło bez mała trzydzieści tysięcy chłopa, ot co! To jest epopeja!

 

-Raczej frazes– wtrącił Raffard Czarodziej

 

– Frazes? Frazes dlaczego, panie magiku? Dlatego, że położyło tam życie wielu moich braci? Wszakże wyście też tam byli, jako doradca króla! Dobrze zapamiętałem sobie to siwe brodzisko…

 

– Frazes dlatego, albowiem nie o tym traktowała piesń! Tylko o tym by kochać, okazywać uczucia! Miłość, radość! W żadnym wypadku nienawiść! I żeby nie popełniać więcej głupstw, błędów jakimi były wojny z Czerwieńcami!

 

– Głupstw?! Błędów!?! Ja ci dam! Ja ci kurwa dam, pało zawszona, głupstwa! Dajcież mi kij, nie zdzierżę, jak matkę kocham….

 

– Uspokój się Regan!- usadził go na miejscu starszy krasnolud, o rudej brodzie i złotych oczach– I zostaw naszą matkę, niech jej kamień lekkim będzie… Niechże leży sobie dalej w ziemi, stara jędza, nie mam ochoty z nią gadać.

 

– Przecie prawie mówi!- ryknęło małe coś z garbatym nosem– Ta bitwa to była kluczowa operacja na froncie południowym. Tak dobrze przemyślana, że Czerwieńcy nawet…

 

– Ależ ty pieprzysz Sammon– powiedziała do gnoma, bo to był gnom, gruba matrona– Nie dość, że zawyżasz ceny, to jeszcze raczysz naszych, ekhm, potencjalnych klientów takimi pierdołami. Opanujże się.

 

Kłótnia rozgorzała na dobre. Dessi gdzieś zniknęła, co znaczyło, że nie było tu już nic ciekawego. Belrad odwrócił się na pięcie i chciał pójść troczyć juki do wyjazdu, ale drogę zastąpił mu gruby jegomość o aparycji piekarza. Był tak gruby, ze pikowany dublet chyba tylko przez jakiś cud się nie rozpękł. Grubas potrząsnął policzkami jak u buldoga i zaczął mówić jąkając się i chrząkając.

 

– Dzieńdo… Znaczy się, witam zaszczytnego…

 

– Słucham.

 

– Co? A! Że tak odrazu, hm? Podoba mi się, zaiste, mi się podoba…

 

– Powtarzam jeszcze raz: słucham.

 

– A, no tak! No, bo… We wsi mówią, że przyjechał alchemik. Ponoć sam Belrad z Richeg. I toć chciałem się spytać czy pan…

 

– Tak to ja. A o co chodzi?

 

– Mężczyzna zmieszał się widocznie, jego uszy zapłonęły purpurą. Ręka powędrowała w kierunku krocza.

 

– Widzicie panie, mam taki mały problem…

 

W tym momencie– bardzo taktownie i efektownie jak zwykł mawiać pewien poeta– wepchnęła się między nich Dessi.

 

– I jak Belrad? Podobał ci się występ?– wpadła w słowo, po czym spojrzała na tłuściocha i prychnęła, gdy zauważyła na co się ów gapi– A, którz mi robi tę przyjemność, że patrzy się tak bezczelnie w mój biust?

 

– Właśnie! Nie przedstawiliśmy się! Moje imię Bourdan Aleht. Jestem mistrzem gildii tutejszej. I jeśli można, chciałbym panią podwójnie przeprosić…

 

– Bławatku, proszę. Zostaw nas samych.

 

– Dessi prychnęła, odwróciła się energicznie i pomaszerowała w stronę wyszynku.

 

– Nielichy temperamencik! No, skoro już jesteśmy sami…

 

– Jakie są objawy i kiedy się pojawiły?

 

– Mężczyzna nadal purpurowy na twarzy, zaczął opowiadać.

 

– Hrmph… Od czego by tu… Ano, po pierwsze martwi mnie kolor. Taki sinoróżowy, nijaki…

 

– Ciekawe…

 

– Co ciekawe?– zaniepokoił się kupiec.

 

– Nic, proszę mówić dalej.

 

– Po drugie, od czasu do czasu, boli jak diabli.

 

– Belrad podniósł gęste brwi.

 

– Podczas wzwodu?

 

Grubas– o ile to możliwe– poczerwieniał jeszcze bardziej.

 

– No i właśnie…

 

Alchemik uśmiechnął się pod nosem.

 

– Aaa, to tutaj leży trup pogrzebany? Tak? Nie podołał, to lekarstwa się szuka?

 

– No wie waszmość? Proszę sobie nie kpić! To wszakże poważna sprawa. Nawet waszmości mogło się to przytrafić!

 

– Dobrze już. Przygotuję odpowiedni specyfik.

 

Grubas wyraźnie się rozpromienił.

 

– Tak? To wspaniale! Kiedy mam po niego się zgłosić? Jutro? Pojutrze?

 

Alchemik podrapał się po zarośniętej brodzie w zamyśleniu.

 

– Nie, tak długo nie mam zamiaru zabawić w tej sielskiej wiosce. Dziś wieczór będzie gotowy.

 

– O, to wspaniale! Żegnam w takim razie, czy raczej do zobaczenia…

 

– Chwila– powiedział alchemik, ziebiąc momentalnie głos– Dokąd to, panie kupcze? Płatne z góry. Mus mi niestety zarządać.

 

Grubas chwilę stał jak wryty. Wyglądał, jakby bił się z myślami. Jednak natura kupca zdawała się wygrywać.

 

– Wie pan, doświadczenie nauczyło mnie by płacić za efekt, nie za chęci…

 

– Niech pan posłucha.– przerwał mu– Same chęci tutaj nie wystarczą. Muszę za coś kupić ingredienty. Herbatka z rumianku i okłady z pokrzywy temu nie zaradzą. Potrzebuję mocnych ziół i roślin, rzadko spotykanych w tej okolicy. Będę musiał iść do tego maga, Raffarda, czy jak mu tam, nieistotne, i mieć coś sensownego na wymianę. Zna waszmość, choć trochę magów, prawda?

 

– Ano tak…

Milczeli oboje chwilę.

 

– To jak będzie?

 

– A, niech mi tam! Ile potrzeba?

 

– Sześćdziesiąt koron.

 

– O Matyldo moja!

 

– Magowie są bardzo wybredni…– rzekł zimno.

 

– Tam do kata, niech wam będzie! Dam pięćdziesiąt. Więcej nie mam, a muszę za coś żyć. Ale żeby mi to było na wieczór! Zrozumiano?

 

Belrad podał mu dłoń.

 

– Spokojna pańska kalarepa.

. . .

Belrad, wbrew zapewnieniom, nie zużytkował pieniędzy na maga, tylko poszedł na bazar i za parę koron kupił cztery pęki werbeny i jeden pęk melatii– rośliny o zółtym kwiecie z czerwonym środkiem. Ale tylko jeden pęk.

Po zakupach udał się do stajni, po tobołki, w których trzymał swoje narzędzia do pracy. Zawinięte były w dwa, podłużne pakunki. Oba wziął pod pachę i udał się na pola.

 

Po około półgodzinie dotarł do wzgórza umiejscowionego jakieś cztery stajania od wioski. Na wzgórzu, pośród żółtych i zielonych, wysokich po łydki traw stał kamienny krąg. Umiejscowiony był dokładnie na środku wzgórza. Wyglądał jak kamienne słońce. Widok był wspaniały.

 

W oddali majaczyły zaśnieżone szczyty gór, poszarpane i przystrojone u podstawy zieloną suknią drzew. Spomiędzy nich wystawała jedna, potężna góra, przez tutejszych zwaną Berłem Północy, a w skrócie Różdżką. Tuż nad masywem unosiło się różowe słonko.

 

Alchemik zdjął z ramienia skórzaną torbę, położył ją na ziemi. Obok torby spoczęły oba pakunki. Rozwinął jeden, a ze śródka wysypały się małe szklane fiolki. Każda w innym kolorze. Belrad wziął małą, niebieską fiolkę, pustą na razie i ruszył w stronę płaskiego kamienia, będącego centrum kręgu. Klęknąwszy, zaczął szperać wśród wysokich traw zarastających brzegi kamulca.

 

– Gdzie jesteś?– mruczał do siebie– Nie chowaj się, posłużysz szczytnemu celowi. Zapewnisz bogate pożycie pewnej parze.

 

Po chwili w końcu znalazł, czego szukał. Rozgarnąwszy kępę trawska, wyciagnął małego skorupiaka, z bliska wyglądającego jak wyrośnięta rozwielitka.

 

– Tuś mi– usmiechnął się do siebie.– Zaiste trudno cię znaleźć, moja droga. Ale wiedziałem, że twoja dobroczynnosć zwycięży.

 

Zapakowawszy stworka do fiolki, wrócił do tobołków. Ponownie zaczął w nich grzebać. Tym razem wyciągnął kijek, na pierwszy rzut oka wyglądający jak patyk. W rzeczywistości zaś, była to mała różdżka szukania.

Ujął ją w lewą dłoń, w prawej dzierżąc misternie zdobiony sztylet z kościaną rączką. Lewą rękę wyciągnął przed siebie, poczuł mrowienie w palcach, wiedział, że jest blisko tropu. Zaczął się obracać, aż nie chwycił go skurcz małego palca. Trafił. Różdżka skierowana była w stronę wysokich krzaczorów, nie wyglądających zbyt groźnie. Ale Belrad był przezorny, jak go nauczono. Sztylet pozostał w prawej dłoni.

 

Po chwili stał już po szyję w chaszczach. Sięgnął do pasa i wyciągnął małą, żelazną kulkę. Przyłożywszy ją do ust, wyszeptał szybko kilka słów i rzucił dalej w gęstwinę. Nagle natąpił wybuch dymu i ogłuszający huk.

Z chaszczy wyskoczyło Coś.

 

Na oko to coś nie było duże. Wielkości, góra małpy. Miało tak samo też długie ręce. Oklapnięte uszy spadały na oczy, zasłaniając zielone tęczówki i źrenice, w tej chwili rozszerzone ze strachu.

Stwór wykorzystał impet, i odbił się wielkimi stopami od ziemi, celując w Belrada. Alchemik stał nieruchomo z podniesionym nożem. Gdy stwór był tuż, tuż przy nim, szybkim piruetem wyminął go i skoczył w chaszcze. Biegł jak szalony, zmieniając co chwilę kierunek. Stwór był stale za nim, siedział mu na ogonie. W końcu Belrad wybiegł z krzaczorów, wypadł na otwartą przestrzeń, po drugiej stronie zagajnika. Pędził przed siebie. Tuż po nim z chaszczy wyleciał, jak z procy potworek. Był niewiarygodnie wręcz szybki. Robił długie susy, odbijając się od podłoża ogromnymi łapskami. Alchemik celowo zwalniał, dając dogonić się stworkowi. Chciał jeszcze raz zrobić manewr z piruetem , lecz potwór widać uczył się na błędach.

 

Włochacz rypnął Belrada łapą, tak że temu pokazały się gwiazdy przed oczyma. Ale nie stracił równowagi. Wiedział, że nie ma innego wyjścia. Jakby mógł, zrobiłby to inaczej. Ale nie dało rady.

Gdy potwór ponownie się odbił od ziemi i runął na niego, Belrad zamiast wyminąć go, lub uciekać, zaskoczył. Pchnął się ku stworowi i tuż przed jego nosem, obrócił się i wymierzył celne pchnięcie między żebra. Nóż z chrzęstem otarł się o kości, ugrzązł. Belrad szarpnął.

 

Włochacz dygotał spazmatycznie, w agonii wydając ostatnie dźwięki. Po chwili leżał już nieruchomo. Nad nim stał Guślarz. Przyglądał się jego szklistym już oczom. Stwór całkiem ucichł. Belrad podniósł do oczu nóż. Był pokryty ciemnoczerwoną krwią.

 

A można było po dobroci…– mruknął i wykonał ręką szybko trzy ruchy. Pożegnał stwora należycie.

 

Ruszył do swoich tobołków, które zostawił na wzgórzu. Musiał się spieszyć, nie chciał by krew zaschła. Potrzebował jej.

 

Zapadał zmierzch.

 

 

 

 

Przy tworzeniu wywarów nie należy się spieszyć. Trzeba dokładnie ważyć każdy składnik, czasami próbować różnych kombinacji. Lecz nie tym razem. Alchemik miał aż za mało czasu.

 

Do przygotowanego kociołka nabrał– z niemałym trudem– wody ze studni. Gęba bolała go niemiłosiernie, kręciło mu się w głowie.

 

Gdy już dotarł do stajni, zobaczył, że w drzwiach stoi Dessi. Patrzyła na jego twarz. Wykrzywiła się.

 

– Głupi jesteś?!

 

Belrad parsknął.

 

– Cóż za miłe powitanie. Też dobrze cię widzieć…

 

– Masz nasrane we łbie?

 

– Słucham?

 

Poetka miała w oczach niewysłowiony strach. I żal.

 

– Mogło ci się coś stać, idioto! Mogłeś skapiać w wykrocie, w paprociach! Mogłam cię nigdy nie znaleźć! Dlaczego tam poszedłeś! Obiecałeś mi!

 

Belrad, niespodziewanie dla samego siebie, spuścił głowę. Głos miał cichy, basowy.

 

– Słuchaj Dessi. To moja praca. Staram się ją wykonać dobrze…

 

– Nie oszukuj się! I przy okazji mnie też! Nie musisz tego robić!

 

– Dessi… To moje powołanie…

 

– Nie pieprz mi tu o powołaniu. Takie głodne kawałki, to możesz sprzedawać swoim, phi! Klientom! Ty dobrze wiesz! Nie tak mieliśmy egzystować. Przecież to dlatego cię… Dlatego…

 

Jej głos niebezpiecznie zniżał się, opadał. Jeśli wybuchnie płaczem, pomyślał. Jesli wybuchnie płaczem, załatwię się. Powieszę na lejcach. Skapiam w wykrocie…

 

Rozpłakała się.

 

– Już dobrze…– podszedł i przytulił ją mocno.– Nie płacz. To mój obowiązek. To moje powołanie. Nic tego nie zmieni. Ja tego nie wybrałem, lecz zaakceptowałem.

 

Szlochała w jego ramionach.

 

– A brak dostosowania to oznaka słabości. Wiesz o tym prawda?

 

Podnisła twarz z jego ramienia. Miała czerwone napuchnięte oczy.

 

– Tak…– chlipnęła– Wiem. Wybacz. Ja… Ja już muszę…

 

– Nie– szepnął.– Zostań…

 

– Belrad, ja…

 

– Tylko na chwilę. Posiedźmy.

 

Pociągnęła nosem.

 

– Dobrze. Niech będzie.

 

Usiedli na sienniku. Blisko siebie. Długo oboje milczeli. Rozmawiali nie wymawiając ani słowa. Aż padło to pytanie, którego tak wyczekiwali. Które miało niezwykle żywotne znaczenie, mimo że dotyczyło czegoś co już było. Co się już wydarzyło…

 

Popatrzył na nią. Ona popatrzyła na niego. Napuchniętymi, załzawionymi, czerwonawymi oczami. Uśmiechnęła się. W ten uśmiech przelała całą emocję, którą wzbudził ich uścisk, ich spotkanie, ich dotyk. Ich powiązanie.

Nie, nie przeznaczenie.

 

Miłość.

 

Odwzajemnił uśmiech wkładając w niego jeszcze więcej, jeszcze mocniej. I zadał to pytanie.

 

– Od czego zacząć?

 

 

 

– Belrad! Coś chwyta! Chodź no szybko!

 

Alchemik podskoczył na posłaniu. Nieprzytomnym wzrokiem wodził po okolicy.

 

Zaraza…

 

– Chodźże! Nie utrzymam dłużej!

 

– Zobaczymy– mruknął pod nosem, ale momentalnie się podniósł.

 

Coś ciągnęło z niesamowitą siłą. Linka co chwilę naciągała się i popuszczała. Askel i Belrad skakali jak łopice na wiosnę, próbując wyciągnąć potwora z wody.

 

– Ale będzie wyżerka, mówię ci! Nażremy się jak świnie. Co ja gadam! Ufff… Nażremy się jak szlachta!

 

– Aleś prównanie znalazł… Nie gadaj tylko ciągnij!

 

Walka trwała, lecz żadna ze stron nie dawała oznak zmęczenia. Askel i Belrad byli głodni, zaś sum chciał żyć. Wszyscy mieli jednakową motywację.

 

Sum popuścił, linka się zwolniła, zaczęli wyciągać rybę na brzeg. Przez chwilę kokosiła się na żwirku, ale już po chwili leżała spokojnie, ruszając tylko skrzelami.

 

Towarzysze byli bardzo, ale to bardzo głodni.

 

– Niech nie zdycha długo. Dzielnie walczył. Pomóż mu, Belrad.

 

Guślarz zgniótł obcasem głowę bohaterskiego suma.

 

 

 

 

 

Pachniało smażoną rybą.

 

Belrad usiadł, oparł się o siodło. Askel kończył swoją część ryby. Część ogonową.

 

– Cholera.– jęczał.– Czemu zawsze ja muszę zaczynać od dupy strony. Hę, Belrad? Czemuż to ty zjadasz sobie pyszny przodeczek, a ja muszę kończyć ościsty ogon, co?

 

Ognisko dawało ciepło, od którego aż mrużył białe oczy.

 

– Bo dzięki mnie wogóle udało się sumiego syna, niech mu piasek będzie lekki, złapać.

 

– Aha, jasne. Coś niby takiego zrobił? Szarpnąłeś linkę dwa razy i już! A ja cały czas, do zmierzchu siedziałem, pilnowałem spławika, dupę sobie rozpłaszczyłem, gdyś ty se wygodnie kimał. A ty tyle się zerwałeś, co na koniec batalii!

 

Alchemik przeczesał gęste czarne włosy, podrapał się po zarośniętej brodzie. Uśmiechnął się.

 

– Skąd ja cię wytrzasnąłem, powiedz mi?

 

Askel przyglądła się krytycznie ości, którą właśnie wydłubał spomiędzy zębów. Wyszczerzył dwa duże, prawie jak u wampira, kły. Perliście białe trzeba dodać.

 

Towarzysz Belrada był mężczyzną w sile wieku. Miał niezwykle gładką fizjonomię, lecz rysy tak ostre, że aż surowe. Mocno zarysowane kości policzkowe od razu wywoływały u rozmówcy sympatię do chłopaka. Na barczyste ramiona opadały jasne włosy, koloru słomy. Nosił się zwyczajnie, jak człowiek drogi, ubrany w skórzaną kurtkę założoną na lnianą, wyciągniętą koszulę. Jego znakiem szczególnym, po którym poznawali go znajomi i przyjaciele była zielona, przetykana czarną nicią arafatka, założona na szyi tak, żeby właśnie zasłaniać szyję i zwężać się w stronę piersi.

 

– To już będzie…? Ile? Rok? Półtora?

 

– Taaak… Półtora roku się już z tobą męczę. Nie do uwierzenia…

 

– Ha, ha… Drwij sobie do woli! Ale to ja ci uratowałem życie.

 

– Pamiętam. Nie obruszaj się tak.

 

– Bylebyś nie zapomniał.

 

– Jakżebym mógł zapomnieć…

 

Milczeli jakiś czas. Kontemplowali falujący ogień. Daleko, na przełęczy cos zawyło.

 

– Ale w sumie poradziłbym sobie…

 

– W sumie! Ta ryba na łby nam się rzuciła. Co by nie było suma i Sum!

 

Zanosiło się na kolejną długą rozmowę nocną. Rozmawiali tak często, lecz nigdy poważnie. No, prawie nigdy.

 

– Belrad.

 

– Hm?

 

Askel poskrobał się w potylicę, zmrużył oczy.

 

– Opowiesz mi coś o Dessi? -zagadnął bardzo subtelnie i równie taktownie, co efektownie, jak zwykł mawiać pewien znany bard.

 

– Słucham?

 

– Wiesz o kogo mi chodzi. O tę poetkę.

 

– Wiem. Nie zapomniałem, oj nie…

 

Płomień falował, pożerał coraz to nowe polana dorzucane w jego paszczę. Belradowi przeszła ochota na dywagacje.

 

– Co tu opowiadać?

 

– Gdzieście się poznali?– drążył temat dalej.

 

Guślarz uśmiechnął się.

 

– A wiesz to bardzo ciekawa historia!

 

Bardzo ciekawa, pomyślał. Ciekawa i smutna. Oj gdzież ty jesteś dziwczyno…?

 

– Opowiesz?

 

– Może kiedyś, Askel. Może kiedyś. Idź spać, o świcie wstajemy i ruszamy w drogę. Na gościńcu ciężko o robotę. Jeśli się pośpieszymy, to staniemy w Herz na jutro na wieczór.

 

 

 

 

Szli obok siebie traktem nadbrzeżnym, w stronę Herz, by zdążyć na święto Bukłaka, znanego w całym królestwie z niesamowitych pijackich wyczynów tamtejszej młodzieży. Od miasta dzieliło ich jakieś dwanaście mil, więc spokojnie piechotą powinni dojść, gdzieś tak trochę po zmierzchu.

 

Szli traktem ciagnącym się z południa na północ. Prowadził ich gęstymi świerkowymi lasami. Pachniało żywicą. Co jakiś czas natykali się na małe sadyby drwali i na wycinki drzew, które z nawet najdzikszych ostępów zrobiły wielkie, puste polany.

 

Aż weszli w ciemny matecznik, las łęgowy. Teraz przyszło im się przedzierać przez małe jeziorka i stawy położone przy drodze, z których wyrastały drzewa o niesamowitych korzeniach, wystającyh nad taflę i łapiącyh wodę z pary. Duże, choć nie wielgachne drzewa robiły wrażenie, wijąc się i kręcąc niesamowicie. Pochylone nad leśną ścieżką zdawały się składać pokłon dzielnym podróżnikom, odważnym na tyle, by wogóle wejść w objęcia ciemnego matecznika. Nikt nie odważał się tam zapuszczać w pojedynkę, bez psa i topora w garści. Nawet najwięksi kłusownicy w królestwie omijali to miejsce szerokim łukiem, spluwając w jego stronę. Granicę znaczyły płaczące wierzby ustawione w rządku jak wojska podczas musztry. Posadzone zostały przed wieloma laty przez elfów.

 

Każdy kto nie znał języka elfów z Lasu, był uważany przez nich za intruza. Za coś niewartego splunięcia.

Najciekawsze było to, że widocznie strzała była mniej warta od śliny.

 

Usłyszeli syk lotek tnącyh powietrze. Pierwsza strzała wbiła się w pień obalonego drzewa po zachodniej stronie ścieżki. Druga poleciała tuż obok ucha Guślarza. Trzecia utknęła w drodze, dwie stopy od nich. Czwarta wycelowana była prosto w twarz Askela.

 

– Cealle me lufaill?

 

Askel głośno przełknął ślinę. Spojrzał błagalnie na Belrada.

 

– Nei! El villed elle miedon!

 

Czarnowłosy elf zmrużył oczy. Oczy miały kolor dojrzałej lawendy. Usmiechnął się ledwie zauważalnie.

 

– Dobrze chłopcy! Możecie wyjść!

 

Askel odetchnął słyszalnie. Myliłby się jednak jeśli to oznaczało spokój. Pochwycono ich od tyłu, wykręcając ręce.

 

– Co jest!

 

– Nie szarp się!- krzyknął mu do ucha jeden z elfów.

 

– A weź że się pierdo…

 

Urwał oberwawszy w zęby. Krew polała się na kubrak elfa.

 

– Zostaw go!- ryknął Belrad, usilnie starając się uwolnić ze stalowego ścisku.

 

Coś spadło mu na głowę, wszystko przykryły ciemności.

 

– Aż wy kurwie syny!!!- wierzgał się i bił nogami naokoło.

 

– Co z nim zrobić Ileal?

 

Nazwany Ilealem, splunął na plecy Guślarza. Skinął ręką.

 

Belrad nawet nie poczuł bólu. Uderzenie było precyzyjnie wymierzone…

 

 

 

 

 

 

– Ha! Do dziś mnie łeb boli w tym miejscu.

 

Dessi siedziała, wtulona w jego bok, słuchała jak opowiadał. Bardzo lubiła jego opowieści. Znali się od dawna, od oseska jeszcze. Razem uczęszczali do przyklasztornej infimy, gdzie surowi nauczyciele wtłaczali im rózgą i krzykiem zasady pisania i liczenia. Jak to w nich wykiełkowało widać teraz. Dessi wolała ubierać w słowa uczucia i niesamowite historie. Kochała śpiew i rymy. Belrad za to, równie mocno pokochał liczby i bardziej praktyczne zastosowanie słów. Sam chlubił się zawsze tym, że choćby go ktokolwiek opluł, sklął i wdeptał w ziemię, słowa te umkną w zapomnienie jak fala przypływu. On zaś swoje mądrości zapisywał w księgach. Zamykał w nich swe doświadczenia i wiedzę. Dlatego też, mówił, jego słowa będą raczej jak gwiazdy nad ranem, na chwilę umykające, by powrócić po zmierzchu w pełnej krasie.

 

Belrad spojrzał na nią. Uśmiechnął się.

 

– Zdawałoby się, że to koniec. Ale gdzie by tam! To nawet nie był początek. Elfy, mimo pierwszego, ekhm– podrapał się w potylicę– wrażenia, okazały się dość gościnne. Dowiedzieliśmy się, że ich przywódca, ten co go nazwali Ilealem, to jakaś znana persona, wśród tego starego ludu. Ów wspomniany, był nawet tak miły, że zaprosił nas na wieczerzę.

 

Uśmiech niespodziewanie znikł z jego twarzy.

 

– No ale, cóż. Nawet pod najlepszą maską pozorów czai się zwykły sukinsyn.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Było ich cholera sześciu, a on tylko jeden.

 

Ciemność gęstniała, tworząc smolistą maź, która niesamowicie wręcz szybko oplotła chude sylwetki, zmienijąc ich ciała w posągi. Ziemia zaczęła drżeć. Guślarz myślał przez chwilę, że przestrzeń rozpęknie się na pół, rozdzieli wizję na dwie części, kompletnie inne od siebie, bo kontrastujących. Ale jedynym efektem trzęsienia był tylko ohydny trzask kruszonych kości. Posągi rozpadły się na kawałki. Z ich wnętrz wyłoniły się czarne macki mroku, oplatające wszystko co tylko było w ich zasięgu. W tym Belrada.

 

Alchemik stał. Stał twardo, ani trochę nie drgnąwszy. Macki przerodziły się w kwiaty, róże ogniste. Poczęły one płonąć ogniem żywym, jak wróbel uleciał on w przestworza. Jeden, jedyny promyk płomienia wpadł w oko Guślarza. Ten drgnął. Drżenie przerodziło się w dziki taniec. Ręce kierowane przez nieznaną siłę wystrzeliły do góry, kolana ugieły się.

 

Belrad zapadał się w otchłań.

 

Ciemność rozpękła się jak we śnie. Guślarz podniósł się gwałtownie. Rozejrzał się ostrożnie po pomieszczeniu. Dopiero po chwili gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, spostrzegł, że znajduje się w pniu drzewa.

Usiadł ociężale na ledwo trzymającym się kupy, skrzypiącym łóżku. Siedział przez chwilę wpatrująć się w wylot pnia, zakryty girlandami z liści. Guślarz próbował przypomnieć sobie jak się tu znalazł. Myśli krążyły po jego głowie niczym małe robale. Nagle coś sobie uświadomił.

 

Askel!

 

– Panie, śpicie?– dobiegł go głos.

 

Odwrócił głowę. W przejściu stała postać o kompletnie bladej karnacji. Spiczaste uszy nie pozostawiały złudzeń. To był elf.

 

– Nie. Nareszcie nie.

 

Elf podszedł do Belrada. Bezceremonialnie zaczął macać go po karku. Alchemik go odepchnął, nie siląc się na delikatość.

 

– Spokojnie! Chciałem tylko sprawdzić, czy nie uszkodziłem ci chrząstki…

 

Dopiero teraz Guślarz uświadomił sobie skąd zna ten głos. Delikatny, ale stanowczy.

 

– Obejdzie się! Mów lepiej gdzie jest Askel!

 

– Kto? Ach, ten twój kompan. Tak?

 

– Owszem. Gdzie on jest?

 

– Czeka na ciebie. Wszyscy zresztą czekają, radziłbym ci się spieszyć.

 

Belrad spojrzał na niego zdumiony.

 

– Co? Jacy wszyscy?

 

– Ubieraj się, to wszystko ci wytłumaczę.

 

– Chwila moment…

 

– Czas! Nie mamy czasu, już się zaczęło! Ubieraj się.

 

Co było innego zrobić. Zaczął się ubierać.

 

– Nie wiem czy jesteś tego świadom, ale wkroczyłeś na teren, który należy do mego pana, Aretriusa, kapłana Białej Malikki, naszej bogini. Malikka jest patronką czystości, jeśli nie wiesz.

 

– Czy to was usprawiedliwa, żeby tak traktować wędrowców?

 

– Nietykalnść osobistą i majątkową zagwarantował nam sam król Bestvan. Mamy prawo zrobić co chcemy z osobnikami nękającymi nasze sanktuarium.

 

– Nękającymi… Ha! My tylko przechodziliśmy!

 

– Ostrożności nigdy za wiele. Ja nie widzę w was wrogów, czy szpiegów. Ale nie mogę kwestionować tego co mówi mój pan. A on chce was osobiście widzieć i wypytać o wasz cel podróży, i tym podobne…

 

– Czyli krótko mówiąc idę na przesłuchanie.

 

– Nie wiem czy w waszym, ludzkim pojęciu przesłuchanie może być tak postrzegane, ale skoro tak twierdzisz, to niech ci będzie. Idziesz na przesłuchanie.

 

Belrad wzruszył ramionami.

 

– Dobrze wiedzieć…

 

– Człowieku…– rzekł szybko elf.

 

Tamten pytająco podniósł na niego oczy.

 

– Nie rób niczego głupiego. Dobrze?

 

– To zależy wyłącznie od was.

 

Kędzierzawy długouch postał chwilę w miejscu, jakby się wahając, po czym wyszedł. Belrad pokręcił z niedowierzaniem głową. Jak ja się w to, kurwa wpakowałem…

 

Alchemik prezentował się nienadzwyczajnie, żeby nie powiedzieć jak żebrak. Skórzany, zdobiony białą nicią kaftan okrywał tors. Spod niego wystawały strzępki podartej lnianej koszuli, ale cóż. Jak nie ma nic pod ręką… Czarne spodnie włożył w wysokie skórzane buty, by ukryć, że są podarte przy końcówkach nogawek. To zdecydowanie nie był strój który pasował do zaistniałej sytuacji, o czym miał przekonać się za chwilę.

 

Belrad wyszedł z drzewa na zewnątrz, a jego oczom ukazało się rozległe jezioro, położone w środku kniei. Wędrowiec znajdował się, wraz z systemem drewnianych domków położonych niedaleko, na wyspie pośrodku owego zbiornika. Wyspa wyglądem przypominała babkę cukrową położoną na krystalicznie czystym, lekko falującym talerzu.

Zbudowana na szczycie wyspy drewniana sala sprawiała wrażenie magicznej, w jakiś przedziwny sposób przeniesionej ze snu szalonego architekta. Spadzisty dach, zakończonu u podstawy girlanadmi wyrzeźbionych z dębu liści sparwiał kolosalne wrażenie, pokazując, że jeśli człowiek się uprze, to potrafi i na takim zadupiu stworzyć coś, co wprawia w niemy zachwyt.

 

Elf, poprawił się w myślach Belrad. Gdyby tylko człowiek miał dość samozaparcia by stworzyć to cudo. Tych zdolności moglibyśmy pozazdrościć długouchom.

 

Gdy ten tak stał podszedł do niego mężczyzna. Zatrzymał się obok i razem z Wędrowcem podziwał wspaniały widok, prawdziwą eskalację sił natury, pokazyjącej swe piękno i potęgę, próbując zaimponować człowiekowi. A człowiek nie pozostawał odoporny na te pokaz.

 

– Pięknie tu…– mruknął na pozór do siebie.

 

– Prawda?– rzekł nieznajomy.

 

Belrad odwrócił się i spojrzał na mężczyznę. Stał tam przed nim w świetle słońca przedzierającego się przez gałęzie drzew zamykających nieboskłon nad nimi.

 

Ten też był elfem, ale zdecydownie różnił się od poznanego wcześniej młodzika. W jego oczach nie było zawziętości, siły, materialnego, prawie namacalnego narzucania swej rzekomej potęgi, tak charakterystycznego dla tej starej rasy. To były oczy łagodne, pełne zrozumienia, ale absolutnie nie były one spokojne. Coś walczyło w tym elfie, z czymś kompletnie innym od natury większości istot żyjących na tym nieszczęsnym padole. Owe szalone oczy były dwoma malutkimi punkcikami na podłużnej, bardzo proporcjonalnej twarzy.

 

Nieobeznany mógłby stwierdzić, że elf miał nie więcej jak krzepkie czterdzieści lat. Ale Guślarz nie należał do naiwnych. Wiedział, że ten ma, ale kilkukrotnie więcej jak czterdzieści na karku. Mężczyzna mógł nawet pamiętać, jak kolosy ich otaczające były jeszczem małymi drzewkami. Mógł pamiętać jak tam gdzie teraz swą obecnością kala naturę Herz, szumiał gęsty las.

 

Mężczyzna odgarnął satynowe włosy z czoła. Spojrzał z całą uwagą na Guślarza.

 

– Czekałem na ciebie… To znaczy, czekaliśmy.

 

Belrad nie umiał wydobyć głosu zahipnotyzowany przez szalone oczy.

 

– Czekaliśmy chwilę. Potem następną, i jeszcze jedną… W końcu pomyślałem, a co tam. Góra nie przyszła do mnie, więc ja przyjdę do niej– powiedział, na koniec uśmiechając sie przyjaźnie.– Dość sporo słyszałem o tobie, Belradzie Guślarzu, alchemiku do wynajęcia, lekarzu na pstryknięcie palców. Słyszałem dużo ciekawych rzeczy o tobie. Ludzie opowiadają na gościńcu różne historie, wiesz?

 

Belrad przełamał się.

 

– Na przykład?

 

Elf zaśmiał się.

 

– Na przykład? Pomagasz ludziom, gdy ci mają problemy ze współmałżonkiem. Co kończy się często ciężką chorobą jednego z nich, co akurat jest korzystnym zbiegiem okoliczności dla drugiego. Czasami ratujesz życie umierającego na gruźlicę chłopca, a następnego dnia rodzice malca, nie mają za co kupić chleba. Pojawiasz się w okolicy gdy akurat pewna młoda panna zachodzi w niechcianą ciążę, która nie jest na rękę jej ojcu i kilku zamożnym zalotnikom…

 

– To wszystko bajki.

 

– Czyżby?

 

– Tak.

 

– A czemuż to tak sądzisz?

 

– Bo wszystko, to co wymieniłeś nieznajomy, to rzeczy zakazane pod groźbą chłosty, a nawet śmierci. Takie to prawo w tym przeklę… Przepięknym królestwie.– poprawił się Guślarz– Dlategóż właśnie.

 

Elf niepsodziewanie ryknął śmiechem.

 

– Tupetu ci nie można odmówić. Chwali się! W tych popieprzonych czasach trzeba mieć w sobie trochę buntu by móc podchodzić do niektórych rzeczy z dystansem. Prawda?

 

Spojrzał na Belrada tymi swoimi przepastnymi oczyma, szaloną parą ogników w podłużnej, bardzo proporcjonalnej twarzy…

 

– Cholerna racja…– odrzekł.

Koniec

Komentarze

Po lekturze pierwszego fragmentu mam mieszane uczucia. Tekst niby nie jest całkiem źle napisany, ale kuleje w płaszczyźnie formalnej; brakuje masy przecinków, te, które są, stoją w złych miejsach, zapis dialogów jest błędny i okropnie kłuje w oczy. Styl jednak nie jest najgorszy i, gdyby poprawić te formalności, można by chyba pokusić się o przeczytanie całego opowiadania. Radzę przeczytać ten temat: porady dla piszących i jak najprędzej zastosować się do zawartych w nim wskazówek :)

Jeżeli znajdę troszkę czasu postaram się tu jeszcze zajrzeć, a jeśli doczytam do końca, zamieszczę odpowiedni komentarz odnośnie fabuły ;)

Pozdrawiam serdecznie

 

"-Tylko się zachowuj. Zaraz wrócę.- pogłaskał konia po pysku," po pierwsze brakuje spacji między kropką, a myślnikiem (ten błąd powtarza się wielokrotnie, więc póki możesz radzę skorzystać z opcji edycji, aby poprawić wszystkie miejsca - czytelnicy będą za to wdzięczni), po drugie, jeśli już dałeś kropkę, to 'pogłaskał' powinno zostać napisane z dużej litery.

"rozszerzył białe oczy w zdumieniu" po pierwsze, co masz na myśli, pisząc białe oczy? Jakby zaszłe mgłą? składające się tylko z białka, czy po prostu nie widzące? po drugie, raczej 'rozwarł szerzej', 'otworzył szerzej', niż rozszerzył, bo dość dziwnie to brzmi.

"Gdzie wiatr tobą zawiał?" jakoś dziwnie to brzmi, może jakiś regionalizm? Ja znam coś w stylu "gdzie cię wywiało". Może ktoś mądrzęjszy zabierze głos, czy w Twojej wersji wszytsko gra :)

Hej Clod. Dzięki za konkretna krytykę :D Postaram się popracować na tymi choler... przecinkami i zapisem dialogów. Dla wygody czytania poprawiłem cały tekst, jak widzisz. Reszty niestety (włącznie z samymi przecinkami) nie zdążyłem... :( Obiecuję: druga część będzie bardziej dopracowana!

Niestety, nie jest najlepiej. Wyłapanie wszystkich błędów zdecydowanie ponad moje siły. Ale na przykładzie jednego zdania:

- Teraz przyszło im się przedzierać przez małe jeziorka i stawy,położone przy drodze, z których wyrastały drzewa o niesamowitych korzeniach, wystających nad taflę i łapiących wodę z pary.

Dlaczego przedzierali się przez jeziorka, skoro obok była droga? Ale jak już musieli, to powinno być "brodzili". Zresztą wtedy by najpewniej potonęli, bo takie leśne stawy mają bardzo grząski grunt.

Zaimek "z których" - akcent pada na "przy drodze", więc błąd składniowy. "Niesamowitych korzeniach"- kiepskie określenie. No i ostatni człon zdania - "łapiących wodę z pary". Nie rozumiem tego, przecież drzewa tkwiły w wodzie. po co więc jeszcze miały brać wodę z pary?

Nie chcę Cię martwić, ale jeszcze dużo pracy przed tobą.

Pardon, dostałam ataku śmiechu kiedy wyobraziłam sobie biegnącą nastolatkę trzymającą w łapce długie, jasne włosy i powiewającą nimi.

Może kiedyś uda mi się doczytać, ale to nie jest ten dzień.

No nie wiem, nie mam pojęcia, co napisać i jak, żeby Autora nie zrazić raz na zawsze do prób pisania. Bo dobrze nie jest... Ale, na szczęście, jeszcze nie jest beznadziejnie... 

Zapis dialogów. Kończenie wiersza enterem w miejscu, gdzie nie powinno się tego robić. Interpunkcja chyba wyemigrowała na drugą półkulę... 

- Bławatku, proszę. Zostaw nas samych.

- Dessi prychnęła, odwróciła się energicznie i pomaszerowała w stronę wyszynku.

- Nielichy temperamencik! No, skoro już jesteśmy sami...

- Jakie są objawy i kiedy się pojawiły?

- Mężczyzna nadal purpurowy na twarzy, zaczął opowiadać. 

Czy pogrubione zdania też należą do dialogu? Ach ten pospiech... 

Autorze, mnóstwo pracy przed Tobą. Trudno, takie bywają początki.

P.S. I jeszcze maniera zwiększonych interlinii.

Wiem, wiem. To było moje kompletnie pierwsze opowiadanie. Nie zrażam się. Po to wstawiłem tu ten tekst, żeby wysłuchać konstruktywnych opinii. I takie dostałem. Dziękuję. :D

Nowa Fantastyka