- Opowiadanie: J.Ravenfield - Najwyższa Racja Stanu

Najwyższa Racja Stanu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Najwyższa Racja Stanu

Kiedy przypomnieć sobie próbuję-

już jestem pewien prawie…

Lecz za chwilę -

znów pełen wątpliwości;

co do miejsca, co do czasu, co do okoliczności…

Najwyższa Racja Stanu

------------------------------

Wydawało mu się, że był wtedy w wielkiej jurcie ze skór i sukna. Było bardzo zimno. Jego ojciec trzymał nad okrągłym naczyniem dziecko– noworodka, dziewczynkę. Widząc maluśkie nagie ciało, poddane działaniu zimna, nade wszystko zaś jakimś niezrozumiałym, fizycznym manipulacjom poczuł, jak stalowa obręcz zaciska mu się na szyi, a cierpkie mrowienie stężałej grozy przebiega wzdłuż kręgosłupa. Matka podała mężowi krótki, wąski nóż i coś, co wyglądało jak kawałek cienkiego zwierzęcego jelita. To zgodne i sprawne współdziałanie dwojga dorosłych, silnych osób przeciwko bezbronnemu dziecku. Tak, właśnie: "przeciwko" – to było przerażające.

-Patrz, patrz synku, bo następnego dzieciaka to ty ROZPROFANUJESZ. Jesteś w końcu najstarszy. I jesteś przecież synem…

Ojciec przebił ostrzem podbrzusze dziecka. Wepchnął do otworu zajęcze jelito. Jelito – nie jelito… Zajęcze – nie zajęcze. Był za mały, za głupi, by to wiedzieć.

W dniu, kiedy urodziło się następne dziecko, uciekł z domu. Noc była czarna, jak smoła, padał rzęsisty deszcz . „ Dobrze” – pomyślał – „zatrze ślady”. Rano znalazł się daleko poza znanym dla siebie światem. Na ziemi obcej i wrogiej.

A jednak ojciec bez trudu go odnalazł. Bronił się przed nim– jak tylko mógł. Zrozumiał jednak, że na nic tu jego siła: dziecięca, niedojrzała. Jego rozpaczliwy został błyskawicznie zgnieciony.

– Słuchaj no! Gówniarzu ty ! Nie będziesz się tak zachowywać! Już nigdy! To nie ja wymyśliłem ROZPROFANACJĘ. Ona istnieje od wieków. Dużo mądrzejsi, niż my, to wymyślili – OJCOWIE WIARY. A posłuchaj, co dziś, nawet NAJWIĘKSI KOŚCIOŁOWI mówią przy ŚWIĘCONYCH DUBACH , albo POBOŻNYCH HUCPACH… Że jest to dobra i pożyteczna rzecz, mądra i uświęcona prastarą tradycją. A i pewnie! Pimafucy Trzynasty, nasz największy, ustalił dogmat o ŻYCIDAJACH… Nasz Święty. Ojciec nasz… Nawet tego nie pojmujesz?

Ach… Ty wariacie!!

Wędrował wraz ze swoim ludem. Była to jego czterdziesta trzecia wędrówka do Góry Północnej. Lud Moo zawsze był w drodze. Od pierwszego dnia lata do pierwszego dnia zimy celem niekończącej się pielgrzymki była Wielka Góra Południowa. Później plemię zawracało, by pozostałą cześć roku spędzić w drodze powrotnej: do Wielkiej Góry Północnej. Koło robiło jeden obrót, potem drugi, trzeci… Wielki Szaman mówił, że nie da sie ustalić, ile Wielkich Wędrówek było od POCZĄTKU, że ich liczba jest nieskończona. Mówił też, że żadnego początku w ogóle nie było. Choć niektórym się zdawało, że czasami mówi bez sensu. Ponoć ich dziadkowie opowiadali o Wielkim Mieczu Moo, na którym w dawnych czasach Wielki Szaman wykonywał jedno nacięcie – zawsze w dniu przybycia na Wielką Górę Północną. Później miecz zginął. Stać się to prawdopodobnie miało w czasie Wielkiej Zamieci, kiedy na drodze między Wielką Górą Północy a Wielką Górą Południa zaroiło sie nagle od walczących ze sobą zbrojnych watah. Celem ich ataków stali sie również Wieczni Wędrowcy, lud Moo. Na tym mieczu były ponoć setki nacięć, jednak ich liczba była przecież skończona. Teraz ten miecz był już historią, a według Wielkiego Szamana – tylko legendą. Teraz obowiązywał zwyczaj, że po pierwszym noclegu na Wielkiej Gorze Północnej Mistrz Ceremonii wypalał rozżarzonym żelaznym prętem linijna pręgę na nodze każdego Moo. U dzieci widać było przeważnie parę równoległych blizn nad prawą kostką, u starszych kilka, kilkanaście. On miał ich czterdzieści dwie. Policzył je niedawno dokładnie, bo coś niedobrego działo się z jego zdrowiem i stopniowo nabierał przekonania, że chyba nie przybędzie mu już ani jednej pręgi na jego prawym udzie. Cóż, średnia długość życia u Moo wysoka nie była. Ciągły fizyczny wysiłek, surowość klimatu, słabe odżywianie – to wszystko robiło swoje: jeśli ktoś przekraczył pięćdziesiąty rok życia, był uważany za starca.

Szli, jak co dzień; w piasku, pyle, błocie. Zimny wiatr unosił ostre ziarenka piasku, kłuł nimi skórę, sypał je w łzawiące, przekrwione oczy. Ponoć na tej ziemi nic nie mogło wyrosnąć, bo dwa razy do roku tratowały ją tysiące stóp Moo. Dlatego tak bezwzględnie byli tępieni w czasach Wielkiej Zamieci przez zamieszkujących sąsiednie tereny – oni uważali ich za przekleństwo tej ziemi. Myśleli, że to przez nich ziemia jest jałowa i bezużyteczna. Inaczej by ją przecież zajęli, zagospodarowali. Jednak, gdyby to było pewne… Moo nie spotykały by wówczas odosobnione akty nienawiści, lecz z eksterminacja ; konsekwentna, systematyczna i skuteczna. Czasami, z wierzchołków wzniesień, daleko, na horyzoncie widać było zielone drzewa, krzewy – jak z innego świata.

Coraz częściej wracał myślą do swojej młodości. Kiedyś, gdy miał dwadzieścia trzy lata, a więc i dwadzieścia trzy pręgi na prawej nodze, w wielkiej tajemnicy uciekł na kilka dni z kolumny maszerujących Moo. Poszli we dwóch. Na wschód. Szybko, po dwóch dniach marszu dotarli do wielkiej płynącej wody. Była ogromna, potężna i piękna – płynęła na południe. Spotkali na jej brzegu Innych: nie – Moo. Nie, nie byli wcale usposobieni wrogo. Zręcznie chwytali pływające w wodzie dzikie zwierzęta. Nazywali je: ryby, sama zaś wodę: rzeka. Ryby, upieczone na ognisku, zwłaszcza z potatami, były przepyszne. Do dziś pamięta ten smak. W żaden sposób nie dało sie go porównać, ze smakiem Papy Moo. Nie-Moo dodawali do nich jakieś pachnące liście, zioła, jedli z przedziwnymi owocami i wykopanymi z ziemi potatami.

Papa Moo nie miała żadnego smaku. Ludzie ja jedli – i nie umierali – trująca więc nie była – z pewnością. Tyle. Ale nie była też na pewno "jedyna jadalna rzeczą", jak twierdził Wielki Kapłan i – nade wszystko – nie była smaczna! Ta szara maź smak miała obrzydliwy, ohydny, cuchnęła błotem i uryną. Wielki szaman mówił, ze Papa Moo smaku nie ma, bo mieć nie może. Według Zasad Moo – nie powinna. Papę Moo miesiły gołymi – często brudnymi, pokrytymi żylakami, opuchniętymi nogami Moo-qin, których mężowie zasiadali w Wielkiej Radzie Moo. Wielki Papa-Moo-Sid dodawał do papy wszystko, co uznał za jadalne. Rano i wieczorem każdy z Moo dostawał dużą porcje Papy Moo. Tak było zawsze.

Wtedy, po powrocie znad Wielkiej Rzeki, postanowili, że muszą się podzielić nową wiedzą z człowiekiem, który, jako jedyny, miał władzę, by odmienić ich los – z Wielkim Szamanem. Długo się naradzali – który z nich, który z nich ma to zrobić? W końcu ustalili, że Zef. Zef był starszy, a jego najstarsza siostra była jedną z Moo-qin. Wydawał się więc odpowiedniejszy. Poszedł nocą. Poszedł i nigdy nie wrócił. Nikt go później juz nie widział, nikt o nim nie słyszał. Dziwne, ale nikt go jakoś specjalnie nie szukał, nawet rodzina, krewni, znajomi… Dlaczego? Miał przecież tylko opowiedzieć o Wielkiej Rzece płynącej równolegle do trasy ich wędrówki, o bujnej roślinności na jej brzegu, o pachnących, słodkich owocach, które można tam znaleźć, o smacznych i pożywnych rybach. Wystarczyło, by szlak wędrówki przesunąć o kilkadziesiąt kilometrów na wschód. A może – aż strach o tym pomyśleć – na wzór spotkanych Nie-Moo wybudować wygodne domy, cieniste tarasy… I zaprzestać wiecznej włóczęgi?

Teraz był coraz słabszy. Wlókł się na końcu. Były chwile, ze zostawał wyraźnie z tylu. Raz dotarł do nocnego obozowiska, gdy już wszyscy spali. Rano nie był w stanie ruszyć razem z innymi. Przyprowadzili Szamana Moo. Kiedy ujrzał krotki ostry nóź – zrozumiał: to już… Ceremoniał Pozostawienia był tyleż prosty, co okrutny. Wielki szaman nakłuwał jednym pchnięciem wątrobę Tego, Który Musi Pozostać, a później – wsadzano go do wnętrza spróchniałego pnia. Wiele takich pni było na trasie wędrówki. Niektóre były puste,w wielu leżały oskubane przez padlinożerne ptaki ludzkie kości. Sterczące do góry suche czerepy tworzyły prawie pusty w środku walec. W jego środku umieszczano Pozostawianego. Wielkość pniaka musiała być na tyle duża, by człowiek się w niej zmieścił i na tyle mała, by nie mógł usiąść lub choćby przykucnąć.

– Dlaczego? Dlaczego tak musi być? – zapytał

– Przecież wiesz – musimy iść? – padła krótka odpowiedź.

– Dlatego również zginął Zef? Pamiętasz Zefa? Odkrycie istnienia Rzeki mogliby zachwiać wiara w konieczność Wędrówki? Czy tak?? Ale my przecież kręcimy się wciąż w kółko! Nasze życie jest ciężkie, trudne, smutne… Bez sensu… Wiem, wiem – nasza kultura, tradycja zwyczaje. Nasza pamięć i tożsamość. Ale, co z tego? Nawet nasze umieranie jest tak pomyślane, by było jak najbardziej bolesne. Cierpienie, cierpienie, brak nadziei, brak możliwości zmiany. Jakiejkolwiek. Dlaczego?

– Za dużo gadasz! Skoro masz urzec, to umieraj! – I Wielki Szaman pchnął rytualnym nożem: raz – potem drugi i trzeci – mimo, że rytuał wcale tego nie przewidywał. Tak, jakby chciał jak najszybciej zatrzymać nieprzerwany potok niechcianych słów.

-Dlaczego?– słabym głosem powtórzył – po raz ostatni.

-To Najwyższa Racja Stanu, głupcze – syknął Wielki Szaman. Potem coś zaczęło mu pod czaszką dzwonić i szumieć, szaroskrzydłe motyle zatańczyły mu przed oczyma. Na końcu usłyszał czyjeś, dobiegające z bardzo daleka wołanie:

"Matko, nie płacz! Nie widzisz? Ja wszystko czynię nowym!"

Koniec

Komentarze

I znów zupełnie „niebatalistyczny” temat: „ TRADYCJA – TOŻSAMOŚĆ – POSTĘP”

Jezus ( Nie trzeba znać biblii, wystarczyło obejrzeć „Pasję” Gibsona, by zapamiętać słowa Jezusa wyprowadzanego na okrutną kaźń : „… matko, nie płacz. Nie widzisz? Ja wszystko czynię nowym! „ ) On był rewolucjonistą!
          Nie Piłat, nie Herod – nie: to ówczesny kościół starozakonnych żądał jego krwi i śmierci.

             A czym jest obecnie Kościół,... „jezusowy”? Na czym się opiera? Może na tradycji właśnie? A co by się stało z Synem Bożym, gdyby przyszedł na świat właśnie teraz, w przysłowiowej Koziej Wólce? Może udał by się do jakiegokolwiek kapłana i powiedział:” dobrzy ludzie, kochani, postępujecie jednak trochę niewłaściwie, choć -niby- na moje nauki się powołujecie… Co by się wówczas stało? Jaki los spotkałby tego człowieka?

Żeby przy tym temacie pozostać, wrzucę jeszcze jeden tekst:” Zegarmistrz światła”.

A dla nie zainteresowanych tematyką…. Może „ Hard Core SCHIZO” ( To fragment większej całości – ze skruchą przyznaję. Jednak , nie chcąc nadużywać gościnności NF, ani cierpliwości ewentualnych czytelników – utnę go, tak wysoko, jak to będzie tylko możliwe.

AVE, czytelnicy!

Ciekawy koncept. Wprawdzie NF wręcz kipi od ciekawych konceptów, ale autorzy często nie są w stanie unieść swoich tematów (szczególnie stylistycznie). Ty panujesz i nad formą (a wybrałeś niełatwą drogę) i nad językiem. Skłaniasz też do jakiejś refleksji - to również na plus. Tekst mnie nie powalił, ale zainteresował na tyle, żebym sięgnęła po inne Twoje opowiadania.

 

Dziękuję, że przeczytałaś. To raczej ciężki tekst. Coś Ci chcę wyznać: po prostu opisałem swój sen. Tak mi się przyśniło. Tylko tyle. Ponieważ - w pewnym sensie - jest to „literatura faktu" , więc nie chciałem za wiele przy tym majstrować ( wyobraź sobie, że w większej całości to opko... też jest snem - snem głównego bohatera, próbującego odpowiedzieć na pytanie: postęp, czy też tradycja, pamięć i tożsamość ? Sen optuje jednoznacznie za postępem, jednak okazuje się ostatecznie, że był... zmanipulowany - i nic nie jest tym, na co wygląda ). Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka