- Opowiadanie: MałaWiedźma92 - Mgnienie oka

Mgnienie oka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mgnienie oka

 

„[…] wieczność jest mgnieniem oka, w sam raz długim na żart..”

 

Piątek, 13 czerwca, godzina 4:20

 

Ten piątek – pomijając pierwszy, kiedy to pojawiłam się na tym dziwnie złożonym, choć paradoksalnie niezwykle prostym świecie – nie zapowiadał się na wyjątkowy ani pechowy. Piątek trzynastego – ot, magia liczb, która przecież w istocie nie miała dla mnie zbyt wielkiego znaczenia.

 

Zaczął się jednak się trochę inaczej niż każdy inny, przeżyty przeze mnie dzień tygodnia. Wstałam dokładnie o świcie, zupełnie łamiąc swoje przyzwyczajenia. Zamiast kawy zaparzyłam zieloną herbatę, której szczerze nie cierpiałam, później poszłam do wanny.

 

Rozłożyłam nieprzeczytaną gazetę z poprzedniego dnia i zobaczyłam tam swoje zdjęcie. Mało by mnie to obeszło, gdyby nie fakt, że mężczyzna, który obejmował mnie czule, leżał właśnie martwy na łóżku w salonie. Z czego raczej nie byłam aż tak bardzo niezadowolona.

 

Męczył mnie. Swoją irracjonalną uległością którą wszczepiłam w jego żyły, wraz z halucynogenną śliną. Lepszą niż LSD, haszysz, marihuana i wszystkie inne otępiacze umysłu razem wzięte.

 

Był jednak na tyle przystojny, że mógł mnie zainteresować. Gdy jego krok był sprężysty, uśmiech szeroki, a iskry w zielonych oczach – żywe.

 

Miałam słabość do zielonych oczu.

 

Nie żebym go kochała. Nie sądzę, bym była do tego zdolna. Nie po miesiącu wspólnego życia. Niezwykłego, pełnego rozrywek i zupełnie ubogiego w pracę. Męczącego, jak już wcześniej wspomniałam. Dokładnie takiego, żeby powziąć pewne kroki, zmierzające do wspólnego końca. Prawie jak u Dumasa.

 

Woda nagle zrobiła się lodowato zimna, przejmując chłód mego ponętnego ciała, choć minęło zaledwie kilka minut. Tak było zawsze, to jedna z wielu niewygód trwania w stanie – tak, wydaje mi się, że to dobre określenie – nazywanym nieśmiertelnością.

 

 

Jak go poznałam? Zwyczajnie. Minęłam go spacerując rankiem po rynku jednego z większych i najbardziej tajemniczych miast Polski – Wrocławia. Chłopak, którego imienia do tej pory nie znam, był bogatym, wolnym strzelcem. Poznałam to po markowych ubraniach, dyskretnie ukrytym, drogim zegarku i zawartości portfela, w którym jednak nie było dokumentów. Nie wiem, czy pracował, ale nawet jeśli, to w chwili, kiedy na mnie spojrzał – przestał. A nie mógł nie spojrzeć, jeśli roztoczyłam swój wpływ nad nim już w chwili, gdy mijałam go na przejściu dla pieszych. Jak ukryty łowca, którego dominium powinna być przecież noc.

 

Przeszedł wtedy na dugą stronę ulicy, ale po chwili zatrzymał się i obejrzał. Stałam za nim, spytałam o godzinę. Tak dobrze się dogadywaliśmy, że godzinę później już nosił moje zakupy, zrobione z resztą za jego pieniądze. Wieczorem za mną szalał, choć nie wydawał się podatnym na obłęd.

 

 

Dlaczego to zrobiłam? Nie wiem. Tak samo jak nie wiem, czy istnieje coś takiego jak przeznaczenie, Bóg, los, możliwość wygranej w totolotku. Po prostu coś mnie pociągnęło. Czy to był zew? Jego zapach? Czy może krew pulsująca w młodych żyłach? Czyn? Nie był nawet szczególnie kuszący.

 

 

Wyszłam z wanny i spojrzałam w lustro. Czy widziałam tam potwora? Na mnie jedną iluzja, którą roztoczyłam przed światem nie działała. Widziałam nagą niewysoką brunetkę, która niegdyś uchodziła za pulchną, jednak za sprawą diety ubogiej w węglowodany zmieniła się w szkielet. Brązowe oczy, dziwnie puste, przyglądały mi się krytycznie. Czy to, kim się stałam, gwarantowało mi potępienie?

 

Przestało mnie to obchodzić wieki temu. Dokładnie, gdy zdałam sobie sprawę, że śmierć nie nadejdzie. Choć chwilami bardzo jej pragnęłam.

 

Tak, miewałam kryzysy.

 

Zgasiłam światło w łazience i przez chwilę rozkoszowałam się ciemnością. Będąc tym, kim uczynił mnie niegdyś mój nowy ojciec, nie lubiłam światła, choć nie szkodziło mi ono. To właśnie ciemność uznawałam za przyjazną, jednak nie trwałam w niej wiecznie – życie tylko nocą po roku zdecydowanie może się znudzić. Szczególnie w małym miasteczku, w którym spędzałam większość swojego młodego życia.

 

Wyszłam, podeszłam do Niego, pocałowałam. Nadal nie był tak zimny jak ja.

 

Oddalając się dostrzegłam jak bardzo groteskowo wygląda na mojej krwistoczerwonej pościeli. Taki blady, z zastygłym wyrazem nieokreśloności na twarzy i ręką zwisającą smętnie przez poręcz łóżka. Przeżyłam z nim miłe chwile. Bardzo miłe, można powiedzieć. Był iskrą życia w mojej martwej egzystencji.

 

Wschodzące słońce sączyło się przez okno, kusząc mnie, bym wyszła. Wkrótce, nie kłopocząc się suszeniem włosów, czy makijażem, wyszłam. Nie zauważyłam, że nie wzięłam butów. Po co, skoro moje ciało było niezniszczalne? Byłam tylko w jego białej koszuli i szłam, wdychając jego zapach. Ironia losu.

 

Nie był tylko pożywieniem, jednak zawsze kierowałam się instynktem łowcy. I nauczyłam się żyć bez wyrzutów sumienia – po co mi one? Takich jak ten chłopak było tysiące. I wszyscy skończyli tak, jak ten leżący na moim łóżku. Prawie. Właściwie większość ginęła, zanim się obudzili. Każdy.

 

Czułam się modliszką, czasem z resztą tak mnie nazywano.

 

Rześkie powietrze jakby dodawało mi odwagi. Bałam się czegoś nienazwanego. Nicości? Niechęci? Niezrozumienia? Zbyt dużo „nie". I tak zniknę, nim zobaczę jego reakcję.

 

Nie da się ukryć, że nie będzie zbyt zadowolony, gdy nagle odkryje, że nie potrzebuje już właściwie niczego, co kiedyś było mu niezbędne. Skończy się bieganie do toalety, spożywczego czy lekarza. Będzie mógł delektować się pewnymi rzeczami ze swojego poprzedniego życia, w końcu jednak przestaną być one niezbędne, a zaczną zawadzać. Za to pojawi się wszechobecny, zmieniający w zwierzę głód.

 

Albo w coś bardziej cywilizowanego od człowieka – zależy jak na to patrzeć.

 

Od chwili, gdy mnie poznał, zmieniło się całe jego życie. I śmierć. Bez przygotowania, bez ostrzeżenia, bez możliwości wyboru.

 

To właśnie sprawiało mi w tym największą przyjemność – dominacja, możliwość bycia twórcą nowej… egzystencji.

 

Nagle zobaczyłam, że ktoś za mną idzie. Jak zwykle, gdy kolejny mężczyzna zniknął ze swojego poukładanego świata. Odwróciłam się i spojrzałam na nią. Była inna niż poprzednia, ale równie słaba. Niska blondynka w mundurze, który miał dodać jej animuszu. Stały scenariusz. Zaczęła wrzeszczeć, kazała mi się zatrzymać, wezwała posiłki.

 

„Poszukiwana numer jeden została znaleziona”.

 

Była żałosna, a przez to zabawna. Jak mało która rzecz w tym stuleciu, gdzie wszystko śmieszy, a mało co bawi.

 

Po chwili wokół mnie stało kilkudziesięciu mężczyzn z bronią nabitą śmierdzącymi, srebrnymi nabojami. Nie przejęłam się tym ani trochę – jedyne informacje, które o mnie mieli, były wyssane z palca. Bardzo starannie o to zadbałam.

 

Policjantka poinformowała mnie, że mam prawo milczeć, jestem otoczona i jeśli się ruszę, ona – delikatnie mówiąc – zrobi że mnie siekane kotlety.

 

Nie dość, że nigdy nie lubiłam tego dania, to jeszcze nie zamierzałam stać się jego głównym składnikiem. I nie zmieniła tego jakaś funkcjonariuszka, nic nieznaczącymi groźbami, wypowiedzianymi drżącym głosem. Poza tym zamiana mnie w kotlet byłaby wielce nieestetyczna.

 

Podeszłam do niej, zaczęłam się histerycznie śmiać i zniknęłam jej z oczu równie szybko, jak się przed nimi pojawiłam. Czyli spacerkiem.

 

 

Piątek, 20 lipca, 14:30

 

Od zawsze czułam niechęć do podróży pociągiem. Nie dlatego, że nie znoszę szybkości, wręcz przeciwnie. Jedynym powodem, dla którego nie przepadam za środkami komunikacji – czy to miejskiej, czy międzymiastowej, jest ogromna pokusa. Zapach krwi po prostu unosi się wszędzie. Wokół mnie są same bijące serca, krew krążąca w rozszerzonych w upale naczyniach krwionośnych… Mogę być tylko dumna że swojej samokontroli.

 

Podczas monotonnej jazdy rozmyślałam sporo, głównie o moich pobratymcach i naszych wspólnych problemach. Sprawiało mi to autentyczną przyjemność i jednocześnie odsuwało narastający niepokój. Bezpodstawny, jak mi się wówczas wydawało.

 

Nigdy nie było nas na tyle dużo, byśmy mogli tworzyć naród. Przez wieki byliśmy raczej tylko zwartą grupą świadomą swoich odrębności i zasad. Kultura, język – wszystko nas różniło. I łączyło jednocześnie.

 

Gdzie można dopatrywać się przyczyn? Nie w braku pożywienia – tego od zawsze mamy pod dostatkiem. Nie musimy zabijać, by móc zaspokoić pragnienie, przeciwnie – rzadko tak czynimy. Szanujemy jedzenie, dzieci w Afryce głodują.

 

Wydaje mi się, że wszystkiemu winne są próby.

 

Pod tym prozaicznym mianem krył się rytuał, doskonalony od czasu, gdy pierwszy przedstawiciel mojej rasy wyemigrował ze Skandynawii wraz z grupą dyplomatów Eryka Zwycięskiego i pojawił się na ziemiach Polski Piastów w X wieku. I żyje na jej terenie aż do dnia dzisiejszego. Z zadziwiającym wręcz powodzeniem, bez większych konfliktów, z którymi nie mógłby sobie poradzić.

 

Obrzęd rozpoczynał się od przemiany, na którą musiało być odgórne zezwolenie Mistrza. Gdy zapragnęłam zamienić nieznajomego w kogoś podobnego do mnie, nie miałam zbytnio głowy do zastanawiania się nad tak małostkowymi rzeczami, jak możliwość utraty głowy, bez możliwości zbawienia duszy. Po cóż się zastanawiać nad śmiercią, gdy żyje się wiecznie? Jednak, mimo iż ja uznałam owo przyzwolenie za nieistotne, nie było tak już z moimi przełożonymi. Tak więc niezwłocznie zostałam wezwana, by stawić przed samym Wielkim Mistrzem. Panem i Władcą. Dyktatorem. Moim Ojcem. Łącznie z moim „dziełem", które z resztą wzywał zew i które, wbrew wszelkim prognozom, jednak przeżyło.

 

Bałam się nie tylko, kary gorszej niż śmierć, ale także tego, że moje „dziecko" nie przeżyje. Pomimo, iż żywy nie był dla mnie zbyt ważny, to jako „młody” stał się dla mnie kimś więcej niż tylko dziełem przypadku. Byłam jego matką krwi, a to stworzyło pewnego rodzaju połączenie, przynajmniej na jakiś czas.

 

Próby bywały uciążliwe, jednak jeśli „młody" lub jego stwórca w narazili się w jakiś sposób komukolwiek z chmary, potrafiły być śmiertelne.

 

Pamiętam do dziś swoją inicjację. Obrzęd wymazujący wszystkie dotychczasowe wspomnienia, oprócz tych po przebudzeniu i zaraz przed nim.

 

Tak, nie mam pojęcia, kim byłam wcześniej, jak miałam na imię. Ojciec nadał mi nowe miano, przywiązał do siebie, a ja byłam niczym szczeniak. Szczeniak, który po kilku latach zerwał się z łańcucha.

 

Matylda. Jakże uroczo, nieprawdaż?

 

Wymazywanie wspomnień to nie wszystko, co – jak wtedy myślałam – będzie musiał przejść nieznajomy, zanim pozwoli mu się żyć. Gdy już będzie wyczerpany po zapominaniu swojego wcześniejszego życia, będzie musiał walczyć. Ginąć i jeszcze raz się odradzać. I tak dziewięć razy, jak kot. Chwilę po tym obudzi się przeraźliwe pragnienie, które stopniowo będzie się zwiększać. Tak, by w końcu stało się niemożliwe do kontroli.

 

Wtedy na „stół" wjeżdża krew umarłego, tym groźniejsza, im świeższa. Śmiertelna dawka dla mnie, starszej – to kropla. Dla młodego – łyk. Dlaczego? „Młody" jest przesycony dawką własnej hemoglobiny, która w przypadku starszych rozpada się, zanim jest zdolna do przenoszenia tlenu. Przypomina to trochę anemię sierpowatą, tyle, że obejmuje nasz organizm w dużo większym stopniu. I można z tym żyć. Kosztem innych, oczywiście.

 

Dlatego, że „dzieci” chroni ich własna, ludzka krew, mogą przeżyć dłużej pijąc coś… nieświeżego. Zakrzepłego. Cóż, trudno mi to wytłumaczyć, miałam w ustach krew nieboszczyka tylko raz i nie powiem, by było to miłe uczucie.

 

Od tego, jak wiele zostanie w nim opanowania, zależy czy potencjalne „dzieło" przeżyje. A sędziowie potrafili oszukać instynkt, który nie pozwalał napić się krwi umarlaka, jak nikt inny…

 

Gdy już "młody" przyjmie tę swoistą truciznę, czuje nagły uścisk w klatce piersiowej. To jego trzepoczące, walczące serce przestaje działać. Potem jest już tylko utrata przytomności, kiedy faktycznie nie wiadomo, czy delikwent się obudzi.

 

To wspomnienie wywołało we mnie dreszcz. Jakim musiałam być potworem, żeby skazywać kogoś na coś takiego?

 

 

Tymczasem rozsiadłam się wygodniej w pociągu – jeśli ten sposób podróżowania może być wygodny – i zaczęłam przyglądać się postaciom za oknem. Szare, małostkowe, ale jednocześnie tak fascynujące w swej zbiorowości…

 

W momencie, gdy dotarliśmy do stacji docelowej, dostrzegłam go i syknęłam ze złości. Oznaczało to bowiem, że miałam dużo mniej czasu, niż myślałam.

 

Od czasów moich narodzin, czyli od XVII wieku, byłam świadkiem zaledwie kilkunastu przemian, do tego dokonanych zgodnie ze wszystkimi tradycjami, a więc z zastrzeżeniem, że kandydat, jako środek lokomocji na miejsce obrzędu wybierze własne nogi, dając tym samym czas członkom chmary na dotarcie na tak ważne wydarzenie.

 

XX wiek wiele zmienił. XXI, jeszcze więcej.

 

Musiałam być u celu szybciej niż on. Jednak nieznajomego poganiał niezwykły zew, przynaglał do biegu, był kompasem, który wskazywał cel. Ja musiałam zdać się na swoją pamięć. Skądinąd – niezawodną.

 

~*~

Piątek, 20 lipca, 15:00

 

Upał, gorączka. Ludzie rozpływający się jak lody zbyt późno włożone do lodówki. Feromony unoszące się w powietrzu, mieszające się ze sobą, jak nuty zapachowe w perfumerii. Ja czekająca przed drzwiami frontowymi małej willi na przedmieściach. Widok zadziwiająco wręcz groteskowy i wielce niepokojący – nigdy nie musiałam czekać, aż mi otworzą, od zawsze byłam honorowym gościem. Jednak drzwi z tyłu domu, przeznaczone dla zaufanych „przyjaciół chmary" były zamknięte. Po kilkunastominutowym oczekiwaniu przeszłam do drzwi frontowych, co nie było dla mnie zbyt miłą czynnością, a która dała mi do zrozumienia, że prawdopodobnie się spóźniłam.

 

Nieznajomy był na miejscu wcześniej niż ja. Nie mogłam więc przygotować mu miejsca.

 

W końcu musiałam – chcąc nie chcąc – otworzyć sobie sama. W części mieszkalnej, urządzonej w stylu secesyjnym, nie było nikogo. Wiedziałam o tym, ponieważ innego członka chmary potrafię wyczuć z odległości kilku kilometrów. To samo przeczucie od razu skierowało mnie do piwnic.

 

Jak łatwo się domyślić, to właśnie tam był przetrzymywany Nieznajomy. I to w podziemiach zbierała się Rada Chmary, która przewodziła próbie i decydowała o dalszym losie mojego „syna”. Spojrzałam na zegarek, była piętnasta, a więc nie spóźniłam się, jak początkowo przypuszczałam.

 

Rozkład pomieszczeń znałam dość dobrze, w końcu często tam bywałam. Zeszłam do piwnicy krętymi, kamiennymi schodami, by stanąć przed dębowymi drzwiami z mocnymi okuciami i mnóstwem tajemniczych zamków. Pchnęłam odrzwia – dla mnie nie stanowiło to zbyt wielkiego wysiłku – i zobaczyłam ich wszystkich.

 

Nie sądziłam, że podano mi inną godzinę niż reszcie zebranych, bo to było znakiem, że zrobiłam coś naprawdę złego.

 

Często rozpowszechnianą plotką są właściwości uczulające niektórych metali, na które wyjątkowo silnie mają reagować członkowie mojej chmary. Najczęściej właściwości te przypisuje się srebru, które ponoć ma być nawet zabójcze. Tak naprawdę uczulająca jest platyna, która od dawna zwana była "złodziejskim srebrem", jako używana do kucia fałszywych monet, aż do XIX wieku. Dla starszych przedstawicieli mojej rasy, do których jeszcze nie mogłam się zaliczać, była właściwie nieszkodliwa. Tak samo jak promienie ultrafioletowe czy przedmioty kultu. Jednak dla młodszych platyna często bywała śmiercią ostateczną.

 

Moje „dziecko" było przywiązane uczulającymi „młodych" łańcuchami do dwóch pionowych, równolegle wmurowanych w ścianę bloków bazaltu. Widziałam na jego twarzy grymas bólu. Jeszcze go czuł, ale był to nieuchronny proces – musiał cierpieć, by potem nie czuć niemal nic.

 

– Spóźniłaś się – usłyszałam z góry karcący, zimny głos.

 

Zmieszałam się i jak najszybciej padłam na kolana, by nie patrzeć w górę, na loże, gdzie zasiadali wszyscy członkowie chmary. Tamtego dnia nie było dla mnie było miejsce nawet wśród najgorszych, co wyraźnie dano mi do zrozumienia. Czułam się jak obca.

 

I to mnie właśnie dziwiło. W końcu byłam ulubienicą mojego stwórcy. Co wiec się nagle zmieniło? Nie zdradziłam, przynajmniej nie świadomie. A że zmieniłam śmiertelnika w kogoś podobnego mi? Czasem, niezbyt często, ale jednak zdarzały się takie rzeczy. I karą nie było wygnanie, czy innego rodzaju wykluczenie ze społeczności. Co najwyżej śmierć tworu.

 

Czymże ja więc zawiniłam?

 

– Głupotą – odpowiedział mi Mistrz. Zapomniałam, że zna moje myśli lepiej niż własną kieszeń.

 

– Czymże się ona objawiła, panie? – spytałam.

 

– Zdradą – odpowiedział. Miałam szczęście, że zaszczycił mnie chociaż tym.

 

Byłam zaskoczona.

 

Spojrzałam na Nieznajomego. I po chwili poczułam się, jakbym została rażona piorunem. Byliście kiedykolwiek rażeni piorunem? Niesamowicie… orzeźwiające uczucie. Widzicie przed oczyma całe swoje życie, a nawet kilka poprzednich.

 

Ja nie widziałam wieczności, wystarczyła mi tylko jedna, nieistotna chwila. Przed oczami stanęły mi nagłówki z gazet z piętnastego czerwca.

 

Znaleźli jego sine i puste ciało, które całkiem ładnie prezentowało się na pierwszych stronach gazet – nawet martwe. Zabrano go do kostnicy, potem zrobiono sekcję zwłok, a raczej chciano zrobić, bo ciało zniknęło. Długo spekulowano na temat tego, kto wchodził i wychodził z prosektorium, kto mógł mieć dostęp do nieboszczyka na tyle, by go wykraść.

 

Bezskutecznie, nikt bowiem nie brał pod uwagę tego, że prawda jest taka prosta i jednocześnie tak mało oczywista. W końcu nikt poważny nie miesza fantastyki z życiem codziennym. Tak przynajmniej myślałam.

 

Byłam ostatnią osobą, która go widziała, więc logiczne było, że mnie szukano. Jednak mogłam być z siebie dumna – gdyby kiedykolwiek przyznawano Nagrodę Nobla w dziedzinie ukrywania się, byłabym murowaną zwycięszczynią. Ktoś jednak był lepszy ode mnie.

 

 

Kto? Nie mam pojęcia. Nigdy się tego nie dowiem, niemniej jednak szybko dotarto do tego kim, albo raczej – czym – byłam. Jako przedstawicielka czegoś co nie powinno istnieć za dnia, prawie zdekonspirowałam moją chmarę. I to była moja zdrada. A domyśliłam się wszystkiego patrząc tylko na moje „dzieło". Na moją nieostrożność. Zaślepienie.

 

Gdybym była choć trochę bardziej przewidująca, mogłabym uciekać z podziemi zanim weszłam do sali. Jednak byłam głupia i pozostało mi tylko czekać na wyrok.

 

~*~

Piątek, 21 września, 17:00

 

Wygnanie. Minęły cztery miesiące od feralnego dnia w toruńskiej rezydencji, a słowa mojego Ojca nadal odbijały się echem w mej pamięci, sprawiając ból.

 

Wygnanie. Które oznaczało, że dopóki będę żywą-umarłą każdy może mnie zabić. I chmara się tym nie zainteresuje.

 

Łowcy, policja – choć ta, ze swoimi metodami działania, była dla mnie dziecinną igraszką – przedstawiciele każdej religii, w której zawsze znajdzie się choć jedna jednostka zabijająca nieumarłych. Ucieczka nie była żadnym rozwiązaniem, ponieważ zostawiłabym za sobą mnóstwo śladów. Postanowiłam więc ukryć się blisko mojego rodziciela. Trop nakładał się na trop. Trudniej mnie znaleźć.

 

Pozostanie w siedlisku oznaczało jednak podwójne niebezpieczeństwo. Ojciec czuł mnie przez cały czas i nie był zadowolony z tego faktu. Musiałam ukrywać swoje myśli, co wymagało ode mnie podwójnej dawki energii i częstszego pożywiania się.

 

To naprowadziło ich na mnie. Łowcy. Wiedzieli doskonale o mojej karze, bo jako jednostka specjalna mieli swoje własne kanały informacyjne.

 

Przed nimi była tylko jedna ochrona – śmierć. Lub życie.

 

Istnieje pewna legenda biblijna, o tym jak Kain zabił swojego młodszego brata Abla, z zazdrości o miłość Boga. Zabójca został przez to naznaczony na zawsze symbolem na czole, a żeby było mało, wyklęto go i wysłano do kraju Nod, daleko na wschód od Edenu. Oficjalna wersja w krótkim streszczeniu. Czy ktoś kiedykolwiek zastanawiał się nad dalszymi czynami Kaina? Otóż ten wyklęty przez Boga człowiek miał dzieci, które przetrwały potopy, wojny, prześladowania, by krzewić zło. Które w końcu dało im nieśmiertelność i możliwość tworzenia własnych dzieł, równie nieśmiertelnych, co rzadkich.

 

Kainici.

 

Każdy z naszej chmary wiedział, że to bzdura. Kain, kainowe piętno. Śmiechu warte historyjki dla mas. Jednak były osoby, które święcie w to wierzyły. I nie byli nimi tylko chrześcijanie, ale głównie przytoczeni przeze mnie Łowcy. Dzieci Seta, najmłodszego, praworządnego i najlepszego syna Adama. Nie mający z nieśmiertelnością nic wspólnego, za to z życiem wiecznym – owszem. Ludzie Boga, oczyszczający świat z takich śmieci, jak my. Mający tylko jeden defekt – śmiertelność. Choć ja akurat defektem bym tego nie nazwała.

 

To właśnie oni – kosmopolityczny naród, tępiony przez lata tak skutecznie, że stał się niewidoczny – stali się dla mnie, samotnej banitki, największym zagrożeniem. I w końcu jego przedstawiciele mnie znaleźli. Dwudziestego września, po zaledwie trzech miesiącach ukrywania się. Mogłam być z siebie dumna, że przetrwałam bez żadnej ochrony aż tak długo, w czasach, kiedy wszystko zostaje znalezione bardzo szybko, gdy ma się czas, determinację i pieniądze.

 

Zastanawiające było dla mnie tylko jedno – dlaczego nie zabili mnie od razu? Nie miałam ochrony, koneksji, pieniędzy, przyszłości. Czy byłam w aż tak bardzo rozpaczliwym położeniu? Nieumarła, która piła krew bezdomnych, nasączoną niszczącym alkoholem, by przeżyć?

 

Zabrali mnie do swojej siedziby, by przez jakiś czas przetrzymywać w nieoświetlonej celi, bez otworów i ze ścianami z przeraźliwie białego tworzywa sztucznego, które nawet w absolutnych ciemnościach raziło moje oczy.

 

Ciemność była dla mnie przyjaciółką i delikatną ochroną. Powinnam co prawda czuć się samotna, ale tak nie było. Dopiero po kilku dniach, przez przyćmione głodem zmysły przedostała się świadomość czyjejś znajomej obecności.

 

Powód kary pamiętałam jak przez mgłę. Przestał mnie obchodzić w momencie, kiedy ja zaczęłam być ważna. Czyli, kiedy dali mi pół godziny na opuszczenie rezydencji drugim, podziemnym wyjściem. Rzecz niemalże niewykonalna, która się udała. Pyrrusowe zwycięstwo.

 

Jednak, jak się okazało po trzech miesiącach, rodzic nie jest w stanie zapomnieć smaku krwi swego dziecka, nawet jeśli jest ono przedstawicielem nieumarłych.

 

Zginął by ponownie, gdyby nie… nagłe wyrzuty sumienia. I rozsądek.

 

Przez pewien czas myślałam, że te pojęcia były mi obce, jednak okazało się, że nie do końca. Choć może pod wpływem aury miejsca, w którym mnie przetrzymywali, zaczęłam się zmieniać? Wszystko było możliwe.

 

Kiedy już doszedł do siebie, przysunął się do mnie. Był chyba zagubiony, ale nie dawał tego po sobie poznać. Widziałam dokładnie jego twarz, mimo ciemności – nie było potrzebne mi światło, nawet rozproszone, jedynym defektem był brak widzenia kolorów.

 

Nie zmienił się jakoś bardzo, tylko, na skutek gwałtownej zmiany diety, nieco schudł, a jego oczy straciły blask. Przestał być wesoły, zabawny i atrakcyjny. Nie odzywał się.

 

Po jakimś czasie zabrali go znowu. Dość ciężko to przeżyłam. Ale wrócił, nie wiem po jakim czasie.

Znów siedzieliśmy w ciszy, lecz nie byłam już sama. Bałam się samotności w tym miejscu. Bałam się siebie.

 

– Dlaczego tu jestem? – spytałam później, zbierając pogubione po całym umyśle myśli i tym samym przerywając ciszę. Zdziwiłam się, jak bardzo mój głos był ochrypnięty.

 

– Chcą z nas zrobić ludzi.

 

Przestałam oddychać, jakby powietrze, w którym zawisły wypowiedziane przez niego słowa, było skażone.

 

– Jak to możliwe?

 

Zadałam to pytanie bardziej do siebie, jednak mimo to odpowiedział mi:

 

– Legendy, baśnie, podania… Wszystko tak realne jak ja. Czy ty. Powstałe, by zlikwidować monstra, stworzone wbrew naturze, a w zgodzie ze złem. Cieszysz się z tego kim jesteś?

 

Zamilkł na chwilę, a gdy nie doczekał się sensownego komentarza, kontynuował:

 

– Od momentu, kiedy cię tu wprowadzili, czułem znajome wibracje. Teraz wyglądasz mizernie, w porównaniu z momentem, w którym cię poznałem, ale pamiętam cię. Pamiętam każdy twój szept, oddech, słowo podczas naszego wspólnego miesiąca. Ugryzienie, ból, ciemność. Nawet śmierć. Czy wiesz, jak bardzo bolały mnie ręce, kiedy już zdążyli mnie wypuścić? Platyna… Nie wiedziałem, że metal tak bardzo może się wgryzać w ciało. Byłaś tam, pamiętam. Oglądałaś ten żałosny spektakl z moim udziałem, widziałem, jak się uśmiechałaś.

 

– Było mi ciebie żal – broniłam się, sama nawet nie wiedziałam przed czym. – To nie był uśmiech. To grymas bólu – dodałam ciszej. Zignorował to.

 

– Żal?! Sama do tego doprowadziłaś, a teraz mówisz, że było ci mnie ŻAL?! Nie ruszyłaś się nawet, by mi pomóc – Podniósł się, złapał mnie za sfatygowaną bluzkę i rzucił na ścianę. Materiał pękł, a bliskie spotkanie z platynowym prętem, który dziwnym trafem nagle się odsłonił, zabolało, choć nie tak mocno, jak zabolałoby jego

 

Osunęłam się, czekając aż podejdzie. Jednak został na swoim miejscu i znów zapanowała cisza którą bałam się przerwać. Teoretycznie nie mógłby mi nic zrobić, byłam jego stwórcą. W tym pomieszczeniu, w którym unosiły sie rozproszone cząsteczki platyny, nic jednak nie było oczywiste. Po chwili dotarła do mnie jedna ważna anomalia:

 

– Czy mi się wydaje, czy ty pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? – zapytałam, wpatrując się w niego oszołomiona.

 

„Niemożliwe", myślałam. Nikt znany mi nie był w stanie pamiętać swojego życia przed przemianą. Wraz z nieśmiertelnością przychodziło zapomnienie, wypełniane wnet przez nowe, przybywające wciąż wspomnienia i częste uczucia deja vu.

 

– Wszystko. To, jak bardzo zniszczyłaś mi życie. I nieśmiertelność też. Żal za grzechy mógłby być dla ciebie jedynym ratunkiem, tylko, że ty nie masz uczuć – warknął.

 

– Chciałeś być nieśmiertelny. Nie świadomie, ale każdy z was, ludzie, chce być nieśmiertelny. To dlatego powstaliśmy. Tylko ty nie chcesz uświadomić sobie tej prostej prawdy – nadal się broniłam, choć było to beznadziejne. Już niemal czułam ciemność, która mnie ogarnie. Nie byłam od niego silniejsza, ta smutna prawda dotarła do mnie, kiedy „matczynymi” zmysłami poczułam jego moc. Siłę, ukrytą w ciele człowieka.

 

Bijące serce… Coś było nie w porządku.

 

Uderzył mnie platynowym prętem, który nie wiadomo dlaczego znalazł się w jego posiadaniu. I nic mu nie zrobił. Nie straciłam przytomności.

 

– Kim… Ty…

 

– Kimś, z kim nigdy nie chciałabyś się spotkać. Ja jestem Pająkiem. A ty byłaś przynętą, kochana. Najsłabszą nitką, która doprowadziła mnie do kłębka. Do chmary, Słonko, do chmary. Zawsze miałaś słabość do zielonych oczu, specyficznego zapachu… Znam cię. Znałem niż ty w ogóle mnie dostrzegłaś…

 

 

~*~

Piątek, 28 września, 17:00

 

Wokół było przeraźliwie biało. Światło lamp, jakie w Polsce widuje się tylko w amerykańskich serialach medycznych, oświetlało moje ciało, rozłożone na stole operacyjnym. Byłam przypięta platynowymi kajdanami, które stopniowo wypalały mi ciało, a intensywny snop białego światła zwężał źrenice do granic możliwości.

 

Nie mogłam myśleć, nie mogłam uciec w ciemność, bo pochylający się nade mną świetliści Łowcy w przeraźliwie zielonych kitlach nie pozwalali mi na to.

 

Kilka platynowych monet leżało na moim czole. Głód mnie przepełniał. Nie mogłam się wydostać. Nie mogłam się poruszyć. Wyschnięte gardło nie chciało krzyczeć. Nie mogłam nawet warczeć.

 

Stopniowo spuszczali mi krew. Wysuszali mnie.

 

Słyszałam głośne inkantacje. Nie wiedziałam ilu ich mogło być, słuch też mi już nie działał.

 

„Przez Twoją Krew i Twoje ciało, zmiłuj się nad nią, Ty, który stworzyłeś, Ty, który zginąłeś, by ona mogła znów żyć”

 

„Skończcie to” – myślałam. Krzyczałam w myślach. Uporczywie chwytając się tej myśli, zbyt słaba by się poruszyć. Zrezygnowana. Kołek w sercu wydał się iście kuszący.

 

Dotarł do mnie zapach krwi.

 

Dali mi się napić. Wypiłam łapczywie.

 

Krew umarłego, oznaczała dla mnie niebyt.

 

Cóż, ciekawą miałam wieczność, szkoda tylko, że tak krótką…

 

I marną.

~*~

W Jego imię, ja ciebie chrzczę, po raz drugi i ostatni…”

~*~

 

Niedziela, 10 luty, 8:00

 

Ciemne włosy odznaczały się na poszarzałej, szpitalnej pościeli jak lilie na stercie śmieci. Spała, choć nie do końca. Była w śpiączce, ale wszystko wskazywało na to, że miała się wybudzić.

 

Jasnowłosy pielęgniarz przyglądał się dziewczynie w skupieniu. Tak musiała wyglądać Śpiąca Królewna po stu latach snu. Z pożółkłą cerą i zapadłymi policzkami nie mogła królować na salonach.

 

Dziewczynę znaleziono pod szpitalem w stanie, w którym nie powinna już żyć. W zasadzie wszystkie czynności życiowe były tak powolne, że można by było uznać ją za martwą. Skrajnie odwodniona i wychłodzona. Nic dziwnego, skoro była naga. Jak dziecko, które dopiero co się narodziło. Aż dziw bierze, że nie miała żadnych odmrożeń.

 

A jednak przeżyła. W Watykanie nazwaliby to cudem.

 

Jej serce biło coraz szybciej. W końcu otworzyła oczy.

 

~*~

Niedziela, 10 luty, 21:00

 

– Przepraszam, skąd ja pana znam? – szepnęła brunetka do pielęgniarza, którego zielone oczy, a szczególnie wesołe iskierki pojawiające się w nich co jakiś czas, wydały się znajome.

 

Dziewczyna nie mogła długo mówić, wciąż miała suche gardło, jakby kiedyś krzyczała. Kiedy usłyszała, jak szybko wyszła z doznanych obrażeń, nie mogła przestać się dziwić. Jej mózg rejestrował wszystko powoli, ale dokładnie, jakby był zupełnie wyprany z informacji. W zasadzie nie pamiętała nic. Nic, prócz przeraźliwie białego światła i czyjegoś krzyku, które wprawiały ją w przerażenie, za każdym razem, gdy je sobie przypominała.

Blondyn spojrzał na nią kątem oka i uśmiechnął się. Nie odpowiedział jednak, nadal przygotowując zastrzyk.

 

Lekarz powiedział, że to minie. Że przypomni sobie to, kim była, jak się nazywała. Nie miała pojęcia, dlaczego w jej głowie wciąż pojawiało się to natrętne „Matylda”. Przecież nie tak miała na imię. Nie wiedziała jak miała na imię.

 

Opadająca ze zmęczenia głowa zaczęła pulsować ćmiącym, falowym bólem. Choć nie powinna. Dziewczyna miała wrażenie, że lek usypiający, który podał jej pielęgniarz powoli zaczynał działać. Zamknęła oczy. Zasnęła.

 

Pielęgniarz uśmiechnął się, rozmasowując nadgarstki.

Odwiedzi ją jeszcze kiedyś.

Koniec

Komentarze

Tekst jest bardzo stary - jeszcze z czasów, kiedy interesowałam się wampiryzmem, czyli zamin przeczytałam "Zmierzch". Staroć. Lekko poprawiony. Ale mam do niego sentyment. Powstał na konkurs "Wampiry w polskiej rzeczywistości", nie został jednak wysłany. Miłego czytania;)

Chętnie wrócę do tego tekstu, bo pierwsze wrażenie jest nawet pozytywne :)

Do czytania skłonił mnie nick Autorki. Raz dwa zacząłem podejrzewać, kim jest bohaterka --- ale doczytałem do końca. Pomimo braku większego zainteresowania, oględnie mówiąc, wampirami. Co samo w sobie, doczytanie, jest pochwałą.

Widać, że tekst "archiwalny". Dzisiaj piszesz lepiej.

@AdamKB - Tak, to kim jest bohaterka z założenia miało być oczywiste, jak wcześniej napisałam był to tekst przygotowany na konkretny temat. Dziękuję - miło mi słyszeć, że jednak się rozwijam;), to budujące. A do "Mgnienia oka" - tak jak już wspominałam - mam ogromny sentyment, z wielu względów, choćby dlatego, że po jego przeczytaniu polonistka skłoniła mnie do dalszego pisania. I tak jakoś zostało.

Czytałam, oceniam.

(...) po jego przeczytaniu polonistka skłoniła mnie do dalszego pisania.

 Wiedziała, co robi.

Całkiem sympatyczne opowiadanko. Umiliło mi dzisiaj podróż pociągiem:)

Smutna kobieta z ogórkiem.

Cóż, napiszę wprost: widać, że to opoawiadanie z dawnych lat, jakkolwirek specyfikę Twojego stylu już da się w nim zauważyć. Technicznie jest w porządku, choć znalazłem ze dwa orty, z czego mogę sobie przypomnieć "zwycięszczynię". Ponadto jest kilka błędów i potknięć logicznych podobnych do tego:

 

Mający tylko jeden defekt - śmiertelność. Choć ja akurat defektem bym tego nie nazwała. - jeżeli narrator nie uważa tego za defekt, to kto? A jeśli nikt, to dlaczego pisze w ten sposób?

 

Z innych wpadek:

osmopolityczny naród, tępiony przez lata tak skutecznie, że stał się niewidoczny - stali się dla mnie, samotnej banitki, największym zagrożeniem.

 

No i część zaimków spokojnie mozna wyciąć. Ale poza tym warsztatowo jest nieźle. A jak na tekst szkolny -  nawet bardzo dobrze; Jeżeli chodzi o warstwę fabularną to opowiadanie dzieli się na swie części. Pierwsza aż do zabrania chmary i wydania wyroku jest obrzydliwie przewidywalna i sztampowa. Nic ciekawego. Dalej jest już trochę lepiej. Nie jestem znawcą tematyki, ale wydaje mi się, że "Łowców" nigdy wcześniej nie spotkałem w takim kształcie, jaki Ty im nadałaś. Byłby to więc jakis element oryginalności, ratujący całość. Dzięki nienagannej technice da się to czytać, ale nie powiem, by była to jakaś szczególna radość. Bierz jednak poprawkę na to, że ja ostatnio robię się koszmarnie wybredny, jeśli chodzi o literaturę. Po Pieśni Ognia i Lodu mało co już mi się podoba. :p

 

Innymi słowy w zestawieniu z Twoimi współczesnymi tekstami, postęp jest widoczny. Biorąc na to poprawkę, można ten tekst uznać za (bardzo) dobry; bez niej - wypada co najwyżej przeciętnie. Stąd powstrzymuję się od oceny.

Dziękuję za wszystkie komentarze - absolutnie nie mam nic do dodania:). A za orty się kajam!

Cóż, wampiry to nie moja działka, ale do końca doczytałem i na treść narzekać mi nie sposób. Zgadzam się jednak z Adamem, obecnie pisanie wychodzi ci o wiele lepiej. 

To tyle ode mnie, zostawiam ślad swojej bytności i zaznaczam, że tekst całkiem mi się spodobał.

Nowa Fantastyka