- Opowiadanie: Shork - Motelik

Motelik

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Motelik

Samochód zgasł przed samym motelem. Nawet nie musiałem popychać. Siłą rozpędu wturlał się na niski krawężnik, zajmując znaczną część chodnika przy ceglanym parkanie.

Wzdrygnąłem się wychodząc. Zimny wiatr od jeziora przeniknął przez cienką, białą koszulę. Zanim zgasiłem światła, zapamiętałem dziury w chodniku. Furtka była zamknięta na klucz, za to brama wjazdowa otwarta na oścież.

Chwilę wahałem się czy nie wepchnąć auta na podwórze, wizja ciepłej recepcji popchnęła mnie w kierunku oświetlonego mrugającym na niebiesko neonem okna. Po chwili już żałowałem, bo mimo dzwonienia i pukania przyszło mi spędzić przed drzwiami dobre pięć minut.

Otworzyła mi drzwi dobrze zakonserwowana staruszka w wieku gdzieś przed osiemdziesiątką. Mimo dość późnej pory, nie wyglądała jakby szykowała się do snu. Elegancki, szary żakiet był starannie wyprasowany. Spod ufarbowanych na ciemny brąz włosów połyskiwały siwe odrosty, a szminka na ustach była zbyt karminowa.

– Dobry wieczór, chciałem przenocować.

Odpowiedziałem, na widok podniesionych w niemym pytaniu brwi.

Kobieta spłoszyła się nieco. Uśmiech zniknął jej z twarzy.

– Może lepiej pójdzie pan do pensjonatu. Jest parę kroków na prawo.

Otworzyłem usta, a ona zamknęła mi drzwi przed nosem.

Zaszokowany potrząsnąłem głową.

Pensjonat "parę kroków na prawo" okazał się podupadłą willą, bez jednej latarni. Przedarłem przez zarośnięte trawą schodki. Przyświecając sobie komórką odczytałem napis " Pensjonat nieczynny do 30 maja" Powyżej rdzewiała tablica informująca o tym, że obiekt stanowi własność masy upadłościowej.

Wróciłem do motelu. Trzymałem dzwonek o kilka sekund za długo.

Zdesperowany, szykowałem się na pyskówkę, ale staruszka podała mi po prostu klucz do pokoju i poleciła wjechać na podwórko.

Żeby wepchnąć samochód musiałem najpierw zjechać na ulicę, lekko cofnąć, a potem rozpędzić precyzyjnie mieszcząc się pomiędzy słupkami. Recepcjonistka z filiżanką w dłoni przyglądała się moim manewrom. Naprawdę byłem wkurzony. Nie wymagałem pomocy w pchaniu samochodu od kobiety, ale obserwacji mogła sobie oszczędzić. Nie zapaliła też ani jednej lampy na parkingu.

Kiedy spocony, z marynarką przewieszoną przez walizkę, przechodziłem przez recepcję do pokoju, rzuciła mimochodem.

– Jak pan chce kolację, to zapraszam za dziesięć minut na tosty i ciasto.

Pokój był mały, ale czysty. Z osobną łazienką. Pomarańczowe zasłonki nie pasowały do kremowych tapet. Na ścianie, w złotej ramce, wisiała powiększona fotografia, przedstawiająca widok na duże jezioro.

 

Nie potrafię się długo gniewać, szczególnie że tosty były pyszne, a ciasto domowej roboty z wiśniami godne podniebienia królów.

Pełny żołądek rozwiązał mi język. Opowiedziałem jak GPS skierował mnie na objazd z powodu wypadku. Jak złapałem gumę, a potem, zbyt wcześnie, zamknęli mi stację benzynową po drodze. Że wracam ze szkolenia. I muszę doczekać do dziewiątej. Aż otworzą stację.

Staruszka kiwała głową od czasu, do czasu i dolewała mi herbaty z filigranowego czajniczka.

Dwoma krótkimi sygnałami mój telefon oświadczył, że rozładowanie baterii uniemożliwia mu dalszą pracę.

– Ma pani ładowarkę do nokii?

– Niestety, ale może pan skorzystać z telefonu w recepcji.

– Fajnie, ale nie pamiętam numeru. Wszystko tu. – Postukałem w martwy aparat. – Kupię jutro ładowarkę na stacji.

– Jak pan chce.

Wzruszyła ramionami i zaczęła sprzątać po kolacji dając mi sygnał do oddalenia się.

Życzyłem jej plecom dobrej nocy.

 

W pokoju był telewizor. Działał, ale na każdym kanale, po krótkim błysku białego szumu widać było tylko ciemność. Wyjąłem z walizki laptopa. Żadnej sieci WiFi nie było w zasięgu. Pod gniazdkiem lampki nocnej znalazłem wejście sieciowe. Niestety nie miałem kabla. Może będą mieli w recepcji, bo wyglądało, że jestem jedynym gościem. Odwiesiłem do szafy marynarkę

W drzwiach zderzyłem się z recepcjonistką. Była ubrana w beżowy, letni płaszcz przeciwdeszczowy, na głowie zawiązała kolorową chustkę.

– Przepraszam pana, ale muszę pilnie wyjść. Dostałam wezwanie do siostry w szpitalu. A pana to mi niebo chyba zesłało. Zrobimy tak. Tu są klucze od szafki z kluczami, jakby ktoś przyjechał to proszę wydać klucze, po kolei, a rozliczymy się z nim rano. Ja wrócę około szóstej, może siódmej. Do tego czasu motel jest na pańskiej głowie.

Rozdziawiłem usta jak wrona.

– Jakoś się później rozliczymy rzuciła na pożegnanie i wybiegła w ciemność. Dzwoneczek nad drzwiami kołysał się jeszcze przez chwilę.

Potrząsnąłem głową. To jakiś sen kretyna. Zostawia nieznanemu człowiekowi wszystko. Nawet mnie przecież nie zameldowała!

Zbierałem chwilę myśli. Spać mi się jeszcze nie chce. Co mi tam?

Ruszyłem na obchód swojej tymczasowej regencji.

 

Motel zbudowany był na planie dwóch boków kwadratu. Z tym że pokoje były od zewnątrz, a wewnątrz przez cały motel ciągnął się korytarz w którym z oknami przeplatały się gęsto drzwi wychodzące na dziedziniec. Na zewnątrz nie paliła się żadna lampa, widać było tylko zarysy ogrodowych stolików, krzeseł i chyba stojaków od przeciwsłonecznych parasoli. Na końcu korytarza, w specjalnej skrzynce wił się wąż hydrantu, a pod spodem stała duża gaśnica. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby ją podnieść. Była pusta. Manometr wskazywał zero.

Od próby odcyfrowania daty na ołowianej plombie oderwał mnie długi i natarczywy dzwonek do drzwi.

Jakby dzwonka było mało, gość pukał w szybę drzwi monetą.

Otworzyłem.

– Ja od Wasi Adoniewa. – Odezwał się z rosyjskim akcentem.

– Dobry wieczór. – Odparłem powoli, w myśli licząc kilometry do wschodniej granicy. Wychodziło ponad 300.

Ponieważ intruz patrzył na mnie pytająco wydusiłem.

– No i?

Był o głowę niższy ode mnie i cały mokry. Mokre włosy, mokre ubranie. Na wycieraczce zebrała się już spora kałuża.

– No od Wasi. Po pudełko.

Przeskoczył nerwowo z nogi na nogę. I jeszcze raz.

Stanął na palcach i spojrzał wyłupiastymi oczami gdzieś poza moim ramieniem.

– Babka jest?

– Nie ma. – Wykorzystując przewagę wzrostu zastawiłem drzwi.– Ja jestem. Jakie pudełko?

Zmalał jeszcze bardziej. Wbił oczy w ziemię. Zaczął się wiercić jak wzorzec kłamcy.

– Nie tam, żadne. Takie okrągłe, jak po cukierkach. Wasia ostatnio zostawił. A to ja przyjdę, jak babka będzie.

Odwrócił się na pięcie.

Zamknąłem starannie drzwi, zrobiłem krok w stronę recepcyjnej lady. Coś mi nie pasowało. Czyżby padał deszcz? Popatrzyłem na drzwi. Był tam znowu. Przykleił mokrą mordę do szyby i stukał tą swoją monetą.

– Tak?– Krzyknąłem przez drzwi.

– A ty jak znajdziesz pudełko, to nie otwieraj! – Pogroził mi palcem. – Nie lzja!

I już go nie było.

Postanowiłem poszukać jakiegoś kija, na wypadek jakby kolejny gość okazał się bandytą. Wszedłem za ladę i przeszukałem półkę pod nią. Zwykle tam trzyma się strzelbę albo przynajmniej bejzbola.

Stosik kobiecych magazynów, zapomniana torebka zbrylonego cukru.

Na ladzie dzwonek recepcyjny, księga gości i telefon.

Buczenie w słuchawce podniosło mnie na duchu.

Za oknem wychodzącym na ulicę coś błysnęło.

Burza? Nie doczekałem grzmotu.

 

Następny gość nie zadawał sobie trudu dzwonienia. Wlazł, a właściwie wkroczył przez drzwi, które z pewnością zamknąłem na klucz. Zdjął mokrą pelerynę i podał komuś z tyłu. Dopiero teraz dostrzegł mnie za ladą.

Postąpił krok i zmierzył mnie wzrokiem.

Ja też próbowałem go zmierzyć, ale nie za bardzo mi to wyszło. Dostojeństwo aż z niego biło.

Gość ubrany był wieczorowo. Biała koszula, błyszczący czernią garnitur i bordowo-czarny krawat w kwieciste wzory.

Patrzył na mnie jak wąż na królika.

– Babka gdzie?

– Musiała wyjść do chorej siostry. – Odparłem pospiesznie, bezwiednie nadając swojemu głosowi usłużny ton.

Zza majestatycznego indywiduum wyłoniło się kościste, długonogie stworzenie w długim, skórzanym, rozpiętym płaszczu, granatowym gorseciku z cekinami i bardzo skąpej spódniczce mini. Czarne pończochy sięgały zaledwie nad kolana. Spod długiej, rudej grzywki, a znad haczykowatego nosa rzucała na mnie złośliwe spojrzenie.

Przełknąłem ślinę.

– Pokój dla państwa?

– Dla mnie pokój, dla szefa rezydencja. – Wychrypiała głosem ociekającym ironią.

Wygrzebałem z kieszeni klucz od szafki, szukając jednocześnie w myślach pokoju, który mógłby uchodzić za rezydencje.

To musiał być pokój narożny, jaki on miał numer? Dziesięć czy jedenaście!

Postanowiłem wyjąć klucze od obu. Jeden na pewno był rezydencją.

Właściciel czarnego garnituru zgarnął je szybkim ruchem. Nie odchodził jednak.

– Czy ja cię gdzieś już spotkałem?

Wyprostowałem się jak uczniak.

– Możliwe! Prowadzę szkolenia w całej Polsce.

– Bystry chłopak. Daria! – Zwrócił się do towarzyszki. – Daj chłopakowi moją wizytówkę.

Daria odczekała aż jej pryncypał znalazł się w korytarzu.

Trzymała wizytówkę miedzy palcem wskazującym, a środkowym.

Wyciągnąłem rękę. Zgięła szybko palce i patrząc mi prosto w oczy polizała grzbiet wizytówki, po czym schowała ją w dłoni.

– Dostaniesz jak zasłużysz.

Poły płaszcza zostawiały mokry ślad na podłodze, a ja zastanawiałem się, czy naprawdę widziałem rozdwojony język.

 

Kolejny gość wyrósł przede mną jak spod ziemi. Peleryna szefa zwisała mu z ramienia. Sam ubrany był w fioletową marynarkę, takąż kamizelkę i kremową koszulę z żabotem. Kamizelka z powodu pokaźnego brzucha dopinała się na dorobioną do ostatniej dziurki pętelkę ze złotego sznurka. Przykrótkie spodnie kolorem odstawały wyraźnie i od marynarki, i od białych, zakończonych złotymi czubkami butów. Spodnie mianowicie i podtrzymujące je szelki, były niebieskie jak płatki niezapominajki. Całości dopełniała pucołowata buzia z wypomadowaną fryzurą na pożyczkę, bokobrodami na pół policzka i okrągłe okularki przez które z oczu było widać tylko szparki.

 

Nie zważając na moją opadniętą szczękę wyciągnął dłoń po klucz.

– Obok szefa? – Spytałem przytomnie.

– Wszystkie synu! – Zagrzmiał jak burza! – Wszystkie! Ta noc jest nasza!- Zanucił barytonem.

Przekrzywił głowę i popatrzył znad okularów.

– Nie plącz się pod nogami synu, nie wnikaj, nie odzywaj się nieproszony. Ja to wszystko załatwię.

 

Idąc wkładał klucze w drzwi kolejnych pokoi i włączał po kolei światła na dziedzińcu, pociągając za sznureczki przy oknie. Reflektory, brzęcząc rozświetlały białe meble o poskręcanych w dziwne motywy nogach, marmurowy bar z perłowo-czarnymi hokerami, niewielki basen i podest dla orkiestry, na który cztery wyfraczone postacie wnosiły właśnie instrumenty.

Nieco światła wymknęło się na parking. Mój samochód stał samotnie. Ktokolwiek w hotelu się zjawił, przyszedł na piechotę.

Sięgnąłem po telefon.

– Do kogo chcesz dzwonić synu?

Rozejrzałem się szukając źródła głosu.

Pusto.

Babka dosypała mi czegoś do ciasta. Sama nie jadła, a mnie nafaszerowała narkotykami. Teraz mnie obrabują i zamordują.

Myśli ganiały mi po głowie jak króliki.

Oblał mnie zimy pot.

Spokojnie. Nie mają powodu żeby zabijać, a i obrabować nie ma za bardzo z czego.

Otarłem pot z czoła. Otworzyłem oczy i odjechałem z krzesłem pod ścianę.

Przed ladą stał znowu brzuchaty osobnik.

– Przepraszamnieprzedstawiłemsię. – Wystrzelił sklejone słowa, jak pociski karabinowe.

– Kastor. Moja mamusia była dowcipna, prawda?

Z trzaskiem postawił na stole dwie literatki. Z kieszeni spodni wyciągnął niebieską butelkę.

– Brudzia!

Spojrzałem niepewnie na zatłuszczone paluchami szkło i butelkę.

– To denaturat?

– No mistrzuniu. – Oburzył się wyraźnie. Cmoknął. – Denaturat przed północą?

Zakręcił butelką, a ta na moich oczach zmieniła kolor na jadowicie zielony.

Przygarbił się nad ladą.

– To absynt. Najlepszy!

– Ale ja nie wiem czy mogę?

– Możesz możesz. Szef pozwolił. Ba. -Sapnął. – Nawet nakazał!

Mrugnął okiem.

– Spodobałeś się szefowi.

Nie chciałem za bardzo wiedzieć co to znaczy. Patrzyłem urzeczony jak Kastor napełnia literatki.

Sobie do pełna, mnie do połowy.

– No. Za tych co im uchodzi na sucho!

Wzniósł toast i wychylił duszkiem.

Niepewnie ująłem swoją literatkę. Pachniało ostro alkoholem i ziołami.

Kastor uśmiechał się i ponaglał gestem palców.

Wypiłem odchylając głowę.

Był zimny i gorący jednocześnie, smakował pikantnie i słodko. Palił w gardle a potem mile chłodził.

 

Lampa sufitowa mrugnęła na mnie filuternie, po czym zaczęła się kręcić jak karuzela.

Ostatnią moją myślą było, że jednak otruli.

 

Ocknąłem się gdy bal trwał w najlepsze. Wysoki hoker na którym siedziałem, nie wzbudził mojego zaufania. Oparłem się obiema rękami o bar szukając równowagi. Siedząca z prawej kobieta zaśmiała się perliście, wskazując coś ręką. Pióra umocowane misternie do jej koka połaskotały mnie po twarzy. Barman udawał, że patrzy w inną stronę.

 

 

Przysunąłem sobie szklankę z resztką drinka i nie zważając na konwenanse wydobyłem z dna kostkę lodu. Schłodziłem głowę i kark. Czułem jak para bucha mi z czerepa. Lód skończył się szybko. Barman podsunął talerzyk z paroma dodatkowymi kostkami. Po zabiegu poczułem ogromną ulgę, a misterne, złote wzorki na talerzyku przestały pląsać.

Odetchnąłem głośno

Barman tylko na to czekał. Postawił przede mną wysoką, oszronioną szklankę, pocukrzoną na brzegu, i ozdobioną plastrem cytryny. Kapnął do środka odrobinę chili.

Powąchałem. Chyba woda. Wypiłem i spojrzałem na wybawcę z wdzięcznością. Ten profesjonalnie uniósł tylko końce ust i odwrócił się do kolejnego gościa.

Zejście z hokera wymagało pewnego wysiłku, ale uczucie twardego gruntu pod nogami było go warte, choć natychmiast poczułem że mam spuchnięte stopy.

 

Orkiestra skończyła właśnie przerwę i po kilku nutkach strojenia zagrzmiał walc Chaczaturiana. Słychać było i skrzypce i kotły. Dużo więcej muzyków, niż mógł pomieścić mały podest. Ustąpiłem miejsca podrywającym się od stolików, już po chwili kilkanaście par wirowało na parkiecie między fontanną a orkiestrą.

Ktoś dotknął mojego łokcia. Musiałem pochylić głowę, żeby spojrzeć w czarne oczy, które wyraźnie kontrastowały z lniano-białymi włosami, upiętymi wysoko srebrnym grzebieniem.

– Obiecałeś mi taniec.

Pachniała tatarakiem.

– Za chwilkę, muszę się ogarnąć.– Wychrypiałem.

Oczy posmutniały, a usta na chwilę wygięły się w podkówkę.

– Nie wywiniesz się z obietnicy. – Groźba przeszła w śmiech.

Przeszedłem pod recepcję. Oparty o kolumnę rozejrzałem się w sytuacji.

Dziedziniec od parkingu oddzielały malutkie arkady wsparte na dziesięciu misternie rzeźbionych kolumnach, z lewej strony zamykał go wysoki na ponad trzy metry mur, obrośnięty bluszczem. Zupełnie nie pasujące do stylizowanej na barok, a miejscami antyk całości, czarne słupy dźwigały bardzo mocne reflektory. Tak mocne, że nie można było na nie patrzeć, a na pewno nie po absyncie.

 

Stoły ustawione były w kilku rzędach wzdłuż kolumn i na kawałku wzdłuż muru. Potem był bar, podest dla orkiestry. Resztę zasłaniały wirujące pary.

 

Goście w liczbie kilkudziesięciu, ubrani byli bardzo wieczorowo. Panowie oficjalnie we frakach, garniturach i smokingach. Panie prezentowały większą dowolność ubiorów. Od długich, koronkowych sukni, poprzez skórzane gorsety mocno wycięte spódnice, do kabaretowych wręcz strojów, w których turniury z piór egzotycznych ptaków i gęste boa zasłaniały newralgiczne obyczajowo miejsca. Dominowały czerń biel i srebro. I biżuteria. Mnóstwo błyszczącej przy każdym ruchu biżuterii. Na szyjach, dłoniach, włosach. Pań było zdecydowanie więcej.

Ja, w białej koszuli i prawie czarnych spodniach, nie wyróżniałem się zbytnio, tym bardziej że nabyłem, nie wiadomo jakim sposobem dodatek w postaci krawata w czarno-srebrne prążki.

Za to Kastor w swoim kolorowym ubraniu, wyglądał między gośćmi jak papuga w stadzie mew i wron.

 

Wyczuł, że na niego patrzę. Stanął na palcach i pomachał mi przyjaźnie odrywając się od rozmowy z wydekoltowaną brunetką. Miękkim gestem wskazał mi kierunek.

Podążyłem tam wzrokiem.

Na wysokim krześle siedział szef. Właściwie SZef, przez duże "SZ". Nasze spojrzenia się spotkały, a on skinął przyzywająco.

Oderwałem się od kolumny, poruszałem ramionami, żeby odkleić od pleców koszulę i pewnym już krokiem przemierzyłem dzielącą nas przestrzeń.

Widziałem jak dłoń Darii, stojącej obok SZefa zaciska się w pięść.

Co ona do mnie ma?

Wyraziłem szacunek ukłonem podejrzanym gdzieś na filmie o muszkieterach.

– Powinieneś uważać na nią, chłopcze.

W pierwszej chwili myślałem, że ma na myśli Darię, ale on wskazywał wzrokiem na moją niedoszłą taneczną partnerkę, która w towarzystwie dwóch, podobnie ubranych, moczyła nogi w fontannie.

– Takie jak ona szybko zawracają w głowie.

Pogłaskał się po brodzie wypielęgnowaną dłonią, o zbyt długich paznokciach.

– Szybko jak absynt.

Roześmiał się. Nawet pioruny w oczach Darii złagodniały.

– Idź się ogarnij. Godzina jeszcze młoda, a ja mogę cię potrzebować.

 

Wszedłem w pierwsze drzwi i podążyłem do swojego pokoju. Większość drzwi na dziedziniec była otwarta. Jakaś para przebiegła przez korytarz podrywając firankę. Wbiegli do najbliższego pokoju.

Pani, chyba ta przy której siedziałem w barze, zamykając drzwi, posłała mi całusa.

Mój pokój odciął mnie całkowicie od zgiełku balu. Tak jakbym przekręcił wyłącznik głosu.

Wlazłem pod gorący prysznic próbując zebrać do kupy wszystko co wydarzyło się tej nocy. Jednorazówką będącą na wyposażeniu pokoju ogoliłem się dokładnie, umyłem zęby.

Ręcznik był gruby i świetnie suszył.

Przyczesałem palcami włosy. W pośpiechu wywaliłem zawartość walizki na łóżko.

Ktoś zapukał do drzwi.

– Moment!

Owinąłem ręcznikiem biodra. Nacisnąłem klamkę. Muzyka wdarła się natychmiast do środka. Przed drzwiami nie było nikogo.

Ze stosiku ciuchów wyciągnąłem czystą bieliznę i skarpetki. Powąchałem koszulę. Musiała wystarczyć, drugiej nie miałem. Zawiązałem krawat.

Jeszcze buty. Jeden jest, a drugi złośliwie się ukrył. Zajrzałem pod łóżko. Jest. Musiałem go wkopać rozbierając się w pośpiechu. Wsunąłem rękę aż po samo ramię, mankiet koszuli podjechał pod łokieć. Uświadomiłem sobie, że być może brudzę właśnie ostatnią koszulę, kiedy wymacałem coś okrągłego.

Pudełko jak po cukierkach. Bez żadnej naklejki. Przetłoczone na dnie. Otworzyć?

Odłożyłem na szafkę nocną.

Za drugim razem wydobyłem buta. Założyłem i nie mogłem zawiązać. Oczy uciekały mi na pudełko.

Usiadłem. Podniosłem. Obejrzałem jeszcze raz dokładnie. Potrząsłem. Grzechotało zachęcająco.

"nie lzja!"

Potrząsnąłem głową i znowu odłożyłem.

Dumny ze swojej silnej woli zapiąłem mankiet koszuli i pudełko jakoś samo wskoczyło mi do rąk.

Postanowiłem, że tylko trochę przekręcę, żeby sprawdzić czy otwarte. Po ćwierci obrotu otworzyło się z cichym puknięciem.

 

Rozczarowany patrzyłem na kolorowe, upudrowane grudki. Powąchałem.

Cukierki.

Obracałem palcami nieregularne kształty. Wybrałem zielony.

A co się może dziwniejszego wydarzyć.

Położyłem na języku. Strzelił jak oranżada w proszku i rozpuścił się natychmiast. Przełknąłem kwaśny smak.

Cukierek. Do tego stary. Pewnie leżał pod łóżkiem od zeszłego sezonu.

 

Na korytarzu wpadłem oczywiście na Kastora. Ten, nie zważając na moje protesty zawlókł mnie do baru i zażądał hitu sezonu. Na pobudzenie. Z niepokojem śledziłem ruchy barmana, licząc wlewane do szejkera procenty. Nie było tego wiele a drink był wyśmienity.

– Nie to co absynt synu, ale też dobre.

Huknął mnie w ramię z impetem.

Spojrzał gdzieś nade mną. Ryknął coś niezrozumiałego i potoczył się do wysokiej brunetki o kocich oczach.

Trochę niżej inne oczy, tym razem czarne wpatrywały się we mnie spod srebrnych brwi.

Patrzyła pytająco.

Wyciągnąłem ramię. Poprowadziłem damę na parkiet.

Pomachała radośnie do jedzącej orkiestry. Szpakowaty pan z krótkimi wąsami, otarł usta chusteczką i dołączył do pianisty wyciągając skądś bandoneon.

Kiedy popłynęły pierwsze takty Libertango jakiś diabeł we mnie wstąpił. Zacząłem powoli klasycznie, badając czy moja partnerka odpowiednio reaguje na prowadzenie. Zgadywała moje zamiary w lot. Wystarczało abym nacisnął zimną dłoń, a obracała się tak jak chciałem.

Spróbowałem bardziej skomplikowanych obrotów w lewo i parady, nadążała bez trudu, a pauzy wypełniała improwizując. Pozwalałem sobie na coraz więcej, uprzątając przy okazji parkiet ze słabszych tancerzy. Ci robili nam miejsce bez zazdrości, patrząc z podziwem i wymieniając szeptem uwagi.

Wszedłem w nutę agresywną zatrzymując się z gniewnej postawie.

Jaśmin, bo tak przedstawiła się moja partnerka, podjęła grę zastygając przez jeden takt wygięta jak kobra. Wyprężyła ręce. Dwoma kolistymi krokami przybliżyła się do mnie i przylegając bardzo blisko, obróciła mnie ciałem.

Uchwyciłem spojrzenie Szefa i Darii. Zainteresowane i wściekłe. To jeszcze bardziej pobudziło mnie do zabawy. Taniec zakończyliśmy paroma karkołomnymi figurami, nie gubiąc rytmu i dotykając się tylko czołami.

Kiedy orkiestra zamilkła wybuchły brawa. Jaśmin chwyciła mnie za skronie i poczułem na policzku zimne usta.

– Dziękuję.

Już jej nie było.

 

No i zaczęło się. Panie wyrywały mnie sobie w kolejnych walcach, tangach i fokstrotach. Przed oczami migały mi czarne, białe i srebrne kreacje. Niektóre pozwalały się prowadzić, inne gubiły rytm, jeszcze inne nadrabiały brak umiejętności energią. Jedna, wściekła na siebie, cisnęła mi pod nogi wachlarz i odbiegła płacząc, a jej parter pobiegł za nią rzucając mi w przelocie smutne spojrzenie. Żadna nie tańczyła jak Jaśmin.

W krótkich przerwach gasiłem pragnienie winem lanym mi przez usłużne dłonie z karafek do kryształowych kieliszków.

Świat wirował, a ja w mokrej od potu koszuli miałem go u swoich stóp.

 

Zauważyłem, że gości ubywa. Podchodzili do Szefa pojedynczo lub parami, kłaniali się i znikali w mroku parkingu. Szukałem wzrokiem Jaśmin. Musiała odejść zaraz po naszym tańcu.

W końcu przy stolikach zostałem tylko ja.

Orkiestra pakowała instrumenty. Szara łuna poranka błądziła gdzieś na horyzoncie.

Dopiłem wino. Podniosłem się z krzesła.

Daria uprzedziła moje zamiary. Długimi krokami sunęła w moją stronę. Nie powiedziała ani słowa. Na jej szczupłych palcach wykwitła wizytówka. Tym razem nie cofnęła dłoni. Patrząc jej śmiało w oczy schowałem kartonik do kieszeni na piersi.

Szef zdążył zniknąć mi z oczu.

 

Machnąłem ręką na bałagan i poszedłem spać.

 

Następne co zobaczyłem to zdziwiona mina, potrząsającej mną recepcjonistki.

– Przepraszam, że pana budzę, ale już jedenasta. Doba hotelowa kończy się za godzinę, a chyba nie chce pan zapłacić za drugą?

– No nie chcę. – Odparłem zaspany.

– Śniadanie podgrzewam. Za 10 minut.

Trzasnęła drzwiami.

Z lustra spoglądała na mnie znajoma, choć spuchnięta ze zmęczenia twarz.

W czasie śniadania nie byłem zbyt rozmowny, a i recepcjonistka nie tłumaczyła się ze swojej nieobecności. Wracając do pokoju popatrzyłem przez odsłonięte okno. Ktoś się napracował. Stoliki były uprzątnięte, krzesła stały wzorowo w rzędach. Po serpentynach i innych śmieciach nie było śladu. Opustoszały bar wyglądał… jak opustoszały bar. Cały dziedziniec wydawał się jakiś mały. Wiedziony impulsem, przewędrowałem korytarz aż do gaśnicy.

Zawiedziony wróciłem do pokoju. Byle jak wrzuciłem ciuchy do walizki. Sprawdziłem czy nie zostawiłem niczego w łazience. Pudełko z cukierkami wsadziłem do kieszeni spodni.

Nie dopominając się rekompensaty zapłaciłem za jedną dobę gotówką.

Zapytałem czy mogę zostawić na parkingu samochód, a uzyskawszy odpowiedź twierdzącą wydobyłem z bagażnika dziesięciolitrowy kanisterek i podreptałem na stację, podziwiając przy okazji przylegające do drogi jezioro.

– Nie sprzedajemy do kanistra. – Młody pracownik, chciał chyba pogadać.

– Ale ja już nalałem. A samochód stoi kilometr stąd.

– Ale nie sprzedajemy.

Jego upór obudził we mnie złośliwca.

– A stacja powinna być czynna do dwudziestej drugiej, a wczoraj byłem kwadrans przed zamknięciem i niestety zastałem ciemną i głuchą.

Chłopak wyraźnie się zmieszał. Bez słowa wbił kwotę na kasę.

– Jeszcze Redbula.

Zapłaciłem, wyszedłem.

Słoneczko miło grzało. Przelałem paliwo do samochodu.

Chciałem pożegnać się z recepcjonistką, ale nie reagowała ani na dzwonek, ani na stukanie.

Silnik zaskoczył za drugim razem. Ustawiłem GPS i w drogę.

Zaskoczył mnie przy rogatkach. Wskoczył prawie na maskę. Hamowanie wbiło mnie prawie w kierownice. Silnik zgasł.

Odkręciłem szybę.

– Ty pajacu, mogłem cię zabić!

– Nie mogłeś, wielu już próbowało.

Rosyjski akcent sprawił, że poczułem na plechach ciarki.

– Oddawaj pudełko.

Ręka sama wskoczyła do kieszeni chwyciła pudełko i wystawiła je za okno.

Przekręciłem kluczyki. Nic.

– Nie tak prędko. – Oglądał zawartość pudełka.

– Brakuje zielonego. Czemu właśnie zielonego? – Zaskowytał patrząc na mnie zimnym wzrokiem.

Uspokoił się tak samo nagle.

Przekrzywił głowę.

– No i po co ci to było? Tak byś wszystko zapomniał. Łatwiej się żyje jak się mniej wie. Ech ludzie.

Oddalił się w las.

Przejechałem jeszcze parę kilometrów zanim podjąłem decyzję żeby zawrócić.

Zjechałem na stację.

– Co, znowu pan? – Skrzywił się sprzedawca.

– Spokojnie, nie chcę złożyć skargi. Poproszę ładowarkę samochodową do nokii, na małą wtyczkę.

Drżącymi rękami rzucił na ladę opakowanie. Zapłaciłem. Poczekałem aż się trochę uspokoi.

– Czy w waszym miasteczku nie dzieje się nic dziwnego?

Wzruszył ramionami.

– Niby co? Poza sezonem?

– No spałem w motelu…

– Chyba w pensjonacie. – Przerwał mi niegrzecznie. – U nas nie ma motelu. Był, ale nie ma. Jezioro zabrało. Fajny był. Nazywał się "U Wodnika"

 

Wygrzebałem z koszuli wizytówkę. Czarna czcionka ze złotymi wykończeniami składała się w napis: „Motel U Wodnika”.

Z tyłu, szarpanym pismem ktoś wykaligrafował:

„Zapraszam równo za rok”

 

KONIEC

 

Koniec

Komentarze

Na początek kilka większych uchybień, które rzuciły mi się w oczy (pomijam literówki w rodzaju braku ogonka przy "ę" itp.):

"Przedarłem przez zarośnięte trawą schodki" - chyba zaginęło gdzieś "się".

"Powyżej rdzewiała tablica informująca o tym, że obiekt stanowi własność masy upadłościowej" - z tego, co się orientuję, masa upadłościowa to raczej określenie ogółu majątku, a więc powinno być chyba "część masy upadłościowej", nie "własność".;)

"Pomarańczowe zasłonki nie pasowały do kremowych tapet" - nie wiem, czy to uchybienie, ale... Jest cokolwiek, co nie pasuje do kremowego?!;D 

"- Jakoś się później rozliczymy rzuciła na pożegnanie" - uciekł myślnik.

"Ruszyłem na obchód swojej tymczasowej regencji" - regencja to raczej typ sprawowania rządów, a nie przestrzeń.

"Motel zbudowany był na planie dwóch boków kwadratu" - nie wiem, czy to wina mojej słabej wyobraźni przestrzennej, ale chyba nie ogarniam. Jak coś może być na planie dwóch boków? Znaczy się, że wygląda jak kąt prosty? To chyba zgrabniej byłoby "skrzydła hotelu łączyły się, tworząc kąt prosty" lub coś w tym rodzaju.;)

 "Burza? Nie doczekałem grzmotu" - w pierwszym momencie pomyślałam, że narrator opisuje nagły a niespodziewany własny zgon.;) Myślę, że pomogłaby zmiana na "nie doczekałem się" lub po prostu "nie zobaczyłem".

  "Przykrótkie spodnie kolorem odstawały wyraźnie i od marynarki, i od białych, zakończonych złotymi czubkami butów. Spodnie mianowicie i podtrzymujące je szelki, były niebieskie jak płatki niezapominajki" - zgrzyta tutaj trochę spójność składniowa; wydaje mi się, że powinieneś raczej zastosować konstrukcję w rodzaju: "(...) butów - były bowiem, podobnie jak podtrzymujące je szelki, niebieskie jak płatki niezapominajki".

 "Czułem jak para bucha mi z czerepa" - "czerepu" przecież! No co Ty, He-mana nie oglądałeś?!;)

"(...) do kabaretowych wręcz strojów, w których turniury z piór egzotycznych ptaków i gęste boa zasłaniały newralgiczne obyczajowo miejsca" -  turniury nosiło się raczej pod suknią i były stosunkowo mało reprezentacyjne, a taka turniurka z piór musiałaby zapewniać całkiem niezły efekt łaskotek...;) Może po prostu "kępki piór"?

 "- Jeszcze Redbula" - skoro już marka, to powinna być poprawnie zapisana.

  W niektórych miejscach również przecinków brak, na przykład tu: "Wzdrygnąłem się wychodząc" (przed "wychodząc") i tu: "Chwilę wahałem się czy nie wepchnąć auta na podwórze" (zdanie podrzędne, przed "czy" powinien być), dalej też, ale myślę, że sam znajdziesz, jeśli dobrze poszukasz, a w razie czego mogę jakoś pomóc. Mam wątpliwości w kilku sytuacjach, gdzie są zestawione przydawki, ale może to moje przewrażliwienie.;)  

Za to pewna jestem, że od momentu pojawienia się pierwszego gościa, konsekwentnie, za przeproszeniem, zawalasz pisownię dialogów. Początek był pod tym względem dobry, gdzie wielka litera miała być, tam była, gdzie kropka, tam kropka, a później to wszystko idzie w diabły. Przejrzenie tekstu pod tym kątem dobrze mu zrobi.

Mam nadzieję, że to, co wyżej, potraktujesz nie jako zrzędzenie, a jako próbę ulepszenia Twojej pracy.:)

Co do treści - bardzo trafia do mnie klimat (wyszło Ci coś takiego chyboczącego się na granicy między "Mistrzem i Małgorzatą", "Lśnieniem" a czymś niewiadomym) i zasadniczo podoba mi się Twój styl, bo czytało się lekko i dobrze. Niby spodziewałam się zakończenia w tym rodzaju, a jednak jakoś tak mgliście się uśmiechnęłam, jak zawsze, kiedy autor zaskoczy mnie i utrze mi czytelniczego nosa.:) Fajne, barwne postaci kreujesz, to na pewno duży plus - chociaż  niewielka objętość opowiadania nie pozwoliła chyba w pełni rozwinąć się Twoim niektórym pomysłom. Myślę, że jak popracujesz nad formą (swoją drogą,  jeszcze jedno: momentami wydawało mi się, że zdania były ciut za krótkie, jakby urywane, niepotrzebnie niezłożone), będzie bardzo dobrze.

 Przepraszam, chyba napisałam jakiś ogromniasty komentarz, ale to mój pierwszy raz tutaj.;) 

Trochę przywodzi mi to na myśl Mistrza i Małgorzatę. Sam nie wiem czemu. Tak czy inaczej, tekst jest ... miły? Tak, to chyba dobre określenie. Jest również średnio dobry. Piszesz w miarę bezbłędnie (choć może po prostu moje zmęczone oczy błędów po prostu nie wyłapały), ale twój styl nie ma tego "czegoś", co przykułoby czytelnika do ekranu. Tak samo jest z fabułą. Nie jest zła, ale nie czułem się niesamowicie wciągnięty w perypetie bohatera. 

Samochód zgasł przed samym motelem. Nawet nie musiałem popychać. Siłą rozpędu wturlał się na niski krawężnik, zajmując znaczną część chodnika przy ceglanym parkanie. – To wytłuszczone zdanie pasuje tu jak krowie siodło. Nie bardzo wiadomo do czego się odnosi, czego lub kogo bohater nie musiał popychać? Nie wiadomo. Ja bym je na twoim, miejscu wywalił, a w drugim dodał coś w stylu, że zgasł, ale na szczęście się nie zatrzymał, tylko siła rozpędu itd.

 

Zanim zgasiłem światła, zapamiętałem dziury w chodniku. Furtka była zamknięta na klucz, za to brama wjazdowa otwarta na oścież. – Bohater zapamiętuje dziury w chodniku w jakimś celu, czy po prostu były pierwszym, co rzuciło mu się w oczy? Bo jeśli chodzi o to drugie, to należałoby to inaczej sformułować.

 

Chwilę wahałem się czy nie wepchnąć auta na podwórze, wizja ciepłej recepcji popchnęła mnie w kierunku oświetlonego mrugającym na niebiesko neonem okna. – powtórzenie.

 

Chwilę wahałem się czy nie wepchnąć auta na podwórze, wizja ciepłej recepcji popchnęła mnie w kierunku oświetlonego mrugającym na niebiesko neonem okna. Po chwili już żałowałem, bo mimo dzwonienia i pukania przyszło mi spędzić przed drzwiami dobre pięć minut. – Czego bohater żałował? Znów mamy zagwozdkę.

 

Otworzyła mi drzwi dobrze zakonserwowana staruszka w wieku gdzieś przed osiemdziesiątką. – Może to nie jest błąd, ale zbytnia celebracja pierwszej osoby w tego typu narracji razi. Tutaj spokojnie można to „mi” pominąć, i tak wiadomo kto komu co otworzył.

 

Zacząłem, ale kompletnie mnie nie zaciekawiło.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

wygląda na to, że przede mną dużo roboty. :-)

Zabieram się za poprawki.

Przeczytałem i:

1. Językowo:

--- osłabiasz dynamizm zdań, upychając za dużo imięsłowów,

--- za często dajesz po dwa przymiotniki do rzeczownika. Lepiej postarać się o jakiś środek stylistyczny,

--- i tak dalej, co powyżej wyliczyli inni komentatorzy.

2. Fabularnie:

--- na początku jest nijako, środek jest super i świetnie się go czyta. Natomiast zakończenie to jest totalny niewypał. Ukręciłeś ciekawą i wciągającą tajemnicę, by na koniec zamienić ją w jakiś szajs. Szkoda.

Tekst przydałoby się poprawić językowo i --- przynajmniej moim zdaniem --- dać mu inne zakończenie. Takie, gdzie rekwizyty i przedstawione postaci będą mieć konkretną fabularną rolę i zazębią się, zmierzając do mocnego finału historii. Obecne zakończenie jest w stylu "przyśniło mu się, a potem się obudził" --- na łatwiznę i oszukańcze. Skoro nie wyjaśniasz najważniejszych rzeczy, to czytelnik może odnieść wrażenie, że przedstawiony świat nie został przemyślany, a całość to po prostu efekciarstwo. Opowiadania trzeba pisać tak długo, aż będą kompletne. Temu brakuje paru ładnych stron.

pozdrawiam

I po co to było?

Hihi, pończochy z zasady sięgają nad kolana... Taka ich rola.  Strasznie dużo błędów, literówek, jakichś niedociągnięć. Ogólnie ok, ale myślę, że da się lepiej.

Nowa Fantastyka