- Opowiadanie: Esirfloe - Antypsychostazja

Antypsychostazja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Antypsychostazja

Notka od autora.

Witam. Słowem wstępu: chciałbym zamieścić kilka wyjaśnień, a być może i małe usprawiedliwienie… Nie czuję się dumny z tego opowiadania, a zamieszczając je na forum czuję się jakbym stanął zupełnie nago przed tłumem. Nie szukam sławy, chwały, ani nastolatek rzucających we mnie bielizną. Szukam wyrobionych czytelników (tych średnio i mało wyrobionych również). Primo: generalnie zależy mi na komentarzu i ocenie tekstu – co knocę, co partaczę, jak się podobało i o ile w ogóle. Secundo: proszę o solidną jazdę po moich wypocinach, głównie od strony warsztatu literackiego, albo jak kto woli, pisarskiego rzemiosła. To mnie najbardziej interesuje, bowiem jeżeli idzie o samo *przesłanie* tekstu… po odleżakowaniu manuskryptu przez jakiś czas oraz wtórnym czytaniu zdaję sobie sprawę, iż nie dość że dla niektórych może być zagmatwane (przesłanie), to i na dodatek nachalne, ale cóż – tak wyszło, wybaczcie. Jeżeli kogoś obraziłem to wybaczcie po raz drugi. :-) Do lektury zachęcam i proszę, bo kto będzie mi lepszym krytykiem niźli czytelnik? Dla czytelników pisze się opowiadania i powieści przecież.

 

Antypsychostazja

Ciszę przeciął dźwięk gitary akustycznej. Pogłos akordu drgał i falował.

Instrument nie stroił – ostro-szkliste, niewyrównane brzmienie wyrwało Kordiana ze snu. Wiedział co się dzieje, ale nie otwierał oczu. Nie chciał. Aby choć trochę ulżyć nerwom, westchnął głęboko – w duchu. Przez dwa miesiące to samo – niemal co noc wyrywało go z łóżka nieudolne rzępolenie.

Młodzieniec podniósł się na łokciach i usiadł. Odwrócił głowę w stronę źródła dźwięku, ukrył twarz w dłoniach i dopiero po długiej chwili zdobył się na odwagę, aby spojrzeć na młodszą siostrę.

W sypialni tronował półmrok, pomieszczenie zachlapała oliwa pomroki, która czerniła ściany i kąty; jedynie uchylone żaluzje wpuszczały paski blasku Księżyca – można było dostrzec zarysy przedmiotów; i osób – szarfy iluminacji padały wprost na upiorną gitarzystkę. Siedziała na łóżku, rozkopana kołdra niedbale zwisała z materaca. Pudło rezonansowe typu jumbo zakrywało ciałko prawie w całości. Położyła się spać z mokrymi włosami, bo rozczochrana aureola powiększała głowę do karykaturalnych rozmiarów.

Pająkowata dłoń przesuwała się po gryfie wydobywając kolejne dźwięki. Pełna oktawa, dwunasty próg – i coraz wyżej. Nie do wytrzymania. Rączka wróciła na początek menzury, druga uderzyła po strunach, wydobywając kulawy akord G-dur. Ostatnie dwie nuty były nieczyste, brzęczące; jak biały szum w radio, kiepska propagacja fali, kiedy kręcisz potencjometrem i szukasz ulubionej stacji.

Kordian wzdrygnął się, namacał stopami kapcie i pomaszerował – pobiegł niemal! – do pokoju rodziców. Stukot klapek zmącił ciszę salonu. Hałasował celowo – chciał uprzedzić o tym, że nadchodzi.

Zatrzymał się przed drzwiami i nadstawił uszu. Cisza. Telewizor wyłączony. Żadnych przyspieszonych oddechów, ani skrzypiących spojeń łóżka. Zapukał paznokciem, chociaż wiedział że to na nic. Dorośli mogą robić tylko dwie rzeczy po północy – wygląda na to, że spali. Przekręcił klamkę obrotową, zawiasy przywitały go cichym piśnięciem.

Tam żaluzje też były lekko odsłonięte. Na dalszej części szerokiego łóżka rysował się obły kształt – przyjaciel rodziny, jak nazywał go Kordian, pan Stanisław, spał w najlepsze i nie wyglądało na to aby wstał, choćby ktoś wjechał w sypialnię czołgiem. Matka leżała z brzegu, chłopak targnął delikatnie jej ramieniem.

– Mamo, ona znowu to robi – wyszeptał.

Dorota stęknęła i zwlekła się z łóżka. Wracali na górę, chłopak pomimo że dotarł do pokoju dużo szybciej, zatrzymał się przed progiem, zapalił światło i przepuścił rodzicielkę przez drzwi.

To co działo się wewnątrz było tak niespodziewane, że na moment stanęli jak wryci.

– A-Aurelka? – zaszemrała Dorota.

Dziewczynka odwróciła wzrok w stronę matki – jej oczy, zwykle dwie wielkie szmaragdowozielone latarnie, były jakby przygaszone i nieobecne. Wyglądała makabrycznie – wpiła się siekaczami w dolną wargę tak, że po brodzie spływała krew. Dorota widząc to doskoczyła do córki natychmiast, ale zatrzymała się tuż przed łóżkiem, nie wiedząc co robić. Wyglądało to tak jakby wyciągała ręce przed siebie tylko po to, aby je cofnąć.

Pierwsze oznaki somnambulizmu pojawiły się niecałe dwa miesiące wstecz, jakby to dziecko było wabikiem najróżniejszych chorób… Aurelka urodziła się z zespołem Marfana, genetyczną chorobą tkanki łącznej – to stąd jej palce wyrosły tak długie i osiągnęły młotkowaty kształt, to stąd pozorna wielkość i ułożenie jej oczu. Miała dopiero dziesięć lat, a dysponowała dłonią większą niż studencka ręka jej brata.

– Możemy pooglądać – zaproponował Kordian przeciągając się i zakładając ręce na potylicę.

– Co?! Co ty wygadujesz?

– Taki eksperyment. Przecież nic sobie złego nie zrobi jak posiedzimy obok i popatrzymy. Pierwszy raz w życiu widzę lunatyka z gitarą.

– Dzieciaku! – Dorota drżała i wymachiwała rękami. – Sam z ciebie niezły lunatyk! Trzeba było zostać na tej pieprzonej stancji i studiować tę swoją astrologię! Leć po apteczkę. I weź chusteczki – warknęła.

– Mhaaam-ooo – ziewnął przeciągle chłopak – litości. Astronomię… Poza tym jeszcze są wak…

Ale Dorota nie słuchała, zbliżyła się do dziewczynki i usiadła na skraju łóżka. Aurelka, jak zafascynowana, wpatrywała się matce w oczy i nawet nie mrugnęła. Uderzyła dłonią po strunach tak szybko i mocno, że ta aż odskoczyła. Ruch spowodował, że workowata piżama spłynęła z barku, by zawisnąć na kościstym łokciu i pudle gitary, ukazując zarys dziewczęcej – dziecięcej jeszcze – piersi. Bladoróżowy, spiczasty sutek błysnął któtko, bo matka podciągnęła koszulę na ramię. Kordian zaśmiał się głośno.

– Zamknij mordę! Do pokoju! – wydarła się Dorota. – Z własnej siostry się śmiejesz!?

– Z ciebie się śmieję… – mruknął młodzieniec. – To twoja córka, a obchodzisz się z nią jak człowiek chory na arachnofobię z pająkiem… – Kordian był całkowicie poważny.

– Co ty?!… Wynocha powiedziałam!

Chłopak odwrócił się i powlókł do swojej sypialni.

Przynajmniej teraz mnie już nic nie obudzi, pomyślał. Niech ona jej pilnuje.

Odwrócił się gdy był już niemal na progu. Wszystko trwało sekundy.

Gitara, brzęcząc, spadła na podłogę; drganie rezonansu ugasił dywan. Aurelkę odrzuciło jak młotem na poduszkę, do tyłu; drobne ciało pacnęło w prześcieradła i wygięło się w łuk. Koszula spłynęła w kierunku twarzy, ukazując majtki, goliznę i ostre kości miednicy. Dziewczynka rzęziła jakby ktoś wepchnął jej szczotkę do gardła. Oczy raz windowały ku górze, by po chwili opaść w dół, lub by źrenica i tęczówka łopotała na wszystkie strony. Z wykrzywionej buzi toczyła się gęsta piana. Biała szumowina mieszała się z krwią z rozgryzionej wargi i spływała po ostrym licu, barwiąc pościel.

Dorota krzyczała jak oparzona. W jednym momencie spurpurowiała, by jej twarz przybrała kolor kredy. Darła się, jakby ktoś łoił ją nahajką. Wyciągała ręce, aby przytrzymać ciało Aurelki, które podrygiwało w nierytmicznym spaźmie, ale coś ją powstrzymywało… Przestraszona, dopadła do Kordiana.

– Co jej jest?! – pytała krzycząc i piszcząc jednocześnie. Z oczy płynęły łzy.

– Dzwoń po pogotowie. – Głos syna był żywy, lecz spokojny i stanowczy, chociaż wprawne ucho wyczułoby nutkę przerażenia.

Dorota ani drgnęła, trzymała się kurczowo ramion syna, wpijając ostre paznokcie w skórę i wytrzeszczając oczy – jej źrenice pokryły prawie całe tęczówki. Nie była w stanie oderwać wzroku od ciała córki, które wyglądało jak jeden wielki skurcz.

– Karetkę! – krzyknął chłopak i zdrowo pociągnął matkę za włosy. – Kurwa mać, kobieto! Dzwoń po pogotowie! – Wydarł się ujmując twarz matki w dłonie i spoglądając prosto w oczy.

Nie zauważyła nawet, że wyrwał jej na gęsto włosy ze spinką, ale to musiało wystarczyć, bo pognała do telefonu. Kordian dopadł na siostrę okrakiem, starł pianę ręką i wcisnął jej w zęby Baśnie Andersena, które leżały na szafce nocnej obok.

 

 

***

 

 

Pogotowie przyjechało błyskawicznie.

Czyli za późno, bo było już po wszystkim. Interwencja Kordiana wystarczyła, a kiedy sanitariusz zapytał, skąd wiedział co robić, odpowiedział z głupia frant, że widział to na jednym z hollywoodzkich filmów. Skłamał oczywiście, bo pytanie było wprost idiotyczne. Studiował równolegle medycynę, chociaż matka o tym nie wiedziała. Mało kto wiedział.

Paranoja.

Siedział na schodach za domem i palił czerwonego Marlboro. To dziwne, myślał. Te w miękkiej paczce są jakby smaczniejsze. Ćmił sporadycznie, ale to był jeden z tych momentów kiedy należy zapalić.

Należy zapalić, jak to brzmi!, przeleciała mu myśl.

Zaciągnął się i wyrecytował w głowie: palenie szkodzi tobie i osobom postronnym. Zawsze kiedy kupował paczkę, albo dwie – na zapas – prosił o tę z etykietą: palenie szkodzi płodowi, albo: palenie w okresie ciążowym jest niewskazane. Coś w tym stylu.

Okno na piętrze było otwarte.

– Musi pani zrozumieć – odezwał się męski głos – zabierzemy ją tylko na noc. Musi pozostać pod ścisłą obserwacją, prawdopodobnie przetrzymamy ją na dalsze badania. Zresztą to i tak wymóg, dziewczynka musi zostać dokładnie przebadana. Zdaje sobie pani chyba sprawę, że ponosi pani odpowiedzialność za dziecko?

– Jutro zawiozę ją do lekarza, to jasne.

– Ale…

– Absolutnie nie. – Dorota widocznie doszła do siebie, bo uniosła głos. – Aurelka bardzo źle znosi szpitale, przychodnie, o dentyście nawet nie wspominam.

– Niech mnie pani posłucha. Tutaj nie ma żadnych wymówek, to zbyt duże ryzyko. Nie wiemy czy atak nastąpi ponownie. To dla jej…

Dyskusja trwała kilka minut, aż zaczęło się przekrzykiwanie. To niesamowite jak ta kobieta potrafi wyprowadzać ludzi z równowagi. Sama ma dwie lewe ręce, a i tak nie jest w stanie zaufać fachowcom. Lekarzowi przerwał jakiś metaliczny głos:

– Dobra, Artur, ja zostanę. Może być?

Przez moment panowała cisza przeplatana brzdękaniem na gitarze.

– Czy to jakiś problem?

– Cóż… może pan siedzieć w samochodzie, a gdy zajdzie taka potrzeba, wezwę pana do środka.

– Proszę pani, ale my przyjechaliśmy JEDNĄ karetką.

Pauza.

– W porządku. Proszę zostać, ale lepiej będzie jeżeli rozgości się pan w saloniku, lub w kuchni. Aurelka źle znosi te kolory.

Kordian nie usłyszał dalszych słów, ponieważ wyszli z pokoju. Widocznie wszystko dobiegło końca, a w domu do rana będzie siedział jakiś obcy facet. Niewiele to go obchodziło. Wstał na nogi i zaciągnął się ostatni raz, boleśnie przypiekając wargi, a później długo wydmuchiwał dym wpatrując się w nieboskłon. Robił to jakby poddawał się jakiemuś tajemniczemu rytuałowi.

Okno jego sypialni też było uchylone. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu komórkowego. Pobiegł truchtem na piętro, rozmijając się w korytarzyku ze służbą zdrowia. Podsłuchał niechcący jak rozmawiali szeptem – jeden z nich miał zamiar sprowadzić policję.

 

 

***

 

 

– Za chwilę?

– Zaraz podjedziemy samochodem pod twój dom. – Z głośnika komórki płynął lekko zniekształcony, ale nadal melodyjny głos. – Całkiem niedawno wróciłam z Egiptu do Polski i jedziemy do mojego przyjaciela. Wakacje wakacjami, ale przyjaźnie i kolegów trzeba pielęgnować, nie? Będzie niezły szał. Świętujemy na otwartym ognisku. – Dziewczyna wybuchła rechotem. – O matko, znaczy na otwartym powietrzu! – poprawiła się. – Plącze mi się to już… w ciągu paru minut obdzwoniłam chyba z siedem osób. Wszystko jest zorganizowane. Będziemy przejeżdżać obok, więc pomyślałam, że mogę i ciebie zabrać.

– Jasne – nawet się nie zawahał – to kiedy będziecie?

– Za trzy minuty góra, już na rondzie jesteśmy.

– Dobra, to będę przed domem.

Od razu po zakończeniu rozmowy zrzucił szlafrok, prysnął kilkakrotnie perfumami na nagie ciało, wciągnął pospiesznie dżinsy oraz czystą koszulę. Założył skarpetki i trampki które stały pod łóżkiem. Nie miał czasu na przeszukiwanie szafki z butami na parterze – matka i tak pewnie zrobi problem. Przejrzał się jeszcze w lustrze – a właściwie małym lusterku zawieszonym na szafie – spod kilku kątów, po czym zaczesał geste włosy.

– Dokąd idziesz? – To Aurelka stała za drzwiami jego pokoju.

– Wychodzę na spotkanie – odparł przyklękując i potargał loki siostry.

– Nie chcę żebyś wychodził, zostań. Chcę żebyś pilnował mnie w nocy, tak jak całe wakacje.

– Kochanie, zaraz wrócę – skłamał. – Wyjdę tylko na chwilę do znajomych. Dawno ich nie widziałem.

– Nie! – krzyknęła Aurelka i złapała brata oburącz za kołnierz. – Masz zostać, słyszysz!? Słyszysz!?

– Co tam się dzieje? – nawoływała Dorota i już było słychać jej kroki.

Chłopak szarpnął się kilka razy i wyrwał z mocnego uścisku. Nie spodziewał się, że dłonie małej dziewczynki mogą być tak silne. Aurelka wpadła w szał, wtulała się w ścianę, drapała ją, krzyczała i płakała jednocześnie.

Wypadł na schodki i zbiegł szybko, ciasno mijając się z matką.

– Gdzie idziesz? – zapytała zdziwiona.

– Zabieram się z Moniką do znajomych, wrócę jutro – wyrecytował przez ramię.

– Co? Ale… Nie możesz! Nie widzisz co się tutaj dzieje! Kordian!

Twarz sanitariusza spoglądała na całe zdarzenie znad oparcia kanapy. W tle cicho pobrzmiewał włączony telewizor.

Ukuło go dziwne uczucie – jakby znalazł się w jakimś prywatnym domu psychiatrycznym. Dziewczynka darła się i darła, słyszał to nawet wtedy kiedy zdławił krzyk drzwiami wejściowymi, i nawet wtedy kiedy truchtał na ulicę. Wyszarpał z kurtki papierosy i przypalił. Namacał wibrującą komórkę.

– Słucham?

– Wracaj. – Głos był bardzo twardy, zwarty i zdecydowany. Zabrzmiał ostro i dźwięcznie – jak krótki klang stali o stal.

Chłopak trwał przez moment w bezruchu, nie wiedząc co odpowiedzieć, chciał już coś odrzec, mruknąć, ale zauważył, że osoba się rozłączyła. Pocałował się z papierosem, zastanawiając się kto to mógł być. Z całą pewnością nie matka, bo głos był stuprocentowo męski. Sanitariusz – co za bzdura… Stanisław spał jak zabity. Ojciec został zabity, to jest, był martwy.

Komórka zatrzęsła się ponownie.

– Tak?

– Galileo?

– No, to ja, słucham cię.

– Wzięliśmy po… auć! Uważaj! – Dziewczyna pisnęła jeszcze kilkakrotnie. – Jedziemy jak śledzie w puszce! Wzięliśmy po drodze jeszcze trzy osoby i nie mamy miejsca.

Kordian przymknął powieki i wypuścił wolno dym nosem.

– Ale możesz jechać w bagażniku. – Dziewczyna lekko się zaśmiała. – Z Ianą.

Uśmiechnął się, spojrzał na dom i wsłuchiwał przez chwilę w nieustający krzyk.

– Mógłbym jechać z wami nawet na śladzie.

 

 

***

 

 

Gwiazdy świecą poza miastem bardzo intensywnie – nie przeszkadza smog, ani łuna świetlna. Podnoszę wzrok i bez problemu rozpoznaję układy mrugających kropek. Intuicyjnie zauważam Wielki Wóz – najsłynniejszy asteryzm, błędnie nazywany konstelacją. Mechanicznie łączę sąsiednie ciała niebieskie w pełny gwiazdozbiór, Wielką Niedźwiedzicę. Rozglądam się za innymi kompozycjami białych punktów. Ktokolwiek – cokolwiek! – to stworzyło, jest geniuszem.

Z zadumy wyrywa mnie słodki głos.

– Kordian – szepcze Iana w moją stronę, a jej kształtne, lekko nadąsane usta wykrzywiają się w sierpie rozkosznego uśmiechu.

Dzisiaj będziesz moja, przyrzekam sobie w myślach i zawieszam na moment wzrok w ogniu. Dziewczyna wyciąga rękę z butelką, ale siedzi za daleko; klepię miejsce na drewnianym balu, sugerując miłe towarzystwo. Dosiada się.

– Uważaj, nabita. – Mówi półszeptem. – Szczelaj. – Trąca mnie żartobliwie w bark.

Zabieram pogniecioną manierkę i obracam plastik w świetle ogniska. Badam palcem gdzie dokładnie jest dziurka. Skupiam uwagę na przedmiocie, ale peryferyjne pole widzenia bezbłędnie wychwytuje to co dzieje się dookoła.

Przy ognisku, na wygodnie ociosanych balach, siedzi nie więcej niż pół tuzina ludzi – pozostałe trzy razy tyle tańczy obok, albo tarza się w darni ledwo łapiąc oddech ze śmiechu. Jeszcze inni stoją opodal w kręgu i pociągając co rusz z butelek – gęsty dym, albo piwo – rozmawiają, komicznie rozciągając sylaby. Z głośników samochodu leci Buffalo Soldier, nieśmiertelnego Marleya. Jeszcze nic takiego nie zrobiłem, ale słysząc tę melodię i słowa uśmiechnąłbym się nawet na pogrzebie.

Nikt na mnie nie patrzy, nikt oprócz Iany. Nastoletnia ślicznotka przytula się i chichocze w ucho. Uśmiecham się, po czym ciągnę z wynalazku Bartka, głównego gościa wieczoru – improwizowanej fajki skleconej w pięć minut. No, może dwie minuty. Albo trzy – nie wiem. Szczerzę się do ogniska, kontemplując w myślach co może zrobić z człowiekiem studiowanie nauk ścisłych. Całuję się z prowizorycznym ustnikiem. Upojny dymek wyławiam przez kilka sekund, na początku z zamkniętymi oczyma, wsłuchując się w bulgocącą wodę wewnątrz plastiku, muzykę i śmiech. Po chwili otwieram oczy, mrużę ję i wpatruję w żar z suchych kwiatostanów. Zaciągam się. Wstrzymuję dym przez półtora oddechu i wypuszczam słodko-kwaśną woń wolności.

Palę dalej, a po momencie pytam chłopaka z prawej czy już mu wystarczy. Szczerzy się tylko i wydaje gardłowy odgłos – jak silnik starego samochodu, który nie chce zapalić. Odwzajemniam reakcję ze zdwojoną siłą. Nie wiem dlaczego, ale przypomniało mi to o starym aucie pradziadka, które odpalał z korby rozruchowej. Ćmię jeszcze przez moment, jednak zostawiam trochę dla innych. Chyba zostawiam.

Słucham muzyki i głaszczę kibić Iany. Podskakuję na nogi kiedy słyszę "Dreadie…", nawołuję dziko za Bobem:

– Woy joy joy joy, woy joy-joy joy!

Reszta ludzi powtarza jak echo. Robi się naprawdę głośno, zabawa zaczyna płonąć na dobre. Ktoś z kręgu zdejmuje koszulkę i kręci nią młynka w powietrzu, zupełnie jakby był zamówionym striptizerem. Chłopak tańczy naprawdę zawodowo! Ktoś inny zatyka kciukiem butelkę, pieni piwo i wylewa je w górę – pozostali idą za ciosem i powstaje fontanna, z której każdy próbuje zaczerpnąć w locie. Jednej z dziewczyn nawet się to udało – padła na ziemię ciężko odkasłując. Chwytam ślicznotkę za ręce i odciągam kilkanaście metrów od ognia. Tańczymy wolniutko i chichoczemy, a potem ją całuję.

Akurat w tym momencie zaczyna mnie brać. Czuję jak ciężar nóg wolniutko, acz ostentacyjnie, zanika.

 

 

Said he was a buffalo soldier win the war for america;

Buffalo soldier, dreadlock rasta,

Fighting on arrival, fighting for survival;

Driven from the mainland to the heart of the caribbean.

 

 

Karaiby. Ciepło. Szum morza. Ile dałbym żeby teraz tam być…

Jej usta są doskonałe: miękkie i wilgotne. Odklejamy wargi z głośnym cmoknięciem, Iana figlarnie chichra, ja uśmiecham się znacząco. Przytulamy się mocniej i porywam ją do rytmicznego tańca. Wirując, co chwila widzę pozostałych – wyją jak wilki do księżyca "woy joy joy joy, woy joy-joy joy!", falują lasem wzniesionych ramion, łokci i dłoni. Jesteśmy wolni, odcięci i szczęśliwi.

Napici i upaleni.

Tak, to był dobry pomysł aby wyrwać się z domu.

Iana nie wytrzymuje, śmieje się jak zwariowana, odpycha mnie, zakrywa twarz dłońmi, a później nagle odkrywa, płata idiotyczne twarze i wybucha rechotem. Zaczepia się o jakiś korzeń i leci na mnie jak długa. Widzę przed sobą smugę włosów, które rozpala z oddali ognisko i rozmazaną biel topu. Łapię dziewczynę, jak na mój stan, zręcznie i ciągnę na siebie, płynnie opadając na plecy.

Wiem, że jest chłodno, ale w ogóle tego nie czuję. Ona też nie, bo biały top leży już obok.

 

 

***

 

 

W szparze uchylonych drzwi pojawiło się pociągłe oblicze długowłosej kobiety. Pokój był cichy i spokojny. Weszła do środka na palcach, zbliżyła się do łóżka i przyjrzała drobniutkiej twarzyczce okolonej burzą loków. Odgarnęła niesforne pasemka, po czym ucałowała dziewczynkę w czoło. Po tym jak wywalczyła zatrzymanie córki w domu, przez pół godziny zastanawiała się jak ją namówić, aby przyjęła tabletki, aż w końcu zdecydowała się na "mamusia przyniosła cukierki", jednak wyglądało na to, że usnęła.

Dorota wycofała się, gasząc lampkę i zamykając drzwi ze zduszonym zgrzytem klamki obrotowej.

Na maleńkie oblicze Aurelii padało światło księżyca. Po długiej chwili, kiedy posłyszała że matka zeszła ze schodów, otworzyła powieki. Były to osobliwe oczy. Budzące odrazę, smutek i szacunek jednocześnie, dwa błyszczące szmaragdy, nienaturalnie wielkie i błyszczące. Ci którzy nie przywykli do wzroku cudownego i przeklętego dziecka zarazem, nie potrafili zdzierżyć jej spojrzenia. Uciekali przed zimnym seledynem prześwietlającym ludzkie dusze, pupille – kruche duszyczki bojaźliwych. Przerażeni tego co nieznane, skrywając to co swoje i najbliższe sercu.

Aurelka wstała, podniosła z otwartego futerału gitarę i przycupnęła na skraju łóżka, po czym zagrała cichą, melancholijną melodię. Jej długie, nadrozwinięte palce hipnotyzowały swoją płynnością.

Przywoływała go.

Siedząc w skupieniu, zagrała ostatni akord. Delikatnie, miękko i pieczołowicie, ciągnąc opuszkiem po strunach.

Oczy miała zamknięte, a kiedy spojrzała w okno, nie zobaczyła nic więcej, prócz mroku lekko zatartego w pobrzasku księżyca. Nie tego się spodziewała. Dziecko rozgniewało się; zagryzła wargę i grała dalej. Po brodzie spłynęła strużka czerwieni. Za wolno, pomyślała. On chce dynamiki, krwi, namiętności, buntu. Otworzyła usta z których wytoczyła się ślina, opieszale skapująca na pudło rezonansowe. Uderzała po strunach, grała tylko ciemne, smutne akordy. Jeszcze raz.

I jeszcze raz.

Pogłos akordu odbijał się przez moment od ścian i mebli.

Zwróciła się do szyby i zobaczyła to na co czekała. Stał jak widmo na gzymsie za oknem. Księżyc świecił w plecy mężczyzny, długie i zmierzwione włosy płonęły niegeometryczną feerią bieli.

Podeszła i otworzyła okiennicę. Stali tak przez moment patrząc na siebie. Nie wypowiedzieli ani słowa. Pozornie, bo tak naprawdę rozmawiali, wręcz sprzeczali się. Ale nikt nie potrafił tego usłyszeć. Nikt? Aurelka tego nie wiedziała i nie chciała wiedzieć, była szczęśliwa, że ona właśnie potrafiła.

Mężczyzna odwrócił się w stronę księżyca, ukazując kawałek oblicza i wykrzywiając wargi w lekkim uśmiechu.

Widmo sięgnęło za pazuchę, a kiedy ręka pojawiła się ponownie, wokół jej przedramienia wił się czerwonogłowy smok.

– Tak – szepnęła.

 

 

***

 

 

Kocham się z dziewczyną namiętnie i delikatnie zarazem.

Leżę na plecach, kiedy Iana podrywa się, unosi gwałtownie głowę i potrząsa włosami. Piszczy cichutko. Wpatruję się w subtelne zarysy ciała, wznoszę tułów i oplatam rękami jej smukłą talię.

Czuję, jak przez mgłę, coś zimnego dotykającego moich lędźwi. To butelka. Pewnie ktoś machnął nią niedbale i dotoczyła się aż tutaj. A może to ja lub Iana ją przynieśliśmy? Pal to licho, skąd się tutaj wzięła. Alkoholu na imprezach nigdy dosyć!

Opadam na trawę, wyciągam spod siebie niewygodne szkło i przyciskam do ust. Zamykam powieki. Wino jest chłodne i klarowne w smaku.

Zwyciężczynią dzisiejszego wieczoru jest biochemia. No i ludzka psychika; narkotyki plus alkohol biorą szczyty. Wszystkie dźwięki zlewają się w jeden. Śmiech jest pierwotny, nabiera kształtów i barw. Rozkoszne jęki młodej kobiety lecą miodopłynnie, uderzają falą w zmysł dotyku, wzroku, zapachu. Wszystko dookoła, cała rzeczywistość, nabiera innego wymiaru. Zmysły nawarstwiają się w jeden niebiański aparat rejestracji. Nic się teraz nie liczy. Odpływam w objęciach seksu, każde dotknięcie przepływa przez moje ciało falą cudownego mrowienia; tonę krztusząc się winem, głuchnę dźwiękiem rozkoszy i śmiechu; ślepnę… Nie.

Nie ślepnę. Otwieram oczy. I, z wrażenia, rozkładam krewko ręce na boki – dosłownie jak Jezus na krzyżu. Słyszę przytłumiony odgłos rozbitej butelki.

Gwiazdy. Te liczne iluminujące punkciki… Ułożone w konstelacje białe kropki dalej mrugają, dalej walczą z atmosferą, przebijają się przez nią i docierają do moich oczu; ryją głębokim klinem przez źrenice, nerwy, aż w końcu rozpływają się na mózgu. Ale to już nie są gwiazdozbiory. Widzę obrazy.

Szkice. Rozjaśnione, błyszczące rysunki. Dzieła sztuki które wyszły spod ręki boskiego Leonarda da Vinci. Oto Cefeusz uśmiecha się oraz rozkłada ramiona w pojednawczo-przyjacielskim geście. Kasjopeja oczy ma zamknięte, a rękę trzyma pod brodą, lekko zadzierając głowę. Wozy, uchwycone jakby w pędzie, emanują radością młodych szczeniaków.

Iana kołysze się nademną, jęczy, prycha jak kotka, syczy, po czym opada. Wtula się w szyję i gryzie moje ucho.

Ciała niebieskie wirują, przenikają się wzajemnie – w galaktycznej wibracji – w niebiańskim tańcu rozkoszy – w skrzyżowaniu dwóch przeciwieństw. Droga Mleczna wzburza się jak rzeka i gwałtownie rozlewa – tylko pozornie niedbałym smagnięciem.

Jesteśmy spełnieni. Leżymy, stygnąc przez chwilę.

Dziewczyna prostuje kręgosłup i poprawia włosy. Seks jest wspaniały, ale przegrywa z pięknem wszechświata zero do nieskończoności. Orgazm daje dużo ulgi, lecz trwa krótko, nocne niebo natomiast… mógłbym wpatrywać się w nie do końca czasu – nie mogąc nasycić się pięknem firmamentu i majestatem rzeczywistości. Wpatruję się w konstelację Smoka.

Gad otrząsa się jak mokry pies, ożywa na moich oczach. Zamaszystym ruchem bezbrzeżnego ogona rozgania antycznych bohaterów. Krąży chwilę po niebie wijąc się i jeżąc, a później odwraca łeb w moją stronę. Zamarza, po czym stroszy grzebień kolców na czaszce. Meandruje hipnotyzującym ruchem jak drapieżnik, coraz niżej i niżej. Na początku wolno, ale z każdą chwilą nabierając prędkości.

Groza, jak lód, zajmuje moje członki i wgryza się w nerwy, które krzepną. Nie jestem w stanie się ruszyć. Zmysły gasną, ciało mdleje. Gigantyczny jaszczur rośnie w moich oczach, już nie wije się, nie nabiera prędkości. Spada! Leci na mnie! Nie mogę nic zrobić, nic, oprócz leżenia w uścisku gorących ud i wpatrywania się w monstrum.

Rozwarta paszcza w ostatnim momencie zasłania prawie całe niebo. Nurkuje i przebija siedzącą na mnie ślicznotkę z impetem błyskawicy.

Z brzucha Iany wyrasta czerwona głowa Smoka. Zamarzam. Jak mi zimno! Rogacz potrząsa łbem i wystawia rozwidlony jęzor, który pełznie jak wąż ku moim oczom. Łapię go za róg wyrastający wprost z czoła, drugą ręką zapieram się o ramię kochanki i pcham z całej siły.

Ledwie dotknąłem szkaradnej głowy potwora, a ta… znikła… Znikła. Wpijam rękę w miękkie ciało.

Ślicznotka rzęzi, a jej oczy błyskają niezrozumieniem. W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą widniał obrzydliwy łeb, pojawia się ogromna róża. Jej płatki są szklane i delikatne. Trzymam w rękach kwiat. Piękny czerwony kwiat. Czuję się dziwnie rozrzewniony, zauważam że po moich policzkach płyną łzy. Kwiat powinien być zimny i lodowaty, a ten jest ciepły, lepki i roztacza metaliczną woń. Iana pada na mnie niczym wyłączona pilotem. Czuję jak finezyjne płatki kruszą się w ścisku ciał. Zrzucam dziewczynę z siebie, podrywam się do pionu i lekko zataczając – tracąc równowagę przez kilka pierwszych sekund – biegnę na oślep mijając o kilka kroków ognisko oraz bawiących się ludzi. Wbiegam płytko w las.

Kiedy gnam, zadzieram głowę do góry. Wszystko wiruje, gwiazdy prześwitujące tu i ówdzie są szatkowane gałęziami. Po około stu metrach chwiejnego sprintu zwalniam krok. Nie mając już sił na nic, zaczepiam się o coś i upadam. Wstaję bardzo powoli, podpierając się o pień solidnego buku. Odwracam gwałtownie głowę i wymiotuję. Czuję dziwne mrowienie w palcach stóp. Wrażenie pełznie ku kolanom, lędźwiom, ramionom. Owłada mnie całego. Jestem lekki jak piórko i cholernie przerażony. Tracę kontrolę nad własnym układem nerwowym. Próbuję poruszyć ciałem, ale nie mogę, czuję się jakby jakaś nieziemska siła przytrzymywała mnie w bezruchu. Jakby ktoś przycisnął do stołu skrzydło muchy i naśmiewał się z jej bezbronności.

Wibracja wpełza na kark i rozchodzi się po mózgu. W skroniach szumi obficie – to krew w nich pulsuje – krew, która uderza o czaszkę – jak wzburzone morze, liżące swym wielkim słonym ozorem wysokie klify.

Moja percepcja stopniowo zanika, ale uwagę zwraca szelest liści i odgłos łamanych gałązek.

– Ostrzegałem cię, abyś został w domu. – Zmierzwionymi włosami, zawieszonymi w ciemności potargał nocny zefir.

Przede mną, w nikłym świetle gwiazd i prześwitującego przez chmury księżyca, stoi postawny mężczyzna. W rękach trzyma monstrualny rewolwer. Tak monstrualny, że robi wrażenie jakby trzymał armatę. Bęben jest otwarty. Obcy grzebie ręką w kieszeni spodni. Słyszę metaliczny podźwięk i naboje wkładane do magazynka.

– Hej! – Głos mam jak syrena. – Nie! Dlaczego!? – wydzieram się lekko zdziwiony, że jestem w stanie to zrobić. Nadal nie mogę ruszyć choćby palcem. Jedynie twarz i krtań zachowała napięcie mięśni.

Mężczyzna milczy, kręci bębenkiem i zamyka go z głośnym uderzeniem zamka.

– Nie lękaj się. – Jego głos jest dziwnie spokojny i przyjazny, wręcz uprzejmy. – Załadowałem tam tylko cały Wszechświat.

Huk nie był głośny. A może był, tylko rozpuścił się w moim odurzonym słuchu tak jak kropla oliwy znika w wiadrze wody?

"Załadował tam tylko cały Wszechświat. Wycelował. Strzelił. Nie bolało."

"To już?"

"Tak po prostu?"

 

 

***

 

 

Ciemność i echo ciszy. Szept szumiącej rzeczywistości.

Kordian leżał twarzą ku zimnej posadzce. Ocknął się, podniósł na klęczki i rozcierając wychłodzony policzek, omiótł błędnym wzrokiem dookoła. Był w jakiejś świątyni. Uniósł wzrok z miejsca w którym jeszcze przed chwilą słał się bezwładnie i ujrzał ołtarz, a obok krzyż męki pańskiej. Krzyż był katolicki.

Katedra nie była wielka, ale każdy oddech i jęknięcie dawało o sobie znać zdublowanym pogłosem echa. Wierzeje stały otwarte na oścież, biło z nich światło tak oślepiające, że nic nie było widać na zewnątrz. Chłopak przeszedł się po biało-czarnych kafelkach, zatrzymał, okręcił kilka razy wokół własnej osi, patrząc w górę z otwartymi ustami – podziwiając sklepienie na którym widniały liczne malowidła przedstawiające sceny biblijne.

Z transu, kiedy chłonął piękno sztuki, wyrwało go lekkie migotanie blasku, spojrzał w stronę bramy.

Dokładnie w momencie kiedy posłał tam wzrok, tuż za progiem zatrzymała się niewielka postać. Dziecko zaledwie. Drobna dziewczynka ze wzburzoną aureolą bujnych loków.

Aurelka.

Ruszył wolnym krokiem w stronę siostry, jej postura migotała dziwnym blaskiem jakby była na wpół przeźroczysta. Zarys począł jakby zanikać, zatracać się w nieziemskiej iluminacji, a ona sama – cofać. Przyspieszył tempa, aż w końcu puścił się biegiem z przymrużonymi – niemal zamkniętymi – oczyma i dłonią wyciągniętą przed siebie.

Gdy dotarł do miejsca gdzie przed sekundą jeszcze widział swoją siostrę… nie było tam nikogo. Stanął na progu. Na zewnątrz nie było niczego. Tylko światłość.

Krok. Wolny krok.

Nie napotkał oporu ni oparcia.

Spadał.

Runął na twarz wprost w leśną darń. Z blasku w ciemność.

Tym razem wstał szybko. Wypluł z ust liście i otrzepał mrówki. Znajdował się w niewielkim, iście miniaturowym zagajniku. I była noc.

Noc.

Ale tam gdzie kończyły się drzewa panował dzień. Szedł w stronę światła.

Przedarł się przez leśną gęstwinę, boleśnie zadrapując odsłonięte przedramiona; zatrzymał się na skraju lasu, stając przed dobrze wydeptaną ścieżką. Dróżka prowadziła do małego drewnianego domku. A może nie był taki mały? Tak czy inaczej, z całą pewnością, domek był daleko. I miał nawet altankę.

Przeszedł się wokół zagajnika, na skraju dnia i nocy, ale ścieżka zawsze za nim podążała. Chłopak, nie mając większego wyboru, ruszył przed siebie.

 

 

***

 

 

Luna za dnia. Na nieboskłonie widniał księżyc. Było jasno jak w południe i bardzo gorąco.

Zanim Kordian dotarł do drewnianej chaty, zdążył się zdrowo zgrzać. Zatrzymał się przed drzwiami i spojrzał na mężczyznę, który siedział przy stole w altanie i wygrywał cichą melodię na fletni pana. Muzyka zmieniała się ze skocznej na wolną i melancholijną. Starzec podniósł wzrok i zaprosił chłopaka gestem dłoni. Kiedy młodzieniec wspinał się po schodkach rzekł:

– Czekałem na ciebie. Proszę, usiądź. – Wskazał ręką bujane krzesło.

Usiadł.

Na stole stała pokaźnych rozmiarów srebrna waga, takaż i księga, a obok kałamarz i czerwone pióro. Mężczyzna poczęstował gościa filiżanką herbaty i zaproponował ciastko z talerza.

– Earl grey – zagaił nalewając naparu z czajniczka – najlepszej jakości, zaręczam słowem. – Ale cukru nie ma. Skończył się… – Obcy szczęknął filiżanką podejmowaną z talerzyka i wessał łyk naparu. – …dawno temu.

Chłopak skinął głową. Nie wiedział co odpowiedzieć. Co to za kabaret? Gdzie ja jestem?– rozmyślał. Co się dzieje? Co to za kawał?

Starzec usiadł po przeciwnej stronie niedługiego stołu. Miał prostokątną twarz, długie białe włosy i jeszcze dłuższą siwą brodę.

Miejsce było surrealistyczne, nie odrażające, ale jednak… wszystko dookoła pobudzało zmysły w stan gotowości. Przecież wszyscy boimy się tego czego nie znamy.

Kordian spróbował upić łyk herbaty, ale wessał przez zaciśnięte wargi ledwie naparstek – była za gorąca. Mężczyzna czytał księgę, mrucząc coś pod nosem i robiąc jakieś drobne notatki.

– Czy ja umarłem?

– W żadnym wypadku.

– Jesteś bogiem?

Nieznajomy uśmiechnął się krzywo, wyglądało to pogardliwie.

– Zatem co się ze mną stało?

– Ani nie żyjesz, ani nie umarłeś.

– Co to za miejsce?

– To żadne miejsce, młodzieńcze.

– Kim pan jest?! – wydarł się w końcu.

– To nieistotne – odparł śmiejąc się, ale kiedy podniósł wzrok i zobaczył twarz chłopaka pełną trwogi dodał: – Mów na mnie Baal.

– Po co tutaj jestem? Dlaczego?

– Dlaczego, dlaczego… – westchnął mężczyzna. – Każdy tutaj trafia prędzej czy później. No, prawie każdy. Dobra! My tutaj gadu-gadu, a robota czeka.

Starzec podniósł dłonie do twarzy i wpił palce głęboko w oczy. Po licach spływała krew i gęsta beżowa breja. Nawet się nie zająknął. Kordian przyglądał się temu z obrzydzeniem, zaciskając dłonie na podłokietnikach fotela – powstrzymując torsje.

– No chodź… – mruknął obcy i po chwili wyciągnął z oczodołów… Co wyciągnął?

Na stole siedział humanoidalny karzeł. Ubrany był w garnitur z muchą. Wyglądał zupełnie jak człowiek, z wyjątkiem gabarytów, długiego ogona zakończonego krzaczastym włosiem i głowy… słonia. Z rogami. Oczy miał błyszczące i inteligentne, ale wydawały się też jakby lekko obłąkane.

Istota ledwo co pojawiła się na dębowym blacie, pokręciła energicznie głową i rzuciła się w stronę talerza z ciastkami. Baal ucapił szkaradę za kark i zacmokał, po czym wręczył mu ogromne nożyce.

– Najpierw praca, później przyjemności – pouczył. – Poznaj Kraxa – zwrócił się w stronę nastolatka.

Trąba karzełka opadła, ujął nożyce w niewielkie dłonie, spojrzał na Kordiana i rzucił się w jego stronę. Chłopak ledwo mrugnął okiem, a ten już siedział na jego głowie. Usłyszał szczeknięcie metalu i chrzęst obcinanych włosów. Młodzieniec wrzasnął donośnie.

Słoń, czy to diabeł, zaniósł się jakby rechotem. Śmiechem? Niby to trąbienie, niby charkot – coś jakby właśnie jakby odpalanie starego samochodu korbą rozruchową. Przeszedł się po stole, zostawiając nożyce w połowie długości i podał świeżo odcięty kosmyk starcowi.

– To jest duch! – pochwalił go Baal.

Krax zeskoczył na ziemię, obiegł stół dookoła, po czym zatrzymał się przy nodze siwowłosego i potargał za nogawkę. Ten nie zareagował, nieustannie przyglądał się trzymanym włosom. Karzełek ujął trąbę w dłoń i chlasnął mężczyznę po łydce. Starzec spojrzał w dół. Minę miał nietęgą. I jeden i drugi.

Mały potargał nogawką ponownie, teraz jakby mniej pewnie. Dziadek sięgnął po ciastko by rzucić smakołyk w niewielkie dłonie. Chochlik wyszczerzył się i zatrąbił. Odszedł kilka kroczków i jednym wielkim susem wskoczył na balustradę, przysiadł zgarbiony, westchnął, po czym zajął się zajadaniem. Kordian przyglądał się okruszkom, które spadały między dyndającymi nogami malca, jak jakiś złoty pył.

– Zobaczmy… – wyrwał go z zadumy niski głos.

Baal wyciągnął ręce po ciężką, solidną wagę, której szale kołysały się lekko na wietrze. Na jednej ustawił ogromny hebanowy kryształ, który pulsował zmieniając odcienie czerni. Wyciągnął rękę nad drugą i upuścił kosmyk włosów, jakby dodawał przyprawy do zupy. Pukiel zachował się jakby wpadł do jakiegoś niewidzialnego naczynia i lewitował w środku, a po chwili zaczął krążyć, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zapłonął i przemienił się w obłok czarnego dymu. Ciężki kopeć ulatniał się i roztaczał woń spalonych włosów, ale pomimo tego wciąż pozostawał tak samo intensywny, jakby tlił i topił włosy ciągle na nowo. Starzec rozsiadł się w swoim misternie zdobionym karle, splótł ręce na bruzchu i wpatrywał w wagę, której szale pozostawały niewzruszone. Teraz nawet wiatr się ich nie imał.

Kula, będąca zwieńczeniem libry, przemieniła się, przeobraziła w głowę puchacza. Sowa jak to sowa, okręciła łeb wokół własnej osi, popatrzyła na Kordiana, zabawnie przechylając głowę, a później skierowała złowieszcze ślepia w stronę dziadka.

Milczenie. I to długie.

Po chwili obłok dymu przybrał kolor zmasowanego, najczystszego błękitu.

– Wszyscy jesteśmy dziećmi Nieba. – Powiedział Baal z namaszczeniem, po czym potarł brew palcem.

Pęczki piór nad oczami strzygowatej sowy nastroszyły się, jej głowa przybrała obrażony wyraz.

– Tak, tak! – wydarł się starzec. – Jak zwykle! Nie ma nic za darmo! – I rzucił na szalę z kryształem garść złotych monet. Kilka krążków przetoczyło się z brzękiem po blacie w stronę chłopaka, jeden wpadł mu prosto w dłoń.

Łeb puchacza pochylił się w stronę Baala, jej uśmiech był satysfakcjonujący, drwiący i złowrogi. Rozwarła paszczę pełną ostrych kłów.

Srebrnowłosy podniósł dumnie głowę, zmrużył oczy i wepchnął jeszcze jedną monetę prosto w paszczę potwora. Zamknęła szczęki i skinęła wolno czerepem. Mężczyzna wstał, zaszedł stół od boku i wyciągnął spod płaszcza szeroki gladius. Oparłszy ostrze o blat, pochylił się lekko i zaczął coś mruczeć pod nosem. Krax, siedzący nadal na barierce, powtarzał słowa za swoim panem, jego mowa była niezgrabna, seplenił, jednak mimo to powtarzał. Jak echo. Kordian nie rozumiał słów.

Jasność dnia zmalała, poczuł wielką trwogę w sercu i duszy, nie był w stanie ruszyć nawet okiem, a moneta którą ściskał w dłoni parzyła jak wyciągnięta wprost z żaru.

Bladoniebieski obłoczek zawirował, targnął się, jakby chciał uciec z niewidocznej czary. Szale libry przeważały to na lewą, to na prawą, coraz wyżej i wyżej, a w końcu wróciły do pierwotnej, wyrównanej pozycji. Były idealnie równe, poziome, równoległe. Dym zmienił kolor na szarość, ale ze środka przebijała się delikatna, choć dobrze dostrzegalna, czerwień.

Baal usiadł ponownie w karle. Miecz trzymał na widoku, bawiąc się nim, obracając w długich, zmarszczonych dłoniach.

Szala z dymem gwałtownie opadła – aż łupnęło o dębowe deski, a później wracała w górę, powoli i dystyngowanie, o ile można tak wyrazić się o wadze. Ale przecież to nie była zwykła przemysłowa waga. To była Waga Dusz. Tak właśnie powiedział Baal, chociaż jego usta nie drgnęły. Zacięta kreska, obojętne oczy, kamienna twarz – tak właśnie wyglądał w tym momencie.

Szale nie wróciły do poprzedniego stanu, chociaż każdy kto zobaczyłby zjawisko z boku, tak właśnie by powiedział. Ale starzec wiedział. Był pewien. Jego apatyczne oczy nabrały połysku i ogników, usta wykrzywiły się w sierpie uśmiechu, ukazując popsute zęby. Znalazł. Krax też to zauważył, odwróciwszy się przez ramię, spoglądał na srebrną librę. Jego brodę i trąbę przyozdobił złoty pył.

Na czoło nastolatka wystąpił perlisty pot, mięśnie twarzy wygrywały nierównego marsza, a oczy, którymi nie mrugnął w tej wiekuistej chwili, jaśniały łzami. Moneta już nie parzyła, ale dłoni nadal nie otwierał. Nie mógł, a może nie chciał? Kto go tam wie. Otarł czoło i oczy przedramieniem.

– Co właśnie się stało? – zapytał. – Czego chcesz? – dodał szeptem.

– Znalazłem tego, który mnie uwolni – odpowiadał Baal, a waga przemieniała się z wolna w żywą sowę – uwolnisz mnie.

– Uwolnię skąd?

– Stąd. Pytałeś co to za miejsce. To więzienie. Siedzę tutaj już bardzo długo. – Starzec siorbnął łyk herbaty, a brunatno-pstry puchacz dziabnął jeszcze jedną monetę i odleciał.

– Skąd wiesz, że zechcę ci pomóc? Jakim prawem żądasz pomocy? Przecież nikomu nie zawiniłem! Co się tutaj, do diabła, dzieje!?

Po chwili milczenia białowłosy odparł spokojnie i powoli:

– Nie lękaj się – zaczął – któż decyduje z jakim talentem się rodzimy? Nasza matka? Nie. Nikt. Rodzimy się różnymi przymiotami, twoim jest leczenie innych, wyleczenie.

– Kogo?

– Twojej matki i… siostry. Samego siebie. – Starzec posłał młodzianowi uważne spojrzenie spod srebrnych włosów, którymi zatargał wiatr.

– A co jeżeli się nie zgodzę?

– Nie możesz się nie zgodzić. Skoro tutaj przybyłeś, widziałeś to miejsce i chcesz wrócić do rzeczywistości, świata żywych, to musisz wykonać zadanie. Masz wybór, albo moja propozycja, albo…

– Albo co?

– Właśnie! – krzyknął nagle. – Nic! – Mężczyzna westchnął przeciągle. – Wiem. Trudno to pojąć. Gdybym zaczął ci wszystko tłumaczyć, zanimbyś zrozumiał, minęłyby wieki. A poza tym… Kiedy zejdziesz z powrotem do materialnej rzeczywistości, nie będziesz niczego pamiętał. Dosłownie! Jednak zasieję ziarno… Kluczem do zrozumienia jest to, że wszystko jest Jednią. Wszystko jest indywidualne i kolektywne jednocześnie. Jeżeli wybór jest iluzją, to czy jest też prawdą? A co jeżeli.. ponad wszystkim stoi Jednia? Zmienna Stała. Stała, która się zmienia? Co jeżeli masz wolą wolę, a jednocześnie jej nie masz? Kiedyś to zrozumiesz. Prawdziwymi wirtuozami obserwacji są ludzie, którzy dochodzą do tej konkluzji za życia, wymaga to niepomiernej ekwilibrystyki w postrzeganiu rzeczywistości… Decydentem o tym czym jest Prawda nie jest indywidualność, lecz kolektywizm i wejrzenie w Naturę. Kiedy dokadnie się przyjrzysz, zauważysz tam wszystko co istnieje. Prawda jest w Przyrodzie.

Chwila milczenia. Baal zapalił się, uniósł palec ku górze i recytował żywo dalej:

– To, co wam w tym przeszkadza, to całe to materialistyczne gówno, które otacza człowieka od chrztu aż po śmierć. Medialny szum, megalomania ego, życie w nielogice. Kretynizm! Jedynie życie zgodne z prawami Kreacji i Zmiany, jedynie życie w zgodzie z Prawdą jest logiką! – Zatrzymał się i spojrzał głęboko w oczy Kordiana. – Daj sobie czas. Daj sobie pożyć w ułudzie przemijania. Wtedy zrozumiesz. A to miejsce? Jak już mówiłem. Każdy tutaj trafia prędzej czy później. Trafiłeś tutaj wcześniej niż się tego spodziewałem, tym lepiej dla ciebie!

– I co niby mam takiego zrobić? – zapytał młodzieniec zupełnie skołowany.

– Dowiesz się po drodze.

– Po drodze dokąd?

– A pamiętasz ojca?

Siwowłosy uśmiechnął się i podszedł do drzwi prowadzących do domku, po czym je otworzył. Wskazał ręką do środka. Wewnątrz widać było tylko kleistą ciemność.

Kordian stanął na progu, spojrzał w pomarszczoną twarz starca. Odwrócił się przez ramię, aby posłać ostatnie spojrzenie Kraxowi i miejscu w którym spędził tych kilka chorych chwil. Jego wzrok zastał makabryczną zmianę.

Wszystko oświetlało delikatnie światło księżyca. Ledwo posłał wzrok za siebie i ujrzał załamany dach, podpierający się na dębowym stole, przewrócone karło z którego esowatych nóg wylewały się ogromne robale oraz Kraxa – karła z przeżartą głową i złamanym rogiem, który przeżuwał spleśniałe ciastko.

Chłopak wzdrygnął się. Przekręcił ciało z powrotem w stronę ciemności. Baal również się zmienił, włosy miał suche i wyschnięte, takąż i głowę; obejmował chłopaka ramieniem.

– Zobaczymy się jeszcze.

Upiór pchnął go w miękką ciemność. Nie spadał długo, ale łupnął aż coś zatrzeszczało. Nie poczuł bólu.

Leżał wśród odciętych głów. Rozpoznał to pomimo otaczającego go zewsząd mroku – gdzie nie sięgnął zatapiał się i nurkował wśród nosów, oczodołów, kleistej krwi i tkanki. Włożywszy dłoń w usta jakiejś ofiary, namacał twardy język i zwymiotował. A później wrzeszczał jak szaleniec.

W końcu utracił świadomość. Zapadł się w mdlejących snach, a jego własny krzyk docierał do uszu jak spod wody.

 

 

***

 

 

Zimno, ciemno i wilgotno; chociaż na zewnątrz panowało całkiem upalne popołudnie.

Cela mieściła się poniżej uliczki, do środka wpełzały niemrawo osłabłe promyki, jakby nawet światło umierało w tym miejscu. Pod jedną ze ścian leżał stary mężczyzna – wyglądał jakby był już martwy. Pokiereszowana twarz, rozorane lica, czoło – jak jedna wielka odleżyna, która zaczynała już gnić. Półleżał nieruchomo, na lewym przegubie miał zatrzaśnięty solidny kajdan, który wił się ciężkim łańcuchem i wgryzał w ścianę. Tylko przekrwione oczy od czasu do czasu fiksowały nieznacznie.

Między prętami coś zamigotało. W normalnej rzeczywistości byłoby to niewidoczne, ale tutaj – wszystko żyło. I wszystko umierało jednocześnie.

Komar wleciał trzepocząc skrzydełkami. Skrzydełka nie bzyczały. Leciał wraz z promieniem światła, jakby ten torował mu drogę. Kiedy cienki tunel nagle się urwał, owad odbił w lewo i pofrunął w kierunku skazańca. Przeleciał tuż przed nosem, jakby specjalnie chciał zwrócić na siebie uwagę.

"Oto ja. Komar."

Oczy mężczyzny ani drgnęły, insekt wzbił się na wysokość czoła i osiadł w miejscu gdzie nie dochodziła jeszcze zgnilizna. Spróbował zassać. Nic z tego – czoło wygięło się z mlaśnięciem, a to wystarczyło aby odgonić krwiopijnego natręta.

Komar odbił w tył – na wysokość wzroku. Zatrzepotał błoniastymi płatkami, osadzonymi na chitynowych żeberkach, jakby chciał okazać swoje oburzenie. Wzbił się ponad głowę człowieka i posypał jego rany szczyptą soli. Mężczyzna zasyczał z bólu.

– Boli? – syknął ciepły kobiecy głos. Głos niemal matczyny.

Komarzyca opadła i zawisła nad uchem starca.

– Jeszcze się nie nauczyłeś? Musisz odpokutować to co zrobiłeś za swojego nędznego życia. Te wszystkie razy, które łoiłeś swojej żonie, te wszystkie kułaki którymi znaczyłeś syna, wszystkie blizny po oparzeniach rozżarzonego pogrzebacza.

Zatoczyła idealny półokrąg przed oczami, które nadbiegły krwią i zawisła nad drugim uchem.

– Wszystkie! Wszystkie! Wszystkie zdrady. Każde zagłębienie kutasa, którego wpychałeś swoim kochankom!

Komarzyca odleciała w mrok. Po chwili z ciemności wynurzyła się Ona.

– Jestem Koree. Dziewczynka. – Ukłoniła się nisko i elegancko.

Była dziwna. Surrealistyczna – zresztą jak wszystko inne w tym świecie. Jak odróżnisz surrealizm od realizmu? Nadrealizm, podrealizm…

Miała trójkątną, tylko leciutko zaokrągloną twarz, oczy bladożółte i ogromne, usta wydatne, a pod nimi – wprost ze spiczastej brody – wyrastała długa igła. Igła harmonii. Ciało dziewczęce, drobne, niskie, wręcz kruche – ale idealnie proporcjonalne. Nagie piersi falowały z każdym, nawet najdelikatniejszym, ruchem jej ciała.. Była chodzącym pięknem. Złożyła błoniaste skrzydełka na plecach.

– Wolisz tak cierpieć? Cierpieć w nieskończoność? Być katowanym przez moje siostry? To się nigdy nie skończy. Codziennie będziesz czuł razy bata i pazurów.

Cisza.

– Byłeś wielkim wojownikiem, później – wielkim uczonym, lekarzem i astronomem, aż doszedłeś do momentu w którym stałeś się tym kim jesteś teraz. Kim byłeś. Odpokutujesz. Twoje czyny i tak muszą być osądzone. Ale ja mogę dać ci przyjemność. Przez chwilę o wszystkim zapomnisz. Przez chwilę stracisz całą inteligencję, wiedzę i mądrość. Będziesz wolny. Jeden pocałunek. No chodź…

Podeszła wolniutko, jej skóra była chłodna i przyjemna. Koiła rany miłym aksamitem. Przeczesała drobną rączką kędzierzawą brodę, po czym zniżyła się i nakryła go okrakiem, tak że niemal czuli swój oddech.

– Jeden pocałunek. Wszystko przeminie. Nie żałuj tego co czyniłeś – szeptała – nie ma rozwoju bez regresu. Jeden… – Harmonia wysuwała się ospale, była coraz dłuższa i cieńsza. – …tylko jeden… pocałunek.

Ciemność. Krzyk. Ktoś zasłonił kratę przy sklepieniu celi.

Koree transmutowała się w Komarzycę i uleciała przez niewielką dziurę w drzwiach.

– Halo? – Głos, tak dla starca dziwnie znajomy, nie pamiętał jednak z której inkarnacji.

Odkleił się od ściany, pochylił do przodu i okręcił z bólem szyję w stronę okratowania. Twarz w oknie była spowita mrokiem.

– Kto tu jest? – Znajomy głos stawał się jeszcze bardziej znajomy.

– Rysz… – starzec odkaszlnął ciężko, niemal się zadławił. Wcisnął dwa palce: wskazujący i kciuk w gardziel, zacharczał jak zarzynany. – Ryszard Uzbicki – powiedział kiedy usunął długi skrzep krwi.

– Tata?

– Ko… Kordian?

– Tato?

– Co ty tu robisz?

– Co ja tu robię? Skąd mam wiedzieć co ja tutaj, kurwa, robię?! Nie wiem co się stało – wróciłem z uczelni i byłem na og…

Drzwi otworzyły się z impetem pod wpływem kopnięcia. Do środka wdarły się Siostry. Zauważyły, że ktoś spogląda do środka przez kratę i zasłania światło, ale nie zawracały sobie tym głowy. Wpadły jak cienie, dało się słyszeć tylko odpinany kajdan i brzęczący łańcuch, który opadł na zimną posadzkę. Dzwonienie metalu odbijało się echem i wibrowało wraz z krzykiem wleczonego skazańca.

 

 

***

 

 

Nazywam się Ryszard Uzbicki. Jestem Światłym – przez moment. Gdyby ktoś tylko mógł mnie wysłuchać…

Kiedy tutaj jesteś, rozumiesz Wszystko.

Rozum nie jest w stanie ogarnąć Wszechrzeczy – macierzy rzeczywistości. Większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wielki jest ogrom wymiarów, nie są w stanie tego zauważyć, bo zatracają się we własnych wszechświatach. We wszechświatach sztuki – grafiki, malarstwa, muzyki, teatru, tańca. Zamykają się we własnych pudełkach. Pudełkach, które są w stanie pojąć, bo sami je wykreowali. A my – my wszyscy – jesteśmy w pudełku od naszego pierwszego oddechu, tylko nie potrafimy tego rozpoznać. To pudełko nazywa się realizmem. Pudełko pierwotne, pudełko rzeczywiste. I od niego właśnie uciekamy.

Wymiary myśli ludzkiej: nauki, gier komputerowych, popołudniowego obiadu, wypadku samochodowego, spóźnienia do pracy, raka płuc, "edukacji" w szkole, kazania na mszy świętej… I tak w nieskończoność, aż do ostatniego neuronu, ku ostatniej permutacji. Świat iluzji i kłamstw.

Dopiero kiedy trafiasz w to miejsce, do tego specyficznego naczynia prawdy – jednego z nieskończonej ich ilości – zdajesz sobie sprawę ile możesz się nauczyć w ciągu całego swojego Istnienia. Istnienia, które w naszym ludzkim – małym i pierwiastkowym – rozumieniu, jest ograniczone, a prawda jest wręcz odwrotna. Dopiero kiedy znajdziesz się tutaj i zrozumiesz ile drogi jeszcze cię czeka, uświadamiasz sobie, że masz przesrane. Nie dlatego, że nie da się dotrzeć do pojednania z Absolutem, ale dlatego, że – ujmując to matematycznie – dzieje się to dopiero wtedy gdy nieskończoność i czas spotykają się w jednym punkcie. I wtedy rodzi się doskonałość. Absolutny absolut. Klocki wracają do pudełka, a te wybucha na nowo – w nowym Wszechświecie. A Piękno – prawdziwe Piękno – dalej rośnie. Prawdziwa abstrakcja, prawda? Prawda jest taka, że istnieje tylko abstrakcja i nic więcej, wszystko się z niej składa. Mniemam, że ciężko ci pojąć jak coś oderwanego od realizmu może go tworzyć – lecz tak właśnie jest. I jeszcze długo naszej cywilizacji zajmie, aby to pojąć. Ba! Jest to warunek do przetrwania! Zatem, albo wóz, albo przewóz.

Ciągną mnie na niedużym rydwanie, przeguby mam ciasno związane na lędźwiach. Wszyscy pozostali – są ich tutaj miliardy – rozstępują się jak żmije, które wyczuwają wibracje gleby, wzbudzane przez nadchodzącego człowieka. Nie wszyscy muszą cierpieć. Nie wszyscy tutaj cierpią. Jednak tylko ci, którzy doszli do zrozumienia – oświecenia. I nie znaczy to, że byli lepsi, wybrani, wyżsi – ich ewolucja duchowa stała na wyższym poziomie. Ot i cała tajemnica. Nikt z nas nie jest równy! Ale nie znaczy to, że jesteśmy gorsi lub lepsi. Stoimy po prostu na innym stopniu. Pewnie gdzieś w tym tłumie siedzi medytujący Budda, Jezus, Mahomet, Heraklit, Sokrates, Arystoteles, Leonardo Da Vinci i inni… Mahatma Gandhi, Osho, Krishnamurti. George Carlin, Frank Zappa. Mówili, że Newton i Galileusz nie cierpią, ale nie dostali kawy. Bill Hicks musiał pożegnać się z paleniem.

Geniusze, rzeczesz?… Nie. To ludzie, tak jak każdy z nas. Każdy intelekt jest potencjalnie przeogromny – to zmienne środowiskowe go spowalniają.

A i owszem, są tutaj także różnej maści zaślepieni pryncypialiści, zwłaszcza religijni i ideologiczni: cała dynastia Dalajlamów, panteon fałszywych świętych, beatyfikowanych przez wszechwiedzący Kościół, Hitler, konceptualiści polityczni i ci którzy w swojej ślepej wierze nie potrafili narysować prostej, delikatnej linii pokory – poszli dalej, ku fanatyzmowi, a dogmat jest sprzeczny z rozwojem. Nie tylko kwestionowanie własnej wiary i przekonań jest ścieżką ku Mądrości, ale ta ścieżka jest najbardziej ekonomiczna, najszybsza oraz świadczy o wielkiej przenikliwości. Opiera się na prostocie: pytaniu, kontemplacji, medytacji. Fanatycy woleli zaokrąglić swój żywot grubą krechą, wznieść abstrakcyjny twór zapewniający komfort psychiczny. Stawiać mury i wypalać luki, miast budować mosty.

Nie znaczy to, że nie chcieli dobra, ale ich progres duchowy był minimalny. Pociągnęli cierpienie na innych, a za to zawsze jest surowa kara, bowiem fundamentalnym prawem każdej istoty jest wolność.

Każdy człowiek powinien nieustannie dążyć ku poszukiwaniu i zrozumieniu Prawdy. Smutne jest to jak miliardy ulegają dogmatom lub ułudom. Takie rzeczy nie istnieją. To wymysł hochsztaplerów, którzy czyhają na pieniądz lub władzę. Nieważne czy są to krętactwa filozoficzne, religijne, polityczne, świeckie lub inne ślepe ideologie prowadzące jedynie ku zaćmieniu świadomości. Jeszcze bardziej smutne jest to, że nauka – oraz jej aplikacja, czyli technologia – uległa tym ideologiom i została – i jest nadal! – źle wykorzystywana. Nauka została sama w sobie ułudą, kolejną ślepą ideologią, środkiem walki który nakierowano na kierunek nie jasności, lecz ciemnoty. Obserwacja i zrozumienie przyrody powinno ludziom służyć i podnosić ich wspólny rozwój, a nie być użyte przeciwko nim. Tak właśnie dzieje się z aparatem naukowo-technologicznym – ciągle nabiera rozpędu i zmierza w ślepą uliczkę zbudowaną z cegieł idiotyzmów. Potrzask będzie – może być – tragiczny.

Rydwan turkota lekko na bruku. Gapie uśmiechają się uprzejmie. Problem w tym, że tylko jedna osoba może zejść na planetę z powrotem, a reszta musi czekać. Ci którzy nie cierpią, wcale na to nie narzekają – zwłaszcza ci, którym nie podoba się obecny status Terry. Wiedzą, że jeżeli tam zejdą, będą poddani regresowi, aby utrzymać Balans Dusz. Gorzej mają tacy jak ja – którzy muszą cierpieć, aby zmyć z siebie karmę.

Dotarliśmy – widzę przed sobą niski piedestał, a na nim stos utkany z suchych gałęzi. Mawiają tutaj, że ogień oczyszcza. No, nie wszyscy tak mawiają, jeżeli chodzi o ścisłość. Ci, których to nie czeka, skrzeczą że: "Ogień rozpala umysł i duszę!", a później chichoczą z własnego żartu. To piękne i skromne – umieć rechotać z własnego żartu.

Jedna z Sióstr otwiera barierkę i pomaga mi zejść z rydwanu. Do stosu mam kilka, zaledwie kilka, kroków. Wcale się nie boję. Śmierć, jako termin, istnieje tylko i wyłącznie w znaczeniu medycznym. Bo nie ma czegoś takiego jak śmierć. To tylko wymysł ludzkości, wymysł świadomego przerażenia! Permutacja neuronów. Bzdura. Bajka! Istnieje jedynie cierpienie – symfonia impulsów bioelektrycznych, jednakże usłyszeć możemy tylko melodię bólu.

Za chwilę będę miał okazji jej posłuchać.

Odwracam się tyłem, rozcinają więzy, sznur opada na ziemię. Nikt nie rzuca kapustą, ani pomidorami. Tu i ówdzie miga filiżanka małej czarnej, albo gruszka yerba mate. To nie średniowiecze dwudziestego pierwszego wieku. Nie Ziemia. Panuje tutaj pełna kultura. Total wypas – jak mawia młodzież.

Jedziem. Załączajcie.

Wchodzę na stos, zaraz wcisną play i częstotliwość mojego krzyku zjedna się z pierwszym oddechem jakiegoś noworodka. Przecież przerabiałem to nie raz. Szkoda, że nie uczą tutaj, jak sobie to przypomnieć na tej niebiesko-zielono-pomarańczowo-żółtej kulce, zawieszonej gdzieś w bezmiernej przestrzeni. Skalistej geoidzie, która podarowała miejsce na ewolucję i miłość, a teraz, samotnie, po cichutku płacze. Czasem mamy okazję to zobaczyć.

Nazywamy to tsunami.

 

 

***

 

 

Tłum zafalował. Ktoś przebijał się przez ciasną, milionową ciżbę. Filiżanki szczękały, by po chwili rozbić się na bruku; ktoś wrzasnął oparzony wrzątkiem, jakiś brodacz rugnął nieładnie. Nieładnie!

Kordian wpadł na piedestał jak kot. Okręcił się, przeciął powietrze bladosrebrnym gladiusem. Trącił krótko jedną z Sióstr w tchawicę, bryznęła fontanna krwi. Druga już – już, już – podnosiła bat, jednak miecz, prowadzony wprawną ręką zaśpiewał króciutko, a wężowy harap, wraz z ramieniem, opadł na deski.

Kordian przerzucił miecz z prawicy w lewicę. Błyskawicznie przyklęknął, podniósł okrwawione ramię i podsunął je ojcu, który wpatrywał się w akcję z rozdziawioną gębą.

– Pij! – krzyknął młodzieniec.

"Jedna kropla wzięta do ust. Tyle wystarczy." – Mół Baal.

Wystarczyła. Ryszard ledwie musnął językiem ciepłą jeszcze juchę i zaczął się rozmazywać, a później wirować. Coraz bardziej i szybciej. Aż w końcu zniknął całkowicie.

 

 

***

 

 

– Pa-nie… Kor-dia-nie…? – Sylaby rozciągają się tak, jakby ktoś puszczał żabki wodne w zalanym, podziemnym tunelu.

Kordianie? Przecież nazywam się Ryszard. Ryszard? Nie, zaraz. Jestem… Koridan?

Nazywam się… Kordian… Ryszard… Uzbicki.

Próbuję otworzyć oczy, lecz nie jestem w stanie unieść powiek, jakby ważyły, każda z nich, tonę. Po chwili mi się to udaje i pierwsze co atakuje mój wzrok to blade światełko skaczące tuż nad moim lewym okiem, a później migająca czerwonawo-niebieska dyskoteka, gra świateł, regularnie i boleśnie wstrzykująca się w moje czopki i pręciki. Słysze rozmowy i trzask płonących polan.

A później podrywam się jak atakująca kobra i łapię kogoś za fraki. Patrzę w młodą męską twarz i przyjazne oczy spoglądające na mnie badawczo.

– Dobrze pan się czuje? – pyta facet ubrany w czerwony kombinezon.

Patrzę obłędnie; nadal ściskam ubranie ratownika, ale kiedy czuję na nadgarstku dotyk dłoni w lateksowej rękawiczce, zwalniam chwyt. Sanitariusz pomaga mi podnieść się na nogi.

– Pytam, czy wszystko w porządku? Powinien pan leżeć.

– Jest dobrze – odpowiadam fałszywie, bo wszystko wiruje. Instynktownie i natychmiast podchodzę w stronę ognia.

Stoją tam.

– Powinien pan leż…

Wszyscy.

– Panie Kordia…

I patrzą na mnie jak na jakiegoś odmieńca. Dziewczyny cofają się leciutko, albo pozwalają objąć ramieniem chłopaków, którzy zbili się w ciasną kupę.

Moja dłoń boleśnie piecze. Otwieram zakrwawioną pięść i widzę jakąś monetę. Wzrok nie ogniskuje się zbyt dobrze, ale dostrzegam, że wewnątrz dłoni mam wypalone piętno. Złoty krążek chowam do kieszeni. Kątem oka zauważam mężczyznę stojącego na skraju gęstwiny – drapie skroń lufą wielkiego rewolweru i unosi dłoń krótko mnie pozdrawiając. Kiedy zaczynam iść w jego stronę, błyska oczami, odwraca się i znika. Na polanę wjeżdżają dwa radiowozy.

Kręcę się dookoła i zauważam jeszcze śmigłowiec, a obok kilku lekarzy, ratowników, czy kogo-tam. Dwóch z nich niesie na noszach dziewczynę, obok której leży biały – nie, już nie; czerwony – top. Iana.

Wszystko się zatrzymuje. Głowa, ciężka jakby była z ołowiu, opada i czuję jak boleśnie rwie mnie kark. Wodzę oczyma po ziemi, próbując zrozumieć co się dzieje. Na peryferiach pola widzenia dostrzegam coś błyszczącego. Jeden z mężczyzn niesie to w rękach, obchodzi się z tym bardzo delikatnie, trzymając przedmiot na rozłożonych dłoniach.

To butelka. Zakrwawiona i rozbita butelka. Pozostała z niej tylko szyjka i krąg ostrych szklanych zębów.

Róża.

Kwiat. Czerwonokrwista róża.

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Mnie urzekł twój język,bagctwo metafory. Wrócę tu po jeszcze...

Naprawdę długie. Zabrałem się za tekst nieświadomy tego, że jest tak dłuuugi.

Po pierwsze popełniłeś kilka literówek których dałoby się bardzo prosto uniknąć. O ile pisałeś w Wordzie :)

To zaczynam wyliczanie co mi się rzuciło w oczy.

 

&Tak ja wspomniałem wcześniej, literówki. Jakbyś ich uniknął, byłoby wspaniale. Myślę że nie muszę ich wymieniać.

 

& Tego ci nie wybaczę, ze względu ma twój kwiecisty język.

„Szczelaj” -_-

Strzelaj. No chyba że autorce wypowiedzi zaplątał się język. Jeżeli tak, to trzeba to zaznaczyć.

 

& Fragment gdy Kordian rozmawia z Baalem. „Karło”. Jako czytelnik zostałem lekko zdezorientowany. Myślałem że jest to literówka (biorąc pod uwagę twoje poprzednie potknięcia), ale gdy pojawiło się to słowo drugi raz, stwierdziłem że nie jest to przypadek. Więc wypadałoby wcześniej zaznaczyć że jest to rodzaj mebla, taka moja uwaga. Czytelnicy nie lubią, nie wiedzieć o co właściwie chodzi.

 

& Gdzieś mi tam mignęła kropka przed myślnikiem. Wybacz, ale teraz tego nie znajdę.

 

& „(...)Kula, będąca zwieńczeniem libry, przemieniła się, przeobraziła w głowę puchacza.(...)”

„przemieniła się, przeobraziła”. Masło maślane, jeżeli wiesz o co mi chodzi.

 

& Wielokropki. Wiem że słowa mogą być przerywane w połowie jego wypowiedzenia. Przeważnie słowo jest przerwane w połowie jego wypowiedzenia jakimś nagłym zdarzeniem dotyczącym samego wypowiadającego się. Przykładowo takim nagłym zdarzeniem może być pięść która uderzyła w twarz oratora :)

W innych wypadkach słowa są wypowiadane raczej w całości, zdania niekoniecznie. To taka moja osobista uwaga, inni mogą myśleć inaczej. Po za tym, niedokończone słowa wyglądają brzydko. Więc albo całe słowo, albo jego brak.

 

& Przedostatni fragment.

„(...)Mół Baal(...)”

Hmmm. O co chodzi? Jeżeli to w obcym języku, należałoby jakoś to zaznaczyć. Kursywą na przykład. Jeżeli nie, wyjaśnij to.

 

& Koniec marudzenia.

 

 Masz ładny i kwiecisty język. Tekst jako debiut na portalu, wyśmienity. Przede wszystkim, jak na takie długie opowiadanie, byłeś w stanie przykuć moją uwagę na tyle bym nie przerwał czytania. Jest to niezły wyczyn.

 

Pozdrawiam.

   To mój czwarty powrót do tego tekstu, ale nadal nie mam określonego zdania o jego znaczeniu i wartości. Wędrówki dusz, reinkarnacje, karmy, odkupienia win nigdy nie potrafiły do mnie przemówić w pełni, zmusić do refleksji i przemyśleń wzniosłych, głębokich, przewartościowujących. Wada wrodzona racjonalisty? Być może.

   Podoba mi się kompozycja i język. Drobne błędy i potknięcia, nieliczne zresztą, nie zmniejszają wymienionych walorów. Wydaje mi się, że Autor albo wprowadzał wiele zmian w środkowych, "nieziemskich" partiach tekstu, albo pierwotnie była ta część osobnym tekstem, adaptowanym i uzupełnionym realistycznymi początkiem i zakończeniem, lecz to też nie stanowi wady wartej wytykania, bo odmienność tematyki usprawiedliwiłaby zróżnicowania stylu, narracji i tak dalej.

   Tak to wygląda w moich oczach, jeśli odłożyć na bok odmienną interpretację, brutalną w swej prostocie: rojenia pijanego, naćpanego i napalonego gostka, dość przytomnego, by jeszcze coś odczuwać, wartościować swój postępek i rozważać konsekwencje, ale wszystko w oderwaniu od rzeczywistości. Taka, rzekłbym, wewnętrzna, półprzytomna psychomachia.

P.S. Autorze, nie masz się z czego usprawiedliwiać, myślę. A opinii, wydaje mi się, za wiele nie uzbierasz --- długość tekstu niejednego odstraszy, wielu cofnie ręce od klawiatury nie mogąc zdecydować się, co napisać...

Zgadzam się w pełni z Adamem. Wracałem tutaj i borykałem się z tym samym problemem. Co napisać? Przedmówca właściwie mnie wyręczył.A Halwor stwierdził, że to wyśmienity tekst dla debiutanta. Podpisuję się. Widać w tobie potencję i tendencję do ambitnych tesktów. Ale gdybym mógł poradzić odrzucć to udawanie i na siłę udziwniamie. Raczej daj się porwać obrazowi i dorzuć mu dynamiki wyrazu. Masz w tekście partie, gdzie właśnie się oddajesz natchnieniu i wtedy się płynie w czytaniu, potem zgrzyt, kiedy próbujesz coś uwznioślić , a widać jak brak ci weny wychodzi wstrętny bohomaz. Gubisz się. Wtedy najlepiej oddać to w najbardziej prosty sposób. Bezpośredni, a nwet wulgarny. piszę to z własnego doświadczenia. Patrzę i widzę teskty przemyśleń jakby wtrącone i znów natchnione. Dobra. Lubię twój debiut i będę szczególnie miał cię na uwadze w przyszłości. Witaj.

Tak jak wyżej. Momentami czytało się lepiej, momentami gorzej. Zdarzyło mi się przeskoczyć dwa akapity, bo były zwyczajnie toporne, a przy swojej toporności na dodatek przydługie. Nic na siłę Autorze. Oprócz tej kropli kwasu - tekst bardzo ciekawy i intrygujący. Przywiódł mi na myśl "Mistrza i Małgorzatę" :) Krótko: rób dalej to co robisz, bo robisz to dobrze.

Dziękuję wszystkim za komentarze; nie żebym narzekał, ale jeżeli jeszcze ktoś napisze co myśli o moim tekście to oczywiście tym nie pogardzę.

jahusz, dziękuję Ci za ciepłe przyjęcie mnie w progi portalu. Co prawda niebawem minie rok, odkąd jestem tutaj jako ghost user, jednak postanowiłem w końcu się ujawnić. Witaj, witajcie.

Halwor, jeżeli idzie o literówki i drobne potknięcia to podejrzewam, że wynikło to z powodów czysto technicznych przy pracy nad tekstem, bowiem manuskrypt przewinął się przez kilka edytorów tekstu, ba!, nawet kilka edytorów kodu... O tym, że dryfował również po kilku systemach operacyjnych, nawet nie wspominam. :-) Nie usprawiedliwia mnie to od moich błędów, więc pozostaje jedynie serdecznie przeprosić. Serdecznie przepraszam.

AdamKB, słowem wyjaśnienia, jak już wspominałem, nie jestem dumny z tego tekstu i traktuję go jako szkic, tudzież etiudę. Antypsychostazja to moje pierwsze opowiadanie, a teraz, z perspektywy czasu, widzę że nie wszystko wyszło do końca tak jakbym sobie tego zażyczył. Opowiadanie pisało się szybko i gładko, ale efekt końcowy wyszedł jaki wyszedł; być może zabrakło mi empatii do czytelnika. Tekst, jak twierdzicie, wyszedł dość długi, ale i tak skondensowałem go do minimalnej postaci na tyle ile mogłem. Uważam, że fabuła i sam utwór wypadłby lepiej gdyby był dłuższy, to pozwoliłoby bardziej namacalnie oddać pewne myśli oraz istotę spraw. Być może łatwiej byłoby mi napisać książkę niefabularną, jakiś traktat filozoficzny, ale obawiam się, że wtedy uznano by mnie za szaleńca. Fantastyka jest bardzo bliska mojemu sercu od najmłodszych lat i traktuję ją jako czołową część literatury oraz podchodzę do niej bardzo poważnie. Tematyka poruszana przeze mnie zaś, to już inna, indywidualna, sprawa.

Abbey, dziękuję za miłe słowo. Chciałbym o zwrócenie uwagi na to co było toporne, jeśli łaska. Być może to kompromitacja, ale o "Mistrzu i Małgorzacie" jedynie słyszałem, a czytać nigdy nie miałem okazji, zatem nie wiem czy przyjąć to jako przyganę, czy jako komplement (chociaż antycypacja oraz intuicja podpowiadają, że jest to pochwała). Zaległości niebawem nadrobię, bez obaw. :-D

Na sześć komentarzy jedynie Halwor zwrócił uwagę na sprawy czysto techniczne (ergo: na to na czym najbardziej mi zależało), a jestem tutaj właśnie po to, aby nauczyć się pisać - budowa zdań, niepotrzebne powtórzenia, następstwo podmiotu, ortografia, interpunkcja, metafora, logika, merytoryka, styl (jaki jest i jak wpływa na potencjalnego czytelnika - to mogłoby mi dać pewne wskazówki). Mając na uwadze strukturę i kompozycję tekstu, to jest to coś co wychodzi samo ze mnie i wolę robić to właśnie w taki sposób - zdać się na własną intuicję, doświadczenia, znajomość ludzkiej psychiki i rekacji (jak przedstawić linearny tekst, aby wywołać pewne emocje/myśli u czytelnika, zaskoczyć go, albo nawet i rozczarować, ale nie bez przyczyny, lecz po to by go na chwilę uśpić, a później przywalić jak młotem)... Nienawidzę pisać pod dyktando lub schemat z jakiegoś poradnika. W przyszłości proszę o głębszą analizę tekstu pod tym kątem.

Będę pisał nadal. Tyle ile mogę, byle z głową.

Pozdrawiam. :-)

Być może łatwiej byłoby mi napisać książkę niefabularną, jakiś traktat filozoficzny, ale obawiam się, że wtedy uznano by mnie za szaleńca.

Tylko się nie obrażaj, proszę.

W podanym przez Ciebie przypadku za szaleńca może Cię uznać tylko cymbał --- bo nie tylko nic nie pojmie, ale pojąć w ogóle chcieć nie będzie. Przytłaczająca większość, w tym ja, nic nie powie, żadnej etykietki nie przypnie --- gdyż dla  większości traktaty filozoficzne nie stanowią atrakcji. Chcesz rozważać kwestie bytu i niebytu, wolnej bądź zakutej w kajdany woli --- proszę bardzo, roztrząsaj. Chcesz wywołać odzew --- nadaj temu formę przyciągającą, bo tysięczna osiemnasta lektura traktatu usypia. Powód jest banalny. Ben Akiba.

 

Mam chyba dość szczególny stosunek do tekstu.Intryguje mnie pytanie dlaczego autor go napisał? Widzisz, co do błędów to zwykle tak jest, że po zakończeniu czasu edycji wychodzą same i kłują w oczy do tego stopnia, że samemu nie będzie ci się chciało wrócić do tej pracy. Ale idea opowiadania pozostanie spełnieniem pewnej wartości. Tak, dokonałem analizy pewnego problemu, ale nie zrobiłem tego najlepiej, bo niewielu kupiło formę. Wystarczy, że będzie przydługa. Ciągle pokutuje opinia, że długie siedzenie przed naświetlającym ci oczy monitorem jest szkodliwe.Ale to wyłącznie wybór autora. Jest to też wybór czytelnika, poszukującego tego typu utworów nawet za cenę długiego ślęczenia ponad tekstem. Tak, że przyciągnąłeś mnie swoim ambitnym celem. W wielu momentach stylem. Przestań już być skromny. Publikowanie to w pewnym sensie eksychibicjonizm twojej duszy. I  jak to bywa, niewielu ma coś do pokazania.

Acha, wydaje mi się, że tekst byłby lepszy gdybyś zdecydował się na pojedyńczą formę opisu np.w pierwszym lepszym zdaniu---pomieszczenie zachlapała oliwa pomroki -----która czerniła ściany i kąty. Nie kupuje tego.Drażni. Masz wiele takiech miejsc kiedy wyraźnie przedobrzyłeś.Musisz skupić uwagę czytelnika jak najtańszym kosztem. Wystarczy akord,a nie cała symfonia.W końcu nie wszystkie ściany i kąty były zachlapane mrokiem. Raczej skupiłbym się na rozegraniu światła biegnącego spoza szpar żaluzji.Pozdr.

AdamKB, masz rację. Zgadzam się z tym co powiedziałeś o pisaniu traktatów filozoficznych - mało kto tego tyka, mało kto się w tym lubuje. Po niedługiej kontemplacji doszedłem do wniosku, iż masz rację również przy tym, że - jakiegokolwiek tematu, jakiejkolwiek dziedziny bym się nie podjął - lepiej będzie ująć to w formie sztuki, czyli w tym wypadku prozą. Dlaczego? Ano, jak wspomniałeś, jest duża - dużo większa niźli w przypadku opasłych traktatów - szansa, ze przyciągnie to ludzi; choćby nawet pojedyńczą osóbkę! Pisanie to praca nad własnymi myślami, a zatem jeżeli (1) autor może jednocześnie pracować nad własnym umysłem, (2) za pomocą języka próbować rozwiązywać problemy (q.e.d. vide: Edgar Allan Poe), oraz (3) interesować potencjalnego czytelnika fabułą, postaciami, aurą tekstu, to lepiej tworzyć sztukę, a nie pisać traktaty...

Oczywiście można tutaj się spierać czy Traktat o malarstwie Leonarda da Vinci jest sztuką czy nie, ale nie w tym rzecz. Zostańmy przy beletrystyce...

Lepiej zatem jest pisać własnie ją (beletrystykę), bo jest to, paradoksalnie, egoistyczne i altruistyczne jednocześnie. Egoizm stoi tutaj na miejscu samodoskonalenia - dużo trudniej jest stworzyć obraz niż szkic myśli, a to wymaga większej koncentracji, medytacji i pracy nad tekstem. Altruizm polega na tym, że kto inny może na tym skorzystać. I nie ważne w jaki sposób. Nie ważne czy ta osoba jedynie zachwyci się językiem, czy jedynie pochłonie fabułę, czy jedynie, zauważy myśli twórcy i odczyta to co miał do przekazania. Jeżeli potencjalny Kowalski zachwyci się językiem i przeczyta książkę do końca, to istnieje szansa, że w kraju będzie mniej analfabetów. Jeżeli Nowak zachwyci się fabułą, to być może rzuci szkołę i odnajdzie się w reżyserowaniu filmów (a w Polsce nam tego trzeba jak diabli...). A co jeżeli Winnicka bezbłędnie dostrzeże przekazywane wartości, myśli, ba!, poczuje aurę, emocje, usłyszy myśli autora?... Wtedy, moi drodzy, nasza planeta będzie o jedną osobę do przodu, aby być trochę lepszym światem. Takie jest moje stanowisko w tej sprawie. Mógłbym pisać jeszcze długo, ale nie chcę przynudzać pisaniem elaboratów, tudzież traktatów. :-) Amen.

jahusz, dlaczego napisałem ten tekst? Napisałem go z kilku bardzo banalnych powodów. Pierwszy jest wręcz kuriozalny, a wynika on z mojego wewnętrznego pragnienia - uczę posługiwania się językiem. Drugi powód to chęć coraz bardziej namacalnego, wizualnego przekuwania myśli w słowa. Trzeci wynika z drugiego, a chodzi o pracę nad umysłem i myślą, bo pisanie właśnie tym dla mnie jest - koncentracją, medytacją, kontemplacją, ostrzeniem intelektu. Mówiąc szczerze słowa i pisanie widzę jako prymitywne odzwierciedlenie naszych myśli i dlatego tak bardzo zależy mi na jak najlepszym opanowaniu języka - aby móc dostrzec to, co kotłuje mi się pod czaszką. Wbrew pozorom, masakrycznie duża część ludzi, działa jak automaty. Nie chodzi mi o zewnętrzną indoktrynację, vide: rodzice, rodzina, oświata, religia; lecz raczej o to, że ludzie są zwyczajnie głupi. Głupi sami z siebie, bo leniwi - nie chcą pracować nad myślą (medium mogą wybrać sobie sami, nie ważne czy jest to formalizm matematyczny, plastyka, czy język ojczysty; ważne jest to, aby chcieć, bo jak ktoś nie chce, to nie różni się wiele od psa zaglądającego do śmietnika, albo gołębia srającego na ulicę; taki człowiek różni się tylko tym, że potrafi intuicyjnie (intuicyjnie w pejoratywnym znaczeniu, czyli bezmyślnie) posługiwać się jakąś technologią, a kot już nie potrafi, ale ten kot przynajmniej działa zgodnie z własną naturą...) Dalej... W różnych językach różnie to nazywają, ale u nas mówią na to wena, albo natchnienie, ergo: czwarty powód to akt twórczy, czasami nie da się już wytrzymać, tak się w człowieku kotłuje... I wtedy właśnie piszę.

Cóż, mógłbym napisać jeszcze więcej powodów, ale wtedy to nie byłoby już kilka, a kilkanaście. A ja jestem honorowym człowiekiem. ;-)

jahusz, muszę Cię zawieść: nie mam zamiaru przestawać być skromny. Uważam tę cechę za bardzo wartościową. Wynika ona nie tylko z mojego wyboru (zauważyłem ją w sobie i postanowiłem piastować), lecz również z instynktownego temperamentu oraz wyrobionego światopoglądu. Chcę pisać - to wiem na pewno. Bycie literackim - tudzież jakimkolwiek - celebrytem, zwyczajnie mnie obrzydza. Posągową postacią jestem, ale nie chcę jako taka postać figurować. Uważam, że każdy człowiek taki jest. I stąd właśnie wynika skromność. Wiem jak to brzmi... Jak wykluczenie, ale tak nie jest, zaufaj mi. ;-) Grunt to obiektywna ocena własnej wartości oraz umiejętności. Fundament to praca nad tymi czynnikami. Reszta to już tylko życie.

Oczywiście jeżeli mnie zapytają to odpowiem. Jeżeli będę czuł, że powinienem coś powiedzieć z własnej inicjatywy, również tak uczynię.

W naszym przypadku idzie o rozmowę o literaturze, autorstwie i o moim tekście.

Wiem, że rozmowy ze mną moga nudzić i przypominać dysputy z podstarzałym mnichem, który zdziadział od pół-pustelniczego życia, ale wbrew pozorom, na co dzień jestem bardzo praktycznym człowiekiem. Człowiekiem czynu, co się zowie! ;-} Zatem, ad meritum!

Acha, wydaje mi się, że tekst byłby lepszy gdybyś zdecydował się na pojedyńczą formę opisu np.w pierwszym lepszym zdaniu---pomieszczenie zachlapała oliwa pomroki -----która czerniła ściany i kąty. Nie kupuje tego.Drażni. Masz wiele takiech miejsc kiedy wyraźnie przedobrzyłeś.Musisz skupić uwagę czytelnika jak najtańszym kosztem. Wystarczy akord,a nie cała symfonia.W końcu nie wszystkie ściany i kąty były zachlapane mrokiem. Raczej skupiłbym się na rozegraniu światła biegnącego spoza szpar żaluzji

To jest to! Dzękuję Ci!

Później zdecyduję czy się z tym zgadzam i jak w ogóle to wyjdzie... W orkiestrze symfonicznej jest cała gromada muzyków, ale nie każdy może od razu przerzucić się z wiolonczeli na obój - o ile może w ogóle. Skrzypkowi zmiana instrumentu na altówkę przyjdzie za to całkiem łatwo...

Nie zapominajmy jednak, że w orkiestrze jest jedna osoba, która grać na niczym nie potrafi, a jedynie macha kawałkiem drewna. Dyrygent.

jahusz, cóż mogę powiedzieć? Ano, niewiele. Wiem, że jeżeli autor nie stworzy niewidzialnej plątaniny haczyków, które poderwą zmysły odbiorcy to zwykle wyjdzie z tekstu wielkie nic. Wyobraźnia ludzka opiera się na zmysłach, dominującym jest wzrok, a zdecydowana większość ludzi to właśnie wzrokowcy. Wzrok z kolei bazuje się na obecności i sile światła, toteż budowanie sceny winno zaczynać się od wysyłania bodźców na ten zmysł. Doskonale zdaję sobie sprawę, że scena winna zaczynać się od rozegrania światła i wiedzialem, że mogłem skupić się na iluminacji dobiegającej zza okien. U mnie nie zaczyna się nawet od światła, lecz od dźwięku. Dlaczego zatem przejście od abstrakcji do abstrakcji (mało kto potrafi wyobrazić sobie dźwięk oraz niewyraźny obraz)? Bo było to trudniejsze. Chciałem iść na około i budować scenę właśnie od tego, aby zobaczyć jak to będzie, jak wyjdzie. Chciałem napisać to tak, aby czytelnik czytał lekko, płynnie, a jednocześnie namacalnie. Jakby tam był. Nie zacząłem od wyraźnego obrazu. Chciałem złapać czytelnika w wolno oplatające go powłóczyste witki. Bez pośpiechu i dystyngowanie, tak aby niczego nie zauważył, neutralnie. A wtedy może być dla czytelnika już za późno, bo wpadnie w winorośl słowa i już nie będzie mógł się oderwać. Dosłownie.

Pozdrowienia.

Ha, więc czekam na następny tekst. Pozdrowienia

Nowa Fantastyka