- Opowiadanie: AnonimowyGrzybiarz - Boża Iskra

Boża Iskra

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Boża Iskra

 

 

 

 

Boża Iskra

 

 

 

Jan Sławiński

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

 

Nie wiem, dlaczego, ale wszystkie moje przygody, zaczynają się od… drzwi. Serio. Grzybiarz zadzwonił do drzwi, ja, głupi, otworzyłem – jakie były tego konsekwencje, wszyscy wiemy. Patyk wyważył drzwi – co się potem stało też doskonale każdy pamięta. Czasami się zastanawiam, czy te drzwi są na pewno zwykłymi drzwiami. Nigdy nic nie wiadomo.

Jak łatwo się domyślić i ta historia zaczyna się, od tego, że otworzyłem drzwi…

 

2.

 

Przed drzwiami stał lekko przeźroczysty mężczyzna po czterdziestce. Na sobie miał pogrzebowy garnitur. Taki w jakim wkładają do trumny. Pod szyją muszka. Włosy ładnie zaczesane do tyłu, z przedziałkiem. Znałem tego człowieka…

– Tato?!

… nie żył od 7 lat…

– Dawno się nie widzieliśmy synu… pomyślałem, że na chwilę wpadnę.

Zbliżył się do mnie, i uściskał. Jak ojciec. Tylko, że ojcowie raczej nie przenikają przez własne potomstwo. Ani przez podłogę.

– Tato?

– Jestem, jestem… – dobiegło mnie z dołu. – Muszę jeszcze popracować nad swoją materialnością.

– Dlaczego gadasz z powietrzem KiwiKidzie? – zapytał Dniwecnir.

 

3.

 

– Chciałbym przedstawić wam mojego ojca.

Patrzyli chwilę na miejsce, gdzie stał mój tata.

– Dniwecnir… Widzisz ojca? – zapytał szeptem Grzybiarz

– Ścianę widzę… Ścianę.

 

4.

 

Ojciec zginął śmiercią, że tak powiem, tragiczną. Zabiło go chamstwo, chuligaństwo, dresiarstwo i reszta tego syfu, która ma czelność nazywać siebie „kibicami”. Ojciec był kibicem. Prawdziwym kibicem. Na mecze chodził, by zobaczyć dobrą grę, zażyć rozrywki. Nie po to, by powyrywać krzesła, porzucać butelkami po piwie w piłkarzy, czy zasadzić komuś kosą. Nie. On był prawdziwym kibicem z sercem.

Dobrze pamiętam ten dzień. Wczesna jesień, dość chłodno. To był finał. Przed meczem mówiono, że to będzie najlepszy finał w historii. Finał Fantazy, jak mówili niektórzy. Dwie legendarne drużyny zetrą się ze sobą w sportowej walce. Dwaj tytani będą grali fair-play. Kibice zawarli pokój. Miało nie być chamstwa, agresji. Ktoś się przeliczył. I to bardzo.

Wszystko szło dobrze. Ojciec był szczęśliwy i naprawdę dobrze się bawił. Koło niego siedział człowiek opatulony szalikiem klubu, któremu kibicował. Na głowie miał kaptur i nie wyglądał przyjaźnie.

– Nie jest panu za gorąco w tym szaliku? – zapytał podczas przerwy tata. Zawsze starał się być uprzejmym.

Dresiarz popatrzył na niego dziwnie. Nie siląc się na oryginalność, i postępując według dresiarskiego kodeksu, zapytał:

– Wyje*ać ci?!

Dresy tak mają. Nie wiem, dlaczego, ale te dwa słowa kierowane do kogoś napawają ich dumą i podwyższają samoocenę. Bardziej niż zwinięcie Babci renty. Bardziej niż wyrwanie jakiegoś – jak oni to mówią – „lachona” na swojego malucha.

– Przepraszam. Nie chciałem Pana urazić. – powiedział mój „wapniak”.

Dres pomyślał chwilę.

– Obrażasz mnie?!

– Nie! Naprawdę, ja… ja n… nie!

– Nie krzycz na mnie, kiedy ja na ciebie krzyczę!

-Przepraszam – mruknął mój tata.

– Może mnie jeszcze uderzysz co?!

Ojciec nie zdążył odpowiedzieć. Dostał kosą. Tak zaczęła się wielka wojna trwająca do dzisiaj.

 

5.

 

Ojciec nie umarł od jednego uderzenia. Był podziurawiony jak sito. Wrócił do domu, lecz nie zdążył wejść. Zwalił się na progu. Matka pocieszała go. Mówiła, że wszystko będzie dobrze, że karetka zaraz przyjedzie. Kłamała. Ojciec powiedział, żeby spalić jego klubowy szalik. Potem odszedł do Krainy Wiecznych Łowów.

 

6.

– Oni mnie nie widzą.

– Tato…

– Tak, synu?

– Jesteś duchem prawda?

– Tak jakby. Bo widzisz. Jestem cząstką duszy, której Pan pozwolił wrócić. Jestem malutką Iskrą Bożą. Więc jestem też duchem. Przynajmniej trochę.

– Aha.

Siedzieliśmy chwile w milczeniu.

– Tato.

– Tak?

– Dobrze, że wróciłeś.

– Ja też się bardzo cieszę.

Dniwecnir i Grzybiarz patrzyli na mnie jakbym właśnie zjadł bombę atomową.

– Z nim jest coś nie tak. Słyszałem – ludzie tak mają. Z dnia na dzień… a potem bum! I nie ma gościa.

– Tak… ja też o tym słyszałem. – powiedział Grzybiarz. – Chodź już bo się spóźnimy.

Grzybiarz i Dniwecnir mieli w sobie co takiego, że dziewczyny na nich leciały. A oni potrafili to wykorzystać. Zawsze mieli najładniejsze dziewczyny. Teraz też tak było. Ola i Kasia z dołu były seryjnie fajne. Ładne, zgrabne i nie głupie. Cóż więcej do szczęścia potrzeba? Przyznam się wam, byłem trochę o nich zazdrosny.

– To my lecimy. – Powiedzieli – chyba nie jesteś zły, że cię zostawiamy samego?

– Spoko. Miłej zabawy.

– Na pewno wszystko w porządku?

– Jasne. Posiedzę sobie z moim staruszkiem. Nie gadaliśmy przez siedem lat. Jest o czym opowiadać.

Zza drzwi dobiegły mnie jeszcze ich głosy.

– Trzeba coś z tym zrobić, bo kompletnie go stracimy…

 

7.

 

Milczy też się czasem dobrze. Nie trzeba mówić, by być szczęśliwym. W spokoju milczeliśmy z tatą, aż nasz spokój został zakłócony przez łomotanie w drzwi.

 

8.

 

Ktoś koniecznie chciał dostać się do mojego domu. Walenie w drzwi, przerywane ciągłym dźwiękiem dzwonka, trwało już dobrą chwilę. Poszedłem więc zobaczyć kto tak pilnie chce znaleźć się w moim towarzystwie.

Jestem chyba jedną, z tych osób, które nie uczą się na własnych błędach. Bo popełniłem właśnie kolejny taki sam.

Otworzyłem drzwi.

Na progu stała młoda dziewczyna, o lekko kręconych włosach. Była ubrana w ładną, czerwoną sukienkę, która podkreślała wszystko co było do podkreślenia. A było całkiem sporo. Duże zielone oczy były pełne łez, które kaskadą spływały po policzkach, niczym Niagara.

– Proszę mi pomóc! – załkała rzucając mi się w ramiona. Wyobraziłem sobie miny Grzybiarza i Dniwecnira, i mimowolnie uśmiechnąłem się.

– Ciii. Już dobrze… Wszystko będzie dobrze. Ciii… – pocieszająco poklepałem ją po plecach i …

Ja durny!

… wpuściłem do mieszkania.

Zamknąłem drzwi.

– Co się stało? – zapytałem.

– On mnie szuka… Goni… Boże… On… On… – urwała – Proszę mi pomóc!

Nic z tego nie zrozumiałem.

Drzwi ugięły się pod potężnym ciosem. Framuga pękła z trzaskiem.

– Boże… To on!

– Spokojnie. Proszę ukryć się gdzieś w mieszkaniu.

Jednym susem znalazłem się przy drzwiach. Postanowiłem otworzyć. Drzwi i tak długo nie powstrzymają nieproszonego gościa, a nie maiłem wtedy kasy by kupować nowe.

Otworzyłem. Przed drzwiami stała małpa w krawacie.

– Słucham pana?

– Och.

– Coś się stało?

– Och. Zbigniew Och.

– Och… Dżon Konstantyn. Miło mi.

– Jeśli pan nie odda tej dziewczyny będę zmuszony użyć siły i nie gwarantuje, że wyjdzie pan z tego cało.

– Jasne. Jestem przyzwyczajony. – nie było sensu grać debila w stylu – "ale o jaką dziewczynę chodzi?" – Zastanawia mnie, dlaczego pan mi się przedstawił?

– Zawsze uważałem się za człowieka kulturalnego.

– Aha. To miło z pana strony. Może zaczniemy?

Uchyliłem się przed nadlatującą pięścią. Skoczyłem w tył kopiąc drzwi. Nie wiele to pomogło. Wielka włochata małpa, która chyba przed chwilą uciekła z ZOO rzuciła się na mnie. Uchylałem się jak mogłem przed gradem ciosów, ale mimo to oberwałem całkiem porządnie.

Jeden z ciosów posłał mnie dobry metr nad ziemią, czego skutkiem było spadnięcie na stolik, złamanie go i ogromny ból w plecach. Chyba roztrzaskałem sobie głowę, bo widziałem na czerwono.

Spod krzesła wyrwałem pistolet. Szarpałem spust, aż skończył się magazynek. Ani raz nie trafiłem w Ocha. Krew mnie zalała.

– Ale jaja. Normalnie pozazdrościć refleksu – szepnąłem.

Małpolud w tym czasie dopadł dziewczynę. Skoczyłem mu na plecy dając dziewczynie czas. Bez większego problemu Och, zrzucił mnie, niby worek ziemniaków. Zresztą tak się czułem. Jak worek ziemniaków.

– Schowaj się za mną! – krzyknąłem do dziewczyny.

Posłuchała. Wstałem chwiejnie. Zabije Dniwecnira i Grzybiarza, pomyślałem. Zawsze gdy są potrzebni to ich nie ma. Przeżyje tylko po to by ich zabić.

– Tato…

– Jasne.

Kanapa przepłynęła przez pokój i skutecznie przywaliła Małpę. Tata spokojnie siadł na kanapie, zakładając nogę na nogę.

Odetchnąłem. To na chwile zatrzyma Ocha.

Tymczasem pan Marciniak, sąsiad, zaczął walić w ścianę, krzycząc coś co brzmiało jak "Cicho tam!".

Otarłem krew z czoła. Spuściłem głowę. Odetchnąłem głęboko.

Coś twardego i podłużnego uderzyło mnie w potylicę.

Upadłem. Świat zawirował. Zobaczyłem jak dziewczyna w czerwonej sukience opiera o podłogę kij.

Nagrodę idioty roku otrzymuje KiwiKid!

– Walcz synu! Walcz! – ojciec klęczał przy mojej głowie. Przy jednym wielkim punkcie bólu.

Walczyłem chwilę, a potem wyczerpany zanurzyłem się w miękką i ciepłą czerń.

 

9.

 

Było ciemno. Miałem chwilę nadzieję, że ciemność rozwieje się z podniesieniem powiek. Jednak myliłem się. Kiedy otworzyłem oczy nic się nie zmieniło. Nadal było ciemno. Nie była to już ta ciepła i miękka czerń, w której zmęczony z rozkoszą się zanurzyłem. Ta była inna. Szorstka i zimna. Zwyczajna.

Siedziałem skulony na podłodze. Zamknięty w metalowej puszcze. W ciężarówce, wywożącej mnie gdzieś daleko. Jeszcze bardziej obolały. Jeszcze bardziej zmęczony. Jeszcze bardziej bezsilny. Jeszcze dalej od domu.

 

10.

 

„Wycieczka” poza miasto trwała jeszcze kilka godzin. Jako, że w tym czasie nie działo się nic co mogłoby czytelnika zainteresować, postanowiłem przybliżyć wam jak to się stało, że jestem KiwiKidem, a nie jakimś Pizzamenem czy innym Maszrumhiroł.

Aha, zanim zacznę – nie próbujcie tego w domu!

Marzeniem mojej matki było znalezienie swojego nazwiska w Księdze Guinessa. Postanowiła, jak nie trudno się domyślić, zrobić coś szalonego. Padło na wódkę. Jako, że nie było w domu akurat nic innego oprócz kiwi, zrobiła wódkę z kiwi. Miałem wtedy jakieś 6 lat. Mama wlała zrobioną kiwiówkę do wielkiego kociołka, który powiesiła nad ogniskiem. To też było szalone – kiwiówkę należało pić na gorąco, jak herbatę.

Byłem małym brzdącem ciekawym świata jak każde dziecko. A najbardziej mnie intrygował w tamtym czasie owy kocioł z kiwiówką. Nie było nic bardziej przeze mnie pożądanego niż zaglądnąć i skosztować. No i skosztowałem. Nie było to najlepszym pomysłem, zważywszy na to, że po tych kilku kroplach byłem kompletnie pijany. Pomyślałem, że fajną sprawą było by się wykąpać w takim dużym kotle. Nie zastanawiając się długo wskoczyłem do „gara”. Nie było by w tym nic niezwykłego gdyby nie to, że po kąpieli w kiwiówce zacząłem porastać. Nie codziennie, nie co tydzień, ale co miesiąc, w czasie pełni księżyca. Cały porastałem. Małymi włoskami, które nie były większe niż dwudniowy zarost. Miękkie, lecz nieprzyjemne w dotyku. Wszędzie, na całym ciele, nawet na wewnętrznych stronach dłoni, gdzie jak wiadomo nic nie rośnie. Płakałem wtedy niemiłosiernie, a z oczu płynęła mi wódka. Czysta, Dębowa Mocna.

Wyleczyłem się z porastania w wieku lat dziewięciu. Wymyślono wtedy plastry łysiejące. Ktoś mądry pomyślał, że istnieją ludzie, którym nadmiar włosów szkodzi. Chodziłem oblepiony wielkimi plastrami, niczym mumia. Ale wyleczyłem się z dziwnej przypadłości. Tylko bliscy wiedzieli o mojej nietypowej „chorobie”. A zawsze miła siostra przykleiła mi łatę KwiKida. I zostało.

 

11.

 

W ogóle nie przejmując się moimi pogruchotanymi kośćmi znowu zostałem rzucony na twardą posadzkę. Próbowałem wstać, lecz silny kopniak szybko wybił mi ten pomysł z głowy. Zostałem przykuty do rury od kaloryfera, która przebiegała wzdłuż ściany. Małpolud odgrażał się, że jeszcze mnie dostanie, jak szef zrobi ze mną porządek. Coś mi się wydawało, że Małpolud nie chciał mnie dostać w celach zawarcia nowej przyjaźni. Z jego brzydkiego uśmiechu wynikało raczej, że będą to cele rozrywkowo-sadystyczne.

Naokoło mnie były starannie poukładane, w stosy drewniane skrzynki. Napis na każdej z nich głosił „Niebezpieczeństwo! Materiał łatwopalny!”. Nie wiedziałem, czy przeżyję, więc przez chwilę w krętych uliczkach mojego mózgu zaplątała się szalona myśl. Gdyby mieć zapałkę i robić im tu mały Armagedon?

Wtedy odezwał się do mnie głos.

– Nie martw się. Wyciągniemy cię z tego.

Bardzo chciałem w to uwierzyć.

 

12.

 

Wybuch wywalił spory kawałek ściany w przysłowiowy kosmos. Huk obudził mnie z nerwowej drzemki. Z chmury pyłu wyleciał ogłuszony strażnik i mocno gruchnął o podłogę. Z drugiego pomieszczenia dobiegały krzyki, odgłosy wystrzałów i stłumione wybuchy. Kilku goryli, zapewne ochroniarzy biegło w stronę dobiegających z dziury hałasów. Po chwili cała piątka leżała na ziemi bezruchu.

Przez dziurę przeszli dwaj mężczyźni.

Niższy, trzymający w każdej dłoni po pistolecie typu Heckler & Koch, z głośnym trzaskiem wypuścił zużyte magazynki. Sprawnym, szybkim ruchem załadował nowe. Dzięki urządzeniu własnej roboty ładował nowe magazynki prawie automatycznie. Przyciskał puste kolby do nowych magazynków zawieszonych przy żebrach w specjalnych uchwytach. Magazynki same wskakiwały na swoje miejsca. Podpatrzył ten numer grając w Tomb Raidera. Schował pistolety i założył ręce na piersi.

Drugi, wyższy mężczyzna, ubrany w długą czerwoną szatę, bawił się małą kulą ognia tańczącą mu na dłoni. Pstryknął palcami i kula zniknęła.

Przybyła kawaleria.

 

13.

 

Grzybiarz skłonił się przed Dniwecnirem w dworskim ukłonie.

– Czyń honory.

Mag złożył ręce, jakby miał zamiar sie modlić. Z jego złożonych dłoni wyskoczyło kilka iskier niebieskiego ognia. Następnie moje kajdanki zalśniły i same się rozkuły.

Rozmasowałem obolałe kostki i zdrętwiałe ręce. Chwiejnie wstałem. Kilka godzin w jednej pozycji dały mi się we znaki.

– Goł! Goł! Goł!

Do pomieszczenia wpadło kilkunastu uzbrojonych facetów.

– Rozproszenie! – ryknął Grzybiarz.

Skoczyłem w tył. Wdrapałem się na stos skrzyń i skoczyłem w górę. Chwyciłem się krawędzi małego balkonu i podciągnąłem. Ukryłem się w cieniu, potrzebowałem chwili odpoczynku.

Tym czasem Grzybiarz wyrwał z kabur załadowane pistolety i niczym Max Payne rzucił się w prawo jednocześnie – w locie – pociągając za oba spusty. Ochroniarze czmychnęli na boki przed kulami. Tymczasem niski mężczyzna ukrył się za jedną ze skrzyń i przeładował.

Czarodziej robił tymczasem furorę wśród goryli swoimi magicznymi sztuczkami. Kule ognia, strumienie wody, niewidzialne tarcze i chmury dymu. Taak. To się nazywa potęgą. Większość atakujących nie wiedziała w ogóle co się dzieje. Jeśli dobrze widziałem, to Dniwecnir odpierając kolejne ataki strasznie się nudził.

Wystarczająco odpocząłem.

Skoczyłem do przodu i przesadziłem jednym susem barierkę. Spadłem prosto na jakiegoś pechowca. Stracił przytomność od razu, nawet nie musiałem poprawiać.

– Potrzebujesz jakiejś broni? – głos Dniwecnira zabrzmiał w mojej głowie. Telepatia. Fajna sprawa.

– Dzięki. – odpowiedziałem na głos, trafiając z fronta mojego przeciwnika – Pięści mi wystarczą.

Byliśmy jak trzej muszkieterowie – Atos, Portos i Majonez. Brakowało nam tylko Dartaniana i byłby komplet. Ale jak się miało chwilę później okazać i on się pojawił.

 

14.

 

– Nie możesz ich wszystkich załatwić jakimś super-mega-hiper czarem?! – krzyknąłem do Dniwecnira. Kątem oka zobaczyłem, że Czarodziej walcząc jedną ręką, drugą zakrywa sobie usta, by nie widać było ziewnięcia.

– JOZIN Z BAZIN!! -ryknął mag. Wszyscy napastnicy unieśli się w powietrze zamknięci w ogromnej, mydlanej bańce. Czas zwolnił. Przynajmniej dla nich.

– Dobre to było. – wydyszałem.

– Dzięki.

– Możesz jednego z nich spuścić? – zapytał Grzybiarz.

Mag machnął ręką. Grzybiarz podszedł do jęczącego na ziemi mężczyzny. Chwycił go za bluzkę i podniósł w powietrze.

– Gdzie ON jest?! – ryknął mrużąc oczy i przyciągając jego twarz do swojej.

– W…w… b…biurze Ku…Kucharza!

Puszczony mężczyzna gruchnął o ziemię i chyba zwolniły mu się zwieracze.

– Wiesz gdzie to jest? – zwrócił się do mnie.

Skinąłem głową. Każdy w tym mieście wie, gdzie jest biuro Kucharza.

– Jak on to zrobił? – zapytał mnie szeptem Dniwecnir.

– Nie wiesz, że ostatnio nic nie robi, tylko siedzi i ogląda w kółko Batman TAS?

 

15.

 

W kilkanaście minut znaleźliśmy się w mieście. Dzięki magii oczywiście, bo po prawdzie, to magazyn, w którym mnie trzymano znajdował się we wsi za miastem. Ludzie chyba przyzwyczaili się do świrów. Nikt jakoś specjalnie nie zwracał na nas uwagi mimo, że ja byłem umazany krwią, Dniwecnir był ubrany jakby przed chwilą zszedł ze sceny teatru, a Grzybiarz wymachiwał swoimi pistoletami. Kilka minut później staliśmy przed wysokim na kilkanaście pięter wieżowcem.

Szybkim krokiem przeszliśmy przez hall i wkroczyliśmy do windy. Zamknęły się za nami drzwi. Nie było już odwrotu.

 

16.

 

Biuro Kucharza było urządzone skromnie. Duże biurko, czarny, skórzany fotel i bezcenny widok na całe miasto.

Wszedłem pierwszy. Grzybiarz i Dniwecnir nie zdążyli przekroczyć progu – drzwi się za mną zamknęły. Pułapka.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. W bocznej ścianie otworzyły się drzwi i wyszedł z nich mój stary znajomy.

– Oli… – warknąłem.

Mężczyzna zdjął spokojnie szytą na miarę marynarkę. Powiesił ją delikatnie na krześle i siadł za biurkiem. Spoglądając na mnie spomiędzy złożonych dłoni wybuchnął śmiechem.

– Naprawdę… Żałosny widok…

 

17.

 

Biurko wyleciało w powietrze. Nowa, mechaniczna ręka poruszała się niewyobrażalnie szybko. Słyszałem, że granat oderwał Oliemu prawicę. Z jego pieniędzmi i kontaktami zmechanizowana ręka to nie problem. Mogłem się założyć o własną rękę, że dodatkowo ją ulepszył.

Niepokoiłem się o moich przyjaciół. Czyżby nie mogli poradzić sobie ze zwykłymi drzwiami? No dobra, może nie zwykłymi, ale w końcu Dniwecnir spokojnie wywaliłby ten cały budynek w powietrze…

I… gdzie podziewał się mój Ojciec?

Przeleciałem przez pokój. Zjechałem po ścianie ciężko oddychając. Oli chwycił mnie za gardło lewą ręką i prawą zaczął bić po żebrach i klatce piersiowej. Znowu poleciałem i zatrzymałem się na szybie. Musiała być nieźle wzmocniona. Ważyłem swoje.

Spróbowałem złapać oddech.

Ogień w żebrach. Nie mogłem oddychać.

Oli powoli do mnie podszedł. Nie musiał się spieszyć. Ledwo stałem.

Znowu zostałem podniesiony.

– D…dlaczego…? – zapytałem. Oli był dziwnie milczący. Nie chwalił się. Nie pysznił. Nawet się zbytnio nie śmiał. Każdy super-wróg powinien wygłosić swoją kwestię. Dlaczego mnie nie lubi, co mu zrobiłem, dlaczego chce mnie zniszczyć. Powinien mówić, że miał złe dzieciństwo i dlatego teraz mnie zniszczy, mimo, że w tamtych czasach jeszcze mnie nie było w planach.

Full Metal Oli, jak go złośliwie nazywałem w myślach, uśmiechnął się. Z jego mechanicznej ręki wystrzelił krótki miecz.

Drzwi zostały wyłamane.

Oli uderzył. Jęknąłem. Zrobiło mi się gorąco. Przytknąłem dłonie do rany, by chociaż trochę zatamować krwawienie. Osunąłem się na ziemię. Było cicho. Straszliwie cicho.

 

18.

 

Ciemność. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego osobliwego zjawiska.

Uniosłem ciężkie powieki. Wszystko było rozmyte. Widziałem jak człowiek z dużą wadą wzroku, któremu zabrano okulary. Powoli mój wzrok się poprawiał. Niewyraźne postaci powoli przekształcały się w Full HD.

Przyjrzałem się postaci, która przyglądała się mnie i przeżyłem mały szok.

– G…Gandalf? – jęknąłem.

Tak. To był Gandalf Szary. Ten z Hobbita i Władcy Pierścieni. Tak. Ten sam. W Niedokończonych Opowieściach i Silmanirionie też był wspomniany. Chyba.

– Co ty bredzisz? – zapytał czarodziej.

Przyjrzałem się dwóm postaciom stojącym za magiem, i ciekawie wyglądający mu zza jego pleców. Z lewej strony czarodzieja stał człowiek owity czarną peleryną.

– Ale jaja! – krzyknąłem – Darth Vader!

Tym razem pochylił się nade mną człowiek stojący wcześniej z prawej strony.

– Piłeś coś? – zapytał ze strachem w oczach.

– Nie wierzę! – krzyknąłem uradowany widząc kto się nade mną nachyla. – Profesor Jones we własnej osobie! Indy Jones!

Wtedy Darth Vader uderzył mnie w twarz otwartą dłonią.

Wróciłem.

Nadal stało nade mną trzech facetów.

Gandalfem okazał się Dniwecnir, a Indianą Grzybiarz. Darthem Vaderem był natomiast mój Brat. Czwarty muszkieter.

– Co się stało? – zapytałem.

Spojrzałem w dół na niedawno krwawiącą ranę. W miejscu rany widniała stara blizna. Brzydka, ale stara.

– Co się stało? – powtórzyłem.

– W większym skrócie to było tak. Ty umarłeś. Tak jakby. Oli walnął cię jakimś nieczystym żelastwem i zszedłeś z tego świata. My za cholerę nie mogliśmy otworzyć tamtych drzwi. Wtedy pojawił się twój Brat, a wokół niego krążyła podejrzana, niebieska mgła. To ona wyważyła drzwi. Następnie uderzyła w Oliego, wyrzucając go na kilka metrów w powietrze. Potem my się nim zajęliśmy. Mgła natomiast, zamiast – jak Bóg przykazał – siąść z paczką popcornu i colą i oglądać nasze zmagania, zaczęła nad tobą wirować tworząc mini trąbę powietrzną. Nagle, lotem pikującym, spadła na ciebie i weszła w ranę. To było dość niepokojące, musze przyznać – powiedział Grzybiarz, a pozostali pokiwali głowami. – Wtedy twoje ciało wygięło się w łuk, jakbyś chciał zrobić mostek bez użycia rąk. Opadłeś bezwładnie na posadzkę, a z twych ust wydobyła się ta dziwna mgła, tym razem bardzo wolno, i rozwiała się w powietrzu. Brat skomentował wszystko głośnym „SZAŁ!”, co dziwnym nie jest, jako że całe przedstawienie było tego warte. To tyle. Potem się obudziłeś. A, bo bym zapomniał, ostatni raz widzieliśmy Oliego jak, przy akompaniamencie tłuczonego szkła, wypada przez tamtą szybę.

Wystawiłem głowę przez okno. Ciała na dole nie było. Dokładnie tak jak się spodziewałem.

– A jak mnie wcześniej znaleźliście?

– Magia – odpowiedział z uśmiechem Dniwecnir.

– Dzięki chłopaki – chyba się wzruszyłem.

– Spoko brachu. Wisisz nam szesnaście browców na głowę. Czyli razem 48 browarów.

– To się nazywa bezinteresowność przyjaciół… – mruknąłem.

 

19.

 

Chłopaki poszli skonsumować swoją "nagrodę". Do mieszkania wróciłem tramwajem. W końcu nie można robić wszystkiego z pomocą magii.

Już wysiadając potrącił mnie jakiś dresiarz.

– Ej jak chodzisz koleś ?!

Nie zareagowałem, poszedłem dalej. Podstawowa zasada – nie ruszać syfu.

– Widzisz Kufaj? Wszyscy się nas boją… – zwrócił się dres do Bezimiennego Zioma.

– Kufa Sztama… Jak ty coś powiesz…

– RYJ!

 

20.

 

Tata siedział przed telewizorem i oglądał Simpsonów.

– Cześć – rzuciłem.

– Witaj synu. Jak Ci minął dzień?

– Całkiem dobrze. Poobijałem się trochę, spotkałem starego znajomego, a potem mnie zabili. Normalka. Siedzisz tu cały czas?

– Tak. Oglądam nowe odcinki Simpsonów. Tam u Góry – wskazał palcem sufit – puszczają tylko powtórki. I to w kółko pierwszego sezonu. Oprócz tego jest jeszcze religia.tv ale tam nic dobrego nie puszczają…

– Aha.

Mimo, że wcale mi tego nie powiedział, byłem pewien, że „dziwna mgła” o której mówił Grzybiarz była moim tatą.

 

21.

 

Jakieś dwa dni później dowiedziałem się strasznej rzeczy. Czas Taty na ziemi się skończył. Ten tydzień z kawałkiem zbliżył nas do siebie bardziej niż wcześniejsze siedemnaście lat.

– Mój czas się skończył synu. Muszę odejść… – to były jego ostatnie słowa. Rozpłynął się w powietrzu niczym poranna mgła. Uśmiechał się. Miałem nadzieję, że te ostatnie razem spędzone chwile były dla niego tak samo szczęśliwe jak dla mnie.

Płakałem.

 

 

Koniec

 

 

 

Koniec

Komentarze

Jeszcze do tego wrócę. Zagmatwane, ale może ma głębszy sens.
Pozdrawiam. 

oj, Jajko, Jajko...

Spryciarz ;>

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

:D

:)

nice one

:)

A miało nie być pytań z treści :P

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Czuję się tępa, nie mam pojęcia, o co chodzi.

Poprzedni konkurs GoT był masakryczny, ale przy tym ja czuję się wyjątkowo tępy. ;)

Da Vinci to przy tobie różowy pudelek, o wielki Grafiku DJ van Jajku!

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Nowa Fantastyka