- Opowiadanie: Lavekall - Rutyna, cz. II

Rutyna, cz. II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rutyna, cz. II

II

 

Świeca w mojej izbie dogasała już, co nieuchronnie zwiastowało świt. Ziewnąłem, rozrzedzony nieprzespaną nocą i podniosłem się z łoża. Wcisnąłem na siebie wczorajsze ubranie i z uśmiechem przyjąłem widok kielicha z jakimś mętnym bimbrem na małej szafce. Nie zwykłem odmawiać podobnych podarków, więc nim wyszedłem, kielich stał już pusty.

 

W głównej izbie poza znudzonym, przysypiającym karczmarzem było pusto. Wyszedłem na zewnątrz, gdzie mimo wczesnej pory już panował upał. Słońce pokazało się już na wschodzie i wzbijało się w górę zapowiadając kolejny, ciągnący się przez wieczność dzień. Obok mnie zarżał koń.

 

W stajni czekał już Aryg zajęty siodłaniem swej klaczy. Po raz kolejny miło się zaskoczyłem – mój wierzchowiec wyglądał na najedzonego, wyczesanego i umytego, jak zresztą każdy z piątki przebywającej wewnątrz.

 

– Wstałeś w samą porę – rzekł stary towarzysz – Zdecydowałeś się?

 

– Tak, ja… jedźmy już – głos ugrzązł mi niespodziewanie w gardle. Z zazdrością spoglądałem na Aryga, wskakującego swobodnie w siodło. Ja, przez wzgląd na biodro, musiałem się weń wdrapać, co nie było proste, biorąc po uwagę rozmiary konia.

 

Jechaliśmy w milczeniu, czasem jedynie wspominając dawne dzieje. Aryg uznał, że niepotrzebnie martwię się brakiem miecza, wszak Vack na pewno użyczy mi jakiegoś cacka ze swoich zbrojowni. Wciąż też powtarzał, jakim to wielkim wojownikiem niegdyś byłem.

 

Na kolejnym rozwidleniu mój kompan ściągnął wodze i powiedział:

 

– Musimy zejść z Traktu. Oddalamy się za bardzo na północ, widzisz? Skręćmy na tę ścieżkę, o tu – wskazał palcem zarośniętą, wyraźnie rzadko używaną drogę. – Za kilka dni wjedziemy do Celebiathu, a stamtąd już blisko do Vacka.

 

– Mimo wszystko, wolałbym jechać bezpieczniejszą drogą – zacząłem ostrożnie. – nie mam nic, czy mógłbym się obronić, a sam wiesz, ilu łotrów potrafi czaić się w takich lasach.

 

– Twoja rozwaga jest cholernie irytująca – roześmiał się – Masz. Weź to – dodał, wciskając mi w rękę mały sztylet, wyjęty przed momentem z cholewy buta.

 

– Tym czymś mogę sobie chleba ukroić – prychnąłem, patrząc na tępą klingę – jedźmy dalej Traktem, zjedziemy gdzie indziej. Nie podoba mi się to miejsce.

 

– Nonsens. Sam widzisz, że tędy nikt nie jeździ. Spójrz na te zarośla. Nikt nie będzie tu nas szukać.

 

– Gdyby ta droga była bezpieczna, byłaby częściej uczęszczana. Zgoda. Pojedziemy tędy, ale nie rozpalajmy ognia. Nie musimy się ujawniać – zrezygnowany, przystałem na ten wariant. Może to i lepiej, będzie mi łatwiej.

 

Skręciliśmy więc w las, tracąc po chwili brukowany Trakt z oczu. Mojemu koniu wyraźnie nie spodobała się zmiana podłoża, bo kręcił nerwowo łbem i prychał co chwilę. Dwukrotnie nawet się potknął. Obracałem w palcach delikatnie wyszczerbiony sztylecik, rozglądając się wokół. A tam panowała cisza. Nie wiał tu nawet delikatny podmuch. Jedynym plusem jazdy przez ten przerażająco cichy gaj był fakt, że był on zaciemniony i wędrówka nie była tak koszmarna jak choćby wczoraj.

 

Cały las sprawiał wrażenie zapomnianego przez bogów i ludzi; nie napotkaliśmy nawet żadnego zwierzęcia, ba! Nie widzieliśmy nawet śladów. Dziko rosnące, monstrualnie wielkie drzewa i szukające pomiędzy nimi światła małe rośliny były jedyną atrakcją w promieniu wielu mil.

 

W takich warunkach, za trzy dni umrę z głodu – pomyślałem. Umiałem polować doskonale, ale jak miałem to robić w takim miejscu?

 

– Zabrałeś ze sobą więcej żarcia? – spytał Aryg, jak gdyby czytał mi w myślach – Ja mam ze sobą niewiele. Może na dwa, trzy dni – zasępił się.

 

– Niedobrze – mruknąłem cicho.

 

Nie miałem jednak zamiaru zawracać konia i wracać na Trakt. Trzeba było iść przed siebie, bo każda zmiana kierunku w tej gęstwinie mogłaby kosztować życie. Rozgałęzień ścieżynki były dziesiątki i nie wiem, czy dałbym radę wrócić.

 

Myślałem, że tutaj jest to niemożliwe, ale wkrótce zrobiło się jeszcze ciemniej. Upał zelżał, jednak wciąż było gorąco, a dzień ustępował już miejsca nocy. Nie było szans znaleźć tu jakiejkolwiek polany, dlatego zatrzymaliśmy się przy drodze, oznaczając gałęziami kierunek marszu. Przypięliśmy też nerwowe konie do drzewa, a sami położyliśmy się, opierając głowy o pniaki.

 

Dopiero w nocy las ożył. Teraz wyraźnie słyszałem wiatr hulający między drzewami i czułem mrówki wsypujące mi się do rękawa. Spojrzałem w górę. Księżyc oświetlał nieznacznie niebo delikatną, szarawą poświatą. Aryg oddychał miarowo odwrócony do mnie tyłem.

 

Najciszej jak potrafiłem, podniosłem się z ziemi. Podszedłem do śpiącego obok towarzysza podróży i szybkim ruchem zacisnąłem dłonie na jego gardle. W otwartych już oczach widziałem strach i niezrozumienie. Zdawały się pytać: dlaczego? Szarpał się jeszcze chwilę, przygnieciony do ziemi kolanami, po czym zsiniał i umarł. Tak zwyczajnie. Niedoszły buntownik-rewolucjonista, Aryg, którego nazwiska za nic nie mogłem sobie przypomnieć, uduszony przez byłego kompana.

 

Ale cóż innego mogłem zrobić? Wszak byłem jedynie uniżonym poddanym Jego Miłości…

III

 

Ani przez moment nie żałowałem zabicia Aryga. To, że walczyliśmy razem w jednej bitwie nie uczyniło nas kamratami. A buntownik musi znać swoje miejsce. Kropka. Jego ciało oddałem ziemi, konia puściłem wolno. W normalnych warunkach nie ograbiłbym nikogo pośmiertnie, ale sytuacja bynajmniej nie była normalna. A ja wciąż miałem spory odcinek drogi do Celebiathu.

 

Druga z rzędu nieprzespana prawie noc dała mi się we znaki już kilka minut po wyruszeniu. Byłem wciąż otumaniony, zmęczony i przepocony. Znów panował upał, za co przekląłem chyba wszystkich znanych mi bogów.

 

Ale ja, Lavekall Rhaokan, uwielbiałem przecież podróże. Zwłaszcza samotne. Nie trzeba wtedy wysłuchiwać durnej paplaniny i śmiać się z bezsensownych anegdotek. Można podziwiać uroki zwiedzanego miejsca. Co prawda, ten las i urok wykluczały się nawzajem, ale i tak wydawał się ciut piękniejszy, gdy jechałem sam. Byłem, jestem i zapewne pozostanę egoistą-pustelnikiem aż do końca swoich dni.

 

Chowając drugi sztylet Aryga u pasa, począłem się zastanawiać. Czy od początku chciałem go zabić? Nie, na pewno nie. Przez krótką chwilę, taką, jaką zajmuje mrugnięcie okiem myślałem o pójściu wraz z nim i poparciu Vacka. Ale to było szaleństwo. A szaleństwa mają to do siebie, że są szalone. Ja wolę spokój. Rutynę.

 

Kuszę zostawiłem przy zwłokach, z trzech powodów: była nieporęczna, niegodna mężczyzny (przynajmniej w mojej opinii – zapalonego zwolennika walki wręcz) i była w jakiś sposób częścią Aryga. Odebrałem mu życie, więc zostawiłem chociaż tyle.

 

Ścieżka rozszerzyła się i do tej części lasu wpadało chociaż trochę promieni słońca. Zapewne ucieszyłby mnie ten widok, gdybym ostatnich dwóch dni nie spędził na podziwianiu spalonego naskórka na rękach, nogach i karku.

 

Droga zdawała się nie mieć końca, a przynajmniej nie było go widać z tego miejsca. Moje zapasy wody kurczyły się zbyt szybko, a cel był zbyt daleko. Przekląłem się w myślach żałując zgody na zejście z Traktu.

 

Minąłem rozkładającego się trupa, którego poczułem znacznie wcześniej niż zobaczyłem. Siedział w pozycji embrionalnej oparty o drzewo, z przerażeniem wypisanym we wciąż otwartych oczach. Z rany na brzuchu zwisały zżerane przez robaki trzewia. Niełatwo jest mnie obrzydzić, jednak nieznajomemu trupowi się udało. Wyglądał parszywie, a w dodatku sprawiał wrażenie zmarłego niedawno. Odrzuciłem myśl, że mnie może spotkać podobny los.

 

Marzyłem, by jak najszybciej opuścić ten przeklęty las. Brak żywej duszy wokół cieszył, ale i niepokoił. Nie powinno tu być aż tak cicho.

 

A mimo to słyszałem bicie własnego serca, każdy oddech i ciche kroki konia stąpającego po niepewnym gruncie. I nic więcej.

 

Aryg mógł chyba uniknąć śmierci. Przynajmniej tak teraz mi się zdaje. Gdyby nie przypominał mi o moich jakże heroicznych wyczynach w służbie Królestwu, może nie zabiłbym go w środku nocy. Nie jestem może przesadnie honorowy, ale zawsze gardziłem najemnikami, stającymi po stronie, która oferuje więcej złotych monet, tak cieszących swoim wyglądem. Wtedy też zastanowiłem się, czy nie byłoby to drobnym nietaktem, gdybym obalił króla-dobroczyńcę? Wszak oferował mi on przed laty ziemię i tytuł szlachecki, zrezygnowałem jednak z obydwu, prosząc jedynie o żołd. Kwota, którą otrzymałem była dziesięciokrotnością zwykłej stawki, a mimo to szybko została przepita. Jednak taka łaska, z jaką potraktował mnie Jego Miłość Oakir była po prostu miła. Dlatego też nie potrafiłbym buntować się przeciwko staremu monarsze.

 

Zacząłem nucić jakąś dawno poznaną karczemną pieśń pod nosem, by odpędzić od siebie ciszę. Nie pomagało. Mogę chyba stwierdzić, że się bałem.

 

I wkrótce okazało się, że miałem czego się obawiać.

 

– Stój! – krzyknął niewielki człowieczek stojący przede mną – Ani kroku dalej!

 

Za nim dostrzegłem sylwetki trzech łuczników i charakterystyczny dźwięk naprężania cięciwy. Zatrzymałem się więc posłusznie, nie chcąc podzielić losu kolegi trupa.

 

– Chcesz przejechać dalej? Płać myto! – wrzasnął piskliwym głosem.

 

Oho – pomyślałem – cholerne gnomy teraz zarabiają w lesie.

 

– Ile?

 

– Trzydzieści srebrników, ale już.

 

– Chyba oszalałeś. Trzydzieści to fortuna, możesz dostać trzy.

 

– Trzydzieści, albo będziesz wracał ze strzałą w dupie – wbrew pozorom, te słowa zabrzmiały dość zabawnie, gdy były wypowiedziane z ust gnoma mającego może pół metra wzrostu.

 

Spojrzałem uważnie na łuczników, celujących w okolice mojej piersi. Było ich o co najmniej dwóch za dużo, a w dodatku nie miałem pewności, czy po krzakach nie kryje się ich więcej.

 

– Jak ty tu zarabiasz, cholerny gnomie? Przecież nikt tędy nie przejeżdża od lat.

 

– Ale czasem trafi się taki głupiec jak ty – zaskrzeczał, ukazując niekompletne uzębienie w czymś na rodzaj uśmiechu. – Płać albo spierdalaj, jasne?

 

– Mogę ci załatwić, że będziesz ściągał haracz legalnie. I na drodze pojawi się więcej ludzi – fantazjowałem, ale widziałem błysk w oczach mojego rozmówcy. – Ale teraz zapłacę trzy dukaty i przejadę, zrozumiano?

 

Gnom wyraźnie się wahał.

 

– Jak mi to niby załatwisz, co?

 

– Wystarczy, że powiem, że w tym lesie można spotkać gnoma. Masa idiotów, nazywających się poszukiwaczami przygód popędzi cię szukać, a ty możesz zbić na tym interes.

 

– Mam być atrakcją dla jakichś durniów? Kpisz sobie ze mnie?

 

– A wiesz, ile tacy durnie potrafią zapłacić? – teraz ja się uśmiechnąłem – Kilka pokazów i będziesz ustawiony do końca swojego życia.

 

Gnom zawahał się.

 

– Dawaj pięć dukatów. I spierdalaj, zanim zmienię zdanie.

 

No, takie zejście z ceny mogę nazwać sukcesem. Wydobyłem z mieszka monety, zabrane wcześniej Arygowi i rzuciłem chciwemu gnomowi. Nie wspomniałem jedynie o małym szczególe – że jak już go ktoś znajdzie, to może nie być tak litościwy jak ja i od razu przebije mu dupę chociażby grotem włóczni. Ale co utargowałem, to moje, czyż nie?

Koniec

Komentarze

"Świeca w mojej izbie dogasała już, co nieuchronnie zwiastowało świt." - to była jakaś magiczna świeca? Niby wiem, o co chodzi, ale logika trochę szwankuje.
"Ziewnąłem, rozrzedzony nieprzespaną nocą i podniosłem się z łoża. " - rozrzedzony? To słowo ma jakieś znaczenie którego nie znam?
" Wyszedłem na zewnątrz, gdzie mimo wczesnej pory wciąż panował upał. " Wciąż? Już?
" Wciąż też powtarzał, jakim to wielkim wojownikiem niegdyś nie byłem." jakim wojownikiem niegdyś byłem. Jakimże to wojownikiem kiedyś nie byłem. Przynajmniej tak na oko, ale te formy wydają mi się poprawne.
"Skręciliśmy więc w las, tracąc po chwili brukowany Trakt z oczu." Czemu trakt dużą literą? I czemu "po chwili"? Jak się odwraca do czegoś tyłem, to chwili nie trzeba czekać.
Dalej mi się nie chce takich pierdół wyłapywać, ogólnie tekst w miarę sprawnie napisany.
O co do treści? Nie mam odczuć. Nawet się niezbyt przejąłem, jak zakatrupił swojego kompana.

Co do Traktu - to nazwa własna, ot taka sobie dróżka nazwana po prostu Traktem ;>

Płać albo spierdalaj, jasne?  zastanawiam się czy gnom na pewno chcial prowadzic w taki sposób negocjacje.? Może płać albo grot rozerwie ci dupe?

Psujesz klimat wplatajac w tekst takie słowa jak cacko.
Tak się też zastanawiam na ile gnomy były atrakcją turystyczną, żeby włóczyć się za nimi po niepewnych traktach.

To tyle z mojej strony.

Pozdrawiam

 

No tu się niestety robi problematycznie. Po pierwsze: szczegóły. Bohater raczej nie mógł podziwiać spalonego naskórka na swoim karku. Cieżko by też było przypiąć konia do drzewa. I jeśli ktoś siedzi w pozycji embrionalnej, to raczej nie zauważysz rany na jego brzuchu. To są sprawy, których musisz pilnować, ale nie są największym minusem tej cześci.

 

Główny problem polega na tym, że to druga cześć, a dalej nie wiadomo, o czym jest tekst. Do tego pojawia się bardzo dużo wodolejstwa, a momentami ocierasz się o kicz i patos. Zacyznam podejrzewać, że ten tekst nie jest ani napisany, ani nawet wymyślony.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Na wstępie dziękuję za krytykę. Ona zawsze motywuje do lepszej pracy nad sobą i tekstami ;)
Po drugie, zdaję sobie sprawę z wielu niedociągnięć w moich opowiadaniach, nieścisłościach, sztywnych dialogach etc. Staram się w każdym kolejnym opowiadaniu czy tekście eliminować jakiś błąd z lepszym bądź gorszym skutkiem. Pocieszam się myślą, że nie od razu Rzym zbudowano, i mimo, co tu dużo mówić, kiepskiego poziomu - kiedyś uda mi się napisać tekst, z którego sam będę zadowolony.
Pozdrawiam ;)

Twój poziom jak na początek jest w sam raz. Dużo gorsze teksty mozna tutaj znaleźć, serio :) Mogę Ci jeszcze tylko poradzić, żebyś zaczął od krótszych, skończonych form, bo na takich łatwiej ćwiczyć.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Po raz kolejny miło się zaskoczyłem ---> się? Sam siebie zaskoczył? Czy miłym zaskoczeniem był widok najedzonego, wyczesanego i tak dalej konia? 

- Wstałeś w samą porę – rzekł stary towarzysz .+Zdecydowałeś się?  <--- 

Z zazdrością spoglądałem na Aryga, wskakującego swobodnie w siodło. Ja, przez wzgląd na biodro, musiałem się weń wdrapać, co nie było proste, biorąc po uwagę rozmiary konia. ---> 'weń', jak zwykły to czynić niektóre złośliwe zaimki, odsyła do 'biodra'. Wdrapywał się do biodra??

częściej uczęszczana. ---> Hm, częściej... Uczęszczana... Tak się zastanawiam, czy żołnierze, najemnicy, w rozmowach używają na codzień takich słów...

-------------------- 

Zadusił znajomego, jak dureń zostawił kuszę, bo "niegodna mężczyzny", wykiwał przygłupiastego gnoma --- i co dalej?

Nowa Fantastyka